Część pierwsza

Kosmokrator

Bolid syberyjski

3 °CZERWCA 1908 roku dziesiątki tysięcy mieszkańców środkowej Syberii mogły obserwować niezwykłe zjawisko przyrody. Wczesnym rankiem tego dniu pojawiła się w niebie, oślepiająco biała kula, która z nadzwyczajną szybkością mknęła z południowego wschodu na północny zachód. Widziana była w całej guberni jenisiejskiej, rozpościerającej się na przestrzeni z górą pięciuset kilometrów. W strefie jej przelotu dygotała ziemia, dzwoniły szyby, tynk opadał ze ścian, mury się rysowały, zaś w miejscowościach odleglejszych, gdzie bolid nie był widoczny, słyszano potężny łoskot, który wywołał powszechne przerażenie. Wielu ludzi sądziło, że nadchodzi koniec świata; robotnicy w kopalniach złota porzucili pracę, trwoga udzieliła się nawet zwierzętom domowym. W kilka chwil po zniknięciu ognistej masy podniósł się za horyzontem słup ognia i nastąpiła poczwórna detonacja, słyszalna w promieniu 750 kilometrów.

Wstrząs skorupy ziemskiej zarejestrowały sejsmografy wszystkich stacji Europy i Ameryki, a fala powietrzna, wywołana wybuchem, posuwając się z szybkością dźwięku, dotarła do odległego o 970 kilometrów Irkucka po godzinie, do Poczdamu, odległego 5000 kilometrów, po 4 godzinach 41 minutach, do Waszyngtonu po 8 godzinach, i wreszcie w Poczdamie spostrzeżono ją ponownie po 30 godzinach 28 minutach, gdy obiegłszy dokoła kulę ziemską wróciła po przebyciu 34 920 kilometrów.

Podczas najbliższych nocy pojawiły się w średnich szerokościach Europy samoświecące obłoki o niezwykłym, srebrnym blasku, tak silnym, że uniemożliwił niemieckiemu astronomowi Wolfowi w Heidelbergu fotografowanie planet. Gigantyczne masy rozproszonych cząstek, wyrzucone eksplozją w najwyższe warstwy atmosfery, dotarły po kilku dniach do drugiej półkuli. W tym właśnie czasie astronom amerykański Abbot badał przejrzystość atmosfery i zauważył, że pogorszyła się ona znacznie z końcem czerwca. Przyczyna tego zjawiska była mu podówczas nie znana.

Mimo swych rozmiarów katastrofa w środkowej Syberii nie zwróciła uwagi świata naukowego. W guberni jenisiejskiej krążyły przez pewien czas fantastyczne wieści o bolidzie; przypisywano mu to wielkość domu, to nawet góry, opowiadano o ludziach, którzy widzieli go rzekomo po upadku, miejsce to jednak przenoszono zazwyczaj w opowiadaniach daleko poza granice własnego powiatu, sporo pisano też w gazetach, lecz nikt nie przedsięwziął poważniejszych poszukiwań i powoli cała historia zaczęła przechodzić w niepamięć.

Dalszy jej ciąg rozpoczyna się w roku 1921, kiedy to radziecki geofizyk Kulik przypadkowo przeczytał na wyrwanej ze starego kalendarza ściennego kartce opis olbrzymiej gwiazdy spadającej. Objeżdżając niedługo potem wielkie połacie środkowej Syberii, Kulik przekonał się, że wśród tamtejszych mieszkańców wciąż jeszcze żywe jest wspomnienie niezwykłego zjawiska z 1908 roku. Wypytawszy wielu naocznych świadków, Kulik upewnił się, że meteor, który wtargnął nad Syberię od strony Mongolii, przeszybował nad wielkimi równinami i spadł gdzieś na północy, z dala od dróg i osiedli ludzkich, w nieprzebytej tajdze.

Od tej pory stał się Kulik entuzjastycznym badaczem meteoru, znanego w literaturze fachowej jako bolid tunguski. Opracował też prowizoryczne plany terenu, w którym, jak sądził, upadł meteor, i dał je geologowi Obruczewowi, gdy ten wyruszył w roku 1924 na samotną wyprawę. Odbywając z polecenia Komitetu Geologicznego badania w rejonie rzeki Podkamiennej Tunguskiej, Obruczew dotarł do faktorii Wanowary, w której to okolicy miał według obliczeń Kulika upaść meteor. Starał się zebrać o nim wiadomości ad tubylców, co przychodziło mu niełatwo, gdyż Tunguzi ukrywali miejsce upadku, uważając je za święte, a samą katastrofę za zstąpienie z nieba na ziemię boga ognistego. Mimo to Obruczew dowiedział się, że w odległości kilku dni podróży od faktorii odwieczna tajga jest powalona pokotem na przestrzeni wieluset kilometrów i że meteor upadł nie w rejonie Wanowary, jak sądził Kulak, lecz co najmniej 100 kilometrów dalej na północ.

Kiedy Obruczew opublikował zebrane informacje, sprawa nabrała rozgłosu i w roku 1927 radziecka Akademia Nauk zorganizowała pod kierownictwem Kulika pierwszą wyprawę w tajgę syberyjską dla odkrycia miejsca upadku.

Opuściwszy okolice zamieszkałe, po wielu tygodniach uciążliwego marszu przez tajgę wyprawa weszła w strefę wiatrołomu. Las leżał powalony wzdłuż drogi meteoru na przestrzeni stu co najmniej kilometrów: Kulik pisał w swoim pamiętniku: „Nie mogę wciąż jeszcze ogarnąć ogromu tego zjawiska. Silnie wzgórzysta, górska niemal okolica; rozciągająca się na dziesiątki wiorst hen, w dal za horyzont… Na północy białą warstwą śniegu okryte góry nad rzeką Chuszmo. Stąd, z naszego punktu obserwacyjnego nie widać ani śladu lasu: tajga powalona, dziesiątki tysięcy wyrwanych z korzeniami i rzuconych na zmarzłą ziemię osmalonych pni, a wokół wielokilometrowym pasem wyrosły młodniak, przebijający się ku słońcu i życiu… Zdumienie ogarnia, gdy widzi się trzydziestometrowe olbrzymy leśne leżące pokotem, z odrzuconymi ku południowi wierzchołkami… Dalej, w głębi krajobrazu zarośla przechodzą smugami w ocalałą tajgę i tylko na szczytach dalekich wzgórz występują białymi piętnami miejsca ogołocone z drzew.”

Wkroczywszy w strefę wiatrołomu, ekspedycja przez wiele dni szła wśród powalonych i nadwęglonych pni drzewnych, zaściełających torfiasty grunt. Wierzchołki leżących drzew wciąż wskazywały na południowy wschód, stronę, z której przybył meteor. Wreszcie 30 maja, w cały miesiąc po opuszczeniu faktorii Wanowary, osiągnięto ujście rzeki Czurgumy, u którego rozbito trzynasty z kolei obóz. Na północ od obozu znajdowała się rozległa kotlina, otoczona amfiteatrem wzgórz. Tutaj po raz pierwszy spostrzegła wyprawa promienisty obwał lasu.

„Zacząłem krążyć — pisał Kulik — po górskim cyrku wokół wielkiej kotliny na zachód; przechodząc dziesiątki wiorst nagimi grzbietami wzgórz, a wiatrołom leżał na nich wierzchołkami na zachód. Ogromnym kręgiem obszedłem całą kotlinę ku południowi, a drzewa, jak zaczarowane, także skierowały wierzchołki ku południowi. Wróciłem do obozu i znów szczytami ruszyłem na wschód — a drzewa leżały tutaj zwrócone na wschód. Natężyłem wszystkie siły i raz jeszcze wyszedłem ku południowi po górskich szczytach; leżące pnie zwracały wierzchołki ku południowi. Nie było już wątpliwości: obszedłem wkoło miejsce upadku! Ognistą bryłą rozpalonych gazów i materii uderzył meteor w dolinę z jej wzgórzami, tundrą i moczarami. Jak struga wody, bijąc w płaską powierzchnię, rozsiewa promieniście bryzgi na wszystkie strony, tak strumień rozpalonych gazów położył las na obszarze dziesiątków mil, wywołując ten straszliwy obraz zniszczenia.”

W tym dniu uczestnicy wyprawy byli przekonani, że największe trudności są już za nimi i rychło ujrzą miejsce, w którym gigantyczna masa zderzyła się ze skorupą ziemską. Nazajutrz ruszyli w głąb kotliny. Marsz przez miejscami tylko powalony las był żmudny i niebezpieczny. Zwłaszcza w pierwszej połowie dnia, kiedy wiatr się wzmagał, idącym wśród martwych; odartych z komarów pni groziło przywalenie, bo drzewa padały z przeraźliwym łomotem to tu, to tam, bez żadnych oznak ostrzegawczych, nieraz w pobliżu wędrowców. Trzeba było nieustannie wpatrywać się w ich szczyty, aby w porę uskoczyć, a jednocześnie zwracać pilną uwagę na ziemię, bo w tundrze roiło się od żmij.

We wnętrzu kotliny otoczonej amfiteatrem łysych pagórków ujrzeli uczestnicy wyprawy wzgórza, równinne tundry, moczary, rozlewiska i jeziora. Tajga leżała równoległymi rzędami nagich pni, zwróconych wierzchołkami w różne strony, a korzeniami wskazujących środek kotliny. Powalone drzewa nosiły wyraźne ślady ognia, który zwęglił drobniejsze gałązki, a większe gałęzie i korę osmalił. W pobliżu środka kotliny, pośród strzaskanych drzew odkryto znaczną ilość lejów o średnicy od kilku do kilkudziesięciu metrów. Tyle tylko stwierdziła pierwsza wyprawa, która musiała natychmiast zawrócić z powodu braku żywności i wyczerpania uczestników. Kulik i jego towarzysze byli pewni, że odkryte w kotlinie leje o błotnistym dnie, często zalanym mętną wadą, stanowią kratery, w których głębi spoczywają odłamy meteorytu.

Druga wyprawa z największym nakładem wysiłków przywiozła po bezdrożach w głąb tajgi maszyny, które umożliwiły dokonanie pierwszych próbnych wierceń, po uprzednim przekopaniu i osuszeniu lejów. Prace toczyły się w ciągu krótkiego, upalnego lata, w dusznym powietrzu, rojącym się od zjadliwych komarów, które całymi chmarami unoszą się z błot. Wiercenia dały wynik ujemny. Nie odnaleziono nie tylko szczątków meteoru, ale nawet śladów jego zderzenia z ziemią W postaci występującej w takich wypadkach mąki skalnej, to jest miazgi i okruchów kamiennych, stopionych wysoką temperaturą. Zamiast nich natrafiono na wody gruntowe, grożące zalaniem maszyn, a po ich ocembrowaniu i przebiciu, które wymagało olbrzymiej pracy, świdry wdarły się w wiecznie zlodowaciały ił. Co gorsza, przybyli na miejsce specjaliści od powstawania torfu, gleboznawcy i geologowie orzekli jednogłośnie, iż rzekome kratery nie mają nic wspólnego z meteorem i że podobne twory, zawdzięczające swe powstanie normalnym procesom tworzenia się pokładów torfu podmywanego wodą gruntową, można spotkać wszędzie na dalekiej północy. Rozpoczęto więc systematyczne poszukiwania meteoru za pomocą deflektometrów magnetycznych. Wydawało się oczywiste, że tak ogromna masa żelaza musi stworzyć anomalię magnetyczną, przyciągając igiełki kompasów, ale aparaty niczego nie wykazały. Od południa wzdłuż rzek i strumieni prowadziła ku kotlinie szeroka na wiele kilometrów aleja obalonych drzew; samą kotlinę otaczały wachlarzem leżące pnie; obliczono, że zniszczenia te wywołała energia rzędu l000 trylionów ergów, że więc masa meteoru musiała być olbrzymia — a jednak nie znaleziono najmniejszego nawet odłamka; ani jednego okrucha, żadnego krateru, żadnego miejsca, które by nosiło ślady potwornego upadku.

Jedna za drugą szły w tajgę ekspedycje wyposażone w najczulsze aparaty. Zakładano sieć punktów triangulacyjnych, badano stoki wzgórz, dno błotnistych jezior i strumieni, wiercono nawet dno moczarów — wszystko na próżno. Rozlegały się głosy, że, być może, meteor należał do kamiennych, przypuszczenie nieprawdopodobne, ponieważ meteorytyka nie zna bardzo wielkich bolidów kamiennych, ale i w tym wypadku byłaby okolica usiana jego odpryskami. Kiedy zaś opublikowano rezultaty badań nad powalonym lasem, wynikła nowa zagadka.

Już przedtem spostrzeżono, że tajga powalona była nierównomiernie i że leżące linie nie zawsze wskazywały na środek kotliny. Co więcej, gdzieniegdzie w odległości kilku— zaledwie kilometrów od kotliny stał nietknięty, nie zgorzały bór, podczas gdy kilkanaście kilometrów dalej znów napotykało się tysiące obalonych modrzewi i sosen. Próbowano to wytłumaczyć tak zwanym „efektem cienia”; części tajgi miały ocaleć, osłonięte od fali podmuchowej grzbietami wzgórz, a dla wyjaśnienia, czemu w niektórych miejscach drzewa powalone są w inną stronę, twierdzono, że ten obwał lasu nie miał nic wspólnego z katastrofą i został spowodowany zwykłą burzą.

Lotnicze mapy fotograficzne terenu obaliły wszystkie te hipotezy. Na zdjęciach stereoskopowych widać było doskonale, że jedne połacie lasu leżały rzeczywiście współśrodkowo wokół kotliny, a inne stały nietknięte. Las był tak powalony, jakby wybuch nie uderzył z jednakową siłą we wszystkich kierunkach, lecz jakby ze środka kotliny wybiegły szersze i węższe „strumienie”, które długimi alejami kładły drzewa.

Sprawa pozostawała niejasna przez wiele lat. Od czasu do czasu wywiązywały się w prasie naukowej dyskusje na temat meteoru tunguskiego. Wysuwano najrozmaitsze przypuszczenia: że była to głowa małej komety czy też obłok zagęszczonego pyłu kosmicznego, żadna jednaka hipotez nie mogła wyjaśnić wszystkich faktów. W noku 1950, kiedy historia meteoru zaczęła już ucichać, pewien młody,uczony radziecki opublikował mową hipotezę, tłumaczącą wszystko w sposób niesłychanie śmiały.

Na dwie doby przed pojawieniem się nad Syberią meteoru tunguskiego — pisał młody uczony — jeden z astronomów francuskich zauważył małe ciało niebieskie, które z wielką szybkością przeniknęło przez pole widzenia jego teleskopu. Niedługo potem astronom ów opublikował to spostrzeżenie. Ani on, ani nikt inny nie wiązał tej obserwacji z katastrofą syberyjską, ponieważ gdyby owo małe ciało było meteorem, musiałoby upaść w zupełnie innej okolicy. Mogło ono być identyczne z bolidem tunguskim tylko w jednym wypadku, tak nieprawdopodobnym, że nikt nie pomyślał o tym nawet przez chwilę: gdyby meteor mógł dowolnie zmieniać kierunek i szybkość swego lotu, jak sterowany statek.

To właśnie twierdził młody uczony. Gwiazda spadającą, znana jako meteor tunguski, była statkiem międzyplanetarnym, który nadciągnął ku Ziemi po hiperbołicznej drodze z okolicy gwiazdozbioru Wieloryba, a zamierzając lądować zaczął opisywać wokół naszej planety zacieśniające się elipsy. Wówczas właśnie dostrzegł go w swym teleskopie astronom francuski.

Statek był, jak na pojęcie ziemskie, bardzo wielki — masę jego można ocenić na kilka do kilkunastu tysięcy ton. Lecące w nim istoty, obserwując powierzchnię Ziemi ze znacznej wysokości, wybrały do lądowania wielkie, dobrze z oddali widoczne przestrzenie Mongolii, równe, bezleśne, jakby stworzone do tego, by na swoich piaskach przyjmować statki międzygwiezdne.

Pocisk dotarł do okolicy Ziemi po długiej podróży, podczas której osiągnął szybkość kilkudziesięciu kilometrów na sekundę. Nie wiadomo, czy już w chwili zbliżania się mieli podróżni uszkodzone silniki hamujące, czy też po prostu nie docenili rozległości naszej atmosfery — dość, że ich statek bardzo szybko rozpalił się do białości od gwałtownego tarcia i oporu, jaki stawiało mu powietrze.

Ta właśnie nadmierna szybkość spowodowała, że nie udało mu się wylądować w Mongolii, lecz przemknął nad nią na wysokości kilkudziesięciu kilometrów. Prawdopodobnie podróżni winni byli przed lądowaniem jeszcze kilka razy okrążyć planetę, byli jednak zmuszeni do pośpiechu — czy to awarią silników, czy jakąkolwiek inną przyczyną. Starając się zmniejszyć szybkość, puścili w ruch silniki hamujące, które pracowały nierówno, z przerwami. Nieregularny odgłos ich pracy słyszeli mieszkańcy Syberii w postaci gromowych łoskotów. Gdy statek znalazł się nad tajgą, strumienie rozpalonego gazu, wyrzucane z silników hamujących, waliły drzewa na boki. Tak powstała stukilometrowa aleja zwalonych pni, przez którą przedzierały się później ekspedycje syberyjskie.

Nad okolicą Podkamiennej Tunguskiej statek zaczął tracić szybkość. Wzgórzysty, pokryty lasem i moczarami teren nie nadawał się do lądowania. Pragnąc go przelecieć, podróżni skierowali dziób statku w górę i ponownie zapuścili silniki hamujące. Było już jednak za późno. Statek, olbrzymia masa rozpalonego do białości metalu, stracił stateczność, opadał, a podrzucany nierówną pracą silników, zataczał się i wirował. Gazy odrzutowe z silników obalały las to bliżej, to dalej, kładły go całymi ulicami, osmalały korony i gałęzie. Po raz ostatni wzniósł się statek w górę przelatując nad zewnętrznym pierścieniem wzgórz. Tutaj, wysoko nad kotliną, nastąpiła katastrofa. Prawdopodobnie wybuchły zapasy paliwa. W straszliwej eksplozji metalowa bryła została rozerwana na strzępy.

Takie objaśnienie tłumaczyło wszystkie znane fakty. Wyjaśniało, w jaki sposób las został zniszczony, czemu w jednych miejscach był tylko obalony, a w innych także zgorzały, wreszcie, dlaczego gdzieniegdzie ocalały wyspy nietkniętych drzew. Ale czemu statek rozpadł się tak, że nie odnaleziono najmniejszych nawet szczątków? Jakie paliwo silnikowe przy wybuchu może zabłysnąć jaśniej od słońca i osmalić tajgę na przestrzeni dziesiątków kilometrów? Uczony odpowiedział i na te pytania. Istnieje, stwierdził, tylko jeden sposób, którym można mocną konstrukcję wozu międzyplanetarnego tak dalece rozproszyć na cząstki, by nie znalazł się wśród nich ani jeden okruch dostrzegalny gołym okiem, i jedno jest tylko paliwo, które płonie z siłą słońca.

Sposobem tym jest rozkład materii, a paliwem — jądra atomowe.

Gdy silniki pojazdu odmówiły posłuszeństwa, zapasy paliwa atomowego eksplodowały. W dwudziestokilometrowym słupie ognia olbrzymi pocisk wyparował i zniknął jak kropla wody rzucona na rozpaloną płytę.

Hipoteza młodego uczonego nie wywołała oddźwięku, jakiego można by się spodziewać. Była zbyt śmiała. Jedni uczeni uważali, że za mało posiada faktów na swe poparcie, inni, że zamiast zagadki meteoru stawia zagadkę pocisku międzyplanetarnego, jeszcze inni wreszcie uznali ją za fantazję, godną raczej powieściopisarza aniżeli trzeźwego meteorytologa.

Choć głosów sceptycznych było wiele, młody uczony zorganizował nową ekspedycję w głąb tajgi dla zbadania promieniotwórczości w miejscu upadku. Należało niestety liczyć się z tym, że krótko istniejące produkty rozpadu atomów wywietrzały w ciągu minionych 42 lat. Powierzchniowe iły i margle kotliny wykazywały w badaniu nieznaczną tylko zawartość pierwiastków radioaktywnych. Tak nieznaczną, że nie można było wyciągnąć z tego żadnego wniosku, ponieważ znikome ilości ciał promieniotwórczych znajdują się także w zwykłym gruncie. Różnice leżały w granicach błędu pomiarowego. Mogły znaczyć bardzo wiele lub bardzo mało, w zależności od osobistych przekonań eksperymentatora. Sprawa pozostała nie rozstrzygnięta. Niebawem ucichły ostatnie echa dyskusji w czasopismach naukowych, jakiś czas prasa codzienna roztrząsała jeszcze zagadnienie, skąd mógł przybyć statek międzyplanetarny i jakie podróżowały w nim istoty, lecz te bezpłodne spekulacje ustąpiły miejsca wiadomościom o postępach budowy olbrzymich elektrowni nadwołżańskich i donieckich, o ostatecznym przebiciu Bramy Turgajskiej energią atomową, o skierowaniu wód Obu i Jeniseju do basenu Morza Martwego. Na dalekiej północy zwarte masywy tundry rok po roku porastały pokłady zwalonych pni, pogrążających się coraz głębiej w grząskim gruncie. Odkładanie torfu, podmywanie i tworzenie brzegów rzecznych, wędrówki lodów, tajanie śniegów — wszystkie te procesy erozyjne łączyły się, zacierając ostatnie ślady katastrofy. Zdawało się, że jej zagadka na zawsze utonie w niepamięci ludzkiej.

Raport

W roku 2003 zakończone zostało częściowe przelewanie Morza Śródziemnego w głąb Sahary i gibraltarskie elektrownie wodne dały po raz pierwszy prąd do sieci północno — afrykańskiej. Wiele już lat minęło od upadku ostatniego państwa kapitalistycznego. Kończył się trudny, bolesny i wielki okres sprawiedliwego przetwarzania świata. Nędza, chaos gospodarczy i wojny nie zagrażały już wielkim planom mieszkańców Ziemi.

Nie krępowane przebiegiem granic rosły kontynentalne sieci wysokiego napięcia, powstawały elektrownie atomowe, bezludne fabryki — automaty i transmutatory fotochemiczne, w których energia słońca przetwarzała dwutlenek węgla i wodę w cukier. Proces ten, od miliarda lat uprawiany przez rośliny, stał się własnością człowieka.

Nauka nigdy już nie miała wytwarzać środków zniszczenia. W służbie komunizmu była najpotężniejszym z wszystkich narzędziem przemiany świata. Wydawało się, że nawodnienie Sahary i rzucenie wód Morza Śródziemnego w turbiny elektryczne jest dziełem, które przez długi czas pozostanie nieprześcignione, lecz już w rok później rozpoczęto prace nad projektem tak nieporównanej śmiałości, że w cień usunął nawet Gibraltarsko — Afrykański Zespół Hydroenergetyczny. Międzynarodowe Biuro Regulacji Klimatów przeszło od skromnych prób lokalnej zmiany pogody, od kierowania chmur deszczowych i poruszania masami powietrza do frontowego ataku na głównego wroga ludzkości. Był nim mróz, od setek milionów lat usadowiony wokół biegunów planety. Wieczne lody, kilkusetmetrowym pancerzem okrywające Antarktydę, szóstą część świata, skuwające Grenlandię i archipelagi Oceanu Lodowatego, źródła zimnych prądów podmorskich, które oziębiają północne brzegi Azji i Ameryki, miały raz na zawsze zniknąć. Dla osiągnięcia tego celu należało ogrzać olbrzymie obszary oceanu i lądów, stopić tysiące kilometrów sześciennych lodu. Potrzebne ilości ciepła mierzono w trylionach kaloryj. Tak gigantycznej energii nie mógł dostarczyć uran. Wszystkie jego zapasy byłyby na to zbyt szczupłe. Szczęśliwie jedna z najbardziej, jak dawniej sądzono, oderwanych od życia nauk, astronomia, odkryła źródło energii podtrzymujące wieczny ogień gwiazd. Jest nim przemiana atomowa wodoru w hel. W skałach i atmosferze Ziemi niewiele jest wodoru, ale wody oceanów stanowią jego niewyczerpany zbiornik.

Myśl uczonych była prosta: stworzyć w pobliżu biegunów olbrzymie „ogniska” o temperaturze Słońca, które oświecą i ogrzeją lodowe pustynie. Urzeczywistnieniu tego projektu stały na przeszkodzie trudności, zdawałoby się — nie do pokonania.

Kiedy ludzie zaczęli przemieniać wodór w hel, okazało się, że żaden znany na ziemi materiał nie jest zdolny oprzeć się powstającym w tej reakcji temperaturom milionów stopni. Najtrwalsza cegła szamotowa, prasowany azbest, kwarc, mika, najszlachetniejsza stal wolframowa — wszystko to przemieniało się w parę przy zetknięciu z oślepiającym ogniem atomowym. Mając paliwo zdolne stopić lody i osuszać morza, zmieniać klimat, ogrzewać oceany i stworzyć pod biegunem dżungle zwrotnikowe — nie posiadano materiału, z którego można by dla tego paliwa zbudować piec.

Że jednak nic nie może powstrzymać ludzi zmierzających do wytkniętego celu, trudność została przezwyciężona.

Jeżeli, rozważali uczeni, nie ma materiału, z którego można zbudować piec dla przemiany wodoru w hel — nie należy go budować wcale. Ogniska atomowego nie można także rozniecić na powierzchni Ziemi, ponieważ roztopiłoby ją natychmiast, i pogrążyło się w gruncie, wywołując katastrofę. A więc należy je po prostu zawiesić w atmosferze, jak chmury, ale chmury dające się swobodnie kierować.

Uczeni postanowili stworzyć sztuczne słońce podbiegunowe w postaci rozżarzonych kuł gazowych wielusetmetrowej średnicy, którym umieszczone z dala dmuchawy dostarczać będą wodoru, a w równie bezpiecznej odległości zbudowane urządzenia wytworzą potężne pola elektromagnetyczne, utrzymujące sztuczne słońca na pożądanej wysokości.

W pierwszej fazie prac obliczonych na dwudziestolecie przystąpiono do budowy siłowni elektrycznych, które miały dostarczać mocy urządzeniom sterującym. Siłownie te, wznoszone w północnej Grenlandii, na Wyspach Granta, Archipelagu Franciszka Józefa i na Syberii, stanowić miały razem tak zwany Atomowy Pierścień Sterujący. W mroźne, bezludne, górzyste okolice ruszyły całe fabryki na kołach i gąsienicach. Maszyny karczowały tajgę i niwelowały teren, maszyny wytwarzały ciepło odmrażające grunt zlodowaciały od milionów lat, maszyny układały gotowe bloki betonu, z których powstawały autostrady, fundamenty domów, tamy i bariery ochronne w dolinach lodowców. Maszyny poruszające się na stalowych stopach — kopaczki, ekskawatory, wieże wiertnicze, spychacze i ładowacze — pracowały dniem i nocą, a za ich frontem postępowały inne, wznosząc maszty wysokiego napięcia, stacje transformatorowe, domy mieszkalne, budując całe miasta i lotniska, na których od razu zaczęły lądować wielkie samoloty transportowe.

Rozgłos tych prac był ogromny. Uwaga całego świata skierowała się na obszary dalekiej północy, gdzie wśród mrozów i zawiei, w temperaturze opadającej do 60 stopni poniżej zera, powstawały jedna za drugą betonowe wieże i stalowe soczewki Pierścienia Atomowego, który w przyszłości objąć miał władanie nad zawieszonymi w powietrzu kulami wodoru, gorejącego platynowym blaskiem.

Jednym z takich miejsc budowy była okolica Podkamiennej Tunguskiej. Wśród zwałów marglu i gliny, w głębokich wykopach, przebitych w twardej jak skała wiecznej marzłoci, na potężnych palach betonowych montowano tam katapultowe stacje rakiet zastępujących kolej żelazną. W czasie pracy kopaczka wyrwała z dna siedmiometrowego szybu odłam gruntu, który, rzucony na transporter, dotarł do kruszarki mielącej kamienie na drobny żwir. Tutaj odłam utknął. Potężna maszyna na mgnienie oka stanęła, a gdy maszynista zwiększył prąd, zęby z najtwardszej cementowej stali chrupnęły i wyłamały się. Po rozebraniu maszyny ujrzano wklinowany między jej wały głaz tak twardy, że ledwo brały go pilniki. Przypadkowo dowiedzieli się o znalezisku uczeni, którzy oczekiwali w Podkamiennej Tunguskiej samolotu do Leningradu. Obejrzawszy zagadkowy głaz, wzięli go z sobą. Nazajutrz leżał już w laboratorium leningradzkiego Instytutu Meteorytyki.

Początkowo sądzono, że to meteor; była to jednak bryła bazaltu pochodzenia ziemskiego, w którą wtopił się zaostrzony na obu końcach walec, wielkością i kształtem przypominający granat. Pocisk ów składał się z dwu nagwintowanych części, skręconych tak silnie, że trzeba było przepiłować ściankę, aby dostać się do środka. Po długich wysiłkach, wezwawszy na pomoc technologów z Instytutu Fizyki Stosowanej, uczeni zdołali wreszcie rozewrzeć tajemniczą skorupę. W środku znajdowała się szpula ze spławu podobnego do porcelany, na którą nawinięty był pięciokilometrowej prawie długości drut stalowy. Nic więcej.

W cztery dni później stworzony został międzynarodowy komitet, który zajął się zbadaniem szpuli. Rychło okazało się, że nawinięty na nią drut był kiedyś namagnesowany. Powierzchniowe zwoje, poddane ongi wysokiej temperaturze, utraciły magnetyzm. Dobrze zachowany był tylko w warstwach głębszych.

Uczeni gubili się w domysłach nad pochodzeniem tajemniczej szpuli. Nikt nie śmiał pierwszy wypowiedzieć przypuszczenia, które wszystkim cisnęło się na usta. Rzecz stała się jasna, gdy technologowie wykonali analizę chemiczną stopu, z którego sporządzony był drut. Stopu takiego nie produkowano nigdy na Ziemi. Pocisk nie był ziemskiego pochodzenia. Musiał pozostawać w związku ze słynnym niegdyś meteorytem tunguskim. Padło nie wiadomo przez kogo wypowiedziane po raz pierwszy słowo „raport”. Istotnie, drut był namagnesowany, tak jakby go na całej długości „zapisano” drganiami elektrycznymi, tworząc jedyny w swoim rodzaju „list międzyplanetarny”. Przypominało to sposób nagrywania dźwięków na taśmę stalową, z dawien dawna praktykowany w radio i telefonii. Niebawem rozpowszechniło się przypuszczenie, że w krytycznej chwili, kiedy silniki odmówiły posłuszeństwa, podróżni niewiadomego statku kosmicznego usiłowali uratować to, co uważali za najcenniejsze, a mianowicie dokument,spisany” drganiem magnetycznym na drucie, i wyrzucili go ze statku przed katastrofą. Nie brak było jednak głosów odmiennych, twierdzących, że szpulę wyrzucił ze statku podmuch eksplozji, o czym świadczą widoczne zmiany cieplne jej skorupy.

W prasie naukowej i codziennej toczyły się długie dyskusje o pochodzeniu statku międzyplanetarnego. Nie było bodaj planety układu słonecznego, której by nie podejrzewano o jego wysłanie. Nawet daleki Uran i olbrzymi Jowisz miały swoich zwolenników, zasadniczo jednak opinia powszechna podzieliła się między dwa stronnictwa: Wenery i Marsa. To ostatnie było niemal dwukrotnie liczniejsze. W roku tym zainteresowanie astronomią było ogromne. Rozchodziły się nieprawdopodobne nakłady książek popularnych, a nawet fachowych, popyt zaś na amatorskie narzędzia astronomiczne, zwłaszcza lunety, był taki, że najzasobniejsze składy świeciły nieraz pustkami. Co więcej, tematyka astronomiczna wtargnęła do sztuki: pojawiły się powieści fantastyczne o zagadkowych istotach z Marsa, którym autorowie przypisywali najbardziej nieprawdopodobne właściwości. Niektóre stacje telewizyjne nadawały w tygodniowych programach naukowych audycje specjalne, poświęcone astronomii. Ogromnym powodzeniem cieszyło się nadawane przez Berlin, a transmitowane przez całą północną półkulę widowisko telewizyjne Podróż na Księżyc. Widzowie oglądali u siebie w domu powierzchnię Księżyca, przybliżoną trzy tysiące razy dzięki temu, że nadawczą aparaturę telewizyjną zainstalowano przy wielkim teleskopie w obserwatorium heidelberskim.

Utworzona tymczasem międzynarodowa Komisja Tłumaczy rozpoczęła słynną „walkę o drut”, jak ją nazwał specjalny korespondent naukowy „Humanite”. Prace najtęższych egiptologów i sanskrytologów, specjalistów od martwych i zaginionych języków, wydają się igraszką w porównaniu z zadaniem, jakie oczekiwało uczonych. „Raport” składał się z osiemdziesięciu kilku miliardów drgnień magnetycznych, utrwalonych w krystalicznej strukturze drutu metalowego. Poszczególne grupy drgnień oddzielone były niewielkimi strefami drutu nie namagnesowanego. Nasuwała się myśl, że każdy taki odcinek jest jednym słowem, lecz przypuszczenie to mogło być mylne. Rzekomy „raport” mógł w samej rzeczy stanowić po prostu zapis rozmaitych instrumentów pomiarowych. Wielu uczonych sądziło, że jeśli „raport” spisany jest nawet za pomocą słów, budowa jego języka może być całkiem inna od wszystkich znanych na Ziemi. Ale i oni zgodni byli w tym, iż nie wolno pomijać szansy, która po raz pierwszy w dziejach stanęła przed nauką.

Uczeni mieli przed sobą stos namagnesowanego drutu bez jakichkolwiek objaśnień i zabrali się do pracy.

Najtrudniejszy był początek. Cały drut został przepuszczony przez aparaturę, która zarejestrowała wszystkie drgnienia magnetyczne na taśmie filmowej. Cenny oryginał powędrował do podziemnego skarbca. Odtąd aż do końca uczeni mieli do czynienia wyłącznie z kopiami filmowymi.

We wstępnych naradach postanowiono pójść jedyną drogą, która obiecywała powodzenie. Słowa każdego języka są symbolami wyobrażającymi pewne przedmioty oraz pojęcia: otóż odcyfrowanie języków narodów wymarłych, szyfrów i innych tego rodzaju kryptogramów opiera się na prawidłach powszechnych dla każdej mowy. Poszukuje się więc symboli występujących najczęściej, bada, czy dany język posiada charakter obrazkowy, literowy czy zgłoskowy, a co najważniejsze, poszukuje się sposobu, który by pozwolił zrozumieć znaczenie jednego chociażby wyrazu.

Tutaj zwykle przychodzi uczonym z pomocą szczęśliwy przypadek: tak było z hieroglifami egipskimi, kiedy to znalazł się nagrobek, na którym wyryty był ten sam napis hieroglifami oraz po grecku, podobnie stało się też z pismem klinowym Babilończyków.

Co zaś najważniejsze, twórcy każdego z tych nieznanych języków byli istotami podobnymi do badaczy, żyli kiedyś na tej samej planecie, ogrzewało ich to samo Słońce, oglądali te same gwiazdy, rośliny i morza, a warunki te, rzecz prosta, sprzyjały wytworzeniu się symboli powszechnych. Zupełnie inaczej było teraz. Jakież pojęcia mogły być wspólne nieznanym istotom i ludziom? W jakim miejscu należało przerzucić most przez otchłań dzielącą istoty rozmaitych światów? Tym ogniwem łączącym mogła stać się tylko jedna rzecz: materia.

Cały wszechświat, od najdrobniejszych ziarn piasku pod naszymi stopami aż po najdalsze gwiazdy, zbudowany jest z takich samych atomów. We wszystkich zakątkach przestrzeni rządzą materią te same prawa, a wszystkie je potrafi wyrazić matematyka. Jeśli środki jej zostały użyte przy spisywaniu „raportu” — rzekli sobie uczeni — mamy szansę.

W przeciwnym razie „raport” pozostanie nie odczytany — na zawsze.

Przyjęcie tego założenia stanowiło jednak dopiero pierwszy krok na drodze niesłychanie żmudnej i długiej. Zdawałoby się, że należy teraz po prostu przejrzeć „raport”, poszukując w nim najbardziej ogólnych praw fizycznych, jednakże było to na tym etapie niemożliwe. Przede wszystkim praw takich jest bardzo wiele, a poza tym, co gorsza, nie wiadomo było, jakiego układu algorytmicznego używają twórcy „raportu”. Układ dziesiątkowy, operujący dziewięcioma liczbami podstawowymi z dziesiątym zerem, wydaje się nam oczywisty i jedyny, nie jest on jednak taki dla matematyków. Przyjęliśmy go, ponieważ mamy u rąk dziesięć palców, a dłonie były liczydłami naszych przodków w czasach zamierzchłych. Teoretycznie jednak możliwa jest dowolna ilość takich układów, poczynając od dwójkowego, w którym istnieją tylko dwie liczby, zero i jedynka, poprzez trójkowy, czwórkowy, piątkowy i tak dalej, w nieskończoność. W czasie swoich prac Komisja Tłumaczy ograniczyła się ze względów praktycznych do siedemdziesięciu dziewięciu układów — od trójkowego do osiemdziesiątkowego. Zadanie więc brzmiało: przejrzeć miliony drgań, magnetycznych i dla każdego drgnienia obliczyć jego wartość w siedemdziesięciu dziewięciu układach liczbowych; już to samo dawało z górą bilion obliczeń, lecz był to tylko początek, albowiem uzyskane wyniki należało przejrzeć, szukając wśród nich takich, które odpowiadałyby stałym fizycznym. Stałych zaś, takich jak naboje i wagi atomowe pierwiastków, jest kilkaset. Ale i to jeszcze nie wszystko, ponieważ w tak ogromnym morzu liczb trafić się mogły rezultaty odpowiadające jednej ze stałych całkiem przypadkowo. Trzeba więc było puścić w ruch obliczenia sprawdzające. Całokształt tych prac, które były dopiero wstępem do właściwego przekładu, zająłby, jak obliczono, tysiącowi najbieglejszych rachmistrzów całe życie. Tymczasem dokonano ich w ciągu dwudziestu siedmiu dni.

Do dyspozycji Komisji Tłumaczy był największy podówczas na świecie Mózg Elektronowy, potężna maszyna, zajmująca cztery kondygnacje Instytutu Matematycznego w Leningradzie.

Pracą tego olbrzyma kierował sztab specjalistów z Nastawni Sterującej, umieszczonej na najwyższym piętrze Instytutu. Tam to wydano Mózgowi rozkaz, że ma rozpatrzyć wszystkie znaki „raportu” poszukując w nich podobieństwa do stałych fizycznych; ma to wykonać za każdym razem we wszystkich zadanych układach liczbowych, od dwójkowego do osiemdziesiątkowego, a odnalezione w ten sposób wyniki sprawdzać, każdy zaś etap swej pracy odnotowywać i podawać natychmiast do wiadomości.

Centralna Nastawnia była okrągłą salą z białego marmuru, w którym płonęły zielonkawe ekrany. Pojawiły się na nich wyniki postępujących operacji. Od chwili kiedy pierwsze taśmy perforowane, niosąc rozkazy, znikły w głębi mechanizmu i kiedy zapaliły się sygnały, aż do momentu, w którym czerwone lampki kontrolne zgasły, upłynęło sześćset czterdzieści jeden godzin nieprzerwanej pracy. W tym czasie Mózg wykonywał po pięć milionów obliczeń na sekundę, nie ustając dniem ani nocą, podczas gdy dyżurujący uczeni zmieniali się sześć razy dziennie. Niepodobna oddać ogromu dokonanej pracy. Dość powiedzieć, że język „raportu” przypominał, jak się okazało, nie tyle mowę, ile raczej niezwykłą muzykę, ponieważ to, co odpowiada ziemskim słowom, występowało w nim jak gdyby w rozmaitych „tonacjach”.

Kilka razy nawet olbrzymia pojemność Mózgu okazywała się niedostateczna dla przeprowadzenia wszystkich niezbędnych obliczeń. W takich chwilach automatyczne przekaźniki włączały kable podziemne łączące Główny Mózg z innymi, które również znajdowały się w obrębie Leningradu. Najczęściej przychodził z pomocą Mózg Elektronowy Instytutu Aerodynamiki Teoretycznej.

Nadeszła wreszcie chwila, w której na ekranach zaświeciły wynikł. Brzęczyki odezwały się w Nastawni wysokimi głosami, ale i bez ich wezwania wszyscy dyżurni oderwali się od pulpitów, wpatrzeni w pierwsze dostępne ludzkiemu pojmowaniu pojęcia „raportu”…

Pierwsze odczytane zdanie brzmiało:

krzem tlen glin tlen azot tlen wodór tlen

Oznaczało ono Ziemię.

Cztery powtórzenia słowa „tlen” zapisane były różną częstotliwością drgań. Zrozumiano, że „raport” mówi w tym miejscu o właściwościach fizycznych Ziemi. Tlenki krzemu i glinu — to główne składniki skorupy naszej planety, otoczonej azotem i tlenem powietrza oraz pokrytej podtlenkiem wodoru — wodą mórz i oceanów. Ale to proste pozornie zdanie mówiło znacznie więcej. Po pierwsze, wyrażenia takie, jak krzem, glin, tlen, posiadały pewne cechy, które, występując gdzie indziej w czystej postaci, oznaczały w ogóle „materię”. Po drugie, całe to zdanie z ośmiu wyrazów poddane było pewnej wyższorzędnej funkcji, która odpowiada powierzchni zakrzywionej. Chodziło mianowicie o powierzchnię kulistą, to jest właśnie o skorupę Ziemi.

Odtąd rozszyfrowanie „raportu” poszło już sprawniej, choć nie brak było miejsc niejasnych, które wzbudzały gorące spory. W miarę postępowania prac wyłaniał się ogólny obraz Ziemi i świata, widziany po raz pierwszy w historii przez istoty nie będące ludźmi. „Raport” był podzielony na kilka części. Wstępna zawierała opis fizyczny naszego globu, jego rzeźby terenu, ukształtowania lądów i mórz oraz ich składu chemicznego. Nie tu jednak kryły się trudności. Pierwszy rozdźwięk powstał wśród tłumaczy, gdy doszli do miejsca, w którym „raport” mówił o miastach ziemskich. Nieznanym istotom udało się pomimo wielkiej chyżości i wysokości, na jakiej odbywał się lot pocisku, dostrzec planowe zagospodarowanie naszej planety: fabryki, domy, drogi, a nawet ludzi na polach i ulicach. Niepojęte było jednak to, że w ogólnym opisie dostrzeżonych zjawisk traktowały ludzi jako coś najmniej ważnego i zdawały się nie przypisywać im roli budowniczych i konstruktorów cywilizacji ziemskiej. „Raport” nazywał ludzi „długimi kroplami” (jak wynikało z objaśnienia, chodziło o „ciągliwą, miękką substancję”, z której zbudowane są nasze ciała) i uważał ich za cząstki jakiejś większej, jednorodnej masy, od której tylko chwilowo wyosobnili się w postaci owych „kropel”. Masa taka musiała być dla autorów „raportu” czymś powszechnym i dobrze znanym, ponieważ wyrażali przypuszczenie, że ludzie utworzeni są z podobnej substancji, co… (tu następowało słowo nie przetłumaczone, bo nie istniejące w żadnym ziemskim języku). W dalszej części „raportu” opisane były miasta, domy mieszkalne oraz rozmaite urządzenia, jak na przykład sieci kolejowe, dworce, porty, z tak dużą dokładnością, że czytających ogarniał mimowolny podziw dla precyzji instrumentów obserwacyjnych, jakimi musieli się posługiwać podróżni statku międzyplanetarnego. I tutaj jednak u podstawy opisu leżało to samo całkowite i niepojętne odwrócenie pojęć: autorzy „raportu” usilnie poszukiwała’ twórców ziemskiej cywilizacji technicznej, nawet nie domyślając się ich w ludziach. To, że dostrzegali przy tym ludzi, nie ulegało wątpliwości, bo kilka zdań dalej napomykali: „w polu widzenia pełznie sporo długich kropel”.

Rozważywszy dobrze tę część „raportu” uczeni doszli do wniosku, że to przestawienie pojęć, to „nieporozumienie” nie jest bynajmniej przypadkiem, lecz że w nim właśni(e kryje się tajemnica nieznanych istot. Na nowy, choć także niezupełnie jasny ślad naprowadziła ich zwięzła uwaga w dalszej części „raportu”. Powtarzając wypowiedziane już poprzednio zdanie, że nigdzie nie można spostrzec twórców urządzeń technicznych, autorzy „raportu” dodawali: „być może dlatego, że są oni… (tu następuje znów słowo nie przetłumaczone) rozmiarów”.

Klucz do tajemnicy zdawał się leżeć właśnie w zagadkowym słowie. Przypuszczenie, że jest to przymiotnik taki, jak „mały” lub „drobny”, trzeba było odrzucić, ponieważ przymiotniki cechuje inne ukształtowanie drgań magnetycznych w języku „raportu”. Gdyby to był zaimek, zdanie mogłoby brzmieć: „że są oni naszych rozmiarów”.

Badanie wykazało, że najmniejsze przedmioty, jakie nieznane stworzenia zdołały dostrzec z wysokości swego przylotu nad Ziemią, posiadały rozmiary siedmiu lub ośmiu centymetrów. Jeżeli więc przypuszczały, że nie mogą dojrzeć poszukiwanych przez siebie „twórców cywilizacji ziemskiej” dlatego, iż „są oni ich rozmiarów”, to z tego wynikałoby,jż nieznane istoty są stosunkowo bardzo małe — nie przekraczają w każdym razie wielkości ośmiu centymetrów. Jest Ho jedyne miejsce „raportu”, z którego można było sądzić o ich rozmiarach. Niestety, całe to przypuszczenie jest niezwykle kruche, ponieważ w języku „raportu” nie odnaleziono ani jednego zaimka takiego, jak „my”, „ja”, „nasze” itp.

W dalszej części „raportu” spotyka się mnożące się ku końcowi „białe plamy”, to jest miejsca nie odczytane już to z powodu osłabienia zapisu magnetycznego, już to dlatego, że występowały tam pojęcia, których nie dało się odcyfrować ani za pomocą analizy drgań, ani też metodą „prób i błędów”, to jest podstawiania prawdopodobnych terminów, którą z nieubłaganą wprost, cierpliwością stosowała mieszana grupa matematyków — operacjonistów i językoznawców.

Zakończenie „raportu” stanowi krótki, nadzwyczaj rzeczowy opis tragedii, jaką zakończył się lot pocisku. Są to dane przyrządów pomiarowych, wykazujące gwałtownie rosnącą szybkość rozpadu atomowego, olbrzymi wzrost temperatury oraz zaburzenia pracy silników napędowych. Potem znaki magnetyczne uległy zamazaniu. Następuje krótka strefa ciszy, a dalej dwa wyraźnie czytelne słowa „zabezpieczenia spalone”. Na tym „raport” się urywa.

Jakeśmy powiedzieli, uczeni znali już jego treść w ogólnych zarysach, ponieważ zaś było prawdopodobne, że odczytanie ustępów dotąd zagadkowych nie przyniesie, poza szczegółami, nic zasadniczo nowego, Komisja Tłumaczy przystąpiła do następnej fazy prac, wyłaniając z siebie trzy nowe sekcje, z których każda poświęciła się innemu zagadnieniu. Pierwsza, pod przewodnictwem profesora Kluevera, miała za zadanie zebrać i rozszerzyć nasze wiadomości o nieznanych istotach.

Większość stanowili w niej przyrodnicy, a więc biologowie, zoologowie, botanicy i lekarze, był też jeden specjalista z zakresu młodej, lecz rozwijającej się nauki — astrobiologii, która bada przejawy życia na innych niż Ziemia ciałach niebieskich.

Druga sekcja sprawdzała przekład „raportu”, zestawiając go z oryginałem, owym słynnym drutem namagnesowanym, który wydobyto z podziemnego skarbca Instytutu Meteorytyki. Trzecia wreszcie i ostatnia sekcja ślęczała nad nie odcyfrowanymi dotąd ustępami „raportu”. Było w niej wielu matematyków i fizyków, którzy przesiadywali przeważnie w Centralnej Nastawni Mózgu Elektronowego, każąc mu bez przerwy trawić nieprawdopodobnie zawiłe obliczenia. Wywołało to nawet lekkie starcie z biologami, którzy twierdzili, że Instytut Matematyki został okupowany przez fizyków, a ci uniemożliwiają im korzystanie z Mózgu Elektronowego.

W czasie kiedy miliony ludzi na całym świecie dzięki radiu, prasie i telewizji zapoznawały się z treścią opublikowanej części „raportu”, w pracach Komisji Tłumaczy zaszedł zwrot dramatyczny.

Wstępem jak gdyby do głównego odkrycia była dyskusja w sekcji biologów, na którą zaproszono w charakterze gościa i doradcy Czandrasekara, wielkiego matematyka hinduskiego. Nawiązując do wspomnianego przedtem ustępu „raportu”, z którego zdawało się wynikać, że nieznane istoty są małych rozmiarów, jeden z uczonych wysunął przypuszczenie, że są to owady żyjące gromadnie jak pszczoły czy mrówki, lecz o nieporównanie wyższej inteligencji. Przewodniczący sekcji, profesor Kluever, powiedział na to:

— Wielka inteligencja oznacza wielki mózg. Tymczasem owady nie mogą mieć wielkiego mózgu z tego samego powodu, dla którego nie mogą posiadać wielkiego ciała. Na to nie pozwala ich budowa. Ich system oddechowy nie potrafi dostarczyć dość tlenu przy rozmiarach ciała przekraczających kilka centymetrów i to jest właśnie przyczyną, że nie istnieją i nigdy nie istniały bardzo wielkie owady.

Oponent zauważył, że system oddechowy nieznanych istot mógłby być zupełnie inny. Profesor Kluever odparł, że owady, które mają inny system nerwowy i oddychają inaczej niż owady, nie są, według niego, owadami… Równie dobrze można by zwierzęta nazwać roślinami wyposażonymi w układ nerwowy, krwionośny i mięśniowy. Cóż bowiem za cecha pozostaje w jednym i drugim wypadku nie zmieniona oprócz pustej nazwy?

Wywiązała się gorąca dyskusja, w której każda strona broniła swoich argumentów. Można było sądzić, że wieczór upłynie na jałowym sporze, gdy o głos poprosił profesor Czandrasekar, który przysłuchiwał się dotąd obradom w milczeniu:

— Przyszedłem tu z pewnym pomysłem — powiedział — który, być może, rzuci trochę światła na omawiany problem. Przestudiowałem dokładnie zeznania naocznych świadków upadku meteoru tunguskiego. Wszyscy oni zauważyli, że w czasie pojawienia się meteoru widać było na ziemi cienie takich przedmiotów, jak drzewa i domy, a cienie te poruszały się w stronę przeciwną do kierunku jego lotu. Z tego wynika, że „raport”, przynajmniej w swej części końcowej, nie został spisany przez istoty żywe.

Twierdzenie to zdumiało obecnych w najwyższym stopniu: wpatrywali się w matematyka, który, podszedłszy do tablicy, wyszukał większy kawałek kredy i od razu przystąpił do obliczeń. Dowód jego szedł taką drogą: w chwili upadku panowała słoneczna pogoda, a więc jeżeli przedmioty rzucały w świetle meteoru cienie na miejscach słonecznych, to blask meteoru był na pewno silniejszy od słonecznego. Oczywiście i jego temperatura musiała być wyższa od słonecznej. Znając czas przebywania meteoru w obrębie atmosfery ziemskiej, profesor obliczył, że niezależnie od tego, jaka była grubość powłoki statku, w jego wnętrzu musiała panować ciepłota nie niższa od sześciuset stopni. Takich warunków nie mogłaby, oczywiście, znieść żadna istota żywa. A jednak „raport” prowadzony był przez cały czas lotu aż do chwili katastrofy. A więc: albo notowały go przyrządy automatyczne i w rakiecie w ogóle nie było nikogo, albo też nieznane istoty posiadają ustrój zbudowany inaczej niż organizmy zwierząt i roślin.

Biologowie wysłuchali Czandrasekara z nadzwyczajną uwagą i uznawszy dowód za przekonujący, postanowili zapoznać z nim nazajutrz zgromadzenie ogólne Komisji Tłumaczy. Gdy jednak zjawili się rano w Małej Sali Instytutu, zaproszono ich, jak wszystkich zresztą uczonych, do Wielkiej Sali Kolumnowej na nadzwyczajne posiedzenie z tajnym porządkiem dziennym. Wzbudziło to powszechne zdziwienie, gdyż dotąd Komisja nie stosowała takich rygorów. Posiedzenie odbywało się przy drzwiach zamkniętych i bez zapraszanych zazwyczaj gości. Profesor Ramon y Carral z Instituto Nacional del Astronomia w Veracruz, który w dniu tym przewodniczył obradom, oświadczył, że trzecia sekcja odkryła w czasie swych prac fakt niezmiernie doniosły, którego natychmiastowe zbadanie jest sprawą najwyższej wagi, jako że mogą od tego zależeć losy całego świata. Następnie oddał głos profesorowi Lao — Czu. Fizyk chiński przemawiał do mikrofonu nie ze swego miejsca, jako to zwykle czyniono, lecz wszedł na podium prezydialne, zapewne dlatego, że chciał widzieć wszystkich, do których mówił.

Głosem niezbyt donośnym, lecz słyszalnym w całej sali powiedział, że został upoważniony przez trzecią sekcję do przedstawienia szanownemu zgromadzeniu odkrycia niezwykłej wagi, którego doniosłości nikt nie potrafi jeszcze docenić.

O ile wielkie słowa, którymi przewodniczący poprzedził wykład, nikogo szczególnie nie zadziwiły, albowiem stary astronom meksykański znany był ze swego południowego temperamentu, to pierwsze zdanie fizyka zelektryzowało całą salę, gdyż Lao — Czu był jednym z najtrzeźwiejszych i najbardziej krytycznych umysłów Komisji Tłumaczy.

W dalszym ciągu swego przemówienia Lao — Czu opowiedział o nowej metodzie odczytywania „raportu”, którą zastosowała trzecia sekcja. Polegała ona na fotografowaniu pomieniami Roentgena tych części drutu, których namagnesowanie uległo zatarciu. Na zakończenie Lao — Czu podał dosłowny tekst ustępu, jaki udało się odczytać tą metodą. Brzmiał on:

Po drugim elemencie obrotowym przystąpi się, do napromieniowania planety. Kiedy stężenie jonizacyjne opadnie do połowy, rozpocznie się Wielki Ruch.

W wypełnionej po brzegi sali panowała śmiertelna cisza. Nie słychać było ani oddechów, ani nawet zwykłego poskrzypywania krzeseł. Widziało się ludzi o zamkniętych z wytężenia uwagi oczach, przyciskających oburącz słuchawki do uszu. Niektórzy notowali gorączkowo słowa fizyka chińskiego. Powtórzywszy dwa razy przetłumaczony ustęp, Lao — Czu powiedział, że trzecia sekcja skłonna jest rozumieć go tak: element obrotowy jest to jakaś jednostka czasu, odpowiadająca dość długiemu okresowi, który można zapewne porównać z rokiem ziemskim. Co oznacza „napromieniowanie planety”? Oczywiście, zadziałanie jakimś rodzajem energii promienistej, która wywołuje jonizację. O jaką planetę chodzi? Nie jest to zupełnie pewne, gdyż ustęp należy do zrekonstruowanych i był przedtem zupełnie nieczytelny, lecz pewne znamiona przemawiają za tym, że chodzi o naszą planetę, o Ziemię. Jaki cel może mieć jej napromieniowanie? I to nie jest zupełnie pewne, mówił Lao — Czu, ale nieznane istoty zdają się wyrażać chęć skierowania na Ziemię potężnego ładunku energii, a kiedy działanie jej po pewnym czasie ustanie, zacznie się „Wielki Ruch”. Jeżeli przez „Wielki Ruch” rozumieć napływ nieznanych istot na naszą planetę, to wymieniony ustęp może posiadać już tylko jedno znaczenie: nieznane istoty zamierzają zniszczyć życie na Ziemi, by się na niej osiedlić. W końcowych słowach fizyk podkreślił, że wszystko to brzmi fantastycznie i nieprawdopodobnie, a poszczególne człony rozumowania, z którego wypływa wymieniony wniosek o „inwazji na Ziemię”, łączą się dosyć luźno. Jednakże trudno w tej sytuacji być nadmiernie krytycznym i stosować surowe rygory naukowe, gdyż idzie o coś nie znanego jeszcze w historii, a mianowicie o zagrożenie bytu całej ludzkości. Jest to niebezpieczeństwo tak olbrzymie, że należy rozważyć jego możliwość, nawet jeśli wydaje się nader nieprawdopodobne. Przewodniczący, profesor y Carral, zabrał głos nawołując obecnych do skupienia i spokoju, po czym rozpoczęła się dyskusja. Niektórzy sądzili, że wniosek wyciągnięto prawidłowo, ale rzecz nie przedstawia się groźnie, ponieważ statek międzyplanetarny był tylko pierwszym zwiadem i masowa inwazja na Ziemię miała zapewne nastąpić dopiero po jego pomyślnym powrocie z wyprawy. Ponieważ spotkała go katastrofa, niebezpieczeństwo — jeśli w ogóle istniało — znikło. Najlepszym dowodem jest to, że od katastrofy upłynęło niemal sto lat w zupełnym spokoju. Inni odpowiadali, że sto lat jest stosunkowo długim okresem tylko w pojęciu ludzkim. Być może — argumentowali — element obrotowy równa się dwustu latom albo i większej ich ilości. Nieznane istoty mogą być stworzeniami bardzo długowiecznymi. Gdzież pewność, że nie mierzą swego istnienia tysiącleciami?

Przewodniczący poprosił pierwszą sekcję o wypowiedź na temat natury nieznanych istot, które z wędrowców przybyłych z głębi wszechświata, otoczonych dotąd powszechnym zaciekawieniem i podziwem, przemieniły się nagle w śmiertelnych wrogów ludzkości.

Biologowie wydelegowali Czandrasekara, który zapoznał zgromadzenie ze swoim dowodem. W odpowiedzi jeden z fizyków zauważył, że zagadnienie ujmowano, być może, od początku zupełnie fałszywie: kto wie, czy cały statek międzyplanetarny nie był po prostu jednym ogromnym „mózgiem mechanicznym”, wyposażonym w inicjatywę i umiejętność samodzielnego działania. Istoty, które go zbudowały, nie musiały więc wcale znajdować się na pokładzie. W takim ujęciu wszystkie osobliwości „raportu” stanowiły cechy owego „mózgu mechanicznego”, który go spisał, a nie nieznanych istot, o których w takim wypadku nicnie byłoby wiadomo. Cała sprawa wróciła do punktu wyjścia.

Komisja Tłumaczy znalazła się w niesłychanie ciężkim położeniu. Jak należało ustosunkować się do problemu zagrożenia ludzkości? Czy takie zagrożenie w ogóle istniało? Być może, nieznane istoty rzeczywiście zamierzały ongi skolonizować Ziemię, ale czy ich zamiary oparte były na realnych możliwościach?

O pierwszej w nocy przewodniczący przerwał dyskusję. Zamykając posiedzenie oświadczył, że następne odbędzie się dopiero za dwa dni, ponieważ jest nadzieja, iż do tego czasu sekcja astrofizyków, wzmocniona najwybitniejszymi matematykami, będzie mogła przedstawić zgromadzeniu ogólnemu nowe fakty, dotyczące pochodzenia nieznanych istot.

Mało kto wiedział, że prace astrofizyków, o których wspomniał przewodniczący, toczyły się już od północy dnia poprzedniego, to znaczy od chwili, w której prezydium Komisji zapoznało się z ustępem „raportu” przetłumaczonym przez trzecią sekcję.

Na najwyższej kondygnacji Instytutu Matematycznego przebywało w zupełnym odosobnieniu jedenastu uczonych. W czasie gdy Lao — Czu i Czandrasekar byli na posiedzeniu Komisji Tłumaczy, kierownictwo wszystkimi pracami Mózgu Elektronowego objął astrofizyk Arseniew. Zestawił on dane liczbowe o locie pocisku z jego przypuszczalną szybkością, z mocą silników, a wreszcie z mapami gwiezdnymi nieba z 1908 roku. Nadzwyczaj trudny rachunek, polegający na nieustannym wybieraniu kilku określonych wielkości spośród wieluset tysięcy możliwych, został przeprowadzony po 29 godzinach nieprzerwanej pracy. Półtora dnia po posiedzeniu, na którym członkowie Komisji zapoznali się z fatalnym ustępem, trzej uczeni, stojąc przed czołową tarcza Mózgu, odczytali ostatnie wyrazy wyniku i w milczeniu spojrzeli na siebie. Arseniew podszedł bliżej i z wysokości swego ogromnego wzrostu patrzył na mżący zielonkawym blaskiem otwór ekranu katodowego. Rzecz nie ulegała wątpliwości. Statek został wystrzelony z planety naszego układu słonecznego, i to takiej, której orbita leży wewnątrz orbity Ziemi. Były więc do wyboru dwie planety: Merkury i Wenus. I znów uczeni pochylili się nad metalowymi stołami, znów padły krótkie słowa.

Na pulpitach sterujących podnosiły się i pochylały białe klawisze kontaktów. Z ledwo słyszalnym poszumem włączały się w pracę tysiące nowych obwodów. W szerokich szczelinach tablic rozdzielczych płonęły purpurowe lampki kontrolne. Kiedy po raz ostatni na ekranach zadrgały białawe linie, wszystko stało się jasne. Merkury, ten glob wulkaniczny z lawy i popiołów, najbliższy Słońcu, zwracający ku niemu zawsze tę samą półkulę, pozbawiony atmosfery, nie wchodził w rachubę. Pozostawała więc okryta lśniąco — białymi chmurami, które od niepamiętnych czasów przesłaniają jej powierzchnię przed okiem ludzi, gwiazda poranna — Wenus.

Planeta Wenus

Było po północy. Posiedzenie Komisji ciągnęło się już siedem godzin nad stołami, na których spoczywały stosy wykresów i taśm fotograficznych. Wchodzących na salę członków sekcji astrofizycznej przywitało nagłe zamilknięcie zgromadzonych. Wszyscy wpatrywali się w Arseniewa, Czandrasekara i Lao — Czu, lecz z twarzy ich niczego nie można było wyczytać. Zmierzali ku swoim miejscom, a za nimi szło kilkunastu współpracowników i asystentów. Kiedy Arseniew zakomunikował wyniki obliczeń, zapadła cisza.

— A więc Wenus? — pytał ktoś z głębi sali. Arseniew nie odpowiadając usiadł i zaczai rozkładać przed sobą przyniesione papiery.

— Czy nie ma możliwości omyłki? — spytał ten sam głos od stołu biologów.

Mówił docent Sturdy, niski mężczyzna o czerwonej apoplektycznej twarzy i gęstych włosach.

— Mózg Elektronowy myli się niekiedy — odparł Arseniew. — Co prawda jeden błąd zdarza się na sześć trylionów obliczeń, ale weźmiemy to pod uwagę i jeszcze tej nocy powtórzymy obliczenia.

— Nie to miałem na myśli — nastawa! biolog. — Chodzi mi o teoretyczne założenia rachunku. Czy nie może być w nich błędu?

Arseniew obiema rękami przygładził papiery. Był on jedną z najbardziej charakterystycznych osobistości Komisji Tłumaczy. Jasnowłosy, olbrzymi, z pochylonymi lekko barami, zdawał się zbudowany według jakiejś zamierzchłej proporcji wspaniałomyślnego nadmiaru. W trzydziestym roku życia dokonał głównego swego dzieła, wyjaśniając w nowej teorii szereg zjawisk podatomowych. Teraz liczył lat trzydzieści siedem. Górując głową nad sąsiadami, chociaż siedział, przez kilka chwil patrzał na oponenta, jakby przygotowując się do dłuższej odpowiedzi, i wszyscy drgnęli, kiedy swoim niskim głosem wyrzekł tylko jedno słowo:

— Nie.

Przewodniczący, którym w tym dniu był niemiecki biolog, profesor Kluever z Lipska, zaproponował, aby jeden z astronomów powiedział niespecjalistom to wszystko o planecie Wenus, co może się łączyć z omawianym problemem. Wniosek przeszedł. Sekcja astrofizyków wydelegowała po chwili planetologa, doktora Behrensa, który zaraz wstał i włączył mikrofon przed swoim miejscem. Był to młody człowiek o chłopięcym wyglądzie, szczupły, prawie chudy, o trochę porywczych ruchach. W czasie swego wykładu bawił się zdjętymi okularami, patrząc oczami niepewnymi, jak zwykle krótkowidze. Arseniew rozmawiał tymczasem szeptem z kolegami i przechylając swą wielką postać przez oparcie fotela, dawał jakieś wskazówki asystentom, którzy zapisywali je stenograficznie i wychodzili na palcach. Chociaż wszyscy przysłuchiwali się Behrensowi, na sali wyczuwało się niepokój. Głowy pochylały się ku sobie, to tu, to tam polatywały szepty. Tymczasem w słuchawkach wielojęzycznym naraz głosem przemawiał młody astronom.

— Wenus — rozpoczął — druga planeta naszego układu słonecznego, posiada o 3 % mniejszą średnicę i o 23 % mniejszą masę od Ziemi. Ponieważ zawsze przebywa na niebie w pobliżu Słońca, jest dla obserwacji obiektem niewdzięcznym. Jej odległość od nas waha się od 250 milionów kilometrów w górnym złączeniu ze Słońcem do 40 milionów kilometrów w złączeniu dolnym.

Tu Behrens spojrzał trochę niepewnie w stronę językoznawców. Nie wiedział, czy rozumieją terminy astronomiczne, lecz siwi uczeni słuchali z taka uwagą, że lękając się ich urazić ciągnął dalej:

— Według najnowszych badań czas obrotu Wenus jest znacznie dłuższy niż czas obrotu Ziemi i wynosi 18 dni. Metodami optycznymi nie można było tego dawniej stwierdzić, ponieważ nie widzimy nigdy powierzchni planety. Zasłania ją lita powłoka chmur. Ostatnio czynione były próby przebicia się do powierzchni planety za pomocą teletaktorów. Szanowni koledzy wiedzą zapewne, że chodzi o nowy typ teleskopu radarowego, wysyłającego ultrakrótkie fale radiowe. Jednakże i te próby nie powiodły się, potwierdzając raz jeszcze dawne przypuszczenie Wildta, że chmury Wenus nie są z pary wodnej ani z substancji ciekłej, lecz składają się z dużych cząstek stałych, kryształów, bardzo silnie rozpraszających promieniowanie. Dlatego właśnie Wenus posiada tak silny blask i po Słońcu i Księżycu stanowi najjaśniejsze ciało na naszym niebie. Atmosfera planety, rozmiarami dorównująca ziemskiej, różni się od niej zupełnie pod względem składu chemicznego. Analiza spektroskopowa wykazuje na Wenus nie więcej niż 5 % tej ilości pary wodnej i tlenu, jaka znajduje się na Ziemi, za to dwutlenek węgla, którego u nas jest zaledwie 0,3 %, stanowi tam główny składnik atmosfery. Pozostaje jeszcze do omówienia skład chmur, który przez długie lata stanowił zupełną zagadkę. Posiadane dziś wiadomości pozwalają sądzić, że chmury te utworzone są z pierzastych kryształów formaldehydu, a raczej związku, jaki formalina tworzy pod wpływem promieni nadfiołkowych. Ponieważ planeta obraca się bardzo powoli, powstają wielkie, dochodzące do 90 stopni różnice temperatury pomiędzy półkulą dzienną i nocną. Powodują one nadzwyczaj silne ruchy mas powietrznych, zwłaszcza na terminatorze, to jest linii oddzielającej półkulę oświetloną od nieoświetlonej. Należy więc sądzić, że każdemu porankowi i wieczorowi towarzyszą na Wenus orkany i burze kolosalnej siły. Wiatr może tam osiągnąć 250 kilometrów na godzinę, szybkość spotykaną na Ziemi jedynie w czasie najgwałtowniejszych burz śniegowych w okolicach bieguna południowego. Co się tyczy ukształtowania powierzchni planety, to niestety niczego pewnego nie mogę o tym kolegom powiedzieć. Ostatnio ukazały się bardzo ciekawe prace Jellingtona i Schraegera, którzy przypuszczają, że skorupa Wenus może być zbudowana z tego, co na Ziemi jest tylko sztucznym wytworem rąk człowieczych, a mianowicie z mas plastycznych podobnych do galalitu i winylitu. Komunikuję to szanownym kolegom jako pewnego rodzaju curiosum, ponieważ na poparcie tej hipotezy nie posiadamy żadnych danych.

Zaledwie Behrens, skłoniwszy się niezręcznie, usiadł, o głos poprosił docent Sturdy, który pytał przedtem Arseniewa o możliwość pomyłki w obliczeniach.

— Zastrzeżenia moje potwierdził w zupełności wykład doktora Behrensa — powiedział. — Jest oczywiste, że wymienione warunki fizyczne, w szczególności brak tlenu i wody, oraz obecność chmur, które czynią z planety po prostu olbrzymi zbiornik formaliny, wykluczają możliwość istnienia na niej istot żywych. Pan jest tego samego zdania, prawda, doktorze Behrens?

Behrens znów zdjął okulary i przecierając je skrupulatnie, odpowiedział, że z końcem XIX wieku pewien znakomity uczony napisał bardzo logicznie zbudowany traktat, w którym udowodnił, że człowiek nigdy nie zbuduje cięższej od powietrza maszyny do latania, że gdyby nawet taką maszynę udało się zbudować, to nie mogłaby oderwać się od ziemi, gdyby zaś (co już jest zupełnie wykluczone) mimo wszystko wzleciała, to w żaden sposób nie można by nią kierować. Ponieważ — zakończył Behrens — nie chciałbym być podobny do tego uczonego, wolę nie odpowiedzieć docentowi Sturdy.

— Ależ trująca atmosfera Wenus wyklucza istnienie życia — żachnął się Sturdy. — Zamiast zajmować się anegdotami, przejdźmy lepiej do faktów! Faktem jest, że kilkadziesiąt lat temu spadła na Ziemię rakieta międzyplanetarna.

— W której, jak wykazał profesor Czandrasekar, nie było istot żywych — przerwał Sturdy’emu sąsiad.

— Dobrze! Nie było! Ale rakieta nie mogła pochodzić z Wenus, boby na tej planecie musieli istnieć jej konstruktorzy, to znaczy istoty żywe! Czy to nie jest oczywiste?!

Znowu zaległa krótka cisza, w której we wszystkich słuchawkach rozlegał się przyspieszony, astmatyczny oddech starego biologa. Potem Arseniew, ściągając swoje grube brwi, powiedział po raz drugi od rozpoczęcia dyskusji: — Nie.

I zmierzywszy spokojnym wzrokiem osłupiałego biologa, dodał:

— To nie jest oczywiste.

Tyle pewności było w jego głosie, że uczeni zastygli na sekundę, porażeni wywołanym obrazem niesamowitego świata, na którym istnieją myślące i działające, choć martwe istoty. Przewodniczący, profesor Kluever, wstał i spoglądając to w jedną, to w drugą stroną sali, podniósł ząkę.

— Proszę kolegów — rzekł — wpłynął nagle wniosek, aby zadać ogólnemu zgromadzeniu Komisji Tłumaczy trzy pytania, nad którymi odbędzie się oddzielna dyskusja. Oto one:

1. Czy należy sądzić, że nieznane istoty, zamieszkujące Wenus, zmierzają do zniszczenia życia na Ziemi?

2. Jeżeli tak, to czy należy uważać, że ludzkości może z ich strony zagrażać rzeczywiste niebezpieczeństwo?

3. Jeżeli tak, to czy możemy temu przeciwdziałać? O głos poprosił docent Dżugadze z sekcji logików.

— Uważam — powiedział — że w drodze głosowania można rozstrzygnąć tylko pierwsze pytanie, które odnosi się w większej mierze do naszych przekonań aniżeli do faktów. Zbyt słabo znamy język „raportu”, abyśmy byli stuprocentowo pewni znaczenia ustępu, w którym jest mowa o tak zwanej „inwazji na Ziemię”. Nie znając prawdy na pewno, zdani jesteśmy na nasze przypuszczenia i dlatego wszyscy możemy się na ten temat wypowiedzieć. Natomiast pozostałych pytań nie da się rozstrzygnąć w ten sposób, jak nie da się rozstrzygnąć głosowaniem, czy dach tego budynku jest ze szkła, czy z metalu. W tym celu należałoby po prostu spytać architekta, który go budował. Chodzi bowiem o pewne fakty wiadome specjalistom i oni muszą się w tej sprawie wypowiedzieć.

Wniosek logika przyjęto. Ponieważ sala była wyposażona w specjalne urządzenie, głosowanie szło nadzwyczaj sprawnie. Każdy uczony miał przed sobą trzy guziki: naciskając lewy, głosował „tak”, prawy — „nie”, przyciśniecie zaś środkowego oznaczało, iż wstrzymuje się od głosu.

Gdy przewodniczący dał znak, wszyscy wyciągnęli ręce ku przyciskom i po kilkunastu sekundach automat podał wynik. Z 76 członków Komisji Tłumaczy 68 odpowiedziało na pierwsze pytanie „tak”, 2 głosowało „nie”, a 6 wstrzymało się od głosu. Rzecz charakterystyczna: wstrzymującymi się byli wyłącznie logicy. Tak więc ogromna większość była zdania, iż fatalny ustęp „raportu” mówi o zamierzonej „przez nieznane istoty inwazji na Ziemię. Oznajmiwszy wynik głosowania, przewodniczący odłożył dalszy ciąg debat do wieczora dnia następnego. Do tego czasu miał zostać utworzony komitet dla zredagowania odpowiedzi na drugie i trzecie pytanie. Jakoż astrofizycy, inżynierowie, technologowie i chemicy atomowi ukonstytuowali tak zwaną sekcję specjalną, która obradowała w Małej Sali Instytutu przez całą noc do jedenastej rano, po czym członkowie jej udali się na odpoczynek, by o dziesiątej wieczorem zjawić się na plenarnym posiedzeniu Komisji Tłumaczy.

Referował kwestię profesor Lao — Czu. Na twarzach jego kolegów malowały się wyraźne ślady bezsenności. On jeden wyglądał tak jak zawsze, trzymał się bardzo prosto w swoim kusym trochę, ciemnym ubraniu, z czarnymi włosami, silnie przyczesanymi do okrągłej czaszki.

— Zanim przedstawię główny problem — rzekł Lao — Czu — pozwolę sobie odpowiedzieć na interpelację, którą mi przed chwilą przedłożono. Podpisał ją kolega Sturdy wraz z kilkoma członkami sekcji językoznawczej. Wymienieni koledzy rozumują następująco: ponieważ warunki panujące na Wenus są dla nas zabójcze, to i na odwrót: nasze warunki muszą być zabójcze dla jej mieszkańców. Stąd wniosek, że żadna rozsądna przyczyna nie mogłaby tych skądinąd rozumnych istot nakłonić do przybycia na Ziemię, gdyż nic dobrego by dla nich z tego nie wynikło. Otóż o pierwszej części tego wywodu mogę powiedzieć: non sequitur! Nie wynika! Szanowni koledzy sądzą, że jeżeli my nie możemy żyć na Wenerze, to i mieszkańcy Wenery nie mogą żyć na Ziemi. To nie wynika z przesłanek. My nie możemy żyć w wodzie, ale ryby dwudyszne mogą żyć na lądzie. Należy wyrazić żal, że docent Sturdy nie wzmocnił swego stronnictwa chociażby jednym logikiem.

Po sali przebiegł delikatny szmer, a uczony chiński z niezmąconym spokojem ciągnął dalej:

— Pozostaje jeszcze kwestia, co dobrego może wyniknąć dla mieszkańców Wenery z przybycia na Ziemie. Tutaj, w nadziei, że nie znudzę szanownego zgromadzenia, ośmielę się przytoczyć starą przypowieść mego wielkiego rodaka, filozofa Czuang — Tsy. Opowiada on, jak to raz dwu filozofów stało na mostku nad rzeczką, przypatrując się igrającym w wodzie rybkom.

Pierwszy z nich rzekł: „Spójrz, jak te rybki wirują i pluskają w wodzie. Na tym polega przyjemność ryb.” Na to drugi: „W jaki sposób ty, który nie jesteś rybą, możesz wiedzieć, co jest przyjemne dla ryb?” A na to pierwszy: „A skąd ty, który nie jesteś mną, wiesz, że ja nie wiem, na czym polega przyjemność ryb?” Otóż ja, proszę kolegów, stoję na stanowisku tego drugiego filozofa. Mogę tylko zazdrościć szanownemu docentowi Sturdy, który tak dobrze wie, na czym polega przyjemność mieszkańców Wenery.

Rozległ się stłumiony śmiech zgromadzonych. Lao — Czu, odkładając kartę z pytaniem, ciągnął wciąż tak samo spokojnym głosem:

— Dwa postawione nam pytania — mówię „nam”, bo odpowiadam w imieniu sekcji specjalnej — potraktowaliśmy łącznie. Otóż sednem problemu jest, czy z jednej planety można porazić drugą. Na to pytanie odpowiadamy: tak jest, można. Ci z obecnych, których miałem radość gościć w naszej wielkiej stacji bewatronowej pod Pekinem, wiedzą doskonale, że półtora roku temu rozpoczęliśmy tam budowę miotacza szybkich deuteronów. Jest to urządzenie bardzo wielkie i potężne. Celem naszego przedsięwzięcia jest wystrzelenie ładunku szybkich deuteronów w Junonę, jedną z tych niewielkich planetek krążących wokół Słońca pomiędzy Marsem a Ziemią. Pocisk, który zamierzamy wysłać, musi całkowicie rozpylić planetką. Spodziewamy się, że reakcja ta da nam możność obserwowania małego pierścienia mgławicowego. Mówiąc po prostu, chcemy stworzyć sztuczny model, ilustrujący powstawanie systemów planetarnych. Mówię o tym projekcie, który od dawna jest już realizowany, ponieważ wyraźnie wykazuje on możliwość zniszczenia jednej planety przez działanie skierowane z drugiej. Oczywiście, planeta, którą obraliśmy sobie za cel, ma zaledwie około 190 kilometrów średnicy w porównaniu z 12 300 kilometrów średnicy Wenery czy 12 600 kilometrów średnicy Ziemi. Jednakowoż chodziło nam o zupełne rozbicie jej na atomy. Żeby zaś uniemożliwić istnienie życia na planecie takiej jak Ziemia, dość byłoby napromieniować ją ładunkiem deuteronów dwa razy większym od tego, jaki zamierzamy wystrzelić w Junonę. Tak więc na oba zadane pytania odpowiadamy twierdząco.

Sekcja, której opinię wyrażam — mówił dalej Lao — Czu — sądzi, że mamy przed sobą trzy drogi postępowania. Po pierwsze, nasunęła się myśl, aby napisać list w języku magnetycznym „raportu” i wysłać go za pomocą rakiety sterowanej na odległość. Niestety, posiadany przez nas zasób słów tego języka jest niewystarczający i nie pozwala na spisanie tego, co byśmy w takim dokumencie chcieli mieszkańcom Wenery zakomunikować. Potwierdziły to próby dokonane wczoraj w nocy. List można by oczywiście zredagować w jednym z języków ziemskich, lecz nie wiadomo, czy mieszkańcy Wenery spróbują odczytać go z takim nakładem trudów, z jakim my pracowaliśmy nad ich „raportem”. Po drugie, można wysłać na Wenus statek, który od roku dokonuje już lotów próbnych, a ostatnio odbył bez lądowania drogę Ziemia — Księżyc — Ziemia. Jak szanowni koledzy dobrze wiedzą, mam na myśli Kosmokratora, którego wylot na Marsa przewidziany był na pierwsze miesiące przyszłego roku. Wreszcie trzecia możliwość to wystrzelenie w Wenus pełnego ładunku deuteronów z naszej stacji bewatronowej pod Pekinem. Ten wariant postępowania jest oczywiście najprostszy i najradykalniejszy, jednakże sekcja specjalna jednogłośnie uważa go za niedopuszczalny, chociażby tylko dlatego, że tak zwana inwazja Wenery na Ziemię jest naszą nie sprawdzoną hipotezą.

Fizyk zamilkł. Skorzystał z tego jeden z uczonych pytając, czy dla rozstrzygnięcia tej niesłychanie ważnej kwestii, która, jak się wyraził, jest „osią obrotu” całej sprawy, nie można posłużyć się Mózgiem Elektronowym.

— Niestety, nie można — odparł Lao — Czu. — Ani Wielki Mózg, ani żaden inny mechanizm nie może przemienić skąpych wiadomości w obfite.

Lao — Czu spuścił głowę.

— Na tym kończę sprawozdanie sekcji specjalnej. Zamilkł, lecz nie siadł. Zamrugawszy kilka razy powiekami, rozejrzał się po sali i powiedział:

— Teraz, jako jeden z członków Komisji Tłumaczy, pragnę poddać pod głosowanie zgromadzenia następującą kwestię.

Spojrzał na małą kartkę trzymaną w ręku i czytał:

— „Środki, którymi rozporządzamy, są tak potężne, że pod względem technicznym jesteśmy zupełnie wolni, to znaczy wybór naszego postępowania wobec nieznanych istot nie jest skrępowany warunkami materialnymi i dlatego przenosi się do dziedziny ocen moralnych. Czy w takiej sytuacji powinniśmy zaatakować pierwsi, czy też dążyć do pokojowego rozwikłania konfliktu, nawet jeśli będzie to połączone z wielkimi trudnościami lub niebezpieczeństwem?” Lao — Czu opuścił dłoń z kartką. Cisza była taka, że wyraźnie słyszało się delikatny tykot wielkiego chronometru, umieszczonego wysoko ponad głowami członków prezydium. — Oto proponowany przeze mnie wniosek. Wiem, że nie jesteśmy upoważnieni do powzięcia takiej decyzji, sądzę jednak, że ludzkość będzie się liczyć z naszą opinią. To wszystko, co chciałem powiedzieć.

Przewodniczący oświadczył, że prezydium przyjmuje do wiadomości sprawozdanie sekcji specjalnej i dziękuje jej za poniesione trudy, w dalszym zaś toku obrad poddaje dyskusji tekst wniosku zgłoszonego przez profesora Lao — Czu. Ponieważ nikt nie zaproponował poprawek, tekst został przyjęty i przystąpiono do głosowania nad jedną z dwu możliwości, jakie przedstawiał. Zbliżała się trzecia godzina w nocy. Chmury, jaśniejsze przedtem od tła niebios, ciemniały. Za wysokimi oknami sali na niewidzialnym dotąd wschodzie zarysowała się na kształt głębokiego pęknięcia granica między niebem a ziemią, obrzeżona liliowymi mgłami. Przewodniczący, rozmawiając ze swoim sekretarzem, nie spuszczał wzroku z tarczy aparatu do głosowania.

Gdy licznik stwierdził, że głosy oddali wszyscy, przewodniczący wstał.

— Siedemdziesiąt sześć głosów padło za pokojowym rozwiązaniem konfliktu — powiedział. — Decyzja ta nie jest oczywiście ostateczna, lecz nie o to w tej chwili chodzi. Od z górą ośmiuset tysięcy lat żyje na Ziemi gatunek ludzki. W czasie pełnej trudów i cierpień drogi pokoleń poznał on nie tylko sposoby opanowania sił przyrody, ale nauczył się także kierowania siłami społecznymi, które przez całe wieki udaremniały postęp, zwracając się przeciw człowiekowi. Epoka wyzysku, nienawiści i walki skończyła się wreszcie kilkadziesiąt lat temu zwycięstwem wolności i współpracy narodów. Jednakże nie jest nam dane spocząć i zadowalać się osiągnięciami. Na progu nowej ery nastąpiło pierwsze zetknięcie cywilizacji ludzkiej z pozaziemską, i oto wydano na nas wyrok zagłady. Cóż mamy począć? Czy na groźbę rzuconą z innej planety odpowiedzieć ciosem, który zniszczy atakujących? Moglibyśmy tak zrobić tym swobodniej, że mamy do czynienia z istotami całkowicie od nas odmiennymi, którym nie można przypisać ani uczuć, ani umysłowości ludzkiej. A jednak, mając do wyboru wojnę i pokój, wybraliśmy pokój. W tym naszym kroku widzę głęboką więź człowieka z całym wszechświatem. Minęła epoka, w której uważaliśmy Ziemię za planetę wybraną spośród wszystkich. Wiemy, że w nieskończonej przestrzeni toczą się miliardy światów podobnych do naszego. Cóż stąd, że istniejące na nich formy czynnego trwania, które nazywamy życiem, są nam nie znane. My, ludzie, nie uważamy się za lepszych ani gorszych od wszystkich innych mieszkańców Wszechświata. Prawda, z naszą decyzją wiąże się nieprzewidziane ryzyko, olbrzymie trudy i niebezpieczeństwa. Mimo to jesteśmy jednomyślni. My, uczeni, służymy społeczeństwu, jak wszyscy jego członkowie. Jesteśmy równymi wśród równych, ale jedno jest nam dane szczodrzej niż innym: odpowiedzialność. Podejmujemy ją, świadomi naszego obowiązku wobec świata.

Przewodniczący zamilkł na chwilę. Przez szyby zaglądał fioletowy przedświt. W oddali, za miastem widzianym z wysokości wieżowca, leniwym, mrocznorubinowym blaskiem jarzył się wschodni brzeg horyzontu.

— Za chwilę odczytam listę kolegów, których poproszę o pozostanie w tej sali, gdyż niezwłocznie przystąpimy do sporządzania sprawozdania z naszych prac, które będzie przedstawione jutro — a właściwie dziś, bo nowy dzień już świta — Najwyższej Radzie Naukowej. Przedtem pragnę was wszystkich spytać o jedno. Być może, zapadnie decyzja wysłania na Wenus statku międzyplanetarnego, który pierwotnie przeznaczony był do podróży na Marsa. Otóż chciałbym wiedzieć, kto z obecnych pragnąłby wziąć udział w takiej wyprawie.

Rozległ się szmer, który przeszedł w głuchy rumor odsuwanych foteli. Uczeni, jakby zmówiwszy się, nie posłużyli się aparatami do głosowania, lecz rząd za rzędem, stół za stołem wstawali ze zwróconymi na przewodniczącego oczami, aż cała sala znalazła się w powszechnym ruchu.

Przewodniczący, który pod naciskiem stu spojrzeń również wstał, biegł oczami od jednej twarzy ku drugiej, zdumiewając się, jak wszystkie — stare i młode — stały się do siebie w jednej chwili podobne, bo rozjaśnione tym samym uczuciem. Wargi zadrżały mu ledwie dostrzegalnie.

— Wiedziałem — szepnął. I prostując się, żeby być godnym spojrzenia w oczy tym ludziom, rzekł głośno:

— Dziękuję wam. koledzy.

Odwrócił się, jakby szukając za plecami jakiegoś człowieka, lecz nie było tam nikogo. Tylko ciemny blask cofającej się nocy wpadał przez wysokie okna. Przewodniczący przystąpił do stołu, zatrzasnął oburącz wielką księgę, w której zapisywano zgłaszających się mówców, i rzekł:

— Na tym zamykam ostatnie posiedzenie Komisji Tłumaczy.

Uczeni wychodzili z sali zatrzymując się w przejściach pomiędzy rzędami foteli. Wszędzie tworzyły się rozprawiające z ożywieniem grupki. Wokół stołu prezydialnego zebrali się ci, co mieli wziąć udział w układaniu sprawozdania. Wreszcie sala opustoszała i ostatni z wychodzących zgasił światło. Zapadła ciemność, w której tliła się rozpostarta nad widnokręgiem zorza. Chmury, niskie i ciężkie, rozsuwały się. Na ciemnobłękitnym niebie zapłonął biały punkt, gwiazda tak czysta i silna, że krzyże okienne rzuciły w głąb sali słabe cienie, a puste rzędy foteli i stołków zarysowały się w szarym brzasku. Była to Wenus, poprzedzająca wschód słońca. Potem obrzeża chmur, pociągnięte złotym ogniem, zapłonęły gwałtownie. Nieruchoma iskra bladła coraz bardziej, aż znikła w oślepiających blaskach nowego dnia.

11,2 kilometra na sekundę

Myśl o podróży między gwiazdy jest niemal tak stara, jak ród ludzki. Człowiek pierwszy ze zwierząt odważył się, odrzuciwszy w tył głowę, spojrzeć w nieogarnione otchłanie, jakie rozpościera ponad nim każda noc. W najdawniejszych mitach religijnych i baśniach znajdujemy opowieści o płomienistych wozach latających i bohaterach, którzy nimi powozili. Ludzie starali się podpatrzeć tajemnicę lotu, w doskonałości opanowaną przez ptaki, lecz długie wieki minęły, zanim po raz pierwszy uniosła się w powietrze machina latająca, bezbronna jeszcze wobec wiatrów, ślepa, nie dająca się sterować montgolfiera, wypełniona rozgrzanym powietrzem.

W osiemnastym wieku filozofowie piszący opowieści aluzyjne z morałami wyprawiali czasem swoich bohaterów do gwiazd, posługując się do tego balonem jako środkiem lokomocji. Ale i później, kiedy ową machinę lżejszą od powietrza wyparła cięższa, samolot, człowiek przekonał się, że wciąż jeszcze daleki jest od prawdziwej swobody poruszania się we wszystkich kierunkach przestrzeni. Przyrządy latające mogły się unosić tam tylko, gdzie istniała dość gęsta.atmosfera. Statki powietrzne musiały krążyć nisko nad ziemią, tuż nad samym dnem oceanu powietrznego, który dwu — stukilometrową warstwą otacza naszą planetę.

Zanim u schyłku XIX wieku narodziła się astronautyka, nauka o podróżach międzyplanetarnych, pisarze fantastyczni, a pośród nich najświetniejszy, Verne, wyrzucali swoich bohaterów w przestrzeń za pomocą pocisku wystrzelonego z armaty olbrzymich rozmiarów. Niestety, nawet prowizoryczne obliczenie wykazuje niemożliwość takiego przedsięwzięcia, i to z trzech naraz powodów. Po pierwsze, ciało, żeby mogło opuścić Ziemię, musi rozwinąć chyżość co najmniej 11,2 kilometra na sekundę, to jest 40320 kilometrów na godzinę. Tymczasem najlepsze nawet gatunki środków wybuchowych nie dają gazów o szybkości większej niż 3 kilometry na sekundę. Wystrzelony z armaty pocisk musiałby więc, wzniósłszy się na pewną wysokość, spaść z powrotem na Ziemie. Żadne przedłużenie lufy ani zwiększanie ilości środka eksplozywnego nic tu nie może pomóc. Po drugie, straszliwe przyspieszenie, które zaczęłoby działać na podróżnych w chwili wystrzału, zgniotłoby ich na śmierć. Żeby pojąć jego gwałtowność, dość sobie uzmysłowić, że w momencie wystrzału podłoga pocisku uderzy w podróżnych z siłą i szybkością granatu trafiającego w przeszkodę! Po trzecie wreszcie, gdyby nawet cudem jakimś zamknięci w pocisku ludzie wyszli cało z opresji i gdyby wbrew prawom mechaniki pocisk nie spadł na Ziemię, musiałby się z chwilą zderzenia z powierzchnią Księżyca roztrzaskać.

Aby przezwyciężyć grawitacje ziemską i jednocześnie uniezależnić się od atmosfery, dostarczającej oparcia skrzydłom samolotu i balonom, silnikom zaś tlenu, trzeba było rewolucyjnego wynalazku. Dokonali go bardzo dawno, bo koło 1300 roku naszej ery, Chińczycy budując pierwsze rakiety, pędzone odrzutem gazów prochowych. Upłynąć jednak musiało ponad sześćset lat, zanim uczony rosyjski, Ciołkowski, pierwszy nakreślił plany pojazdu międzyplanetarnego. Po nim przyszli Goddard, Oberth i wielu innych. Położyli oni fundamenty pod astronautykę, która rozrosła się z czasem w odrębna, wielką dziedzinę techniki.

Zasada napędu była jasna. Opierała się na słynnym prawie Newtona, głoszącym, że działanie równa się przeciwdziałaniu. Rakieta musiała posiadać zapasy paliwa przetwarzającego się w strumień gazów, wytryskujących z wielką szybkością. Siła odrzutu, która przy tym powstawała, popychała ją w stronę przeciwną. Tu jednak czekała konstruktorów pierwsza trudność. W najgwałtowniejszej ze wszystkich reakcji chemicznych, łaczeniu się tlenu i wodoru w wodę, powstają gazy wybuchowe o szybkości 5 kilometrów na sekundę. Daleko stąd jeszcze do szybkości 11,2 kilometra na sekundę, zwanej szybkością wyswobodzenia. Tę ostatnią musi jednak posiadać tylko ciało poruszające się bez napędu, a więc na przykład wystrzelony pocisk. Inaczej rakieta. Może ona opuścić Ziemię z szybkością mniejszą od 11,2 kilometra na sekundę pod warunkiem, że silnik jej będzie pracował nieustannie aż do chwili, kiedy oddali się znacznie od Ziemi. Jednakże takie rozwiązanie nie jest zadowalające. Paliwo tlenowodorowe, pozornie najdoskonalsze, nigdy nie było używane, ponieważ gazy te nadzwyczaj trudno skroplić, a utrzymywanie ich w stanie ciekłym w zbiornikach nastręcza poważne trudności i niebezpieczeństwa. Prócz tego szkodliwie działa bardzo wysoka temperatura reakcji. Tak więc stosowano paliwa dające szybkości gazów od jednego do trzech kilometrów na sekundę. Niestety, w takich warunkach dla wyswobodzenia się od grawitacji ziemskiej waga paliwa musi wieleset razy przewyższać wagę samej rakiety. Nawet gdybyśmy mogli zastosować paliwo tlenowodorowe, rakieta wagi 10 ton, z 10 tonami ładunku, zużyć by musiała w podróży z Ziemi na Księżyc 40 000 ton paliwa. Byłby to wehikuł wielkości sporego parowca transatlantyckiego, z konieczności o ścianach niesłychanie cienkich, po prostu monstrualny zbiornik z umieszczoną na czubku kabiną dla pasażerów. Sterowanie takim pojazdem nastręczałoby najwyższe trudności, ponieważ stateczność zmieniałaby się nieustannie w miarę ubywania paliwa, a u samego kresu drogi podobna rakieta stałaby się gigantyczną, pustą łupiną.

Omówiona trudność, przekreślająca, jak by się zdawało, cały problem, jest tylko jedną z wielu. Nawet tak niekorzystny stosunek wagi paliwa do wagi użytkowej, jaki zachodzi przy napędzie tlenowodorowym, jest trudnym do osiągnięcia ideałem. Poza tym w komorze zapłonowej wytwarza się w czasie pracy temperatura rzędu 3000 stopni, w której po kilkunastu minutach rozmiękają najtrwalsze stopy ogniotrwałe. Obniżenie znów temperatury pociąga za sobą zmniejszenie chyżości wylotowej gazów. Oto nowe błędne koło konstruktorów. Lata całe upłynęły na poszukiwaniu nowych paliw. Próbowano pędzić rakiety amoniakiem i nadtlenkiem azotu, bawełną strzelniczą, benzyną i tlenem, aniliną i kwasem azotowym, alkoholem i wodą utlenioną, nawet ciałami stałymi, jak węgiel, aluminium i magnez, wdmuchiwanymi pod postacią pyłu w strumień czystego tlenu. Nie brakło niezwykłych pomysłów, jak na przykład Hohmanna. Uczony ten proponował, aby umieścić kabinę w postaci stożka na szczycie wielkiego słupa twardego prochu, który, podpalony od dołu, spalałby się równomiernie, dostarczając siły napędowej. W tym okresie pierwszych prób, błędów i zaciekłych poszukiwań inżynierowie coraz lepiej zdawali sobie sprawę z tego, jak mało była przystosowana ich dotychczasowa wiedza do rozwiązania zagadnień astronautyki. Moc silników poruszających największe samoloty, a nawet okręty, była śmiesznie mała w porównaniu z potęgą, której użyć należało w walce z ciążeniem ziemskim. Jedną z pierwszych rakiet, zdolnych przebyć większą przestrzeń, była tak zwana broń odwetowa V2, skonstruowana przez Niemców w czasie drugiej wojny światowej. Pocisk ten, stalowe cygaro długości około 10 metrów, niósł w stożku dziobowym tonę materiału wybuchowego. Cały jego cylindryczny korpus wypełniały zbiorniki materiałów pędnych, alkoholu i płynnego tlenu. Z tyłu, pomiędzy rozstawionymi szeroko sterami, mieściły się pompy paliwowe i komory spalania. Pocisk ważył około 10 ton, z tego 7 ton przypadało na paliwo. Zapas ten pozwalał na jednominutową pracę silnika. Rakieta, rozwijając w tym czasie dzielność 600 000 koni mechanicznych, mogła, jeśli została wystrzelona pionowo, wznieść się na dwieście kilkadziesiąt kilometrów — wysokość znikomą w zestawieniu chociażby z promieniem kuli ziemskiej, wynoszącym ponad 6000 km. Budowa opartych na takiej zasadzie pocisków, zdolnych do podróży międzyplanetarnych, była niemożliwa. Rozwiązanie przyszło na nowej drodze. Narodziła się myśl konstruowania rakiet wielostopniowych. Były to pociski ustawione jeden na drugim. Przy starcie pracował spodni pocisk, tak zwana rakieta — matka, a gdy jego zapasy paliwa kończyły się, zostawał automatycznie odrzucony i pracę przejmowały silniki następnego. W ten sposób powstały w latach sześćdziesiątych XX wieku „pociągi rakietowe”, zdolne do przelotów nad oceanem. Przez cały czas podróży przebywały one w zupełnej próżni, na wysokości 500 kilometrów, dzięki czemu uzyskana wielka szybkość prawie nie malała do chwili lądowania. Początkowo budowano rakiety dwustopniowe, później, aby skuteczniej zwalczać ogromną dysproporcję między masą początkową i końcową pocisku, konstruowano ogromne „pociągi stratosferyczne”. Największym tego rodzaju statkiem był Biały Meteor, złożony z ośmiu coraz mniejszych rakiet. Największa z nich ważyła dziewięć tysięcy ton, najmniejsza zaś, ostatnia, zaledwie jedenaście ton. Olbrzym ten, wystrzelony w przestrzeń w roku 1970, miał okrążyć Księżyc dokonując zdjęć filmowych jego niewidzialnej z Ziemi półkuli i powrócić po 118 godzinach nieprzerwanego lotu. Widoczny przy teleskopie Biały Meteor cofał się pozornie na niebie, pozostawiając za sobą w próżni łuski wypalonych rakiet, i w wyznaczonym czasie osiągnął tarczę Księżyca, by zniknąć za jej krawędzią. Wynurzywszy się niebawem po jej drugiej stronie, rozpoczął spadek na Ziemię z wysokości 380 000 kilomerów. Jednakże w obliczeniach zaszedł nieznaczny błąd, który sprawił, że pocisk minął wielkie przestrzenie Sahary, przewidziane na lądowisko, i wpadł do Oceanu Atlantyckiego, gdzie spoczął na głębokości 6000 metrów. Wydobycie pocisku związane było z tak ogromnymi trudnościami, że go zaniechano, rezygnując z cennych materiałów i zdjęć fotograficznych.

Ten pierwszy prawdziwy lot międzyplanetarny, chociaż dokonany przez pocisk, na którego pokładzie nie było żywej istoty, wzbudził powszechne zainteresowanie. Znów podjęto myśl pierwszych astronautów, by na odległość kilku tysięcy kilometrów od Ziemi, w strefę znikomego ciążenia, przewieźć części konstrukcji metalowej, z których zbuduje się sztucznego satelitę Ziemi. Miała to być stacja pośrednia dla wszystkich wypraw dalekosiężnych; statki, zużywszy ogromną ilość paliwa dla pokonania grawitacji ziemskiej, pobierałyby tam świeże jego zapasy i mogły ruszać dalej w przestrzeń. Budowa takiej wyspy była zadaniem nie byle jakim; kilkanaście tysięcy ton metalu należało przewieźć rakietami w pustą przestrzeń i tam, w temperaturze niemal absolutnego zera, w zupełnej próżni, zespawać części konstrukcji. Proponowano różne sposoby stworzenia sztucznej grawitacji na owej wyspie, które ułatwiłyby poruszanie się ludziom; jeden z projektów, wysunięty przez uczonych niemieckich, przewidywał silne namagnesowanie powierzchni sztucznego satelity, a chodzący po niej ludzie mieli nosić obuwie o żelaznych podeszwach.

Próby budowy rozpoczęto od stworzenia niewielkich sztucznych satelitów. Wystrzeliwszy sterowaną z Ziemi rakietę trzystopniową, której ostatni człon uzyskał prędkość 8 km na sęk., stworzono pierwszy sztuczny księżyc okrążający Ziemię w czasie dwu i pół godziny, dobrze widoczny przez teleskopy, a nawet przy czystym powietrzu i niskim słońcu dostrzegalny gołym okiem jako mikroskopijny czarny punkt, sunący jednostajnie w błękicie. Drugi z kolei sztuczny księżyc był całym laboratorium naukowym, które wysłano w przestrzeń z takim obliczeniem, by osiągnąwszy odległość 42 000 kilometrów zaczęło krążyć wokół Ziemi. Sunąc po takiej orbicie ciało obraca się dokoła Ziemi raz na 24 godziny, a więc pozostaje nieruchome w jednym punkcie nieba, zawieszone w przestrzeni pozornie na przekór siłom grawitacji. Niezwykłe to zjawisko służyło astronomom, którzy w dziobie rakiety — księżyca umieścili przyrządy obserwacyjne.

Budowa wielkiej stacji pośredniej poza Ziemią nie weszła jednak w dalsze fazy, a udaremnił to i uczynił zbytecznym dalszy postęp techniczny. Cały ten projekt miał wielu przeciwników od chwili powstania. Mówili oni, że zagadnienie przesuwa się w ten sposób na fałszywe tory; stworzenie sztucznego księżyca nie usuwa niedogodności olbrzymich „pociągów rakietowych”, ponieważ obliczenia wykazują, że dla osiągnięcia najbliższych planet, jeśli wyprawa ma posiadać szansę powrotu, nawet przy obecności stacji pośredniej potrzeba statków nieprawdopodobnych rozmiarów. Oponenci przypominali także pewien okres rozwoju lotnictwa ziemskiego z lat dwudziestych poprzedniego stulecia, kiedy to wiele mówiło się o konieczności zbudowania sztucznych, pływających wysp na Oceanie Atlantyckim, na których miały lądować samoloty w drodze z Europy do Ameryki. Projekty takie były dyktowane ówczesnym stanem techniki lotniczej, która nie produkowała jeszcze maszyn dość wielkich i odpornych, by mogły wziąć przeszkodę oceanu jednym skokiem. Zadanie to rozwiązano w kilkanaście lat później i kosztowną budowę sztucznych wysp zarzucono jako zupełnie zbędną.

Te głosy opozycji przeciw kosmicznej stacji pośredniej dochodziły zwłaszcza z instytutów i laboratoriów fizycznych, albowiem pracujący w nich uczeni rozumieli lepiej od kogokolwiek innego, że rakiety o napędzie chemicznym, przeszedłszy skomplikowaną ewolucję od smoków chińskich i małych pocisków prochowych aż do Białego Meteoru z jego masą początkową 21 000 ton, dochodzą do swego kresu, a na scenę wstępuje nowy, nieskończenie potężny środek napędowy. Było to paliwo atomowe.

Znana od połowy XX wieku energia atomowa nie od razu dała się użyć do wytwarzania elektryczności, regulacji klimatu i przekształcenia powierzchni Ziemi. Przez dość długi czas stały temu na przeszkodzie nawyki techniczne, odziedziczone po poprzednich pokoleniach. Podobny proces nieraz już zachodził w historii: wynalazcy samochodu budowali go na podobieństwo pojazdów konnych i upłynęło kilkadziesiąt lat, zanim auto, odnalazłszy własne rozwiązanie konstrukcyjne, uniezależniło się od swych niedoskonałych przodków. Pierwsze wagony kolejowe były dyliżansami postawionymi na szyny. Pierwsze parowce budowano na wzór statków żaglowych. Ta bezwładność myślowa niemało komplikowała też wyzyskanie energii atomowej. Przyczyny po temu były jednak większe i trudniejsze do pokonania niż w wymienionych przykładach historycznych. Epoka pary zmusiła inżynierów do usilnych badań nad obróbką metali, a zwłaszcza żelaza, które stało się podstawowym budulcem wszystkich maszyn. W miarę jak potężniały „żelazne anioły”, maszyny parowe, zdejmujące z ludzkości brzemię niewolniczego trudu, rosła też wiedza o wartości takich paliw, jak węgiel i nafta, zarazem zaś technologia metali tworzyła setki i tysiące rodzajów stali i żelaza, coraz bardziej specjalnych i lepiej przystosowanych do pełnienia ściśle określonych funkcji; powstały więc stopy, z których walcowano blachy kotłowe, inne dla korpusów maszyn, inne dla łożysk, jeszcze inne dla cylindrów, łopatek turbinowych i wałów. Ogółem liczba ich sięgała wielu tysięcy. Odkrycie energii atomowej wytworzyło sytuację tak nową, że mało kto pojmował zrazu, jak wielki przewrót myślenia technicznego przyniesie jej powszechne zastosowanie. Początkowo nie śmiano rezygnować z odziedziczonej olbrzymiej wiedzy inżynieryjnej, którą zdobyto nakładem pracy wielu pokoleń. Dlatego ciepła, wytwarzanego w stosach atomowych, używano do podgrzewania pary poruszającej budowane po dawnemu turbiny parowe. Jednakże po kilku latach sposoby te uznano za niewłaściwe. Para wodna służyła dobrze jako przenośnik ciepła pomiędzy płomieniem węgla a cylindrem maszyny, obecnie jednak nie wystarczała. Stos atomowy, zdolny do wytworzenia temperatury wnętrza gwiazd, zmuszono do pracy w nikłej dlań ciepłocie paruset stopni. Zmniejszało to ogromnie jego wydajność. Teraz dopiero ludzie w pełni ocenili, jak bardzo skomplikowane były używane dotąd sposoby wytwarzania energii: energię chemiczną paliwa przekształcano w cieplną, tę — w energię ruchu pary i dopiero tę — na elektryczną. Tymczasem stos atomowy wyrzucał całe chmury naładowanych elektrycznie szczątków atomowych; gdyby je można zebrać i odpowiednio skierować, uzyskałoby się niewyczerpane źródło elektryczności.

Zadanie było postawione, cel ukazany, lecz na drodze do niego piętrzyły się olbrzymie trudności.

Cała dawna wiedza była na nic. Doskonale znane ciała, wystawione na działanie pękających atomów, w oczach odmieniały swe właściwości. Najtwardsze i najodporniejsze stale przepuszczały promieniowanie atomowe jak dziurawe sita. Do tej pory inżynier energetyk, inżynier producent tworzył maszyny chodzące tam i na powrót lub obracające się w kółko, uczył się więc teorii tarcia, smarowania, wytrzymałości materiałów. Teraz musiał wejść w nieznane tereny olbrzymich temperatur i promieniowania, nawiedzane dotychczas wyłącznie przez astronomów. Musiał posiąść nową wiedzę i stworzyć nowe, nigdzie w przyrodzie nie istniejące środki okiełzania tego najgwałtowniejszego i najbardziej elementarnego rodzaju energii, jaka od miliardoleci żywi cały Wszechświat, podtrzymując światło gwiazd. W miarę jak stare fabryki i zakłady ustawały w pracy, znikały brudne kotłownie ze swymi sieciami syczących i bulgocących rurociągów, hale maszyn pełne gwiżdżących turbozespołów, huczące pompy próżniowe, olbrzymie hałdy węgla i wieże chłodnicze. Cały ten ogromny tom cywilizacji technicznej przechodził w przeszłość, by spocząć obok tomów zawierających historię żeglugi za pomocą wiatru, kolei parowych, balonów sterowanych — zeppelinów, i tych wielu tomów, w których opisane były straszliwe środki, jakich dawna ludzkość używała do wzajemnego niszczenia się w wojnach zaborczych.

Nowe fabryki energii miały wygląd zupełnie odmienny. Między przezroczystymi ścianami przechadzali się ludzie w białych płaszczach, dozorując uwięzione w podziemiach za grubymi ekranami pierwiastki, które, puszczone w koryto nieustających przemian, wytwarzały energię. W świetlistych halach nowych fabryk panowała zupełna cisza i tylko tam, gdzie prąd z głównych szyn zbiorczych przelewał się w przewody wysokiego napięcia, słychać było basowe, spokojne mruczenie transformatorów.

Elektryczność, chociażby i uzyskana wprost z atomów, nie nadawała się bezpośrednio do napędu rakiet. Astronautyka musiała wciąż jeszcze czekać na swoje decydujące odkrycie. Paliwo atomowe zdawało się obiecywać nieskończenie więcej niż jakiekolwiek inne: gazy powstające przy rozpadzie atomów miały szybkość kilkudziesięciu, a nawet kilku tysięcy kilometrów na sekundę, energia zaś parokilogramowej bryły uranu starczyłaby do przeniesienia tysiąca ton na Księżyc. Ale to rozwiązanie, najprostsze na papierze, było najcięższe w realizacji. Rzecz w tym, że pękające atomy wyrzucają cząstki na wszystkie strony, a dla napędu rakiety trzeba je skierować w jedną. Ówczesna technika uważała ten problem za nierozwiązalny. Wtedy przyszły nowe odkrycia i jedna z najmłodszych nauk, syntetyczna chemia jądra atomowego, zadecydowała o zwycięstwie żeglugi międzyplanetarnej.

Chemicy, którzy dawniej podglądali tylko przyrodę, starając się stwarzać w laboratorium ciała występujące na Ziemi i gwiazdach, nauczyli się budować substancje nigdzie nie istniejące, a czynili to tak dowolnie, jak architekt, który podporządkowuje kształt i konstrukcję budynku swoim twórczym zamysłom. Na żądanie mogli tworzyć ciała o twardości diamentu, a odporności stali, masy plastyczne lekkie i przejrzyste jak szkło, lecz dające się kuć i obrabiać, kleje zlepiające metale z siłą spojenia nitami, masy izolacyjne, grzejne, pochłaniacze dźwięków, promieni i nawet cząstek atomowych. W ten sposób powstał lucyt, syntetyczny materiał budowlany, który, wchłaniając w dzień promienie słoneczne, oddawał w ciemności ich energię, świecąc równym, białym blaskiem. Nauczywszy się wedle woli układać i spajać siatki atomów, uczeni zwrócili tym większą uwagę na niepokorne dotąd jądro atomu. Chodziło o to, żeby atomy oddając swą energię rozpadały się nie byle jak, lecz w sposób ściśle określony, i żeby ten rozpad wyzwalał cząstki dające się zwrócić w dowolnym kierunku.

Łatwo to powiedzieć, lecz jakże trudno było dopiąć celu. Jądro atomowe otoczone jest wałem potencjału, dla którego przebicia potrzeba energii miliony razy przewyższającej energię najstraszliwszych środków wybuchowych. Odmienił się całkowicie wygląd laboratoriów fizycznych. Gdy dawniej w niewielkich stosunkowo salach na stołach i półkach stały delikatne aparaty o szklanych szyjach, teraz w masywnie sklepionych halach z betonowymi stropami wznosiły się wielkością i kształtem podobne do średniowiecznych baszt obronnych maszyny rozpędzające cząstki. Potężna ta artyleria atomowa uczonych, bombardująca oporną twierdzę jądra, dysponowała najrozmaitszymi kalibrami: od starych, bo jeszcze w trzydziestych latach XX wieku budowanych cyklotronów, poprzez synchrotrony, algotrony, kawitrony, mikrotrony, rhumbatrony i ralitrony aż do potwornych bewatronów, w których miliardy i miliardy woltów rozpędzały cząstki do szybkości światła. W ciężkich ubraniach ochronnych, osłaniając twarze maskami ze szkła ołowiowego, zbliżali się uczeni do śluzy w murach betonowych, przez którą bił świszczący, biały płomień nukleonów, żeby poddać jego działaniu szczyptę nowego jakiegoś pierwiastka. W ten sposób powstało w roku 1997 communium, bladosrebrzysty, bardzo ciężki metal z grupy aktynidów, nie istniejący w całym Wszechświecie pierwiastek, który zajął 103 miejsce w układzie periodycznym Mendelejewa. Metal ten, obojętny chemicznie i stały w zwykłej temperaturze, przy podgrzaniu do 150 000 stopni rozpadał się wyrzucając deuterony, jądra ciężkiego wodoru. Dla osiągnięcia temperatury rozpadu i wygodnego regulowania przebiegu reakcji zastosowano pomysł wielkiego fizyka rosyjskiego Kapicy, dzięki któremu Związek Radziecki uzyskał lekką energię atomową jeszcze w roku 1947.

Pomysł ów polegał na gwałtownym stwarzaniu i unicestwianiu nadzwyczaj silnego pola magnetycznego. Między biegunami elektromagnesu powstają wówczas temperatury rzędu 250 000 stopni. Elektromagnes mógł być jednak czymś więcej niż „świecą zapłonową” silnika: mógł na podobieństwo soczewki skupiać potoki cząstek i wyrzucać je w jednym kierunku. Dzięki temu powstał idealny silnik atomowy, zdolny przenieść rakietę międzyplanetarną w dowolny punkt Wszechświata. Tak to wytężona, żmudna praca wielu tysięcy inżynierów, techników, chemików i fizyków przeniosła ziemską cywilizację techniczną na nowe, wyższe piętro rozwojowe, gdzie podróż międzyplanetarna była nie kapryśną fantazją jednostek, nie projektem wynalazcy — marzyciela, lecz głęboką potrzebą całej ludzkości, która, wyzwoliwszy się na zawsze z niewolniczej pracy fizycznej, wznosiła wzrok w nieskończone przestrzenie Wszechświata w poszukiwaniu nowych zagadek i tajemnic natury, aby się z nimi zmierzyć.

W taki właśnie sposób powstał Kosmokrator, ogromny statek międzyplanetarny, który w roku 2006 miał wyruszyć na Marsa. Znane nam ważkie wypadki odmieniły przeznaczenie pocisku.

Lekcja astronautyki

Był pochmurny czerwcowy ranek. Autostradą wiodącą do stoczni statków międzyplanetarnych jechał wielki autobus międzymiejski. Asfaltowa wstęga, wijąca się wśród głębokich wykopów, lśniła w deszczu jak woda. Strome jęzory osypisk schodziły aż do betonowych obrzeży i odbijały się w gładkiej nawierzchni, wywierając na jadących wrażenie, że są na statku płynącym przez górski przełom rzeki. Młodzi chłopcy, wypełniający wnętrze samochodu, stłoczyli się przy oknach. W miarę jazdy grzbiety skalne przesuwały się, zakręcały, chowały jedne za drugimi, na ich miejsce wynurzały się nowe, wszystkie o zboczach okrytych czarnym masywem leśnym. Po godzinie wysoko nad czubami jodeł zalśnił szczyt obserwatorium astronomicznego. Niebawem autobus, wjechawszy na przełęcz, minął w pewnej odległości ogromną kopułę, przekrojoną jak owoc, z wystającym rusztowaniem wielkiego reflektora. Za chwilę motor odetchnął i jego wytężoną pracę zastąpiło śpiewne syczenie hamulców. Rozpoczął się zjazd do doliny, w której leżała stocznia.

Jeszcze kilkanaście minut gwałtownego toczenia się samochodu krętą drogą — i pośród rozchodzących się szeroko łańcuchów górskich, których szczyty tonęły w chmurach, rozpostarła się równina ze szkieletami stalowych wież, kominami i świecącymi w deszczu, jak szklane, blachami wielkich zbiorników. W środku wielkim ośmiokątem ciemniały mury stoczni.

Inżynier Sołtyk pił właśnie kawę w pustej kreślarni, kiedy zadzwonił telefon. Odźwierny donosił, że przyjechała Wycieczka. Sołtyk nawet się nie skrzywił, powiedział: — Niech zaczekają, zaraz przyjdę — i odłożył słuchawkę. Dopijając kawę, ogrzewał zarazem kubkiem palce zziębłe nie od chłodu, lecz ze zmęczenia. Poprzedniego dnia statek odbył ostatni przed wielką podróżą, jedenastogodzinny lot próbny. Inżynier wziął w nim udział jako pierwszy nawigator. Umyślnie przeprowadzono nocne lądowanie w szczególnie ciężkich warunkach, przy grubej powłoce chmury i znikomej widoczności.

Sołtyk przebywał w stoczni od miesiąca jako delegat techniczny wyprawy. W czasie nocnego lotu nie zmrużył oka czuwając przy aparatach kontrolnych, po lądowaniu brał udział w przeglądzie urządzeń, a przed południem miał jeszcze z konstruktorami stoczni przejrzeć zdjęcia rentgenowskie powłoki pocisku. Robiono je od chwili, gdy statek wtoczono do hali, to znaczy od pierwszej w nocy. Posiedzenie komisji wyznaczone było na jedenastą. Sołtyk spojrzał na zegarek. Była dziewiąta, miał jeszcze dwie godziny czasu. Postanowił przedtem, że się zdrzemnie, lecz po telefonie uznał, że nie warto. Oprowadzi jeszcze i tę wycieczkę. Robił to od chwili, gdy przybył do stoczni, bo tak się składało, że miejscowi inżynierowie, uwikłani w gorączkowych pracach, związanych z bliskim terminem wyprawy, nigdy nie mieli czasu, Sołtyk przeszedł się po pustym pokoju, machinalnie dotknął rozrzuconych na stołach planów, spojrzał w okno, za którym szarzały w drobnym deszczu góry, i wsiadł do windy, która zniosła go o trzy piętra w dół. Pomiędzy zewnętrznym a wewnętrznym murem stoczni w bujnych trawnikach czerwieniały pęki niezwykle wielkich piwonii. Wycieczka, jak powiedział mu przechodzący technik, była już w poczekalni przy tunelu. Zszedł więc jeszcze o piętro niżej. W dużym pomieszczeniu stało kilkunastu chłopców. Zaledwie oznajmił, że ich poprowadzi, otoczyli go i zarzucili pytaniami.

— Czy to prawda, że tej nocy był próbny lot?

— Jaka szkoda, jaka szkoda, żeśmy nie przyjechali wczoraj!

— Czy zaraz będziemy mogli zobaczyć statek?

— A proszę pana, czy tu są wszyscy członkowie wyprawy?

— A do środka można wejść?

Pytania sypały się jak grad. Inżynier nie próbował nawet odpowiadać, lecz otrząsając się i cofając, jak przed strumieniem wody, dotarł do drzwi.

— Sami wszystko zobaczycie… — powiedział. — No chodźcie.

Weszli do długiego korytarza; zamykały go drzwi wielkie, ciężkie, z soczewkowatym okienkiem. Gdy idący byli od nich jeszcze o kilka kroków, drzwi same rozsunęły się powoli na boki jak podwodna śluza. Za nimi prowadziła w dół pochylnia. Zielone światła, płonące w niszach, dziwacznie oświetlały twarze. Wreszcie pochylnia skończyła się. Weszli do niskiej, obszernej komory o szorstkich ścianach i stropie z cementu portlandzkiego. Rozsunęły się ostatnie drzwi ukazując — w niebieskim tym razem świetle — wnętrze jakby dużego wagonu.

— To winda? — spytał ktoś.

— Nie, wagon przewoźny — odparł inżynier. Gdy wszyscy usiedli na skórzanych fotelikach, nacisnął guzik. Podłoga zadrżała lekko i ruszyła. Inżynier oparł się o ścianę. Miał na sobie wciąż jeszcze roboczy kombinezon, którego przód osypany był drobnym jak popiół pyłem metalowym. Zapaliwszy papierosa, mówił trochę leniwym, niskim głosem:

— Jesteśmy teraz dwa piętra pod ziemią. Przejeżdżamy przez tunel nad murami ochronnymi. Osiem lat temu nie było tu jeszcze stoczni, ale wielki stos atomowy starego systemu. Nie było wtedy jeszcze communium. Dlatego musiał być otoczony siedmiometrowymi murami dla pochłonięcia promieniowania. Teraz, przy nowej metodzie, to wszystko jest już historią, ale zostały mury i tunel.

Rozległ się szczęk niewidzialnych buforów. Wagon stanął. Drugie drzwi otwarły się. Za nimi sunęły ku górze ruchome schody. Z wysokości padał na nie jasnozłoty blask, niby promienie zimowego, nie grzejącego słońca. Wchodząc na stopnie chłopcy spozierali w górę, gdzie w czworokątnym wykroju obmurowania widniał świecący szklany strop. Schody, sunąc jednostajnie, podniosły ich do szerokiego progu. Znieruchomieli.

Przed nimi ziała hala wyłożona zwierciadlanym granitem. Była tak olbrzymia, że kiedy patrzyło się przed siebie, w dalekich światłach strop zdawał się schodzić z podłogą. Sprawiała to perspektywa optyczna, bo podniósłszy głowy przekonali się, że mleczne płyty na stalowej konstrukcji wiszą kilkanaście pięter nad nimi. Hala nie miała ścian; lecz z obu stron wsparta była na długich rzędach kolumn, pomiędzy którymi widać było wnętrze drugiej hali. Mimo jasnego dnia przestrzeń zalewał potop sztucznego światła. Pośrodku na dwu rzędach platform spoczywał długi srebrny pocisk. Mrowie pomniejszonych odległością ludzi obsiadło jego boki i pełzając po nich ciągnęło za sobą czarne niteczki przewodów. Płonęły setki błękitnych, kłujących wzrok iskier. To pracowali spawacze elektryczni. Pomocnicze krany wieżowe toczyły się wokół pocisku, małe jak zabawki z zapałek. Pod samym stropem, na tle jego ogromnych, od wnętrza oświetlonych szyb, ciemniał dźwig mostowy, jednym gigantycznym przęsłem rozpięty nad całą halą.

Inżynier, świadomy wrażenia, jakie stocznia robiła na obcych, przeczekał chwilę, zanim ruszył prosto ku pociskowi. Dopiero idąc oceniało się prawdziwie ogrom hali. Szli i szli, a wzniesiony, lśniący żywym srebrem dziób pocisku wciąż był daleko. Minęli kilka głębokich szybów w podłodze, otoczonych barierkami. Zaglądając tam widziało się szyny kolejki elektrycznej. Co kilkadziesiąt sekund przemykał wąż wagoników z lokomotywką. Chłopcy nie bardzo jednak patrzyli w dół, bo oczy wszystkich przyciągał pocisk. Stąpając po wypolerowanych taflach, doszli wreszcie do pierwszej platformy, na której spoczywał kadłub. Z bliska okazało się, że jest to wygięta aluminiowa kolumna, rozszczepiona na dwie łapy; każda z nich ujmowała cztery szerokie gąsienice. Inżynier zatrzymał się. Od chwili kiedy wyszli z wagonu, milczał. Obserwował chłopców z leniwym, lekko kpiącym uśmiechem, jakby myśląc: „Ano, czemuż o nic nie pytacie?” Kadłub statku biegł ponad ich głowami w obie strony, srebrny, olbrzymi, nieruchomy. Rzucał chłodny cień. Idąc dalej, mijali podtrzymujące platformy. Kilkanaście metrów za dziobem na srebrzystej powłoce czerwieniały wielkie litery; tworzyły napis: KOSMOKRATOR. Poza tym powierzchnia pocisku była nieprzenikliwie gładka. Chłopcy, którzy wysforowali się naprzód, stanęli odruchowo, bo z wysokości trzech pięter obniżało się długie ramię, zakończone gruszą z białego metalu. Na gruszy siedział okrakiem człowiek. We wzniesionych rękach trzymał linki kierujące i pociągając je naprowadzał tępy wylot gruszy na środek srebrnego grzbietu pocisku. Niezwykły jeździec, ubrany w długi czarny płaszcz, z twarzą zakryta ciemnymi okularami, mimo znacznej odległości doskonale był widoczny na tle mlecznych płyt sufitowych.

— Prześwietlamy pancerz promieniami Roentgena… w poszukiwaniu uszkodzeń wewnętrznych… — rzekł inżynier. Chłopcy szli wzdłuż pocisku, niektórzy z półotwartymi ustami, wlepiając weń oczy, tak że jeden zderzył się ze spieszącym robotnikiem, a drugi omal nie wpadł pod koła wózka elektrycznego.

Kosmokrator stał nieznacznie nachylony. Pośród wielkich przęseł kratowych, aluminiowych rusztowań, zwisających lin, otoczone gwarem pojazdów i tłumem ludzi, srebrne, gładkie wrzeciono spoczywało jak dziwny gość. Jego kadłub, zwężając się ku tyłowi, przechodził w ostre płetwy, rozłożone w cztery strony. Najniższa, wielkością dorównująca ścianie kilkupiętrowego domu, niemal dotykała ziemi. Chłopcy zadzierali głowy i mimo woli mrużąc powieki wpatrywali się w dysze silników, które się otwierały pomiędzy matowosrebrnymi płetwami. Zdawało się, że lada chwila z mrocznych wylotów runie straszny płomień atomowy i pocisk jednym pchnięciem wystrzeli przez cienki szklany dach. Niektórzy cofali się lub wspinali na palce usiłując zajrzeć do wnętrza bezwładnych czeluści, otoczonych wałami niepokalanie gładkiego metalu. Tylko w kilku miejscach masywne obrzeża nosiły ślady działania okrutnej temperatury w postaci delikatnych równoległych smug.

Inżynier, wciąż z rękami w kieszeniach kombinezonu, milczał. Pracowało tu kilkunastu ludzi, a młody chłopak siedząc w kabinie na kółkach, od której biegły w różne strony grube kable, kierował ruchem rusztowania podnoszonego ku górnym płetwom.

Chłopcy nie mogli się oderwać od tego miejsca i z coraz innej strony oglądali rozłożone gigantyczne płetwy, jak gdyby ogon srebrnego lewiatana. Jeden, najmłodszy, z płonącymi oczami i twarzą, zdradzał chęć wdrapania się na rusztowanie i zrobiłby to niechybnie, gdyby nie obecność inżyniera.

— Chodźcie, chłopcy. Musimy się spieszyć. Tłocząc się ruszyli za Sołtykiem. Po kilkudziesięciu krokach znaleźli się przy luce towarowej. Brzuch pocisku otwierał się ziejąc szeroko pomiędzy dwiema półkolistymi pokrywami, które zwisały w dół jak drzwi bombowca. Na wiodący do wnętrza statku pomost wtaczały się długim szeregiem wyładowane elektrowozy. Kilku ludzi baczyło na ożywiony ruch.

Minąwszy lukę towarową podeszli do białych aluminiowych schodków na kółkach, przystawionych do widniejącego wysoko otworu. Trzeba było wejść na wysokość trzech prawie pięter. Pierwszy z idących znalazł się na małej platformie szczytowej, spojrzał za siebie i zastygł. Za plecami miał srebrnomatowy bok pocisku, a pod sobą — głębię hali, która jeszcze bardziej wzrosła. Po jej nieprzemierzonych płaszczyznach toczyły się dziesiątki małych pojazdów, dalej bielały wypukłe kadłuby maszyn z kroczącymi na galeryjkach i mostkach ludźmi. Z setek błękitnych płomyków wznosiły się nitki pary łącząc się w lekki, przejrzysty obłok. Powietrze pełne było ostrej woni ozonu. Metaliczny smak osiadał na ustach. Nad głową sunęły powoli kratownice dźwigu. Chłopiec ocknął się, bo tuż nad nim w powietrzu pojawił się człowiek. Zjeżdżał na bloku przewieszonym przez trawers, w skórzanym fartuchu, z maską azbestową na twarzy, trzymając jak pistolet krótki, metalowy palnik.

— No, cóżeś się tak zapatrzył! — zaczęto wołać z dołu. Chłopak obróciwszy się skoczył w rozwarty w ścianie pocisku otwór. Znalazł się we wnętrzu korytarza o okrągłych ścianach pokrytych lucytem, który wydawał spokojne, błękitnawe światło.

— To jest śluza wejściowa — rzekł inżynier. Pojawił się jako ostatni. — Z obu stron są hermetyczne klapy, żeby można było wychodzić i wchodzić nawet w pustej przestrzeni. A teraz możemy pójść albo od razu do Centrali, albo do silników, jak wolicie? — zwrócił się do chłopców. Stali ciasno stłoczeni w niewielkim korytarzu i milczeli, onieśmieleni.

— Do Centrali — na chybił trafił odezwał się najmniejszy. Zdawało mu się, że inżynier traktuje ich niechętnie, jak intruzów. Sołtyk podszedł do zapory w ścianie i oburącz odwrócił żelazne koło szprychowe. Zapora schowała się, gruba jak drzwi skarbca. Weszli do drugiego także okrągłego korytarza, który wiódł poziomo do wnętrza pocisku. Kończył się otwartą szeroko klapą. Była tam mała cela o ścianach również pokrytych lucytem. Pod niskim stropem skręcały pękami rury. Schodziły od nich korby i pokrętła.

— Jesteśmy w stacji obsługi śluz — rzekł inżynier. Przechodząc ku drzwiom w ścianie dodał: — Tu są manometry, a tu — wskazał na rury — przewody wysokiego ciśnienia. Pod podłogą są pompy i butle ze sprężonym gazem… Tak… a teraz zejdziemy do Centrali.

Za drzwiami, umieszczonymi dość wysoko w ścianie, znajdował się pionowy szybik, niezbyt głęboki, bo zajrzawszy widziało się jego jasno oświetlone dno. Prowadziły tam schodki, a raczej drabinka o szerokich stopniach wyłożonych gąbczastą, bardzo elastyczną masą, w której zagłębiały się stopy. Same schodki otaczała rura tak wąska, że schodzić można było tylko pojedynczo. Jeden po drugim zeszli na dół. Stali w przelocie długiego korytarza o dziwnym kształcie: jego przekrój był prawie równobocznym trójkątem. Ściany schodziły się w górze, gdzie biegła długa rura świetlna. Korytarza nie rozjaśniał lucyt: podłoga jak i ściany wyłożone były tą samą ciemnozieloną, gąbczastą masą, co schodki.

— Po drodze możemy obejrzeć kabinę — rzekł inżynier. Otworzył pierwsze z brzegu drzwi, które, znajdując się w ścianie trójkątnego korytarza, były nachylone do podłogi pod kątem 45 stopni. Jakież było zdumienie chłopców, gdy zajrzawszy do środka dużej kabiny spostrzegli, że podłoga jej wznosiła się od drzwi w górę, nachylona do poziomu niemal o połowę kąta prostego.

Inżynier, jakby nie dostrzegając ich zdziwienia, poszedł kilka kroków dalej i otworzył drzwi kabiny położonej po przeciwległej stronie korytarza. I tam również podłoga podnosiła się stromo w górę. W kabinach nie było nikogo. Płonęły w nich rurki podsufitowe, oświetlając słabo meble przymocowane do podłóg, jak czasem na okręcie.

Chłopcy sporzeli milcząc na inżyniera. Wreszcie najmłodszy i najniecierpliwszy spytał:

— Co to znaczy, proszę pana? Dlaczego ten korytarz jest trójkątny, a w kabinach jest krzywa podłoga?

— Nie krzywa, tylko nachylona — poprawił go Sołtyk. Wydobył z kieszeni kombinezonu notes i ołówek mówiąc:

— Jeżeli się czegoś nie wie, należy zaraz pytać. Nie trzeba się wstydzić.

Naszkicował rysunek i pokazał go chłopcom.

— Rozumiecie już?

Ale chłopcy nadal nie rozumieli.

— Wiecie, że statek przeznaczony jest do podróży międzyplanetarnych? No właśnie. A tam, w przestrzeni próżnej, nie ma siły ciążenia. Dlatego wszystkie przedmioty stają się nieważkie. Dawniej w powieściach fantastycznych opisywano rozmaite zabawne przygody takich podróżników, jak to nie mogli wylać wody z flaszki, jak fruwali swobodnie pod sufitami i tak dalej. Otóż są to przyjemności raczej wątpliwe, a co ważniejsze, istnienie grawitacji jest dla człowieka niezbędne. To nie znaczy, że bez niej nie można żyć. Bynajmniej, ale po pewnym czasie mięśnie wskutek braku pracy zaczynają zanikać. Dlatego Kosmokrator sam sobie stwarza sztuczne pole ciążenia. Po prostu wiruje w czasie lotu wokół swojej długiej osi, którą na tym rysunku zaznaczyłem literą O — widzicie? Dzięki temu powstaje siła odśrodkowa, jak na karuzeli, która przyciska wszystkie przedmioty i ludzi w kabinach w kierunku promienia. Tak jak zaznaczyłem strzałką. Podłogi kabin i tego korytarza są tak ustawione, żeby w czasie podróży wszędzie pod nogami czuło się „dół”, a nad głową — „górę”, tak jak na ziemi. A to jest oczywiście możliwe tylko przy promienistym ułożeniu pomieszczeń.

— A co jest nad nami?

— Na górze są grodzie ładunkowe.

— A czemu korytarz jest trójkątny?

— Po prostu dlatego, że nie starczyło miejsca.

— To można było zrobić inaczej — rzekł zaczepnie najmniejszy z chłopców, któremu wydało się teraz, że inżynier z nich kpi.

— Można było — zgodził się dobrodusznie Sołtyk — ale wtedy trzeba by ściany w kabinach pochylić, co nie wygląda zbyt ładnie, a w korytarzu przecież mniej się na ogół przebywa niż w kabinie. Zresztą i tak mogą tu iść cztery osoby w jednym szeregu… No, ale zagadaliśmy się. Chodźmy do Centrali.

Ruszył przed siebie, a chłopcy za nim. Najmniejszy liczył kroki: do końca było ich 68. Tu znów schodki, ale tylko z kilkoma stopniami, i wypukłe szerokie drzwi.

W kabinie, która miała może sześć metrów średnicy, uderzył wchodzącego widok nieprzeliczonych wskaźników, zegarów i lampek sygnałowych. Mrugały i błyskały wszystkimi kolorami tęczy. Ściany, nachylone do podłogi pod kątem, ale w przeciwną stronę niż w korytarzu, podzielone były na sekcje tworzące jak gdyby szafki z pulpitami. Wszędzie iskrzyły się i pulsowały światełka. Nad każdą szafką jaśniał napis. Można było odczytać: DYSZE, POLE GŁÓWNE, POLE KIEROWNICZE, GENERATOR POZIOMU A, PREDIKTOR, MARAX. Było ich kilkadziesiąt. W samym środku kabiny wznosił się z podłogi wielki aparat, podobny trochę do hełmu olbrzyma. Wystawały z niego trzy rury, zamknięte białymi denkami. Razem przypominało to kolosalnie powiększoną głowę owada z trzema wypukłymi oczami czy czułkami. Tam gdzie w głowie jest gęba, z aparatu wystawały w czterech rzędach pionowe dźwigienki. Odczytawszy na dwóch napisy START i ROZRUCH, chłopcy zaczęli trącać się łokciami i zbliżyli głowy do przyrządów, wpatrując się w nie chciwie.

Inni skupili się tam, gdzie w skośnie pochylonej ścianie widniał na tle matowej tablicy oświetlony od środka kolorowy wizerunek. Przypatrzywszy się zrozumieli, że mają przed sobą podłużny przekrój Kosmokratora.

Po obu stronach „głowy owadziej” stały po trzy fotele, bardzo niskie, z odrzuconymi w tył oparciami i rozłożonymi pasami do zapinania. Nie to jednak najbardziej zaciekawiło wszystkich ani nawet nieustanna bieganina świateł sygnałowych. Naprzeciw foteli nad samą podłogą znajdowały się pochyłe tarcze metalowe. W każdej, jak w ramie, widniał okrągły ekran metrowej prawie średnicy. Na tych jaśniejących płaszczyznach widać było wnętrze całej hali, świecący strop, krzątaninę maszyn, wózków i ludzi, a wszystko to nadzwyczaj ostre, wyraziste i kolorowe. Dwa przyśrodkowe ekrany ukazywały przednio — boczną część hali, a inne dwa — tylną.

Gdy jedni chłopcy skupili się przy ekranach, drudzy dopadli świecącej mapy statku, jeszcze inni wreszcie tłoczyli się przy „głowie owadziej”, gdzie stał inżynier.

— Zbliżcie się wszyscy do mnie — powiedział głośno — …a ci, co stoją z tyłu, niech niczego nie dotykają… jeszcze byśmy niechcący gdzie polecieli…

Chłopcy otoczyli go wieńcem. Sołtyk usiadł na małym krzesełku, które wysunął sobie spod opadającej pokrywy „owadziej głowy”, i zaczął wskazując na świecące kontury pocisku.

— Tutaj widzimy wszystko, co jest wewnątrz statku. Kosmokrator ma 107 metrów długości i około 10 metrów średnicy w najszerszym miejscu. Składa się z dwu wrzecionowatych korpusów, włożonych jeden w drugi. Zewnętrzny korpus nadaje statkowi odporność i stanowi osłonę aerodynamiczną, wewnętrzny zaś, podzielony na dwa pokłady, górny i dolny, zawiera pomieszczenia ładunkowe, kabiny mieszkalne, urządzenia kierownicze i silnik. W przestrzeni po «między oboma korpusami znajdują się zbiorniki wody i ciekłego powietrza. Są to zapasy przeznaczone na podróż, równocześnie zaś ochraniają ludzi wewnątrz statku od promieni kosmicznych. Na Ziemi chroni nas przed zgubnym działaniem tych promieni atmosfera, a w Kosmokratorze — woda oraz specjalny pancerz z kameksu, materiału pochłaniającego promieniowanie dziesięć razy silniej od ołowiu. Dodatkowy czynnik bezpieczeństwa stanowi bersil, z którego zbudowany jest cały statek. Czy wiecie, co to jest?

— Wiemy, wiemy! — zahuczało.

— Zaraz się przekonamy — rzekł inżynier i, wyszukawszy przymrużonymi oczami najmniejszego z chłopców, wskazał na niego palcem.

— Bersil… — zaczerpnął tchu malec — …jest to metal odporniejszy od stali.

— Nie, to nie jest metal — zauważył jeden z jego kolegów.

— A więc to metal czy nie? Nie wiesz? A jaka jest jego budowa?

— Tam są takie „oczka” — zaczął, ktoś, lecz nie podtrzymany umilkł.

Nastąpiła ponura cisza.

— Tak — rzekł inżynier. — Więc obaj mieliście rację. Bersil jest i nie jest metalem. Jak wskazuje nazwa, składa się z dwu pierwiastów: z BERylu i SILicium, to jest krzemu. Pierwszy jest metalem, a drugi nie. Każdy z tych pierwiastków posiada strukturę krystaliczną, to znaczy siatkę przestrzenną, w której narożach siedzą atomy. Bersil powstaje w ten sposób, że w puste miejsca siatki krystalicznej jednego pierwiastka wstawia się siatkę drugiego. Tworzy się „plecionka atomowa” nadzwyczaj odporna i twarda. A więc mamy już sam pocisk. Przejdziemy teraz do siły napędowej. Spójrzcie na plan Kosmokratora. Cała jego tylna część to pomieszczenie silnikowe. Od reszty rakiety oddziela ją dwumetrowy ekran, pochłaniający promieniowanie. Idąc od przodu ku tyłowi widzicie najpierw naszą „wytwórnię paliwa”. Jest to stos atomowy, wytwarzający communium. Na pokładzie nie mamy gotowego paliwa, lecz sami je sobie wytwarzamy z innych pierwiastków. Stos nasz, naładowany do pełna, może wyprodukować około 40 kg communium. Wydaje się to niewiele, lecz wystarczy dla odbycia kilkudziesięciu podróży do kresów naszego układu słonecznego. Proces wytwarzania communium toczy się stale, także i teraz, ale nadzwyczaj powoli, zaraz go zobaczymy.

Inżynier nacisnął dźwigienkę. Natychmiast rozjaśniły się tarcze dwu zegarów, a na najwyższym „oku owadzim”, a właściwie małym ekranie katodowym, zajarzyła się wstęga, która poczęła wolno pulsować.

— Teraz stos nastawiony jest na bieg jałowy. Dla rozruchu wyciąga się zabezpieczające blendy kadmowe za pomocą tego regulatora — inżynier położył dłoń na dużej, czarnej rękojeści. — Wtedy ilość swobodnych neutronów we wnętrzu stosu powiększa się wieleset milionów razy i produkcja communium ulega przyspieszeniu. Cóż dzieje się dalej? Atomy communium zostają za pomocą dmuchawy wessane do następnej komory, która na planie nosi nazwę POLE, ponieważ jest tam elektromagnes wytwarzający pole magnetyczne. Pole musi być bardzo silne, dlatego elektromagnes waży ponad 400 ton, to jest więcej niż szósta część wagi całej rakiety. Elektromagnes, jak pewno wiecie, wytwarza temperaturę zapłonu communium. Pomiędzy jego biegunami powstaje kula rozżarzonych gazów. Jest to po prostu małe sztuczne słońce, które wirując w polu magnetycznym wyrzuca strumień cząstek o chyżości kilku tysięcy kilometrów na sekundę. Gdyby nie pole magnetyczne, cząstki pękających atomów wylatywałyby nie tylko dyszami, lecz pędziłyby we wszystkie strony. Dawniej, przy bardzo wielkich stosach, tak zwanych „piecach uranowych”, wytwarzała się taka masa neutronów, że w promieniu kilkudziesięciu metrów wokoło trzeba było stwarzać strefę bezludną i wszystkimi operacjami przy stosie kierować spoza grubych murów ochronnych. Obecnie, dzięki możliwości dowolnego kierowania deuteronów, wszystko to należy do historii i pozostały nam po tym tylko bardzo grube mury jak ten, pod którym jechaliśmy tutaj. Teraz rozumiecie, że ten dwumetrowy ekran ochronny pomiędzy komorą silnikową a mieszkalną częścią rakiety nie ma znów bardzo dużego znaczenia. Gdyby pole nagle znikło, to w naszą stronę, w głąb rakiety, runęłaby powódź szybkich cząstek o takim natężeniu, że żaden ekran nic by tu nie pomógł. Dam wam przykład ilustrujący to. co powiedziałem. Zbliżając twarz do płomienia, mogę uchronić się od poparzeń, jeżeli będę silnie dmuchał odrzucając od siebie rozgrzane gazy. Mniej więcej taką rolę spełnia wobec rakiety elektromagnes, który kieruje strumienie cząstek do dysz. W ten sposób powstaje silą poruszająca. Pozostaje nam jeszcze do omówienia żegluga. Cała astronautyka składa się właściwie z dwu wielkich rozdziałów. Pierwszy — to start i lądowanie, a drugi — właściwy lot w próżni. Jedno i drugie nie jest bynajmniej proste. Gdybym włączywszy rozruch przełożył tę dźwignię do końca, silnik ruszyłby pełną mocą… to znaczy rozwinął dzielność 3 700 000 koni mechanicznych. Jednakże tak zrobić nie można… bo wszyscy znajdujący się w rakiecie ponieśliby natychmiast śmierć!

— Dlaczego?

— Rakieta, ruszając takim zrywem, osiągnęłaby przyspieszenie około 900 razy większe od ziemskiego. Przyspieszenie ziemskie to siła, z jaką Ziemia przyciąga wszystkie przedmioty na swej powierzchni. Człowiek poddany przyspieszeniu dwa razy większemu waży jak gdyby dwa razy więcej niż normalnie, trzykrotnemu — trzy razy, i tak dalej. Spójrzcie na ten wielki zegar. Podziałka jego jest wyskalowana w jednostkach „g”, to znaczy jednostkach przyspieszenia. Wskazuje on, jakie przyspieszenie ma rakieta. Podziałka, jak widzicie, kończy się przy 50 g. Przy 6 g jest czerwona kreska, a przy 9 — dwie. Otóż człowiek może znieść przez dłuższy czas przyspieszenie około 4 g, a mniej więcej przez pół godziny — 7 g. 20 g można wytrzymać tylko przez kilkadziesiąt sekund. A przyspieszenie 3900 g zmiażdżyłoby po prostu jak prasa wszystkich obecnych w rakiecie! Tak więc rakieta startując nie może rozwinąć przyspieszenia większego niż 6–7 g i dlatego na tarczy jest w tym miejscu czerwony znak. Ale i tak ten oto bezpiecznik nie pozwala na rozwinięcie większego przyspieszenia. Bezpiecznik ten można jednak w pewnych okolicznościach usunąć.

— A po co?

— Bo można wyrzucić pocisk w ogóle bez załogi, i tak robiliśmy właśnie przy pierwszych próbach lotu. Wtedy nie ma ograniczeń i można włączyć silniki całą mocą. To samo dotyczy również hamowania: wytwarza się wtedy przyspieszenie, tylko odwrotnie skierowane. Łatwo to sobie uzmysłowić; przypomnijcie sobie, co się dzieje, gdy siedzicie w wagonie, który nagle rusza: odczuwa się wtedy szarpnięcie do tyłu, a gdy wagon hamuje — szarpnięcie w przeciwnym kierunku. Szybkość w czasie startu nie może przekroczyć pewnej granicy także i z innego powodu. Rozgrzewając się od tarcia o atmosferę, pocisk mógłby stanąć w płomieniach i spłonąć, mimo że jest tak wytrzymały. Pamiętajcie, że lecąc ze zwykłą szybkością podróżną rakieta może z łatwością przegonić pocisk armatni! Przy szybkościach naddźwiękowych, jakie wówczas osiąga, opór powietrza jest olbrzymi. Stosowano różne metody w celu zmniejszenia go. Kosmokrator ma dokoła dziobu otwory, którymi w czasie przebijania atmosfery wytryska pod ciśnieniem wodór. Pomiędzy bokiem pocisku a powietrzem tworzy się cienka warstewka wodoru, poruszająca się z połową szybkości rakiety. Jest to tak zwana faza o szybkości pośredniej. Na skutek tego temperatura powłoki nie przekracza 1000 stopni. Jest to znośne dzięki naszym maszynom chłodzącym. Gdyby jednak z jakichkolwiek powodów temperatura rosła dalej, to inny automat zmniejsza parcie gazów wylotowych, dławiąc silniki. W ten sposób pokonaliśmy zasadnicze trudności startu. A teraz przekonamy się, co by się stało, gdyby dostał się tu ktoś niepowołany.

Inżynier szybko włączył dźwignię rozruchu. Natychmiast fioletowa wstążka, leniwie wijąca się na tarczy oscylografu, zaczęła prężyć się i drgać coraz szybciej. Wskazówki na zegarach ruszyły w prawo. Panowała zupełna cisza, spotęgowana jeszcze tym, że wszyscy, stłoczywszy się głowa przy głowie, powstrzymywali oddech. Wskazówki szły wciąż w prawo. Zapalały się i gasły coraz inne sygnały. Inżynier nacisnął drugą dźwignię i trzy ekrany w czarnej „głowie” zajarzyły się błękitnawym światłem.

— Jak widzicie, proces wytwarzania communium przyśpiesza się. Możemy ruszać!

Inżynier chwycił niespodzianie za rękę najmniejszego chłopca, który, wciśnięty pomiędzy kolegów, stał tuż przy nim, i jego palcem nacisnął czerwony wyłącznik pod napisem START.

Chłopiec krzyknął i targnął się wstecz, ale zatrzymał go zwarty mur napierających kolegów, którzy z rozszerzonymi oczami, bez tchu, czekali katastrofy. Nie stało się jednak nic. Na jednym z ekranów pojawiła się na ułamek sekundy trzepocąca eliptyczna linia, a potem zapłonęły trzy czerwone lampki i wszystkie światła na pulpicie zgasły. Za to na jednej ze ścian zawyła przerywanym głosem syrena. Inżynier roześmiał się.

— Myślicie, że naprawdę chcę was wyprawić do nieba?

No, nie bójcie się… Nic się nie stało i nie mogło stać. Po prostu zadziałał Prediktor!

Aczkolwiek chłopcy nie rozumieli, co zaszło, nikt nie chciał pytać. Wszyscy byli ogromnie zawstydzeni, a to, że inżynier widział ich przestrach, jeszcze bardziej ich uraziło.

— No no, nie gniewajcie się… Inżynier spoważniawszy tłumaczył:

— Człowiek nie jest w stanie skontrolować pracy wszystkich silników i instrumentów równocześnie. Oprócz tego jego reakcje przy takiej szybkości, jaką rozwija Kosmokrator — już w pierwszych 10 minutach przeszło 3 kilometry na sekundę — stają się zbyt powolne. Jeżeli w odległości pięciu kilometrów od rakiety wyłoniłby się z chmur samolot, to zanim pilot cośkolwiek by przedsięwziął, nastąpiłoby zderzenie. 0,4 sekundy mija, zanim obraz zbliżającego się samolotu dotrze do mózgu. W tym czasie rakieta przeleci prawie półtora kilometra. Ale pilot nie rozpoznał w tym czasie obrazu, tylko go spostrzegł. Na to potrzeba jeszcze prawie całej sekundy, a wtedy będzie już 4,5 kilometra dalej i po zderzeniu! Poza tym przy starcie człowiek nie jest w pełni władz fizycznych. Panuje wtedy przyśpieszenie równe 6 do 7 g. Takiego przyśpieszenia doznaje pilot samolotu odrzutowego przy wykonywaniu ewolucji. Widzieliście może, jak wygląda siedzenie w takim samolocie? To jest właściwie „leżak”, a nie siedzenie, bo pilot leży tam na brzuchu, z brodą podpartą gumową poduszeczką. Chodzi o to, że pod wpływem rosnącego przyśpieszenia pierwsze zawodzi krążenie krwi. Krew staje się jakby „za ciężka” i serce nie ma dość siły, by ją przepompować do odległych części ciała, a jedną z nich jest mózg. Dlatego przy wirażach i pętlach bardzo często robi się pilotom ciemno przed oczami. To znaczy po prostu, że krew nie dopływa do tylnej części mózgu, gdzie jest ośrodek wzroku. Tak więc rozumiecie, że człowiek nie może bezpiecznie pokierować rakietą w czasie startu. Zastępuje go urządzenie, które macie przed sobą — inżynier położył rękę na lśniącej, gładkiej pokrywie „głowy owadziej”. — Nazywa się Prediktor. W czasie żeglugi w próżni trzeba utrzymywać statek na właściwym kursie. Rakietę można by przez całą drogę napędzać silnikami, ale byłoby to zbyteczne marnotrawienie energii. Wystarczy bowiem oddalić się na pewną odległość od Ziemi i wyłączyć motory. Statek leci wtedy tylko dzięki przyciąganiu Słońca, podobnie jak planety. Są to tak zwane orbity naturalne. Są także inne, tak zwane orbity wymuszone, kiedy statek pomaga sobie silnikami, lecąc jak gdyby „na przełaj” czy też „pod prąd”, zwalczając siły grawitacji słonecznej, kiedy chce sobie skrócić drogę. To, co na zwykłym statku należy do kapitana i sternika, a więc obliczanie kursu, utrzymywanie go, wymijanie przeszkód, no i samo czuwanie nad przyrządami — to wszystko wykonuje u nas Prediktor. Statek, jak wiecie, wiruje w próżni wokół długiej osi, żeby stworzyć sztuczne pole ciążenia. Dlatego na przedzie w dziobie znajduje się nadajnik radarowy, którego antena kręci się w przeciwną stronę z taką szybkością, by pozostać nieruchomą w stosunku do gwiazd. Dzięki temu Prediktor w każdej chwili orientuje się, jaki jest kierunek lotu i jego szybkość. Radar można by nazwać zmysłem wzroku Prediktora. Poza tym, że podaje informacje o położeniu statku, ma on jeszcze jedno niezmiernie ważne zadanie. Mianowicie w próżni zachodzi stałe niebezpieczeństwo zderzenia z meteorami. Był to prawdziwy koszmar pierwszych astronautów. Prediktor potrafi dzięki wirującym radaroskopom unikać takich groźnych spotkań. Prócz „zmysłu wzroku” posiada on „węch chemoelektryczny”, wrażliwy na skład powietrza wewnątrz rakiety, które oczyszcza i zmienia samoczynnie. Ale bodaj najważniejszy jest jego zmysł równowagi, bez którego lądowanie byłoby w ogóle niemożliwe. W pobliżu wielkich ciał niebieskich są tak zwane strefy zakazane, w których wytworzone przez siłę ciężkości tarcie przypływowe mogłoby rozerwać rakietę. Prediktor umie omijać takie niewidzialne rafy dzięki urządzeniu grawimetrycznemu. Przy lądowaniu zaś, kiedy statek zbliża się do planety z otwartymi dyszami hamowniczymi, Prediktor obejmuje rolę kierowniczą i, rejestrując w ułamkach sekundy zmiany szybkości własnej, kąt zbliżania się do gruntu, opór powietrza oraz stateczność pocisku — reguluje pracę silników.

— A jak on to wszystko robi? — spytał jeden z chłopców.

— Tego wam nie powiem, bobyście tu przez rok musieli dwa razy dziennie przychodzić na wykłady. Dosyć że Prediktor, kiedy damy mu odpowiedni rozkaz, na przykład obliczyć kurs na Wenerę, zrobi to w ciągu kilku minut, a potem wystarczy go nastawić na „start” i położyć się na fotelu. Nic jednak, o czym Prediktor nie został powiadomiony, nie może się wydarzyć. On do tego nie dopuści. Dlatego właśnie, młodzieńcze, gdy nacisnąłeś odważnie ten guzik — zwrócił się inżynier do czerwonego jak piwonia malca — zamiast silnika zahuczała syrena alarmowa…

— A co pokazują te tarcze? — jeden z chłopców wskazał troje „oczu” Prediktora, nie tyle może z ciekawości, ile pragnąc odwrócić uwagę od nieszczęsnego kolegi, który miał ochotę zapaść się pod podłogę.

— Te ekrany pokazują orbity podróży. Na jednym widać orbitę zadaną, na drugim opisywaną, a trzeci służy do wyliczeń pozycji.

— Co to znaczy, że widać orbitę? Jaką orbitę?

— Przez orbitę albo trajektorię lotu rozumiemy linię krzywą, którą statek opisuje w przestrzeni. Przy wyłączonych silnikach może to być wycinek hiperboli, paraboli albo elipsy.

— A to? — chłopiec wskazał ekrany z płonącym wizerunkiem hali.

— To jest zwykłe urządzenie telewizyjne. Posługujemy się nim, a nie oknami w ścianach, bo żaden materiał przezroczysty nie wytrzymałby ogromnych różnic temperatury i ciśnienia. Telewizory te wrażliwe są na promienie widzialne dla oka ludzkiego, zawodzą więc w nocy, w chmurach i we mgle. Ale i wtedy nie zostajemy ślepi, przełączywszy się na radar, to znaczy, jak wiecie, na ultrakrótkie fale radiowe.

Inżynier przełożył nieduży wyłącznik na pulpicie. Kolorowe obrazy hali zgasły. Na ich miejsce pojawiły się dziwacznie wyglądające wizerunki, utrzymane w kolorach zielonkawo — brunatnych. Przypatrzywszy się chłopcy rozpoznali ten sam obraz co przedtem: wnętrze hali, ludzi, maszyny, ale wszystko nieco ciemniejsze i pozbawione naturalnych barw.

— W ten sposób widzimy powierzchnię planety, zbliżając się do niej w nocy lub przez obłoki. Jest to jednak bardzo mało. Na obcej planecie nie ma oczywiście żadnego sztucznego lądowiska, a dokładnie wypatrzeć rzeźbę terenu, gdy pocisk robi około 1700 kilometrów na godzinę — jest to najmniejsza szybkość wchodzenia w atmosfery planet — nie jest rzeczą prostą, nawet przy współpracy Prediktora. Inżynier podszedł do oświetlonego planu rakiety.

— Tutaj w dziobie mieści się nasz samolot wywiadowczy. Nie wiedzieliście, że mamy samolot na pokładzie? — dodał widząc zdumienie chłopców. — A jakże, mamy nawet całą „flotę” powietrzną. W pomieszczeniach ładunkowych znajduje się hangar drugiego samolotu, helikoptera. On służy do innych celów. A ten samolot, który widzicie tu w dziobie, jest jednoosobowym małym odrzutowcem. Zbliżywszy się do powierzchni planety na kilkanaście kilometrów, otwieramy klapy i wyrzucamy samolocik, który leci dalej już samodzielnie, dokładnie badając warunki terenowe, i donosi nam o swoich spostrzeżeniach za pomocą radia. Jeżeli zachodzą jakieś wątpliwości, na przykład, czy grunt jest dość wytrzymały — trudno to, rozumiecie, zbadać z lecącego pocisku — samolot ląduje i pilot dokonuje potrzebnych badań, po czym albo przywołuje nas przez radio, albo leci dalej w poszukiwaniu innego lądowiska. Odkrywszy odpowiedni teren rakieta zaczyna się opuszczać najpierw aerodynamicznie, to znaczy wyzyskując nośność powietrza, a gdy szybkość zmaleje do jakichś 400 kilometrów na godzinę, Prediktor włącza dysze hamownicze. Czy zwróciliście przedtem uwagę na kółko, które narysowałem w samym środku pocisku?

Inżynier wydobył notes i pokazał chłopcom naszkicowany przekrój poprzeczny Kosmokratora.

— Jest to długa rura, która ciągnie się od komory zapłonowej aż do dziobu. Można przez nią wyrzucać część gazów atomowych, co wytwarza odrzut hamujący postępowy ruch statku.

— A co by się stało, jakby Prediktor zawiódł? — spytał najmniejszy z chłopców, który ochłonął już ze zmieszania.

— Prediktor jest zabezpieczony — zaczął inżynier, lecz chłopak nie dał za wygraną.

— A jakby się zabezpieczenia popsuły?

— To jest zupełnie nieprawdopodobne.

— Ale możliwe? Co trzeba robić, jakby się zepsuł? — uparcie nastawał chłopiec. Inżynier zmarszczył zrazu brwi, jakby chcąc powiedzieć „nie nudź”, lecz potem ściągnął lekko usta.

— Chcesz wiedzieć? — rzekł. — To chodźcie ze mną.

Wyszedłszy z Centrali, znów znaleźli się w trójkątnym korytarzu. Rychło doszli do wąskich schodków, po których wdrapali się do stacji obsługi śluz. Zamiast jednak pójść na prawo, w stronę korytarza wiodącego na zewnątrz, inżynier otworzył metalowe drzwi w ścianie. Po drabince wspięli się na pokład górnego poziomu. Szyb, którym się tu dostali, otwierał się pośrodku wąskiego przejścia pomiędzy dwoma długimi rzędami pionowych ścian. Jak daleko sięgał wzrok, ciągnęła się ta metalowa ulica, w równych odstępach przegradzana przez profilowane wsporniki. Wyglądało tu trochę jak w jakimś wielkim składzie przemysłowym.

— Jesteśmy przy grodziach ładunkowych — rzekł inżynier kierując się ku tyłowi pocisku. Któryś z chłopców, spojrzawszy w górę, wydał okrzyk zdumienia: nad nimi, na wysokości pięciu metrów, biegł chodnik zawieszony do góry nogami, z poręczą skierowaną w dół, niby odbicie tego, którym szli.

Inżynier zatrzymawszy się tłumaczył:

— W czasie podróży, kiedy rakieta wiruje, korzystamy z tamtego chodnika. Pamiętacie przecież, co wam rysowałem?

— I chodzi się do góry nogami? A w głowie się nie zakręci?

— Skądże! Przecież tego ruchu obrotowego w ogóle się nie wyczuwa. Czuje się zwyczajnie pokład pod nogami, nic więcej.

— A jakby ktoś stał tu, gdzie my, w czasie startu, to co by się stało?

— Z chwilą kiedy rakieta oddali się od ziemi na trzy tysiące kilometrów, nadaje się jej ruch wirowy i wtedy stojący tutaj człowiek poleciałby po prostu głową naprzód na tamten chodnik, ale ponieważ obroty są początkowo powolne, nic by mu się nie stało. Byłoby to raczej powolne szybowanie niż upadek.

— To znaczy, że „góra” i „dół” zamieniają się z sobą miejscami?

— Oczywiście.

Ruszyli dalej. Niektóre grodzie były już załadowane po brzegi, w innych krzątali się ludzie przymocowując wszystkie przedmioty specjalnymi taśmami do uchwytów i łap.

Nie zwalniając kroku inżynier, w miarę jak przechodzili obok pomieszczeń, rzucał słowa objaśnienia.

Mijali magazyny żywnościowe. W półmroku widniały beczki i stosy skrzyń, paki z konserwami, worki z mąką i zbożem. W następnej grodzi znajdowały się lekarstwa, rozmaite chemikalia i aparaty. W chłodni leżały warstwy mrożonego mięsa, jarzyn, owoców. Zdawać się mogło, że cała kula ziemska nagromadziła w rakiecie, jak w dziwnej arce, wszystkie swoje wytwory: były tu namioty i śpiwory, spektroskopy, lunety i sejsmografy, bele materiałów, całe laboratoria chemiczne, barografy i kineteodolity, witaminy, ziarno rozmaitych roślin, kamery balistyczne, bańki z syntetycznym białkiem i tłuszczem, wiertarki, kompresory, tokarnie, materiały wybuchowe, butle sprężonych gazów, generatory awaryjne, zapasy metali, blachy, drutu, kabli i narzędzi, lekkie stopy, naczynia szklane i porcelanowe, liny stalowe, części silników, zapasowe lampy radiowe, anteny radarowe i przenośne stacje meteorologiczne.

Chłopcy już prawie obojętni mijali wyładowane po brzegi pomieszczenia, nie reagując przy najbardziej niespodziewanych objaśnieniach, ale nie wytrzymali, gdy w pewnej chwili inżynier wskazując rozsunięte drzwi jednego z przedziałów powiedział:

— Tu jest sprzęt polarny i alpejski. Jeden z chłopców zajrzał do środka.

— Jak to? — zdziwił się. — Narty? Przecież na Wenus jest gorąco? A oprócz tego tam nie ma wody, to i śniegu nie może być?

Inżynier uśmiechnął się przystając na chwilę.

— Widzicie — powiedział — wszystko inne wzięliśmy opierając się na naszej wiedzy. A narty… narty bierzemy z przezorności…

W jednej z ostatnich grodzi stał helikopter okryty płótnem żaglowym i przymocowany do stropu stalowymi dźwigarami. Chłopcy zainteresowali się maszyną, lecz inżynier śpieszył dalej.

W pokładzie ciemniał wielki otwór, była to pochylnia załadunkowa, która schodziła kilkanaście metrów w dół, aż do poziomu hali.

Nad wjeżdżającymi tu małymi elektrowozami ciężarowymi poruszały się szczęki kranu nożycowego. Ominąwszy otwór w pokładzie, ogrodzony niską barierką, doszli do końca korytarza. Nisko w ścianie znajdowała się okrągła klapa. Inżynier poruszył wielkie metalowe koło i klapa otwarła się na zawiasach. Ukazała się ciemna studnia, z której płynęło duszne powietrze.

— Zbliżamy się do stosu atomowego — rzekł inżynier. Pochylając się, by nie zawadzić głową o krawędź otworu, rzucił:

— Odważni za mną! — i zniknął w ciemności.

Zaledwie się w nią zagłębił, zajaśniało tam światło. Równocześnie stojący przed klapą chłopcy zauważyli, że na ścianie zapaliły się trzy czerwone lampki.

Po drugiej stronie była drabinka, po której zeszli w dół. Stali we wnętrzu ogromnego walca o dziesięciu metrach średnicy. W tym miejscu pokład nie rozdzielał korpusu rakiety na dwa poziomy i mogli swobodnie oglądać jej kolisty przekrój. W niezbyt jasno oświetlonej przestrzeni, otoczonej ze wszech stron metalowymi ścianami, jak gdyby w pudle ogromnej cysterny, panowała dość wysoka temperatura.

— Z tyłu za nami — rzekł inżynier — jest część mieszkalna i użytkowa rakiety, a przed nami — stos atomowy i — dalej — silniki.

Zapadła cisza. Wszyscy wytężyli słuch starając się mimowiednie pochwycić najsłabszy choćby odgłos zza ściany oddzielającej ich od stosu, który, jak mówił inżynier, nie ustawał nigdy w pracy. Rozigrana wyobraźnia powiększała najsłabszy szelest i każde stąpnięcie, wyolbrzymiając je w eksplozję atomową. Ale nie było tu słychać nic — poza przyśpieszonymi oddechami chłopców. Masywna, nieznacznie wklęsła tarcza była gładka i nieruchoma. Tylko w jej dolnej części, tuż przed chłopcami, mieścił się okrągły właz, zamknięty tarczą pancerną i trzema sztabami, z których każdą utrzymywała w głębokim wyżłobieniu śruba, dociśnięta kołem szprychowym. Nad włazem biegły w metalowych rurkach przewody ginące w przeciwległej ścianie.

— Te kable idą do Centrali — wskazał inżynier. — W razie zaburzeń pracy silników, jeśli promieniowanie zaczyna tu przenikać, natychmiast zostaje o tym powiadomiony Prediktor.

— To tu może przenikać promieniowanie?

— A jakże. W tej chwili też sączy się po trochu…

Inżynier wydobywszy z kieszeni mały aparacik zdjął zeń osłaniającą przykrywkę i pokazał malutką tarczkę zegarową. Świecący zielony punkcik był nieznacznie odchylony od zera.

Chłopcy spojrzeli na siebie, potem na drabinkę, która stanowiła jedyną drogę powrotu, lecz nikt się nie poruszył. Inżynier chowając aparacik powiedział:

— Teoretycznie wszystkie odłamki pękających atomów kieruje pole magnetyczne do dysz. Jednakże w praktyce zawsze znajduje się nieznaczna ilość „zbuntowanych” atomów, które biegną w inne strony, a z kolei część z nich — tutaj, gdzie stoimy. Jest to jednak ilość tak znikoma, że nie ma najmniejszego znaczenia, tym bardziej że do pomieszczeń mieszkalnych jest jeszcze spory kawałek drogi, a normalnie nikt tutaj nie przebywa. Gdyby jednak wskutek jakichś uszkodzeń, na przykład z powodu przerwy w dopływie prądu, pole magnetyczne znikło — strumień cząstek zacząłby bombardować ekran pochłaniający coraz silniej, przedzierając się w głąb statku.

Zwróciwszy się ku przeciwległej ścianie, inżynier wskazał ręką w górę:

— Widzicie te błyszczące „lufy”? To są liczniki Geigera — Muellera i inne przyrządy wykrywające obecność promieniowania. W razie najmniejszych zaburzeń natychmiast donoszą o tym Prediktorowi.

Na wysokości czterech metrów biegło w ścianie podłużne wgłębienie, z którego wystawał rząd lśniących lejków, wycelowanych w zaporę stosu atomowego.

— Wówczas Prediktor wysyła rozkaz zahamowania reakcji rozpadu przez automatyczne wsuniecie blend kadmowych w głąb stosu. Gdyby zaś — inżynier utkwił spokojny, nieruchomy wzrok w malcu — nastąpiło uszkodzenie Prediktora, to…

Podszedł do zapory.

— Ta klapa — to przełaz przez zaporę. Można nią wejść do stosu atomowego.

— Jak to do stosu? Ależ to niemożliwe!

Chłopcy myśleli, że Sołtyk żartuje, lecz inżynier zaprzeczył głową.

— Nie. Jest w granicach możliwości… mało prawdopodobnych… ale możliwości… że wszystkie zdalnie sterowane urządzenia zawiodą. W takim wypadku, jeśliby groziła eksplozja stosu, ktoś musi wejść tędy, przez ten właz. i ręcznie powsuwać w grafit blendy moderatorów kadmowych!

— A kto to ma zrobić?

— Za bezpieczeństwo statku odpowiada pierwszy inżynier — nawigator. Mógłby rozkazać, ale tego nie zrobi.

— Skąd pan wie?

— Bo ja nim jestem.

Chłopcy rozszerzonymi oczami wpatrywali się w Sołtyka, Teraz dopiero spostrzegli, że wcale ich nie lekceważył. Był tylko bardzo zmęczony. Patrząc na jego chudą, nieruchomą twarz, wszyscy naraz zrozumieli, kto wejdzie do stosu, kiedy to będzie konieczne.

— To tam trzeba wejść… — powiedział jeden z chłopców. — Ale chyba w jakimś kombinezonie… w skafandrze ochronnym?

Inżynier potrząsnął głową.

— Nie. Tam — wskazał ręką — panuje takie stężenie promieniowania, że żaden skafander nie pomoże. W ciągu jednej minuty człowiek musi wchłonąć śmiertelną dawkę promieniowania.

Najmniejszy z chłopców, zapomniawszy o urazie, jaką czuł do inżyniera, wyszeptał:

— To znaczy, że pan… Zamilkł. Po chwili powiedział.

— To znaczy, że o n musi umrzeć?

— Tak — odparł inżynier. — Żeby inni mogli żyć.

Profesor Czandrasekar

Z powrotem inżynier prowadził chłopców dolnym poziomem. Zeszli wąskimi schodkami do trójkątnego korytarza i minęli troje czy czworo drzwi. Oszołomieni ogromną ilością wrażeń wszyscy milczeli. Korytarz, wyłożony ciemnozielonym gąbczastym chodnikiem, leżał w świetle lamp pusty i cichy. Nie dobiegał tu najlżejszy odgłos z zewnątrz. Zatrzymawszy się po kilkudziesięciu krokach, inżynier wskazał na drzwi większe od innych.

— Tu mieści się Marax — powiedział i nacisnął oburącz umieszczone jedna nad drugą klamki. Weszli do środka. Była tu okrągła kabina, zalana światłem. Ściany, podobne do tablic automatycznej centrali telefonicznej, zapełniały tysiące wyłączników i wtyczek zajmujących przestrzeń od stropu do podłogi. Ich porcelanowe główki iskrzyły się długimi rzędami w szachownicowych polach. W kilku miejscach tablice rozdzielcze były poodchylane jak drzwi i w głębi, w rubinowym brzasku żarzących się lamp, ciemniała plątanina przewodów.

W samym środku kabiny znajdował się kolisty pulpit z okrągłym otworem, tak dużym, że mogły się tam pomieścić dwie osoby. W jednym miejscu pulpit posiadał wąskie przejście. Pokryty był szklistą masą koloru bardzo ciemnego bursztynu, fluoryzującą zielonkawo w świetle okrągłej rury podsufitowej. Wokół pulpitu wznosiło się z podłogi dziewięć czarnych rur, które zwracały ku niemu swoje stożkowe zakończenia z białymi ekranami. Panowała tu cisza, inna jednak niż w korytarzu, bo podszyta delikatnym szumem prądów.

— To, coście dotąd widzieli — powiedział inżynier — wszystkie aparaty kontrolne, maszyny, urządzenia, mają nam służyć w wypadkach, które przewidzieliśmy. Musimy się jednak liczyć z tym, że zajdzie wiele rzeczy nie przewidzianych. Od tego, jak szybko się z nimi uporamy, zależeć będzie los całej wyprawy. Dla tych właśnie celów zbudowany został MARAX. Jest to skrót oznaczający MAchina RAtiocinatriX. To, co widzicie dokoła, to urządzenia prze — kaźnicze. Ten pulpit w środku — to nastawnia, z której daje się Maraxowi zadania. Rozwiązania odczytuje się z ekranów. Chłopcy stali wciąż w pobliżu drzwi, skupieni w małą gremadkę, a z ich min widać było, że nie bardzo rozumieją, w jaki sposób może ta potwornie skomplikowana sieć przewodów elektrycznych posłużyć do ocalenia wyprawy przed nieznanym niebezpieczeństwem.

— Chętnie bym wam powiedział coś jeszcze o Maraxie — rzekł inżynier — ale naprawdę nie mam już czasu.

— A co on właściwie robi, proszę pana?

— Trudno to wyjaśnić w kilku słowach. Marax jest to… no, najprościej można go nazwać bardzo wszechstronną maszyną do liczenia.

Twarze chłopców wyrażały zdziwienie. Niektórzy spoglądali na siebie, lecz nikt się nie odezwał.

— No, więc idziemy — rzekł inżynier. — Może innym razem dowiecie się czegoś więcej…

Skierowali się już ku drzwiom, gdy rozległ się głos, który nie należał do żadnego z nich:

— Inżynierze… jedną chwilkę.

Spojrzeli w tył. W przejściu między dwiema równoległymi tablicami rozdzielczymi, jakby w dziwnych drzwiach, okrytych od góry do dołu mozaiką kabli, pojawił się człowiek.

— Profesor jest tu? — zdziwił się Sołtyk. — Nie wiedziałem. Nie byłbym przeszkadzał…

— Co znowu, jestem rad. Pan ma teraz posiedzenie komisji, prawda? Chętnie wyręczę pana i opowiem naszym gościom o Maraxie.

Z gromadki dał się słyszeć radosny pomruk. Inżynier postąpił krok naprzód.

— Byłbym panu wdzięczny, ale… Słuchajcie — zwrócił się do chłopców — trafia się wam niezwykła okazja, bo profesor Czandrasekar jest jednym z twórców Maraxa. Proszę was tylko, nie próbujcie się chować, żeby polecieć z nami. Mieliśmy tu jedenaście wycieczek szkolnych i parę razy musieliśmy przeszukiwać cały statek, żeby odnaleźć amatorów podróży na gapę…

Inżynier patrzył chwilę na chłopców, usiłując przybrać surowy wyraz twarzy, lecz nagle uśmiechnął się, potrząsnął głową i wyszedł. Gdy drzwi zamknęły się za nim, zapadła cisza. Chłopcy nie ruszali się z miejsca, onieśmieleni. Profesor, słynny matematyk, był jednym z członków wyprawy. Wszyscy prawie widzieli go już na filmie, w telewizorze czy na fotografii — i teraz wpatrywali się weń z ciekawością.

Był to mężczyzna lat czterdziestu kilku, o twarzy smagłej, prawie ciemnej, suchej. Zgięty nos z cienkimi nozdrzami nadawał jej wyraz uparty i twardy, którego nie łagodziły krucze włosy, posiwiałe na skroniach. Wrażenie to pryskało, kiedy spotkało się jego oczy, prawie zawsze lekko przymrużone, o trudnym do opisania wyrazie. Była w nich dziecinna żywość, opanowana jednak surowym zastanowieniem, i spokój podobny do przezwyciężonego zmęczenia, i pewność siebie, i uśmiech tak wyraźny, że się go mimo woli szukało na jego ustach — lecz on uśmiechał się tylko oczami. Co zaś najdziwniejsze, każdemu, na kogo spojrzał, wydawało się, że są jasne, nawet bardzo jasne — i dopiero potem spostrzegało się ich ciemną barwę.

Podchodząc do chłopców Czandrasekar odezwał się: — Inżynier rozczarował was, prawda? Spodziewaliście się jeszcze jednego stosu atomowego, jakiejś niesłychanej katapulty pierwiastków, a usłyszeliście, że naszą ostoją jest po prostu maszyna do liczenia? Po cóż, myślicie, taki niepotrzebny balast? Czy nie lepszym środkiem jest miotacz promieni, który rozniesie w atomy każdą przeszkodę? Moi chłopcy, świat obcej planety będzie pełen zagadek. I jakież to byłoby rozwiązanie niszczyć je, kiedy nam staną na drodze? My chcemy czegoś znacznie większego i trudniejszego: chcemy je zrozumieć. Bo zrozumieć to znaczy opanować. A w tym właśnie pomoże nam matematyka.

Czy to dla was dziwne? Zastanówcie się. Ruchy planet, gwiazd, atomów, lot ptaka, krążenie krwi, wzrost kwiatów — wszystko, co nas otacza, cały wszechświat stosuje się do praw matematyki. To ona pomaga inżynierowi budować mosty i rakiety, geologowi — odnajdywać pod ziemią minerały, fizykowi — wyzwalać energię atomową. Zabieramy więc z’ sobą nie tylko mechaniczne ręce, mięśnie i oczy, ale także mechaniczny mózg. Nazywam tak tę maszynę, ponieważ sposoby, jakimi działa, podpatrzyliśmy w naszym własnym mózgu.

Żebyście mnie lepiej zrozumieli kilka słów objaśnienia.

Kiedy ludzie uczyli się budować coraz doskonalsze maszyny parowe, turbiny, silniki benzynowe, obrabiarki, wydawało im się, że wszystko na świecie można sprowadzić do jakiegoś mechanicznego modelu, a więc że i mózg jest mechanizmem takim jak zegarek, tylko bardzo skomplikowanym. Sądzili na przykład, że zapamiętywanie polega na tworzeniu się w głowie jakichś „odcisków” czy „fotografii”. Jednakże takiego tłumaczenia nie można przyjąć, bo w mózgu nie ma po prostu miejsca na przechowywanie tym sposobem olbrzymiej ilości wspomnień i wiadomości, jakie posiada każdy człowiek. Błąd polegał na przypuszczeniu, że mózg jest wielką „kartoteką”, „składem”, że pamięć jakiejś rzeczy jest — uważacie? — sama także rzeczą. Tymczasem naprawdę nie jest to rzecz, tylko proces. To znaczy — coś płynnego, ruchomego. Nie będę wam o tym wiele mówił, ale chcę, byście sobie uzmysłowili jedno: jeżeli materia jest w wiecznym ruchu, to myśl jest jak gdyby „ruchem w potędze”. Pamiętacie może dewizę wypisaną we wnętrzu łodzi podwodnej kapitana Nemo: mobilis in mobili? Ruchome w ruchomym. To jest właśnie dewiza i tajemnica mózgu. Tajemnica olbrzymiej, miliardowej chmury krążących prądów. I na takiej właśnie zasadzie działa Marax. Tam gdzie są prądy, musi być ich źródło i ich drogi. Podstawową cegiełką mózgu jest neuron, to znaczy komórka z wypustkami nerwowymi, które łączą ją z innymi komórkami. A elementarną cząstką Maraxa jest lampa katodowa. W naszym Maraxie jest około 900 000 lamp. Oczywiście, bardzo małych, ale widzicie, jak wielkie zajmują pomieszczenie. Mózg zaś zawiera około 12 miliardów komórek, to znaczy jakby 12 miliardów lamp, a doskonale mieści się w naszej głowie. Konstruktor powiedziałby, że rozwiązanie techniczne, jakie przedstawia mózg, jest znacznie doskonalsze. Ta ilość komórek, którą posiada mózg, pozwala na ilość połączeń między nimi wynoszącą około 10 10000. Liczba ta mało wam mówi. Otóż jest ona większa od liczby atomów we wszystkich planetach, gwiazdach i mgławicach, jakie tylko można dostrzec przez najpotężniejsze teleskopy w otchłaniach nieba. Takie są możliwości naszego mózgu. Możliwości Maraxa są znacznie skromniejsze, ale ma on nad mózgiem jedną przewagę: tę, że działa szybciej. Wiadomość, biegnąc włóknem nerwowym, przebywa w sekundzie kilkanaście metrów, a w drucie Maraxa — 300 000 000 metrów na sekundę. Pojmujecie, jak olbrzymi jest zysk na czasie.

Profesor podszedł do pulpitu i kładąc rękę na jego migocącej bursztynowej powierzchni ciągnął:

— Dam teraz Maraxowi zadanie do rozwiązania. Jest to równanie różniczkowe liniowe.

Na wyrwanej z notesu kartce nakreślił kilka wzorów, po czym, nacisnąwszy parę guzików i klawiszów, przełożył białą rączkę. Natychmiast na jednym z ekranów ukazała się nieruchoma, płonąca zielonkawa linia.

— Oto rozwiązanie. Jeśli chcę je mieć w postaci liczbowej, muszę tego specjalnie zażądać.

Profesor dotknął innego guzika i z wąskiej szczeliny wypadł na pulpit skrawek wstęgi papierowej, zadrukowany symbolami matematycznymi.

— Panie profesorze… czy bardzo trudne było to zadanie? — spytał jeden z chłopców.

— Nie tyle trudne, ile niewdzięczne, bo prowadzące przez straszliwy gąszcz obliczeń. Dawno temu, kiedy jeszcze nie było takich maszyn, pewien znany matematyk rozwiązywał je przez pół roku.

— Ależ rozwiązanie wyskoczyło w tej samej chwili, jak pan tu nacisnął…

Czandrasekar potrząsnął głową.

— Nie w tej samej chwili. To złudzenie. Od wydania rozkazu do pojawienia się wyniku minęło około pół sekundy. Marax wykonuje 5 000 000 operacji na sekundę, więc w pół sekundy wykonał ich około 2 500 000. Tyle właśnie było trzeba.

Chłopcy przypatrywali się Maraxowi zupełnie inaczej niż przedtem.

— Jak widzę, Marax zaczyna sobie zdobywać wasz szacunek — powiedział Czandrasekar. — A to zadanie było raczej proste. Marax wykazał wam tylko, jak wielką ma nad nami przewagę dzięki szybkości prądu.

Ta sprawa — sprawa komunikacji pomiędzy lampami czy komórkami — gra wielką rolę także w mózgu. Widzieliście chyba kiedyś mózg ludzki na rysunku? Jest pofałdowany, bo pofałdowana powierzchnia może pomieścić więcej komórek niż gładka, ale same komórki to jeszcze bardzo mało. Muszą być połączone włóknami, tak jak lampy — kablami. Łączące włókna nerwowe tworzą razem tak zwaną białą substancję mózgową. Jest jej daleko więcej niż substancji szarej, to znaczy komórek. Dlaczego? Pomyślcie: jeśli macie tylko cztery komórki i chcecie połączyć każdą z każdą, trzeba nie czterech połączeń, lecz sześciu. Dla pięciu komórek trzeba już dziesięciu połączeń, dla sześciu ‘komórek — czternastu. A w mózgu jest ich dwanaście miliardów. Dlatego właśnie białych włókien jest tak wiele. Na pewno słyszeliśmy nieraz opinię, że uczeni są ludźmi bardzo roztargnionymi. Nieprawdaż? Otóż spróbuję wam wytłumaczyć, jaka jest tego przyczyna — a zademonstruję wam to na Maraxie. Bo to wiąże się właśnie z komunikacją: pomiędzy komórkami — w mózgu, a między lampami — tutaj.

Najpierw — mówił dalej profesor — musi Marax „zapomnieć” poprzednie zadanie.

Czandrasekar nacisnął wyłącznik. Świetlista krzywa znikła. Teraz profesor przebiegał palcami po klawiszach bardzo szybko, jakby obsługując niezwykłą maszynę do pisania. Równocześnie mówił:

— Kiedy daję Maraxowi zadanie, on jak gdyby usiłuje je „podźwignąć” i automatycznie włącza tyle obwodów, ile potrzeba. Temu, co nazywamy w życiu codziennym większym lub mniejszym skupieniem uwagi, zależnym od trudności zadania, tutaj odpowiada większa lub mniejsza ilość włączających się do pracy lamp.

Czandrasekar naciskał coraz inne klawisze. W Maraxie działy się dziwne rzeczy. Jeden po drugim zaświecały się równym fosforycznym blaskiem ekrany, aż zapłonęły wszystkie kręgiem nad taflą pulpitu i odbijały się w niej jak dziewięć bladych księżyców w gładkiej ciemnozielonej wodzie. Pojawiały się na nich linie krzywe, zrazu pełzające powoli, które zaczynały wić się coraz szybciej, rwać i trzepotać. Głuche mruczenie prądu napełniło przestrzeń.

Nagle chłopcy drgnęli. Rozległ się przytłumiony, lecz silny głos basowego brzęczyka i na pulpicie zapłonął czerwony napis „Przeciążenie”. Równocześnie profesor pokazał chłopcom, że klawisze opierają się naciskowi palców, jakby się zacięły.

— Widzicie? — powiedział. — Marax odmawia posłuszeństwa… Kazałem mu rozwiązywać tyle zadań jednocześnie, aż w przewodach powstał nadmierny tłok. Na tym właśnie polega roztargnienie. Hm, widzę, że was nie przekonałem. Powiedzmy więc to samo inaczej. Kiedy myśli się o czymś łatwym, można równocześnie zwrócić uwagę na coś innego, można na przykład powtarzać w pamięci wiersz, a zarazem obserwować przez okno ulicę. Ale gdy zadanie jest trudne, dzielić uwagi już nie można. Im więcej komórek nerwowych pracuje, im więcej wytwarzają one krążących prądów, tym większy tłok musi panować we włóknach łączących. I to jest właśnie tajemnica profesorskiego roztargnienia: kiedy wiele komórek zajętych jest trudnym zadaniem, w przewodach nie ma miejsca na inne prądy. Dlatego, gdy astronom wychodzi z obserwatorium rozmyślając nad nową teorią, może się zdarzyć, że zapomni płaszcza, nie poznaje znajomych i, jak się to mówi, świata nie widzi… A wszystko to spowodowane jest po prostu natłokiem prądów we włóknach białej substancji.

Czandrasekar dotknął innego wyłącznika. Znieruchomiałe na ekranach krzywe znikły i tarcze ich zgasły jak zdmuchnięte. Podnosząc głowę profesor patrzał przez chwilę na chłopców, którzy ciasnym kręgiem obstąpili pulpit. Oparty rękami o brzegi klawiatury, jak muzyk przy niezwykłym instrumencie, po chwili mówił dalej:

— Wiecie już o komunikacji między lampami. Druga podstawowa rzecz — to pamięć. Marax musi zapamiętać to, co każemy mu robić, a prócz tego musi przechowywać poszczególne etapy obliczeń, żeby z nich później korzystać. Oto prosty przykład: chcę pomnożyć 23 x 4, więc najpierw mnożę 20 x 4. To jest 80. To sobie zapamiętuję, a teraz mnożę 3 x 4. To jest dwanaście. Teraz muszę sobie przypomnieć tamten rezultat — 80 — i dodać razem. Wynik brzmi 92. Oczywiście to tylko przykład. Chodzi o rzeczy nieporównanie trudniejsze, ale zasada jest podobna. Więc maszyna musi posiadać organ pamięci, i to działającej błyskawicznie. Nie może to być zapis mechaniczny, jakieś dziurkowane kartki czy coś takiego. O szybkości każdego procesu decyduje jego ogniwo najpowolniejsze. Marax wykonuje w ciągu sekundy 5 000 000 operacji. Gdyby jako organu pamięci użyć zapisu mechanicznego, to najlepszy wymagałby jakiejś dziesiątej części sekundy dla zanotowania rezultatu. Wtedy na sekundę wykonywałby Marax już tylko 10 obliczeń. Stracilibyśmy całą szybkość, a przecież na niej najbardziej nam zależy. Dlatego pamięć musi być elektryczna. Zasada jej jest taka: impuls prądowy, oznaczający to, co trzeba zapamiętać, zamykamy w obwodzie i każemy mu w nim krążyć.

W praktyce używane są rozmaite urządzenia. Marax posiada tak zwane kapacitrony. Jest to lampa próżniowa, w której znajduje się wielka ilość malutkich kondensatorków. One są jak gdyby „kartkami notatnika”, a pisze na nich „pióro” utworzone z pęczka elektronów o szybkości 260 000 kilometrów na sekundę. Jak widzicie, wcale niezła szybkość. Ruchami tego „pióra” kieruje pole elektryczne. Taki jeden kapacitron może zapamiętać do 40 000 wyników naraz i podać je, gdy zajdzie potrzeba, w ułamku sekundy.

— A, panie profesorze, jakim pismem pisze to „pióro” z elektronów?

Czandrasekar ściągnął lekko brwi.

— „Pióro” nie pisze żadnym pismem. Ja to tylko tak obrazowo powiedziałem. Ono udziela płytkom kondensatorów ładunków, tworząc drgające obwody elektryczne.

— A czy mózg zapamiętuje tak samo jak Marax?

— W mózgu są dwa rodzaje pamięci. Jedna, tak zwana „pamięć krążąca”, jest taka jak w Maraxie. Pozwala ona na krótkie zapamiętywanie. W chwilowo połączonych obwodach pulsują prądy, które ulegają przerwaniu, kiedy przestają być potrzebne. Natomiast drugi rodzaj pamięci, ten, dzięki któremu pamiętamy dzieciństwo, przeszłość, wiadomości, jakich uczyliśmy się, ma odmienny mechanizm. Polega on w ogólnych zarysach na zmianach zachodzących tam, gdzie wypustki jednej komórki nerwowej dotykają drugiej. Są to cienkie warstewki białka, tak zwane synapsy, w których odbywa się torowanie i hamowanie warunkowe… no, ale dajmy temu pokój. Mówiłem o mózgu tylko dlatego, żebyście mogli lepiej zrozumieć Maraxa. Boję się, że o jego działaniu wciąż jeszcze macie dosyć mgliste wyobrażenie. A to jest tak: Marax stanowi zamknięty układ, dążący do pewnej równowagi prądów. Podobnie wychylone wahadło dąży zawsze do zajęcia najniższego położenia. Stawiając zadanie, wytrącam maszynę ze stanu równowagi elektronowej. Starając się do niej powrócić, Marax rozwiązuje zadania jakby „mimochodem”. Gra prądów wytwarza rozmaite linie krzywe, które widać na tym ekranie, i one właśnie stanowią odpowiedź na zadawane pytania. Wiecie pewno, że każdą linię krzywą można wyrazić za pomocą równania matematycznego? Równanie krzywej, która pojawia się na ekranie, jest właśnie poszukiwanym rozwiązaniem. Tak pracuje Marax nad problemami matematycznymi, ale mogą być i inne. Dajmy na to, że przybywamy na planetę i potrzebna jest nam pewna substancja chemiczna. Mamy ją do dyspozycji jako związek gazowy w atmosferze, jako minerał i jako roztwór. Zachodzi pytanie, jak najprościej wydobyć tę substancję najmniejszym nakładem pracy. Podajemy Maraxowi wszystkie dane i w ciągu paru minut otrzymujemy gotową receptę produkcyjną. Dałem wam oczywiście prosty przykład. Marax potrafi rzeczy znacznie trudniejsze. A jak to robi? To już jest całkiem inna historia niż w wypadku zadania matematycznego. Tam maszyna nic nie musi,wiedzieć”, oczywiście, oprócz reguł matematycznych. Ale w tym wypadku musi posiadać doskonałą wiedzę chemiczną, fizyczną, znać się na technologii procesów chemicznych, no i, ma się rozumieć, wiedzieć, jakimi dysponujemy środkami, bo niewiele by to pomagało, gdyby poradziła nam postawić trzykominową fabrykę… Tak więc Marax musi posiadać obszerną wiedzę przedmiotu. Wiedzę tę może oczywiście posiadać tylko dzięki temu, żeśmy mu ją wbudowali. W jaki sposób? Do tego służą inne organa pamięci, tak zwane stałe kapacitrony albo ultrakapacitrony. Jedna taka lampa odpowiada mniej więcej jednemu bardzo grubemu tomowi podręcznika inżynieryjnego. Marax posiada ich około 100 000 i dlatego nie bierzemy z sobą żadnych książek.

— Czy taka lampa nie może się zniszczyć?

— Oczywiście, że może. Ale i książka może się spalić. Trudno, ryzykujemy. Bez ryzyka niczego nie można osiągnąć. Więc kiedy zachodzi potrzeba, włączają się odpowiednie ultrakapacitrony i zaczynają przekazywać obwodom wiadomości. To się dzieje w ten sposób, że po prostu wyrzucają chmury elektronów o modulowanej szybkości: tak wygląda nasza wiedza, przetłumaczona na język elektryczności… Jedna lampa przekazuje obwodom całą swoją treść w ciągu niespełna sekundy. W tym czasie podkładają się pod nią drgania pierwotne obwodów. Działają specjalne nastrajacze i rezonatory, filtry częstotliwości, modulatory i dławiki, które zajmują całą przestrzeń pod tą kabiną. A jakże, tu tylko jest nastawnia, jak gdyby „kora mózgu”, a wszystkie „białe włókna” są na dole.

— Panie profesorze… przepraszam… — rzekł jeden z chłopców — pan powiedział, że taka lampa to jakby podręcznik… ale przecież w książce nie ma gotowych rozwiązań?

— Naturalnie, że nie ma. Nie zrozumieliście mnie dobrze. W dodatku sam zawiniłem, używając tego porównania z książką. Miałem na myśli zasób wiadomości, a nie sposób korzystania z nich. Zasadnicza różnica między książką a mózgiem jest ta, że w książce wiadomości leżą obok siebie sztywne, martwe, niezmienne, a w mózgu każda wiadomość jest żywa i plastyczna, to znaczy, że w razie potrzeby mogę ją dowolnie przystosować do konkretnej sytuacji, jaka mnie spotyka. A Marax jest o wiele podobniejszy do mózgu niż do encyklopedii. Wiadomości w Maraxie przekształcają się, zmieniają i dostosowują do potrzeb tak jak w mózgu, dlatego że są przechowywane w postaci plastycznych drgań prądu, które przedstawiają linie krzywe. Wiecie z pewnością, że jeśli nałożyć na siebie dwie linie krzywe, to powstanie trzecia, niepodobna do żadnej z tamtych, lecz będąca ich wypadkową. Otóż pytanie zadawane Maraxowi jest właśnie jedną linią krzywą, wiadomości, których używa on do pracy, są drugą krzywą, a powstająca z ich złożenia krzywa wypadkowa — jest rozwiązaniem problemu!

— I zawsze wystarczą tylko trzy krzywe? Czandrasekar uśmiechnął się.

— Ależ ja to znowu tylko dla uproszczenia tak powiedziałem. Nie trzy krzywe, ale miliardy i biliony. Maszyna, pracując nad zadanym problemem, wykonuje w ciągu sekundy pięć milionów operacji. Pięć milionów! A praca trwa nieraz godzinę, dwie i więcej. Przy próbach pracowała raz sto sześćdziesiąt dziewięć godzin. Przez cały czas po pięć milionów operacji na sekundę. Proszę, wyobraźcie to sobie… Mówiąc o tych trzech krzywych chciałem wam wyłożyć zasadę, a ona jest właśnie taka.

— Tylko… jednego jeszcze nie rozumiem… — rzekł marszcząc brwi najmniejszy z chłopców. — Jak to można wszystko wyrazić linią krzywą? Na przykład… na przykład to, co pan mówił o wydobyciu tego ciała chemicznego. Przecież w odpowiedzi musi być podane: należy wziąć to i to, wlać do tygla, zmieszać, zagotować. Jak to można wyrazić za pomocą krzywych?

— Chodzi ci o to, jak się zadaje maszynie pytania? To trzeba oczywiście umieć. W każdym razie nie jest to takie proste, jak pytanie — mnie… A co do tego, że krzywymi nie można rzekomo wszystkiego wyrazić, to się mylisz, mój chłopcze, bo czyż pismo nasze nie jest także rodzajem zapętlonej, przecinającej się, skomplikowanej linii krzywej? Tylko nie myślcie czasem, że komunikujemy się z Maraxem w taki sposób. Kto wie, czyby się to nie dało zrobić, ale spowodowałoby całą masę powikłań technicznych. Marax jest jak gdyby wielkim cudzoziemskim mędrcem, który potrafi bardzo dużo nam powiedzieć, ale umie mówić tylko po swojemu. Dlatego opłaca się już trochę fatygi, żeby nauczyć się jego języka, języka krzywych kreślonych przez szybko — zmienne prądy. Kto nie ma wprawy, może się dla przetłumaczenia jego odpowiedzi na zwykły język posłużyć specjalnym aparatem, tak zwanym elektroanalizatorem Madera — Pouriera, ale biegłemu operatorowi wystarczy rzucić okiem na ekran, a wie już wszystko.

Profesor nacisnął kilkanaście klawiszów, potem jeden i drugi guzik. Na ekranie wiły się splątane linie coraz wolniej, wreszcie znieruchomiały w postaci skośnej pętli.

— Spytałem Maraxa, w jakiej temperaturze najdogodniej jest łączyć azot z wodorem na amoniak oraz jakiego używać katalizatora. I oto co mi odpowiedział: w temperaturze 500 stopni, przy ciśnieniu 200 atmosfer, a katalizatorem są związki żelaza.

— Ja też to wiem — nie wytrzymał najmniejszy z chłopców.

Czandrasekar powściągnął uśmiech.

— I ja wiem, nie chwaląc się — rzekł — a spytałem, żeby wam pokazać, jak Marax pracuje…

Jednemu z chłopców rozszerzyły się nagle oczy. Popatrzył na profesora ze zdumieniem, zaskoczony jakąś myślą.

— Panie profesorze… pan mówił, że Marax pracuje tak jak mózg… to znaczy, że w mózgu jest tak samo? I całe myślenie, wszystko, to są tylko takie krzywe?

— A ty sądziłeś — rzekł profesor — że kiedy myśli się o kwiatach, to w mózgu powstają róże i fiołki, a gdy się patrzy na stado owiec, to w głowie skaczą maleńkie owieczki? Cóż cię tak zdziwiło? To, że sam przebieg procesu myślowego nie jest wcale podobny do jego treści? Przecież to zupełnie oczywiste. Czy wiesz, co byś zobaczył zajrzawszy do pracującego mózgu przez okienko wykrojone w czaszce?

— Komórki…

— Ale gdybyś użył powiększenia tak wielkiego, że stałyby się widoczne atomy, zobaczyłbyś sieci białkowe ciągnące się na wszystkie strony, a pośród nich pływające wolno inne białka, małe i wielkie, kuliste i nitkowate, zobaczyłbyś, jak w polach siłowych molekuł już istniejących rodzą się nowe, a inne rozpadają się wyrzucając obłoki elektronów, które biegną wzdłuż łańcuchów utworzonych z fermentów… A co to wszystko znaczy? W lampie elektrycznej prąd od bieguna ujemnego płynie do dodatniego, a w żywej komórce elektrony odbierane ciałom odżywczym, takim jak cukier czy tłuszcz, płyną do tlenu. Tak powstaje woda i dwutlenek węgla. W życiu codziennym nazywamy ten proces spalaniem. W żarówce prąd płynie wewnątrz metalowego drucika w sposób ciągły, natomiast w komórce zamiast ciągłego drucika jest łańcuch ciał białkowych, wzdłuż których posuwają się elektrony, przekazywane od jednego ogniwa ku drugiemu. Ten łańcuch zbudowany jest z fermentów oddechowych. Są to pierścienie białkowe, zamontowane wokół atomu żelaza, chwytające i odrzucające elektrony kilka tysięcy razy na sekundę. Komórka pracuje jak dynamo elektrochemiczne, wytwarzając różnicę potencjałów kilkudziesięciu tysięcznych wolta… Miliony takich komórek łączą się w warstwy, warstwy tworzą pola, pola — ośrodki i strefy projekcyjne, komunikujące się z sobą prądami o częściach harmonicznych i podharmonicznych, i cała ta zawrotna budowa, przepełniona wirującą i zmienną, lecz zespoloną jak muzyka grą prądów, to jest właśnie dusza… To dzieje się w twojej głowie, kiedy myślisz o kwiatach, gdy widzisz niebo, chmury… A podobieństwo mózgu i Maraxa jest podobieństwem nie materiału budowlanego, nie układu części, lecz prądów, i tylko prądów.

— A czy Marax… Czy on może wszystko? — spytał z rozpalonymi policzkami malec, który bezskutecznie usiłował wspiąć się wyżej, na pulpit.

Czandrasekar uśmiechnął się swymi czarnymi oczyma.

— Wszystkiego na pewno nie może.

— Nie tak chciałem powiedzieć… Czy maszyna mogłaby sama, to znaczy bez ludzi, całkiem sama wymyślić coś?

Czandrasekar potrząsnął głową.

— Chcesz powiedzieć, czy maszyna czyni człowieka niepotrzebnym? Nigdy. Tak samo, jakbyś powiedział, że istnienie fortepianu czyni niepotrzebnym kompozytora. Maszyna sama nie może nic. Ona tylko niesłychanie powiększa nasze możliwości, otwierając nam drogę do problemów, których rozwiązanie prowadziłoby przez taką dżunglę matematyczną, że dawniej wymagałoby całego życia ludzkiego. Mimo to nie można powiedzieć, że jest,mądrzejsza” od człowieka. Prawda, że posiada więcej wiadomości niż każdy z nas, ale pamiętajcie, że na dobra sprawę naszymi organami pamięci są nie tylko nasze mózgi, ale i biblioteki, fotografie, zbiory, dokumenty… Maszyna nie jest więc mądrzejsza od człowieka. Jest tylko szybsza. Mimo to ustępuje znacznie żywemu mózgowi. Dlaczego? Postaram się wam wyjaśnić. Jeśli rozwiązanie dowolnie trudnego zadania jest w ogóle możliwe, można zbudować tak potężną maszynę do myślenia, że zdoła je rozwikłać. Ale główny niedostatek maszyny leży w tym, że potrafi ona rozwiązać tylko postawione zadanie. Bo samo postawienie zadania jest już, na dobrą sprawę, połową roboty. Często nawet przeważną jej częścią, jak o tym uczy historia nauki. Zrozumieć zasadę wynalazku, powiedzmy: maszyny parowej, jest bardzo łatwo, trudno było tylko ją wynaleźć. Wziąć rurkę próżniową, induktor Ruhmkorffa i powtórzyć doświadczenie Roentgena — cóż to za sztuka? Ale odkryć promienie X, szukać nowych zjawisk i odkrywać rządzące nimi prawa — w tym cały sekret geniuszu jednostki i postępu ludzkiego. Powiedziałem wam, że postawiony problem wytrąca maszynę z równowagi prądów, a rozwiązawszy go, Marax się uspokaja. Natomiast człowiek nigdy się nie uspokaja, ponieważ każdy rozwiązany problem stawia przed nim dziesiątki nowych. Jak widzicie, maszyna nie potrafi myśleć twórczo. Nie może „wpaść na pomysł”. I to jest największy jej niedostatek. Oskarżywszy w ten sposób, muszę ją teraz obronić. Potrafi ona rzeczy, których my nie umiemy. Może na przykład drobiazgowo przeanalizować zjawiska zachodzące w głębi stosu atomowego, w bryle eksplodującej materii czy we wnętrzu gwiazdy. Jak widzicie, maszyna taka nie usuwa człowieka, lecz pomaga mu — i to jest jedyna droga postępu.

— A, panie profesorze… a czy nie jest możliwe zbudowanie takiej maszyny, która by sama robiła wynalazki?

Czandrasekar milczał krótką chwilę.

— Teraz nie. Co będzie w przyszłości… trudno mi powiedzieć. Jedno jest dla mnie pewne: żadna maszyna nie uczyni człowieka zbytecznym. Dawniej, sto lat temu, ludzie bali się maszyn, myśleli, że one odbierają im pracę i chleb. Ale winne były nie maszyny, lecz złe ustroje społeczne. A co do Maraxa… to zdradzę wam jeszcze jedno. Wspomniałem przedtem o fortepianie i kompozytorze. To porównanie wydaje mi się dość trafne. Podobnie jak prawdziwie piękną melodię potrafi wydobyć z instrumentu tylko wirtuoz, tak tylko matematyk potrafi w pełni wyzyskać ograniczone, lecz bardzo wielkie możliwości Maraxa. Czasem, kiedy siedzę tu i pracuję nocą, staje się dziwna rzecz: zatraca się jak gdyby granica pomiędzy mną a Maraxem. Czasem odpowiedzi na postawione pytania szukam we własnej głowie, a czasem biegnę palcami po klawiszach i odczytuję odpowiedź z ekranów… i nie odczuwam zasadniczej różnicy. Jedno i drugie jest właściwie tym samym.

Znowu zaległa cisza, wypełniona tylko ledwo słyszalnym poszumem prądów.

— Panie profesorze… — odezwał się głosem przyciszonym do szeptu jeden z chłopców — to pan zbudował tę maszynę?

Czandrasekar podniósł na niego swoje świetliste oczy, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia.

— Co mówisz, chłopcze? Czy ja…? Nie, co znowu. Inżynier, zdaje się, powiedział coś takiego… ale byłem tylko jednym z wielu. Po prostu pamiętam czasy, kiedy rodziły się pierwsze maszyny do myślenia. Zaczęło się to mniej więcej trzydzieści lat temu. Kilku uczonych usiłowało zbudować przyrząd, który by zastąpił ślepym oczy, przyrząd do czytania. Największa trudność leżała w tym, żeby przyrząd umiał poznawać litery niezależnie od tego, czy są duże czy małe, drukowane czy pisane, podobnie jak robią to nasze oczy. Kiedy udało się nareszcie obmyślić konstrukcję tego aparatu, jeden z uczonych pokazał jego schemat znajomemu fizjologowi, nie mówiąc, co to jest. Fizjolog spojrzawszy powiedział: „Ależ to czwarta warstwa komórek nerwowych z mózgowego ośrodka wzroku…” W ten sposób powstała pierwsza maszyna naśladująca czynność mózgu. Prawda, tylko jedną czynność, ale też był to dopiero początek.

W gromadce chłopców słuchających w głębokim milczeniu powstało zamieszanie. Najmniejszy z nich przepychał się gwałtownie popod ramionami kolegów, aż wynurzywszy głowę tuż pod lśniącym brzegiem pulpitu, czerwony jak burak, zadyszany, wypalił:

— Panie profesorze! Ja mam dopiero czternaście lat, ale… niech się pan nie śmieje! Ja nigdy jeszcze nie widziałem tak mądrego człowieka. Proszę, niech pan nam powie, co trzeba robić… żeby zostać takim jak pan?

Czandrasekar zwrócił na malca ciemne spokojne oczy. — Daleko mi do ideału — powiedział — zresztą nie chciałbym nim być. Jedyne, co jak mi się zdaje, jest we mnie coś warte, to chyba to, że kocham matematykę. Cóż więcej mogę wam powiedzieć? Mój nauczyciel ofiarował mi zasadę, której starałem się być wierny. Brzmi ona: nigdy spokoju. Nigdy nie zadowalać się zrobionym, zawsze iść dalej. Działanie tego nakazu odnajdujemy w życiu wszystkich ludzi, którzy coś osiągnęli. Kiedy Max Pianek po wielu latach żmudnego badania odkrył kwantową naturę energii, ludzie o płytkich umysłach uważali to za chlubne uwieńczenie jego wysiłków i uznali dzieło za zakończone. Dla niego zaś stało się to zagadką, której badaniu poświęcił całe życie. Nigdy nie podziwiać własnych pomysłów, chłopcy, nigdy się nie uspokajać, bić we własne teorie z taką siłą, żeby runęło wszystko, co nie jest w nich prawdą. Wiem, że trudno tak postępować, ale w nauce, jak zresztą i w życiu, nie ma już dróg królewskich. Epoka przypadkowych odkryć i niezasłużonych karier należy do historii. A teraz, jeśli pozwolicie, odprowadzę was trochę. Będziecie u nas nocować czy też jeszcze dzisiaj wracacie?

— Mamy nocleg na dole w schronisku.

— Doskonale. A więc chodźmy. Nie widziałem nieba od czternastu godzin.

Przez trójkątny korytarz i szybik wyszli z rakiety. W hali praca wrzała wciąż jednakim pośpiechem. Rusztowania z rur, wysuwanych teleskopowo, usunięto już z płetw ogonowych, za to pojawiły się one przy dziobie statku, który obsiedli robotnicy. Chłopcy, żegnając spojrzeniami wyniosły, jak ze srebra odlany korpus rakiety, zjechali wraz z profesorem ruchomymi schodami i, przebywszy tunel wagonikiem, znaleźli się za murami stoczni, na wolnym powietrzu. Niskie chmury deszczowe rozstępowały się znikając za górami. W pęknięciach ich brudnoszarej powłoki ukazywało się czyste niebo.

Profesor szedł z chłopcami nie znaną im drogą wzdłuż zachodniego muru. Niebawem wysokie wieże i kominy zostały w tyle. Leżały tu trawiaste, łagodnie wygarbione pola, przechodzące daleko w strome języki osypisk pod ścianami skał. Rozmowa toczyła się o wyprawie na Wenus.

— A tak, wychodzimy z laboratoriów… — mówił Czandrasekar. — Dawniej wystarczył mi papier i ołówek, a teraz matematyka staje się ruchliwym, pełnym przygód zajęciem…

Opowiadał o Wenerze, o jej białych chmurach, o panujących tam straszliwych burzach i cyklonach, o tajemniczych oceanach bakelitu… Wszystko to nie odstraszało bynajmniej chłopców: oczy świeciły im jeszcze jaśniej. Któryś pytał o zagadkowych mieszkańców planety. Czy nic o nich nie wiadomo nowego? Jak będzie w stosunku do nich postępować wyprawa? Czy będzie walka? — Nie chcemy atakować — odparł profesor. — Zmuszeni, będziemy się oczywiście bronić. W jaki sposób? Broni prawie żadnej nie bierzemy, ale nasze silniki atomowe są przecież zbiornikami potężnego środka wybuchowego. Mamy też na pokładzie kilka ręcznych miotaczy promieni… oraz pewną ilość gammexanu. Pomysł ten nie wydaje mi się zbyt szczęśliwy, ale ostrożność nie zawadzi. Nie wiecie, co to gammexan? Jest to nowy, bardzo silny środek owadobójczy. Bo wiecie, niektórzy wciąż przypuszczają, że Wenerę zamieszkuje rodzaj owadów. Ja osobiście nie jestem tego zdania…

— A jakiego? a jakiego? Czandrasekar znów się uśmiechnął.

— Żadnego. Mogę z czystym sumieniem powtórzyć słowa Sokratesa: wiem, że nic nie wiem. Odpowiem wam. kiedy ich zobaczę.

Teren opadał. Wąska dróżka pośrodku traw, biegnąca łagodnymi pętlami, opuszczała się ku zielonkawosrebrzystym, porosłym mchem głazom.

— Widzicie? — wskazał je profesor. — Morena polodowcowa. A tam, za tym progiem, jest jezioro…

Nadchodzący wiatr niósł wilgotny, orzeźwiający chłód. Ciężkie krople osuwały się, drżąc, po źdźbłach roślinnych. Ścieżka znikła. Przekroczywszy spękany wapienny próg wystający spod trawy jak zbielałe żebro potwora, stanęli na urwistym brzegu. Pod nimi leżała wielka płaszczyzna wody, zamknięta granatowym pierścieniem skał. Stoki ich opadały skamieniałymi lawinami ku lustrzanej tafli, odbijając się w niej o jeden ton ciemniejszym, odwróconym obrazem. Słońce z każdą chwilą traciło oślepiający blask i zapadało za piłę szczytów, pogrążając w czarnej wodzie słup rubinowego światła. Uskoki i nawisy pionowych skał zanurzały się w zmierzchu, krajobraz cały bladł i ciemniał, za to niebo występowało coraz chłodniejsze, przesycone dziwnie smutną, ciemnobłękitną poświatą. Ostatnie chmury gasły jak stygnące masy pomarańczowego żużla. Wszyscy zamilkli. Stali pomiędzy dwoma wyniosłymi głazami, jakby w ruinie wielkiej bramy, patrząc w rozjaśnioną u szczytu otchłań powietrza; wiatr to wzmagał się, to ucichał — a wtedy nadpływało z oddali huczenie niewidzialnego wodospadu.

Wracali już o zmroku. Chłopcy mówili o wrażeniach dnia, przerywali sobie nawzajem, a że odczuwali głód, przyspieszali coraz bardziej kroku, aż profesor znalazł się wśród ostatnich. Odzywał się mało. Raz tylko spytał swoich towarzyszy, czym chcą zostać.

Z tych pięciu, którzy mu towarzyszyli, jeden chciał być chemikiem atomowym, jeden — astrobiologiem, trzech zaś — pilotami statków kosmicznych.

— A matematykiem nikt? — pół serio, pół żartem spytał profesor. Najmniejszy z chłopców, który szedł przy nim, powiedział, że on będzie matematykiem.

— Więc już nie astronautą? Niedobrze jest tak szybko zmieniać postanowienia. A może chcesz tylko mnie pocieszyć?

Malec nie zmieszał się.

— I astronautą, i matematykiem… jak pan.

Czandrasekar nie odpowiedział. Szli już równiną i zbliżyli się do idących na przedzie, tak że słychać było, co mówią w pierwszych szeregach.

— Czytałem, że niedługo można będzie wytwarza* sztuczne białko — powiedział jeden.

— Dawniej nauka nie była taka jak teraz — dodał drugi. — Dlatego było źle.

— A tak, jak się czyta historię, to się dopiero widzi.!

— Jak byłem mały — powiedział najmniejszy tonem zwierzenia do profesora — to nie wierzyłem, że dawniej były wojny. W głowie mi się to nie mogło pomieścić. Ludzie byli wtedy jacyś dziwni. Oni byli dzicy, całkiem dzicy.

— Głupi byli! — zawołał ktoś zapalczywie. Profesor zatrzymał się. Ci, co szli przodem, zawrócili sądząc, że chce ich pożegnać. Niedaleko płonęły światła budynków.

— Mylisz się, chłopcze — rzekł Czandrasekar. — I wy się mylicie. Ludzie byli dawniej zupełnie podobni do nas, tylko świat był źle urządzony. Wiecie przecież, do czego użyć chciano energii atomowej i jak się to skończyło? Ale nie nazywajcie ludzi sprzed pół wieku dzikusami i głupcami. Właśnie wtedy żyli ci, co walczyli z ciemnymi siłami, jakie są w człowieku — a to jest o wiele trudniejsze niż najdalsza wyprawa międzyplanetarna! A chociaż oni sami wiedzieli tylko małą cząstkę tego, co my dziś, nie wolno ich lekceważyć, bo dzięki nim możemy dziś budować sztuczne słońca i mózgi elektryczne. I dzięki nim polecimy w gwiazdy.

Kładąc ręce na ramionach tych, którzy stali najbliżej, dodał:

— Dobrze, że macie ambitne zamierzenia na przyszłość. To, co nam się wydaje pierwsze i nadzwyczajne, jak choćby nasza wyprawa, dla was będzie już powszednim doświadczeniem. Jesteście naszą zmianą i pójdziecie dalej. Będziecie szli wciąż dalej i dalej, bo im pełniej człowiek poznaje świat, tym bardziej nieobjęte otwierają się przed nim horyzonty. Czy pamiętacie dewizą mego nauczyciela?

— Nigdy spokoju — odezwali się w ciemności chłopcy nieskładnym trochę, lecz silnym chórem.

— Przekazuję ją wam. Żegnajcie; jeżeli spotkamy się kiedyś, będę wam mógł odpowiedzieć na wiele pytań, bo to będzie już po naszym powrocie.

Wyszedł z otaczającego go kręgu dużym niespiesznym krokiem, zmierzając w stronę świateł stoczni. Chłopcy w głębokim milczeniu śledzili jego sylwetkę. Jeszcze chwila — i znikła w mroku.

Część druga

Dziennik pilota

Hannibal Smith

Nazywam się Robert Smith i mam lat dwadzieścia siedem. Urodziłem się w Piatigorsku jako syn inżyniera architekta i zawiadowcy lotniska. Kiedy odpowiadałem tak w szkole czy gdzie indziej na pytanie o rodziców, budziło to często uśmiechy i musiałem dopiero wyjaśniać, że zawiadowcą był mój ojciec, architektem zaś — matka. Dziadek mój, Hannibal Smith, przyjechał do Związku Radzieckiego w roku 1948 i do końca tęsknił za Ameryką, chociaż nie doznał od niej nic prócz złego, był bowiem komunistą i Murzynem, grzech podwójny, za który przyszło mu wycierpieć niejedno. Ożenił się z Rosjanką i z tego małżeństwa pochodzi mój ojciec. Mieszkaliśmy niedaleko lotniska w parterowym domku, na zboczu góry, w której niegdyś znajdowała się kopalnia malachitu. Dziadek miał pokoik na poddaszu, niewielki, cały zawieszony pękami zasuszonych roślin, siatek, wnyków i woreczków nasion. Marzł zawsze w zimie i zbudował sobie domorosłą murarką wielki kominek, z którym łączą się moje najwcześniejsze wspomnienia. Umarł, kiedy miałem osiem lat. Pamiętam go jako bardzo wysokiego, ogromnego człowieka, który zjawiając się u nas na dole napełniał mieszkanie grzmiącym śmiechem. Porywał mnie w ramiona, wznosił pod sufit i śpiewał piosenki rosyjskie, tak niezwykle brzmiące w jego ustach. Uczył mnie strzelać z łuku, robić latawce, nawet proch z ojcowskich nabojów do dubeltówki wykręcał dla moich ogni sztucznych, bawił się ze mną w polowanie na niedźwiedzia i tak bardzo wypełniał moje dzieciństwo, że dziś jeszcze w krytycznych chwilach jawi mi się jego ciemna twarz z kędzierzawą, mleczną czupryną i białymi zębami, które ukazywał, ogromne, w swoim wspaniałym śmiechu. Kochałem go bardzo. Swoją głęboką i stałą tęsknotę za ojczyzną ukrywał przed wszystkimi, tylko ja jeden, mały chłopiec, słuchałem rzadko jego trochę bezładnych, z trudem przekładanych na rosyjski opowieści. Dziadek odprowadzał mnie do szkoły, bo jeszcze za jego życia wstąpiłem do pierwszej klasy, i koledzy zazdrościli mi go, a niektórzy, starsi, pytali, czy nie będę pisał wierszy, sądzili bowiem, że zostanę poetą jak Puszkin, a widomym tego znakiem jest właśnie mój dziad — Murzyn. Niestety, poezja nie pociągała mnie nigdy, chyba że rozumieć ją szeroko i wierzyć (a ja w to właśnie wierzę), iż rozciąga się ona daleko poza granice wierszy i łatwiej można ją znaleźć w powietrzu, w górach i w walce aniżeli za stołem. Kto wie, czy nie to właśnie jest najrzetelniejszym powodem, dla którego piszę te słowa w małej kabinie Kosmokratora, który z każdą sekundą oddala się od mego domu o 25 kilometrów. Ale nie chcę uprzedzać wypadków. Jeśli ktokolwiek będzie czytać te słowa, powinien wiedzieć o mnie tyle, by móc samemu osądzić, czy może mi wierzyć. Dlatego piszę o sobie.

Jak przez mgłę pamiętam wieczory spędzane u dziadka, zwłaszcza długie, zimowe. Dziadek umiał i lubił opowiadać mi bajki, wspaniałe, nie kończące się bajki — powieści, które biegły jak sznury egzotycznych korali przez wiele wieczorów, a ja, to drżący, to rozpłomieniony, ale zawsze pełen zachwytu, słuchałem go tak, jak umieją słuchać chyba tylko dzieci i zakochani. Miałem już sześć lat, kiedy w jego pogodnych baśniach zaczęły brzmieć ciemne tony. Być może zresztą stało się to wcześniej, ale przedtem byłem za mały, aby to zrozumieć, a w tych najpierwszych latach dziadek był dla mnie czymś odmiennym od wszystkich innych ludzi — mówię „czymś”, bo był dla mnie jak przyroda naszych stron, jak nasze biało — niebieskie, obłoczne niebo i lasy podgórskie, w których zaszywałem się na długie godziny. Zdaje mi się, że tu kryła się jego tajemnica: inni dorośli wchodzili i wychodzili z mojego dziecinnego świata, a on był po prostu jego częścią.

Powiedziałem, że po raz pierwszy zaczął mówić o Ameryce, kiedy miałem sześć lat. Opowiadań tych nie lubiłem, bałem się nawet, nie tyle ze względu na ich ponury nastrój, bo nie byłem tchórzem, ale dlatego, że dziadek stawał się wtedy całkiem innym, prawie obcym człowiekiem. Znikał gdzieś jego rozmach, z twarzy uciekał uśmiech, garbił się, a jego mowa stawała się skąpa, rozważna, dobierał słów, starając się łagodzić bardziej okrutne szczegóły.

W pierwszej takiej opowieści dziadek, wyrzucony z fabryki, jeździł po całych Stanach pociągami na gapę i zarabiał na chleb jako tragarz, a potem, kiedy po pewnej rozprawie sadowej pękł mu od pobicia i zrósł się sztywno stos pacierzowy, wyplatał maty ze słomy. Być może, przekręcam tę historię, ale tak utrwaliła się w mojej wyobraźni i takim właśnie jawił mi się dziadek w snach — ciemnym, nasępionym olbrzymem pośród ogromnych stosów złotej słomy, z której musiał wyplatać nieprawdopodobną ilość mat. gdyż w przeciwnym razie…

Co miało być w przeciwnym razie, nie wiedziałem, ale w tym miejscu snu powstawała trwoga.

Później poznałem inną historię, wcześniejszą od tamtej, bo działa się, gdy dziadek miał zaledwie dwadzieścia lat. Nie mogąc znaleźć nigdzie pracy, został wreszcie dozorcą \v pewnej fabryce chemicznej. Była to właściwie rudera, w której obrotny właściciel produkował płyn pachnący wanilią, rozlewany do ślicznych flaszeczek i sprzedawany po bardzo słonej cenie jako lekarstwo na gruźlicę. Właściciel płacił niesłychanie marnie, mimo to nigdy nie brakło mu ludzi, ponieważ pracowali u niego przeważnie nędzarze — gruźlicy, którzy rozpaczliwie poszukując ratunku dawali się skusić nadziei, że odzyskają zdrowie dzięki kosztownemu środkowi, albowiem fabrykant wydawał go im bezpłatnie. Nie muszę chyba mówić, że środek był bezwartościowy, co bynajmniej nie przeszkadzało właścicielowi, bo na miejsce umierającego robotnika łatwo mógł znaleźć pięciu nowych.

Rodzicom, a zwłaszcza ojcu, nie bardzo podobało się to wszystko, co dziadek opowiadał. Pamiętam, jak raz zamęczałem matkę pytaniami o rozmaite rzeczy, między innymi o słowa takie, jak „łamistrajk” i,minolier”. Tego ostatniego nie znała. Spytałem później ojca, gdy przyszedł do domu.

— „Minolier”? Od kogo to słyszałeś? — spytał.

— Od dziadka.

— A, to na pewno milioner!

Ojciec był niezadowolony. Zaczął mówić do matki gniewnie, że dziadek musi być rozważniejszy w swoich opowiadaniach. — Nie chcę, żeby mi truł chłopca tymi czarnymi wspomnieniami! — zawołał i chciał pójść na górę, matka jednak umiała uciszyć jego wzburzenie, i to nie tylko tym razem.

Jak długo dziadek żył, ojciec skłonny był podejrzewać, że to on rozpala we mnie najdziksze pomysły — raz na przykład postanowiłem wspiąć się na Elbrus i przez tydzień nie dojadałem robiąc zapasy na drogę, to znów przyszedłszy odwiedzić ojca na lotnisku ściągnąłem czyjś wielki parasol i usiłowałem schować się w samolocie, żeby później wyskoczyć z zaimprowizowanym spadochronem, kiedy będziemy przelatywać nad moim domem.

O tym, że dziadek musi kiedyś umrzeć, dowiedziałem się zupełnie przypadkowo, podsłuchawszy raz rozmowę rodziców. Nie dając temu wiary, raczej rozśmieszony ich naiwnością, pobiegłem na górę. Dziadek wciąż był olbrzymi i silny, ale gdy na powitanie podrzucił mnie pod sufit, spostrzegłem na jego twarzy bolesne skrzywienie, które i mnie tak zabolało, że się rozpłakałem, lecz nie powiedziałem, czemu, chociaż długo mnie o to pytał.

Potem zachorował i musiał leżeć. Nadchodziła wiosna, w ogrodzie co dnia odkrywałem nowe cuda, a dziadek mógł patrzeć już tylko z okna, do którego przysunięto mu stary, wielki fotel. Raz, gdy wbiegałem na schody wiodące na poddasze, aby go odwiedzić, usłyszałem potężny, gardłowy śpiew, tak bardzo różny od wszystkich piosenek domu i szkoły, niezapomnianą ciężką pieśń, powstałą z wielkiego żalu, krzywdy i niewypowiedzianej miłości do świata, którego kochać nie wolno. Pieśni tej w ustach dziadka nigdy jeszcze nie słyszałem. Chociaż znałem dobrze język angielski, nie rozumiałem dziwnych zdań, tylko w refrenie powtarzały się słowa o wielkiej, starej rzece, którą płyną łodzie. Wstępowałem na trzeszczące stopnie, a pieśń brzmiała coraz gwałtowniej — długą chwilę stałem pod drzwiami, a potem cicho, ze ściśniętym sercem zszedłem na dół. W trzy dni później dziadek umarł.

W następnych latach moje szaleństwa, teraz już uprawiane razem z kolegami, stały się bardziej metodyczne, choć nie mniej karkołomne. Ojciec mówił nieraz, że mam charakter z piekła rodem, a matka śmiejąc się odpowiadała „z afrykańskiego piekła”, na czym się, nawiasem mówiąc, zwykle wszystko kończyło, bo oboje kochali mnie bardzo, choć każde na swój sposób.

Uczyłem się dość dobrze, ale nierównomiernie. Kiedy dowiedziałem się, że aby zostać kapitanem okrętu, trzeba znać matematykę i astronomię, zostałem w ciągu kilku tygodni pierwszym w tych przedmiotach, ale gdy oczarowała mnie później geografia, tamte przedmioty rzuciłem po prostu w kąt.

W siedemnastym roku życia, bardziej niż kiedykolwiek niepewny, co z sobą robić, zapisałem się na chybił trafił na wydział konstruktorski Akademii Lotniczej w Piatigorsku i tutaj poznałem Goriełowa.

Wykładał mechanikę teoretyczną, a zwrócił na mnie uwagę nie dla moich umiejętności, które były bardzo umiarkowane, lecz ze względu na moją matkę. Ona to bowiem zaprojektowała i wybudowała gmach, w którym pomieściła się katedra i laboratorium profesora Goriełowa, a zbudowała go tak, że, jak sam mówił, zdobyła tym jego duszę.

Każdy człowiek ma w swoim życiu milowe słupy pamięci — jakąś największą godzinę dzieciństwa, pierwszą miłość, spotkanie z kimś prawdziwie wielkim, i chwile te są jak gdyby osiami, na których obracają się całe obszary życia w nowe strony, gdzie odsłaniają się nieprzeczuwalne horyzonty. Taka chwila nastąpiła dla mnie, gdy po nie zdanym, czyli, jak się u nas mówiło, oblanym egzaminie z mechaniki teoretycznej Goriełow, nie wypuściwszy mnie ze swego gabinetu, wdał się ze mną w rozmowę. Był czerwiec, wspaniały, zielony czerwiec za oknami w ogrodzie Instytutu, kiedy, patrząc mi w oczy, powiedział:

— Pod uderzeniem metal wydaje dźwięk. Robercie, żądam, żebyś odpowiedział mi szczerze na pytanie, które ci zadam. Zgadzasz się?

Nic nie odpowiedziałem, ale w moim spojrzeniu musiał wyczytać, że chcę być jak metal, i po chwili ciągnął:

— Żeby być pożytecznym dla innych i siebie, człowiek musi znajdować coraz to nową radość w swojej pracy. Wiem, że starczy ci zdolności, by nauczyć się tego, co jest potrzebne, żeby zdać u mnie egzamin, ale to jeszcze bardzo mało. Jestem pewien że umiesz włożyć siebie całego w to, co cię porwie. Powiedz mi, co to jest.

Nie umiałem odpowiedzieć.

Teraz, nie patrząc już w moje oczy, Goriełow dodał ciszej i ostrożniej, jakby zbliżał się do czegoś zwiewnego:

— Kiedy czujesz się szczęśliwy? Mów, co czujesz, bo od tego może zależeć bardzo wiele.

— Szczęśliwy jestem rzadko — odpowiedziałem. — To są tylko chwile, ale mnie z tym dobrze… Ostatni raz, kiedy byłem na Dżangi — Tau, bo musi pan wiedzieć, że należę do naszego klubu wysokogórskiego i mówią, że jestem dobrym alpinistą. Były tam takie chwile, kiedy chciałem, żeby trwały i żeby to nie były wakacje ani obóz treningowy, ani rozrywka, ale żeby to właśnie było moje prawdziwe życie.

— Kiedy to było? Powiedz dokładniej — szybko jakoś, wciąż nie patrząc na mnie, spytał Goriełow.

— Kiedy groziło niebezpieczeństwo — powiedziałem po prostu, bo tak rzeczywiście czułem. — I kiedy trzeba było decydować o wyborze drogi, o nowym, jeszcze nie przebytym wariancie wspinaczki, o nieznanym szlaku. Kiedy brałem udział w nocnej wyprawie ratowniczej i pierwszemu udało mi się znaleźć zaginionego.

— Lubisz ryzykować — powiedział surowo Goriełow. — Zauważyłem to po sposobie, w jaki mi odpowiadałeś na pytania. Ale ze mną nie udało ci się, bo ja jestem nieprzebytą skałą. — Tutaj powinien się był chyba uśmiechnąć, lecz tego nie uczynił.

— Czy poddałeś się kiedy próbie? — spytał po chwili. Poniosła mnie duma. której, wiem o tym, miałem i dziś jeszcze mam zbyt wiele.

— Osiemnaście godzin byłem sam w ścianie Użby i wróciłem, kiedy rozeszły się mgły. To była moja pierwsza próba.

— Ale nie ostatnia — odparł Goriełow. — Czy to, co zrobiłeś, było konieczne?

Zawahałem się.

— Nie…

— Wiedziałem! — powiedział Goriełow i teraz zobaczyłem, dlaczego ukrywa przede mną twarz. On się uśmiechał, ale nie do mnie. Uśmiechał się do czegoś w sobie, może do swojej młodości, którą widział w tej chwili bardzo bliską i bardzo płonącą. Potem, jakby wspomniawszy, że nie o sobie ma decydować, zwrócił na mnie oczy i drugi raz w tej rozmowie poczułem, że przypomina mi kogoś tak bliskiego, jakby był częścią mnie samego, lecz nie wiedziałem, kogo — i poczułem lęk.

— Mechanicy — powiedział Goriełow — matematycy, astronomowie i ci, co ratują zaginionych w górach, wszyscy są nam jednakowo niezbędni i życie nie byłoby pełne, gdyby zabrakło choć jednego z nich. Ale pamiętaj, że życie ma tylko wtedy sens, jeśli czemuś służy. Wielkie zamiary i czyny służą wszystkim. Obcym i swoim, bliskim i dalekim, jak most zbudowany przez inżyniera i jak wiersz napisany przez poetę. A małe, własne, codzienne, jak przechadzki wiosną, jak spotkane widoki i nawet sny, oddajemy tym. którzy są nam drodzy. Ale tylko jedno i drugie razem stanowi pełnego człowieka i pełną służbę. Świat jest dla ciebie

0 tyle, o ile ty jesteś dla świata, i wszystko, cokolwiek robisz — słyszysz? — wszystko! — musi cel swój i sens znajdować nie w tobie, lecz poza tobą. Nie każdemu jednakowo łatwo przychodzi tak postępować. Tobie nie będzie łatwo, ale właśnie dlatego staniesz się taki, bo już się stajesz. Bo ty chcesz być jak metal, który odzywa się pod uderzeniem. prawda, Robercie?

Skinąłem głową, bo nie mogłem mówić.

— Nie będzie z ciebie inżynier konstruktor — powiedział Goriełow. — Uważam jednak, że studia powinieneś skończyć, ponieważ nie ma wiedzy nieużytecznej, ale później, gdy będziesz miał w ręku dyplom, powinieneś pójść w góry i tam siebie poszukać.

Potem, kiedy po długiej, bardzo długiej wędrówce podmiejskimi wzgórzami wracałem do domu, trochę odurzony słońcem, latem i tą rozmową, pojąłem, że Goriełow przypomniał mi dziadka. Tak jak tamten nad moim dzieciństwem, ten stanął nad moją młodością. Postąpiłem, jak mi radził, i nie żałuję tego. Co prawda, po skończeniu Instytutu nie poszedłem od razu w góry, lecz przeszedłszy roczne szkolenie w Centralnej Służbie Powietrznej zostałem pilotem oblatującym nowe modele samolotów. Nieraz zdarzało mi się lądować na lotnisku mego ojca. Za to każdy urlop spędzałem \v górach. Nazwisko moje stało się znane w klubie wysokogórskim i poza nim dzięki wyprawom, w jakich brałem udział. Raz, kiedy przy okienku w jakimś urzędzie miałem odpowiedzieć na pytanie o zawód, z roztargnienia zamiast,pilot” powiedziałem „alpinista”. A chociaż zaraz się poprawiłem, jedno jest taką samą prawdą, jak drugie, bo teraz znam siebie już trochę i wiem, że jednakowo przyciągają mnie nie przebyte jeszcze góry i samoloty, na których nikt dotąd nie wzbił się w powietrze. Mając dwadzieścia pięć lat wziąłem udział w wyprawie na „dach świata” — północną część Pamiru. W rok później byłem wśród tych, którzy zdobywali trzeci z kolei najwyższy szczyt świata, Kangchendżongę. Wyprawa ta pociągnęła za sobą tragiczną śmierć jednego z moich towarzyszy, a mnie przyprawiła o rozszerzenie mięśnia sercowego, tak że pół roku przebywałem w sanatoriach Południa. Zaledwie powróciłem do służby lotniczej, głośna stała się wyprawa na Wenus, której potrzebny był pilot samolotu zwiadowczego. Zgłosiłem się i wybrano mnie spośród kilku tysięcy ochotników.

Piszę to w dwudziestej ósmej godzinie naszego lotu. Kiedy podnoszę głowę, widzę na ekranie wewnętrznego telewizora białą tarczę oddalającej się Ziemi. Zdaje mi się, że zakończyłem jakby jedno moje życie i zaczynam drugie. W takiej chwili wolno chyba pociągnąć grubą kreskę pod wszystkim, co było dotąd. Wiem, że wielu rzeczy nie potrafię, gdyż mam na to zbyt małe zdolności. Dlatego nie próbowałem nigdy wstąpić na drogę naukową. Wiem, że daleko mi do takich ludzi, jak Czandrasekar, Arseniew czy Lao — Czu, z którymi będę razem w dobrym i złym.

Wiem, że wszystko, cokolwiek robiłem w życiu, robiłem może zbyt pochopnie, może ze zbyt gorącym sercem, ale mocno, tak mocno, jak tylko umiałem. Starałem się zawsze wierzyć w ludzi, a jeśli gniewałem się na kogoś, to najbardziej na siebie za to, że nie umiałem być takim jak Hannibal Smith. Kiedy pierwszy raz powiedziałem dziewczynie, że ją kocham, nie umiałem znaleźć dość wielkich i pięknych słów dla wyrażenia wszystkiego, co czułem. Dlatego powiedziałem jej, że miłość w moim wyobrażeniu to nie sfery wysokiego lotu ani niebo, w którym tak często przebywam, ale że to jest coś takiego jak ziemia, w co można słupy wbijać, na czym można mury stawiać i domy budować. Inna rzecz, że jej to nie przekonało.

Navigare necesse est

Miejscem startu był zachowany w dawnej pustyni Gobi z górą tysiąchektarowy obszar piasków. Przywiózł mnie tam samolot sterowany przez kolegę z Centralnej Służby Powietrznej, który milczał przez całą drogę, trochę dlatego., że kiepskie warunki atmosferyczne zmuszały go do uwagi, a trochę dlatego, że także starał się o miejsce w wyprawie i przegrał.

Było mi wobec niego nieprzyjemnie, ale zapomniałem o wszystkim, kiedy z wysokości sześciu tysięcy metrów zobaczyłem leżącą na piaskach srebrną rakietę. Samolot, którym przybyłem, podrolował do niej i zaraz odleciał. Z pewnym wahaniem podawałem rękę koledze. Znaliśmy się zbyt krótko, by zostać przyjaciółmi, lecz byliśmy na najlepszej do tego drodze, i obawiałem się, żeby ta rzecz nie stanęła między nami, bo on ma dopiero dwadzieścia jeden lat. Ale w chwili gdy powstał z siedzenia i wychylił się ku mnie — byłem już na skrzydle — poczułem, że wszystko jest dobrze, a kiedyśmy się ucałowali, wiedziałem, że jest bogatszy o coś trudnego i pięknego, bo w tej chwili wyrzekł się tej wielkiej przygody z własnej woli — dla mnie. Dlatego, kiedy maszyna znikła i ruszyłem ku rakiecie, zrobiło mi się na chwilę ciężko. Ludzi, z którymi miałem lecieć, prawie nie znałem. Sołtyka spotykałem dawniej w Centralnym Ośrodku Szkolenia Lotniczego, lecz z uczonymi zetknąłem się dopiero kilka miesięcy przedtem w Leningradzie, na przeszkoleniu technicznym. Miało ono charakter oficjalny, oczywista więc, że byłem dla nich obcy jak oni dla mnie. Brnąłem w głębokim piasku ku małej grupce ludzi pod ścianą Kosmokratora i dopiero gdy dzieliło mnie od nich nie więcej niż sto kroków, pomyślałem, że obawy moje mogłyby się komuś wydać śmieszne: odczuwałem coś w rodzaju tremy nie przed podróżą na Wenus, lecz przed nie znanymi ludźmi. Dobrze zrozumie mnie tylko ten, kto był z kimś drugim w okolicznościach, które, jak się to mówi, poddają człowieka próbom na rozciąganie i skręcanie — chociażby na ciężkiej wspinaczce, kiedy raz samemu asekuruje się drugiego, to znów jest się asekurowanym. Słowa „polegać na kimś jak na sobie” nabierają wtedy, u końca łączącej liny, ostatecznego znaczenia.

Oficjalne pożegnanie wyprawy odbyło się już tydzień wcześniej. Nie byłem na nim obecny, gdyż musiałem załatwiać formalności związane z moim odejściem z lotnictwa. Teraz na tym ocalałym skrawku pustyni, wśród piasków, pod bladym niebem, stało zaledwie kilkanaście osób — rodziny odlatujących, prezes oraz kilku członków Akademii Nauk. Ogarnęło mnie uczucie osamotnienia. Nikt mnie nie oczekiwał — matka moja umarła przed dwoma laty, ojciec zaś nie mógł wyjechać z Piatigorska. Ale w tej chwili rozległ się głos samolotu. Maszyna, którą przyleciałem, schodziła w dół. Nad samą rakietą pilot przekazał mi ostatnie lotnicze pozdrowienie, pochylając skrzydła na boki. Stałem jeszcze zapatrzony w znikający samolot, kiedy podszedł do mnie Arseniew. Podał mi rękę, a potem nagle przyciągnął do siebie.

— A więc jesteś nareszcie, człowieku z Kangchendżongi — powiedział, a ja mogłem mu odpowiedzieć tylko uśmiechem.

Start wyznaczony był na godzinę pierwszą po południu. Wybrano tę bezludną okolicę, gdyż dla szybkiego przebicia atmosfery należało ruszyć wielką mocą, a wyrzucane z rakiety chmury atomowe mogłyby wyrządzić niebezpieczne spustoszenia.

Kiedy pozdrowiłem wszystkich, udałem się z inżynierem Sołtykiem na przód statku, żeby po raz ostatni sprawdzić przeznaczony dla mnie samolot wywiadowczy. Rychło jednak oderwano mnie od tego zajęcia. Pod samą ścianą rakiety, na piaszczystej wydmie, odbyło się pożegnanie. Nikt nie wygłaszał oczywiście żadnego przemówienia. Padło tylko kilka słów, podnieśliśmy kieliszki jasnozłotego południowego wina, a potem już z platformy wejścia patrzyliśmy, jak gąsienicowe pojazdy uwożą pozostających na Ziemi poza granicę strefy startowej. Później weszliśmy do środka. Raz jeszcze przed zamknięciem klapy odwróciłem się, a chociaż pustynny krajobraz był mi obcy, poczułem się z nim dziwnie mocno związany i coś chwyciło mnie za gardło. Pustynia leżała teraz zupełnie bezludna, ale wiedziałem, że kilka kilometrów za horyzontem stoją rozstawione szerokim kręgiem stacje radarowe, które pochwycą pocisk w pęki swoich fal i będą go wieść przez całą drogę.

Weszliśmy do Centrali i tutaj Sołtyk objął dowództwo. Położyliśmy się wszyscy na rozłożonych fotelach, przykrępowali pasami i teraz przyszło to, czego najbardziej nie cierpię: czekanie. Wskazówka zegara skakała odmierzając ćwiartki sekund. Nareszcie Sołtyk, leżący przy czarnym okapie Prediktora z ręką na jego dźwigniach, odwrócił się do nas na mgnienie oka. Uśmiechał się. Całe moje podniecenie prysło, kiedy ujrzałem ten uśmiech. To była jego chwila, ta chwila, o której marzył. Wskazówki na tarczy doszły do swego miejsca. Sołtyk nacisnął czerwony guzik, wszystkie światła na tablicach zagrały i — zaczęło się.

Najpierw krótki grom. To pracowały odpalane seriami pomocnicze rakiety tlenowodorowe. Pocisk, ryjąc ciężko w piasku, wznosząc się i opadając jak potworny pług, targany wybuchami, ruszył nierówno i niezgrabnie. Potem wybuchy zgęstniały. Piekielne podrzuty, szorowanie o grunt, skoki i upadki; lataliśmy na wszystkie strony, choć umocowani elastycznymi pasami.

Nagle rozległ się potężny, śpiewny ton. Wstrząsy ustały, za to z każdą sekundą ciało moje stawało się coraz cięższe. Z uporem wpatrywałem się w kolisty ekran przed oczyma. Widziałem lśniący jako wąski rąbek — bok rakiety, w dole smużące piaski, a wszystko to drżało i migotało, jak płachty miętego celofanu. Były to warstwy powietrza, które pocisk zagęszczał przed sobą na skutek pędu. Znam ten widok z lotów na największych szybkościach.

Moje oczy spostrzegały wszystko z coraz większym trudem. Straszna siła wciskała mnie w głąb miękkiego posłania, nalewając niewidzialnym ołowiem członki, coraz gwałtowniej i mocniej wpierała się w każdy mięsień i nerw, aż oddech zaczął wydobywać się głośno z piersi, przywalonej jakby cetnarowym ciężarem. Zwróciłem oczy w bok. Wszyscy leżeli bezwładnie. Światła na tablicach skakały, przez cały korpus rakiety szło jak potężny prąd to śpiewne granie, z którym gazy atomowe wyrywają się w przestrzeń.

Trwało to długo, tak długo, aż pot zbierający się na czole począł ściekać między brwi. Chciałem go otrzeć, lecz nie mogłem podnieść ręki. Sołtyk nacisnął jakąś dźwignię i nagle zrobiło się lekko. Spojrzałem na zegar. Lecieliśmy już 16 minut. Na dole leżało — nie wiem doprawdy, jak to nazwać: to nie była Ziemia, ta nieskończona, płaska równina z cienkimi liniami dróg i rzek, znana mi tak dobrze z samolotu. Stało się tak, jakby niebo i Ziemia zamieniły się miejscami. Zamiast lekkiej, błękitnej kopuły ziała nad nami płaska czerń, w której tlały ledwo dostrzegalne gwiazdy, a w dole rozpościerał się niepodobny do niczego, co znałem, potworny, rudy, wypukły ogrom. Na tej jakby w nieskończoność ciągnącej się bryle ciemniały rozmazane plamy, a co najbardziej rzucało się w oczy, to pokrywające ją białe strzępy, które tkwiły nieruchomo, jak nalepione na jej powierzchnię kłaczki waty.

Zwróciłem na nie uwagę Sołtyka: zerknął na ekran, powiedział „to chmury” — i znów wrócił do swoich zegarów.

Zrozumiałem. Tak, to były obłoki płynące nad planetą, ale ich wzniesienie było niczym w porównaniu z osiągniętą przez nas wysokością. Dobrze przypatrzywszy się, można było gdzieniegdzie dostrzec plamkę cienia leżącą pod takim malutkim białym kłaczkiem, który był wielokilometrowych rozmiarów chmurą. Lecieliśmy teraz — jak pokazywały świecące tarcze Prediktora — po elipsie, jako sztuczny księżyc Ziemi. Trwało to może godzinę, w czasie której przebiegła pod nami trzecia część planety. Gdy skończyła się wielobarwna równina Chin, ląd znikł. Byliśmy nad Oceanem Spokojnym. Niezwykły widok przedstawiała czarno — stalowa, wypukła kraina wód, jakby z matowego, polerowanego metalu. Kiedy ukazały się brzegi Ameryki, Sołtyk znowu nacisnął czerwony guzik, znowu rozległ się potężny śpiew silników i Kosmokrator, wznosząc dziób w środek czarnego nieba, wystrzelił z orbity, po której okrążył Ziemię. Do północy trwała taka podróż, niezmiernie wyczerpująca przez ciągłe zmiany przyśpieszenia. Rakieta, dawno już opuściwszy atmosferę, wciąż jeszcze walczyła z ciążeniem ziemskim. Ani na chwilę nie ustawała praca silników, ale że przekroczyliśmy znacznie szybkość dźwięku, a prócz tego lecieliśmy w próżni, można się było porozumiewać nie podnosząc głosu. Kilka minut po północy na znak Sołtyka rozpięliśmy pasy i wstaliśmy, by trochę niepewnie rozejrzeć się po otoczeniu.

Centrala była pogrążona w spokojnym świetle. Gdyby nie czarne ekrany, zasypane iskrami gwiazd, można by sądzić, że rakieta spoczywa nieruchomo w hali. Ziemia leżała pod nami jako w trzech czwartych zaciemniony gigantyczny okrąg. Jej nocna półkula odbijała się od światła gwiazd mrocznym, szarzejącym brzaskiem. Słuch nawykał powoli do grania silników i trzeba było specjalnie zwrócić uwagę, aby je usłyszeć.

Po odebraniu wiadomości nadawanych przez stacje radarowe udaliśmy się do wspólnej kabiny na kolację. Potem Arseniew zabrał głos.

Spośród towarzyszy podróży on jeden przewyższa mnie wzrostem; to doprawdy Herkules w postaci astronoma. Nie mogę oprzeć się uczuciu fizycznego wprost zadowolenia, kiedy widzę jego potężnie sklepioną pierś i kark prosty jak kolumna, na którym siedzi mocna, ciężka głowa z czupryną tak jasną, że prawie białozłotą.

Zwrócił się do nas słowami:

— Przyjaciele, podróż nasza będzie trwała trzydzieści cztery dni. W ciągu tego czasu nie czeka nas, niestety, zbyt wiele pracy. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy próżnować i umilimy sobie drogę dyskusją — ja pierwszy wyzywam kolegę Lao — Czu na pojedynek w sprawie falowych ciągów materii. Ale że jesteśmy tu nie w laboratorium, lecz na statku oddalającym się od Ziemi, proponuję, żebyśmy każdego wieczora zwrócili się do niej myślami, i to w ten sposób, że każdy po kolei opowie jakieś wspomnienie, które uważa za cenne.

Wszyscy zgodzili się na ten projekt. Milczałem sądząc, że nie może to mnie dotyczyć, gdyż zapewne mówić się będzie o pracach i odkryciach naukowych. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Arseniew zwrócił się do mnie, żebym rozpoczął ten, jak go nazwał, cykl „opowieści trzydziestu czterech nocy”. Zmieszany, zacząłem się wymawiać, jakbym w samej rzeczy do ostatniej chwili prowadził życie biuralisty, któremu nie przydarzyło się nic godnego uwagi.

— Co z tego, że jest pan wśród profesorów — jakby kpiąc lekko, powtórzył moje ostatnie słowa astronom. — Nie ma tu żadnych profesorów, tylko towarzysze podróży. A co do wspomnień, to wiem, że godnych opowiedzenia każdy z nas może panu tylko zazdrościć.

Mimo to broniłem się, wreszcie obiecałem coś opowiedzieć w ciągu najbliższych dni, kiedy wsłucham się w cudze słowa i gdy powstanie już nastrój opowieści. Może wtedy pójdzie mi lepiej, ponieważ zawsze najciężej mi zacząć. Jakoż, pokiwawszy ganiąco głową nad moja nieporadnością opowiadacza, Arseniew zwrócił się do naszego chemika, doktora Rainera. Byłem rad z tego, że właśnie Rainer miał mówić, ponieważ nigdy go dotąd nie widziałem. Podobnie jak mnie, zatrzymały go z dala od reszty towarzyszy jakieś sprawy w Niemczech i przybył na miejsce startu w przeddzień odlotu. Jest to mężczyzna lat może czterdziestu, siwawy, w okularach, niepozorny i nad wyraz spokojny. Miał właśnie zacząć, kiedy zjawił się Sołtyk, dyżurujący dotąd w Centrali, z wiadomością, że radio północnej półkuli będzie za chwilę nadawać specjalną audycję dla nas. Przełączyło się więc głośnik do wspólnej kabiny i tu, w głębokich fotelach przy okrągłym stole, słuchaliśmy muzyki Beethovena, ścigającej nas na falach eteru przez próżnie międzyplanetarną. Kiedy koncert się skończył, była pierwsza w nocy, lecz nikt nie czuł senności i Rainer rozpoczął opowieść. Tu znowu przeszkodził mu Sołtyk. Należało wprawić rakietę w ruch wirowy. Prediktor wyłączył przed kwadransem silniki napędowe, a że już znacznie odsądziliśmy się od Ziemi, jej grawitacja wyraźnie osłabła i przy żywszych ruchach zdarzało się niejednemu z nas podrzucić filiżankę w powietrze, kiedy chciał ją tylko podnieść do ust. Przedmioty i nasze własne ciała z każdą chwilą stawały się lżejsze. Sołtyk wyszedł do Centrali i po jakiejś minucie poczuliśmy, że zmienia się ruch pocisku. Przez krótką chwilę trwało niemiłe uczucie zamętu, spowodowane powstającą przy wirowaniu siłą odśrodkową, potem jednak wszystko znikło, a ciała nasze stały się normalnie ciężkie. Kiedy Sołtyk wrócił, Rainer mógł wreszcie przystąpić do opowiadania.

— Nie wiem, czy to, co powiem — zaczął — może kogoś zaciekawić. Jest to historia dosyć specjalna i dziwna. Mógłbym ją zatytułować „Polimery” — tytuł dość odstraszający, prawda? — zwrócił się do nas z nieśmiałym uśmiechem, za który go polubiłem. — Mieszkałem wtedy w starej, portowej dzielnicy Hamburga. Byłem doktorantem i objąłem laboratorium syntezy organicznej u mego nauczyciela, profesora Huemmla. Jakiś rok przedtem laboratorium pracowało nad syntezą nowego rodzaju gumy, tak zwanej gumy krzemowej, gdyż atomy węgla zastępuje w niej krzem. Przemysł lotniczy zaangażował do tego wszystkie swoje instytuty chemiczne, bo od wytworzenia owej gumy zależała przyszłość lotnictwa. Jak wiecie, nowoczesne samoloty lądują z taką szybkością, że opony ze zwykłej gumy rozlatują się od tarcia albo spalają z gorąca. Teoria obiecywała, że guma krzemowa będzie niewrażliwa na występujące w tych warunkach najwyższe temperatury, Gdyby nie udało się jej stworzyć, konstruktorzy musieliby zupełnie zarzucić istniejące systemy podwozi. Kiedy przyszedłem do Instytutu, sprawa była właściwie uznana za przegraną. Na badania zostały wydane olbrzymie sumy, zużyto ogromne ilości odczynników, poniszczono masę aparatów specjalnych i napisano dziesiątki sprawozdań bez najmniejszego rezultatu. Na papierze wszystko wyglądało bardzo ładnie, ale w praktyce nie wychodziło nic. Pierwszym moim zadaniem było uporządkowanie laboratorium i przygotowanie go do prac z innej dziedziny. Całymi tygodniami musiałem czyścić tę stajnię Augiasza. Możecie sobie wyobrazić, co się tam działo, jeśli powiem, że przez ostatnie miesiące załoga naukowa prawie nie wychodziła z laboratorium, a trzej moi starsi koledzy, Jaensch, Hoeller i Braun, po prostu w nim mieszkali. Zostały po nich całe stosy popróchniałych, nadwęglonych i spalonych próbek gumy, setki potłuczonych kolb, całe kilometry taśmy plastycznej i chociaż razem ze studentami pracowaliśmy jako zamiatacze i sprzątacze, jeszcze w miesiąc po objęciu przeze mnie laboratorium to pod jakąś szafa, to w termostacie odkrywało się istne złoża tej nieszczęsnej gumy. Ja sam także, jak się to mówi, siedziałem w polimerach, ale interesowały mnie raczej z teoretycznego stanowiska. Są to, jak wiecie, całe ciała utworzone przez połączenie się dużej ilości takich samych cząstek chemicznych. Powstają w ten sposób molekuły gigantycznych rozmiarów i zachowania ich w żaden sposób nie można przewidzieć na podstawie znajomości cząstek pierwotnych. Pociągały mnie pewne badania nad polizbbutylenem i polistyrenem, a także nad gumą, ale gumą zwykłą, która jest najbardziej może znanym polimerem. Chciałem stworzyć teorię zachowania się wszystkich w ogóle polimerów. Może usprawiedliwi mnie to, że miałem 24 lata, a kiedy się jest już w tym wieku, to po przeczytaniu jednej pracy fachowej możliwości odkryć strzelają człowiekowi w głowie jak fajerwerki. Jeszcze zanim przyszedłem do laboratorium, obłożyłem się literaturą i pomału, nie zauważywszy nawet jak, zacząłem grzęznąć. Gromadziłem fakty i opisy doświadczeń, coraz więcej faktów na małych kwadratowych karteczkach, które układałem najpierw w pudełkach od papierosów, potem w specjalnych segregatorach, potem w szufladach na półkach, na stole, a potem to już cały pokój pełen był owych kartek, w których jeszcze się orientowałem, ale przeczuwałem, że nadejdzie chwila, kiedy mnie zaleją i zatopią. Tymczasem od upragnionej teorii byłem wciąż jednakowo daleko. Te moje miłe polimery zachowują się bardzo ciekawie. Niektóre z nich mają w dwu wymiarach przestrzeni takie własności, jak płyny, a w trzecim — jak ciała stałe. Guma znowu zachowuje się jak gaz idealny, gdyż ochładza się przy rozciąganiu, a przy kurczeniu — ogrzewa. Najbardziej interesowała mnie właśnie guma. Po cichu myślałem, że uda mi się dojść na drodze teoretycznej do tego, czego koledzy moi nie potrafili zrobić eksperymentem. Na początek, żeby się trochę wyćwiczyć w technice doświadczeń, robiłem, tak jak oni przedtem, zdjęcia rentgenowskie małych klocków gumowych w rozmaitych warunkach: to rozciągałem je, to poddawałem wysokiemu ciśnieniu, to znów trawiłem kwasami. Potem zapisywałem wyniki i całymi wieczorami marzyłem o tej mojej teorii. Nie mogę inaczej powiedzieć, bo daleka była jak Ziemia Obiecana. Guma nie rozciągnięta daje na fotografii rentgenowskiej taki obraz jak płyny, to znaczy chaosu pokłębionych cząsteczek. Pod wpływem rozciągania obraz zmienia się i struktura staje się podobna do kryształu. Dzieje się tak dlatego, że te długie, pokręcone łańcuchy atomów, z których zbudowana jest guma, pod wpływem rozciągania napinają się, prostują i z chaotycznej plątaniny stają się równoległymi pasmami, co daje właśnie ów krystaliczny obraz. Tak więc prażyłem, ściskałem, oziębiałem, suszyłem i znów prażyłem kawałki gumy, aż pewnego wieczora cały zapas mi się skończył. Poszedłem do laboranta, który powiedział mi. że w rupieciarni na górze jest jeszcze trochę kolb z próbkami tej starej gumy krzemowej. Machnąłem na nie ręką, ale nazajutrz zastałem na moim stole w laboratorium piętnaście zakurzonych kolb szklanych. Laborant przyniósł je z góry, chcąc mi się przysłużyć. W kolbach były czarne i lepkie szczątki doświadczeń. Hoeller nazywał je w swoim czasie stacjami męki, bo od jednej do drugiej próby płonął nadzieją, która za każdym razem waliła się w gruzy. We wszystkich kolbach nie było właściwie gumy, ale coś w rodzaju lepkiej mazi, której wolałem nie tykać. Za to w ostatniej kolbie znajdowała się ciemnopopielata, przyzwoita bryłka. Wsadziłem ją do aparatu, podgrzałem, zrobiłem zdjęcie rentgenowskie i poszedłem do dc — mu. Na drugi dzień zdjęcie było gotowe. Byłem przekonany, że zobaczę to samo, co dotąd: zupełny rozpad łańcuchów atomowych, nie trzymająca się kupy kaszę. Tymczasem ujrzałem idealną wprost siatkę krystaliczną. Nie wierzyłem własnym oczom. Guma poddana była przecież temperaturze około ośmiuset stopni i ciśnieniu tysiąca atmosfer, powinna więc była rozleźć się na klej. Tymczasem była nie naruszona. Otworzyłem aparat, do którego nie zaglądałem od poprzedniego dnia, gdyż ogrzanej kamery nie można otwierać, i znalazłem tam kawałek gumy najbardziej świeży, elastyczny i jędrny, jaki zdarzyło mi się widzieć. Zawołałem laboranta i spytałem go, czy wkładał coś do aparatu. Zaprzeczył. W ogóle do niego nie podchodził. Wciąż jeszcze nie bardzo wierząc, ponownie poddałem cudowny kawałek gumy wysokiej temperaturze i ciśnieniu, ale tym razem nie poszedłem do domu, lecz czekałem na ostygnięcie kamery. O ósmej wieczorem wyjąłem gumę: była jeszcze gorąca, lecz elastyczna, jakbym ją wyjął nie z pieca, lecz z szuflady. Na wszelki wypadek wykonałem jeszcze analizę chemiczną: była to guma krzemowa. Mimo spóźnionej pory chwyciłem próbkę wielkości może pudełka od zapałek, wszystkie zdjęcia rentgenowskie i pobiegłem do profesora, który mieszkał niedaleko. Zrazu nie chciał wierzyć, ale nazajutrz, gdy pod jego okiem jeszcze raz wykonałem wszystkie zabiegi, musiał się poddać. Mieliśmy przed sobą autentyczną próbkę gumy krzemowej, tego marzenia konstruktorów lotniczych, o własnościach wręcz idealnie odpowiadających przewidywaniom teoretycznym. Mieliśmy, lecz nic nam to nie dawało. W chemii organicznej jedyną właściwie wielką sztuką jest zmusić atomy, aby łączyły się tak, jak to nam odpowiada. W tym kawałku gumy, który mieliśmy, zaszło właśnie takie zjawisko, lecz nie wiedzieliśmy, jak się to stało. Innymi słowy, nie mieliśmy recepty produkcyjnej ani najmniejszego pojęcia, w jaki sposób do niej dojść. Rzecz prosta, pierwsze, co zrobiliśmy, to było zawezwanie Hoellera, Brauna i Jaenscha, którzy w tym czasie pracowali w berlińskim Instytucie Paliw Płynnych. Depesze zredagowałem sam, i to tak, że wszyscy trzej przylecieli jeszcze tej samej nocy samolotem i obudzili mnie nad ranem, dobijając się do drzwi mego mieszkania. Kiedy uciszyły się trochę okrzyki i pytania, okazało się, że wiedzą tyle samo, co ja i mój profesor, to znaczy nic. Bez trudu odnaleźliśmy protokoły doświadczeń. Próbkę numer 6 439, pod którą to liczba wciągnięta była niezwykła guma, odrzucono niegdyś jako bezwartościową, a z załączonego zdjęcia rentgenowskiego wynikało, że nie było mowy o jakiejś pomyłce. Byliśmy tak bardzo w kropce, tak zupełnie zdezorientowani, że jednemu z nas wyrwało się wprost humorystyczne w ustach fachowca zdanie: „a może ta guma przez ten czas dojrzała?” Nonsens ten stał się potem przysłowiem, nieraz powtarzano go jako dowcip, kiedy ktoś nie dawał sobie rady z jakimś zagadnieniem. Po czterech dniach koledzy, którzy musieli wracać do Instytutu Berlińskiego, machnęli na wszystko ręką i pojechali. Zostałem sam z kawałkiem tej nieszczęsnej gumy, ze zniecierpliwionym profesorem i z płomieniem w głowie, który nie dawał mi spać ani jeść.

Nie myśląc już wcale o mojej teorii polimerów, zabrałem się do powtarzania wszystkich etapów doświadczeń, które doprowadziły do wyprodukowania owej próbki. Recepty produkcyjne miałem przecież w protokołach. Nie będę się rozwodził nad tym, co robiłem. Powiem tylko, że syntezę tę przeprowadziłem 518 razy, trzymając się recepty z jakąś po prostu ślepą, niewolniczą dokładnością, i zamęczałem kolegów berlińskich telegramami, żeby mi podali dokładnie wszystkie okoliczności, jakie towarzyszyły ich pracy nad tą próbką. Gdyby tu był chemik, zrozumiałby mnie. Wiadomo, że w chemii, gdzie ilość możliwych kombinacji ciał reagujących jest praktycznie biorąc nieskończona, robi się czasem odkrycia przypadkowo, na przykład dlatego, że ktoś strząsnął do kolby szczyptę popiołu z papierosa, który stał się jądrem krystalizacyjnym reakcji. Albo że gdzieś piętro niżej malowano korytarz lakierem zawierającym jakiś rzadki pierwiastek w ilości niesłychanie znikomej, lecz dostatecznej do skatalizowania tej jednej potrzebnej reakcji, która w żaden inny sposób nie chce ruszyć z miejsca, choćby się całe laboratorium stawiało na głowie. Koledzy odpowiadali mi i robiłem wszystko, co miało sens, a więc zmieniałem temperaturę, katalizatory, ciśnienia, robiłem też wiele więcej rzeczy, które sensu nie miały, i doszedłem do tego, że zacząłem być przesądny. Najbardziej nawet pedantycznemu eksperymentatorowi, jeśli naprawdę zostanie opętany jakimś problemem, po pewnym czasie zdarza się, że nie jest w stanie panować nad całym swoim materiałem. Mówiąc po prostu, w laboratorium zaczął panować nieporządek, który profesor Huemmel nazywał bałaganem, zrazu poza moimi plecami, a potem powiedział mi to w oczy, pytając, jak długo jeszcze państwo ma łożyć na moją kosztowną zabawę. Podałem okres czteromiesięczny, bo był to pierwszy termin, który przyszedł mi do głowy. Prawdę mówiąc, nieporządek, jaki się u mnie szerzył, do pewnego stopnia sam pielęgnowałem, ponieważ gdzieś na dnie duszy wierzyłem, choć nikomu bym się nigdy do tego nie przyznał, że w takim nieco pierwotnym chaosie może szczęśliwy przypadek przyjdzie z pomocą i odkryję to tajemnicze coś, co pomogło stworzyć okaz doskonałej gumy krzemowej.

Próbkę tę miałem u siebie nad stołem laboratoryjnym, pod szklanym kloszem, a ilekroć wylawszy do zlewu cuchnące reaktywy po nieudanym doświadczeniu wracałem zniechęcony do stołu, wzrok mój padał na ten mały ciemny kubik materii, i to było nowym bodźcem do pracy.

Bardzo bolesna jest chwila, kiedy młodość pojmuje, że samym tylko świętym żarem, samą wolą odkrycia nie posunie się ani o milimetr naprzód. Kiedy już liczba moich nieszczęśliwych doświadczeń przekroczyła tysiąc, a laboranci, wynosząc całe kosze zwęglonych próbek, mrużyli do siebie oko, przypomniałem sobie o Morzu Północnym — bo mówiłem wam, że to wszystko było w Hamburgu.

Wypowiadając te słowa Rainer zwrócił się w bok, gdzie nad matową boazerią wystawał ze ściany ekran telewizora, i trzymanym w ręce patyczkiem, którym bawił się dotąd, wskazał na jedno miejsce Ziemi. Jej północna półkula, świecąca przyćmionym chmurami blaskiem, wyłaniała się z czarnego tła. Na samym brzegu tarczy, między ramię Półwyspu Skandynawskiego a ciemny masyw Europy, wchodziło morze — i pałeczka, błądząc po szkle ekranu, przeszła zapewne nad miejscem, gdzie u podstawy Półwyspu Jutlandzkiego leży Hamburg. Chyba pierwszy raz od swego powstania posłużył się człowiek kulą ziemską, widzianą z odległości tysięcy kilometrów, jako mapą. Prosty gest Rainera przeniósł nas nagle ze wspomnień w głąb przestrzeni międzyplanetarnej. Tymczasem chemik, który dłuższą chwilę wodził pałeczką po ekranie, jakby mu to sprawiało dziecinną trochę przyjemność, ciągnął:

— Zacząłem chodzić do portu, nad morze, żeby ostudzić głowę. I jak przedtem wydawało mi się, że wiem wszystko i tylko krok dzieli mnie od drzwi, od tych naszych drzwi — zrozumie mnie każdy, kto choć raz w życiu zakosztował odurzającej radości zbliżania się ku drzwiom, za którymi jest rozwiązanie zagadki — a więc jak dawniej byłem pewny siebie, tak teraz wydawało mi się, że nic nie wiem, i co gorsza, nic z tego nie będzie, no bo, mówiąc po prostu, jestem za głupi i tyle.

Morze było wtedy ku jesieni coraz burzliwsze i po wodach, tych tłustych, ciemnych wodach portowych, krążyły berlinki, dalej, na otwartym morzu, szły statki, parowce, a od czasu do czasu pojawiały się żagle kutrów rybackich. Chodziłem na molo i przebywałem na jego końcu bardzo długo, tak że wartownicy zaczęli zwracać na mnie uwagę sądząc, że to może jakiś nie całkiem jeszcze zdecydowany samobójca. Ale ja miałem głowę tak bardzo zapchana krzemianami i polistyrenami, że nie widziałem ani ich, ani nawet morza i statków — to znaczy zdawało mi się, że nie widzę. Byłem trochę jak dziecko, które dostało rozsypaną mozaikę z wielu małych cząstek i ma ją złożyć w całość, ale nie umie tego zrobić. Nie wiedziałem, co do czego przystawić, i tak tylko, trochę z nawyku, a trochę z rozpaczy, składałem w głowie to ten, to inny fragment, i wszystko było nie tak. Zacząłem chodzić po profesorach i zamęczać ich pytaniami, aż jeden zniecierpliwiony powiedział mi:,Więc co mam właściwie zrobić za pana?” — i w ten sposób pozbył się mnie na zawsze i innych ode mnie wybawił. Znów wróciłem nad morze. Teraz wiem, ale wówczas nie wiedziałem bo głowę miałem, jak powiadam, szczelnie wypchaną polistyrenami — że odchodziłem do domu dopiero wtedy, kiedy powracała flotylla rybacka, a zwłaszcza jeden nieduży żaglowiec, szybszy od wszystkich kutrów. Bardzo ciekawe miał ułożenie żagli. Kilka razy, choć robiło się ciemno, jak gdybym na niego czekał. Śledziłem jego drogę wśród łamiących się fal z pewnym niezrozumiałym zaciekawieniem, bo się na żegludze nie znam, a jego szczególne, trochę skrzydlate ożaglowanie nie mówiło mi nic takiego, co bym mógł świadomie skojarzyć z moimi sprawami. Po prostu stateczek ten był dla mnie sygnałem, że przechadzka na molo ma się ku końcowi.

Pewnego wieczoru stałem tak na betonowym cyplu mola i czekałem, gdy zaczął padać deszcz. Pogoda, dotąd wietrzna, zmieniać się poczęła w burzę. Kiedy zapadł już prawie zupełny mrok, ukazały się kutry. Ten najszybszy był doskonale widoczny, bo białymi żaglami odcinał się od ciemnego morza. Fala szła bardzo wysoka i biła w falochron z taką siła, że po kilkunastu minutach ubranie moje zupełnie przemokło, lecz coś, czego nie umiem nazwać, nie pozwalało mi odejść. Wiatr wzmagał się wciąż, wył przeraźliwie, a cała powierzchnia morza wznosiła się i opadała. Wszystkie kutry zwijały żagle, tylko biały stateczek szedł pod pełnymi, nawet nowe jeszcze rozwijał i wyglądał jak biały, zanurzający się po pierś w wodzie ptak, który usiłuje się wzbić gwałtownym wymachem skrzydeł. Może zresztą obraz był mniej poetycki, ale, jak powiadam, jestem szczurem lądowym i na żeglarstwie nie znam się zupełnie. Kiedy zobaczyłem, jak ów statek, nabierając szybkości, z wydętymi żaglami wypływa spośród innych, mija je i oddala się w mgłę i ciemność, zaszło we mnie coś, co kazało mi natychmiast wrócić do domu. Pomyślałem, że mam organizm mniej wytrzymały od głowy, żądnej jeszcze jakichś lirycznych wzruszeń, kiedy on chce tylko odpoczynku. Przyszedłszy do domu, układałem moje kartki i — niech się śmieje z tego, kto może — wypisałem nową literaturę, którą powinienem jak najszybciej poznać. Tak, z piórem w ręku, zasnąłem nad biurkiem w połowie pisanego słowa. Sen miałem dziwny. Śniły mi się polistyreny i butadieny, ale to w tym czasie nie było niczym niezwykłym. Dziwne było to, że zachowywały się, jakby w nie dął potężny wicher. W jego tchnieniu układały się nie tak, jak Bóg przykazał, a raczej jak tego wymagają wzory z podręczników, ale jak wzdęte żagle. Im mocniej dął wiatr, tym szerzej rozkładały się wzory, a między nimi leciał jeden wydłużony jak czółenko na warsztacie tkackim, zszywające osnowę. Czółenko? Ale nie, to był ów biały stateczek — i oto powstawała wielka siatka krystaliczna… Budząc się odczuwałem przeraźliwy lęk, że zapomnę sen, i, wychodząc z niego na jawę, natychmiast zacząłem pisać, widząc z pewnym przerażeniem nawet, oczywiście radosnym, jak mi się pod piórem rodzą wzory.

Rainer urwał.

— Piękne wzory… — powiedział z ledwo dosłyszalnym westchnieniem i znów się uśmiechnął, jakby przepraszająco. — Nie mogę ich inaczej nazwać: niezwykle piękne. Zaledwie napisał mi się ostatni, rzuciłem się do drzwi, porwałem płaszcz biegnąc przez przedpokój i bez czapki, z goła głową, w strumieniach deszczu, przez całą drogę kłusując, bo nie mogłem zdobyć się na to, by spokojnie usiedzieć w kolejce, dotarłem do Instytutu. Była czwarta nad ranem. Zbudziłem laborantów, którzy, przerażeni moim zjawieniem się i wyglądem — woda ciekła ze mnie jak z topielca — nie śmieli nawet patrzeć na siebie porozumiewawczo. Biegałem przed nimi i krzyczałem, błagałem, prosiłem, żeby sobie przypomnieli, czy rok temu, kiedy pracowali tu Jaensch, Braun i Hoeller, nie było na dolnej sali jakiegoś silnego przyrządu elektronowego, jakiejś wielkiej rury próżniowej, na przykład Crookesa, albo może nowego mikroskopu elektrycznego. Aż wreszcie — a trwało to, zaręczam, z pół godziny, zanim zdołałem skruszyć senność i zdumienie tych flegmatycznych hamburczyków — aż wreszcie najstarszy, Wolf, niech będzie jego imię błogosławione, przypomniał sobie, że w salach niczego nie było, ale na jakiś miesiąc przed końcem badań zainstalowano na parterze linijny akcelerator cząstek typu „V”, to znaczy vertikal, z pionową rurą wylotową. Po dwu dniach prób przeniesiono go do innego budynku, ponieważ stwierdzono, iż jego promieniowanie jest tak silne, że przenika przez stropy wszystkich pięter i może wywierać szkodliwe działanie na ludzi znajdujących się w salach.

„Data! Dokładna data! Kiedy to było?!” — zawołałem. Ociągając się powiedział. Przebiegłem koło zdumionych laborantów, chwyciłem z szafki klucze, wpadłem do laboratorium i po chwili byłem już we wnętrzu wielkiej tajemnicy. W dniu, w którym akcelerator został zainstalowany, sporządzono próbki od numeru 6 419 do 6 439. Tak więc i ta cudowna znajdowała się między nimi jako ostatnia. Była do niczego, jak wszystkie inne. Po dokonaniu zdjęcia rentgenowskiego, zostawiwszy ten kawałek gumy w gorącym piecu, wszyscy opuścili laboratorium. Gdy na górze nie było już nikogo, technicy przystąpili na parterze do prób akceleratora. Strumień wyrzuconych cząstek elektrycznych, przebywszy trzy piętra, dotarł do wnętrza wciąż jeszcze gorącej kamery i spolaryzował polistyreny tak, że powstała guma krzemowa.

Rano, nie podejrzewając nawet cudownej przemiany, wyrzucono próbkę do rupieciarni jako bezwartościową. To jest właściwie koniec mojej historii. Potężnym wichrem, który układał atomy w siatkę kryształu, był potok cząstek elektrycznych. W taki sposób powstała metoda produkcyjna zwana czasem metodą Rainera… a pomógł w tym mały stateczek ze śmiałą załogą, pięknym ożaglowaniem, i ten burzliwy czas w porcie hamburskim. Nigdy o tym dotychczas nie mówiłem i na Ziemi, pośród kolegów, nie bardzo bym się na to ważył, ale tu…

Rainer zamilkł. Po chwili Czandrasekar powiedział: — To było bardzo ciekawe. Piękny przykład tego bogactwa, tej równoczesnej wieloplanowości zjawisk zachodzących w ludzkim umyśle. Trochę podobnie dzieje się, kiedy ulica gdzieś daleko przejeżdża ciężki samochód, a wśród wszystkich szklanych i porcelanowych naczyń, które wypełniają kredens, jedno odezwie się i cichutko, sennie zabrzęczy. Ta odpowiedź na daleki odzew to oczywiście rezonans, ale tak samo właśnie było z pańskim żaglowcem, kolego Rainer. I jak cisza niezbędna jest w pokoju, żebyśmy mogli usłyszeć cichutki głos tego przebudzonego dalekim drżeniem dzbanuszka, tak samo panu niezbędny był sen. Przerwał on i wyłączył głęboko poprzecierane, zamknięte w sobie koleiny, którymi krążyła w kółko i w których tłukła się pańska myśl, co umożliwiło jej znalezienie zupełnie nowej drogi. Pańska podświadomość dawno już domyślała się czegoś, gdy pan z uporem godnym lepszej sprawy udawał, że o niczym nie wie. To jest, oczywiście, nie udawał, ale naprawdę nie wiedział…

— To mi przypomina pewną rzecz — zaczął Arseniew, lecz spojrzawszy na zegarek potrząsnął głową. — Pół do czwartej — powiedział. — Myślę, że najwyższa pora, by udać się na spoczynek, prawda?

Przytaknęli wszyscy. Sądzę, że każdy wziął coś z opowiadania Rainera dla siebie i chciał zostać sam ze swoimi myślami.

— A więc, choć nie ma u nas nocy, dnia ani pór doby, życzę wam dobrej nocy, przyjaciele — rzekł Arseniew prostując swą wielką postać. Udaliśmy się w milczeniu do kabin. Pocisk mknął, lecz gwiazdy na ekranie stały nieruchomo. Raz jeszcze spojrzałem na nie, zanim głowa, pełna zmieszanych wrażeń dnia, dotknęła poduszki. Tej nocy śnił mi się mój pierwszy lot.

Martwy glob

Przez całą dobę Ziemia rosła. Im bardziej oddalaliśmy się od niej, tym większa część jej kuli stawała się widoczna. W siedemnastej godzinie lotu osiągnęła największą średnicę. Strach było wprost patrzeć na tę straszliwie spiętrzoną bryłę, od której buchał ciężki, biały blask. Potem nadeszło to, o czym mówił mi Sołtyk, ale czego nie można pojąć, jeżeli się tego samemu nie zobaczy: rozdział świata na niebo i Ziemię znikł, gdyż Ziemia sama zaczęła się stawać częścią nieba, jedną z jego gwiazd — najpierw olbrzymią, trzy czwarte horyzontu zamykającą kulą, potem wypukłość jej spłaszczyła się pozornie, światło zmatowiało, aż o siódmej rano cała mieściła się już w ekranie telewizora: mętnobiaława tarcza z ciemniejszymi plamami oceanów.

Tymczasem pocisk zbliżał się do Księżyca. Początkowo wyglądało na to, że przelecimy bokiem, mając go po prawej stronie, ale oderwawszy się od moich notatek spostrzegłem, jak Księżyc przesuwa się w ekranie telewizora, tak że dziób rakiety w końcu skierowany był w jego biegun północny.

Rzuciłem pisanie i poszedłem do Centrali. Byli tam tylko Sołtyk i Arseniew. Ustawiali przed ekranem ogromnych rozmiarów kamerę fotograficzną z teleobiektywem. Kosmokrator miał przelecieć o pięćset zaledwie kilometrów od Księżyca i korzystając z tej okazji, astronom zapragnął zrobić serię zdjęć.

Z każdym kwadransem tarcza Księżyca powiększała się w szkłach, a zarazem wzmagał się jej kłujący w oczy, rtęciowy blask, podobny do zimnego żaru wydzielanego przez palnik lampy kwarcowej. Począwszy od godziny jedenastej ciemne plamy i smugi powierzchni jęły się rozpadać i wyodrębniać od tła jako coraz ostrzej widoczne pierścienie górskie z centralnymi stożkami wulkanicznymi Pałająca nieruchomo półkula Księżyca wypierała jak gdyby z głębi ekranów czarne niebo. O drugiej zbliżyliśmy się do niej na 30 000 kilometrów. Ponieważ silniki znowu działały, przyciąganie Księżyca dawało się odczuć bardzo niemile jako szybkie zmiany ciężaru przedmiotów i własnego ciała, które chwilami doprowadzały do zawrotu głowy. Gdy odległość zmalała do dwudziestu kilku tysięcy kilometrów, Sołtyk wyłączył motory i wstrzymał ruch obrotowy pocisku. Niemiłe sensacje ustąpiły miejsca uczuciu niezwykłej lekkości; pragnąc oprzeć się o poręcz fotela, uniosłem się raptownie w powietrze, gdyż ciało moje ważyło teraz sześć razy mniej niż na Ziemi. Nie zwracałem na to uwagi, pochłonięty niezwykłym widokiem, jaki roztaczał się pod nami. Podczas gdy rano ruchu rakiety nie można było w ogóle spostrzec, teraz, kiedy od Księżyca dzieliło nas zaledwie kilkanaście tysięcy kilometrów, lot przy wpatrywaniu się w jego wypukłą bryłę sprawiał wrażenie potwornego upadku. Byliśmy nad Górami Ałtajskimi. Wyglądały jak skamieniałe błoto z zastygłymi śladami kopyt. Ślady te były w istocie kraterami wielusetkilometrowej średnicy, ale w polu widzenia nie było niczego, co pozwoliłoby ocenić ich prawdziwą wielkość. Silniki nie pracowały. Niesieni nabytą szybkością, lecieliśmy po stycznej, mając przemknąć tuż przy brzegu Księżyca jak wystrzelona kula karabinowa. Nasz pęd sumował się z obrotem własnym Księżyca i ruch tarczy pod nami przyśpieszał się nieomal z każdą sekundą. O drugiej czterdzieści odległość wynosiła już tylko l 100 kilometrów. Formacje górskie wyłaniały się nagle zza brzegu horyzontu, rozpostartego gigantycznym łukiem w obie strony, zapalały się w słońcu rozżarzoną biało piłą szczytów i rwały pod nami, żeby po kilku minutach zniknąć na drugim końcu widnokręgu. Niesamowity był ów martwy bieg, poruszający koliska kraterów, z zewnątrz zalane słońcem rzeźbiącym chropawe stoki, wewnątrz zaś pełne nieprzeniknionej czerni. Przy dłuższym wpatrywaniu się oszołamiał i jak otchłań wysysał chaos świateł i mroków — gwałtowny pęk kamiennych form w ciągnącej się bez kresu pustyni, przeżartej głębokimi wyrwami i szczelinami. Wszędzie, na zboczach skalnych, wokół stożków wulkanicznych i na skamieniałej równinie, odbijały światło potężnie lśniące smugi lawy.

Parę minut po trzeciej odległość zmalała do 200 kilometrów, jak nas informowały pracujące bez przerwy altimetry radarowe. Na północ od nas przesuwał się krater Tychona z potwornym, na tysiące kilometrów w krąg rzuconym wachlarzem zeszklonej lawy, pokrywającej niższe grzbiety i bariery górskie. Słońce grało w niej błyskawicowymi odbiciami. Zbliżyliśmy się do terminatora, linii oddzielającej oświetloną część martwego globu od nie oświetlonej. Tam, na granicy nocy i dnia, poziome, prawie równoległe do gruntu promienie słoneczne żłobiły upiorną architektonikę skał. Z obszarów leżących po stronie nocy wynurzały się rozpalonymi biało punktami iglice najwyższych szczytów. Pod i przed nami leżała równina Morza Południowego. Spostrzegłem na niej ciemną kreskę, sunącą z ogromną szybkością. Przyjrzałem się jej bacznie — cienka była jak igła. Nagle zrozumiałem. To był cień rakiety. Chciałem powiedzieć o tym Sołtykowi, który stał tuż przy mnie, ale i on spostrzegł go, bo zwrócił ku mnie twarz surową jeszcze i rozognioną obrazami lotu, lecz układającą się już w uśmiech, gdy wtem wielka tarcza ekranu zgasła jak zdmuchnięty płomień. Wpadliśmy w mrok tak zupełny, że choć inżynier zgasił światła w Centrali, niczego nie mogliśmy dostrzec. Sołtyk przełączył telewizory na radar i oto w ciemności, która zaległa kabinę, ukazały się brunatnozielonkawe zarysy kraterów księżycowych. Niezwykły to był widok: obok, na wyciągnięcie ramienia, jarzyły się okrągłe punkciki cyfr na przyrządach Prediktora, jak gdyby zawieszone w przestrzeni, a z ekranu, nad którym pochyliliśmy się we trzech, padał głębinowy, podwodny blask, przemieniający twarze w maski pełne czarnych cieni. Tymczasem Kosmokrator, pogrążony w słupie mroku rzuconego przez Księżyc, mknął z jednakową szybkością. Niebawem rozpoczął się proces odwrotny do tego, jaki widzieliśmy przy zbliżaniu się do planety; rzeźba terenu jęła się rozmazywać, obrączki gór pierścieniowych zbiegały się ku środkowi ekranu coraz mniejsze, mniejsze, powierzchnia satelity zdawała się poruszać coraz wolniej, aż wreszcie pozornie znieruchomiała. Księżyc, już jako w połowie oświetlona, w połowie czarna kula, był za nami.

Sołtyk zapalił światło i zabrawszy aparat poszedł z astronomem do laboratorium. Zostałem sam. Usiadłem przed ekranem skierowanym ku przodowi pocisku. W nie zmąconej niczym ciszy tykały dźwiękliwie liczniki Geigera. Każdy taki odgłos oznaczał, że przez wnętrze Centrali przelatywała cząstka promieniowania kosmicznego, przebiwszy ściany i osłonę wodną rakiety. To miarowe i powolne tykanie ulegało niekiedy znacznemu przyśpieszeniu, widocznie przeszywaliśmy wtedy smugę promieni mknących od jakiejś dalekiej gwiazdy.

Po południu Sołtyk zaproponował mi, żebym przejrzał i skontrolował skafandry tlenowe, w których mamy się poruszać po powierzchni Wenery. Poczciwy chłop z inżyniera; wiem, że nie było to pilne ani potrzebne, ale spotkał mnie błąkającego się po rakiecie i chciał mi po prostu dać jakieś zajęcie. Poszedłem więc na górny pokład do grodzi ładunkowych. Idąc tam pionowym szybikiem, za każdym razem przeżywa się niezwykłe uczucie utraty wagi, albowiem w samym środku rakiety siła odśrodkowa nie działa i można tu, odbiwszy się od stopni drabinki, zawisnąć na długą chwilę w powietrzu, z trochę dziwnym, a trochę rozśmieszającym uczuciem odcieleśnienia, podobnym do tego, jakie miewa się czasem we śnie.

Skafandry nasze odnalazłem oczywiście w zupełnym porządku. Składają się z bardzo lekkiego kombinezonu oraz hełmu, który można szybko i w prosty sposób zdejmować. Kombinezon sporządzony jest z mocnego i miękkiego w dotknięciu sztucznego włókna, tak lekkiego, że cały waży zaledwie trzy czwarte kilograma. Hełm nie przypomina hełmu nurków, gdyż stanowi zaokrąglony na szczycie stożek. Najszerszy jest u podstawy; Czandrasekar określił jego kształt jako hiperboloidę obrotową. Po obu stronach wystają z niego wklęsłe reflektorki z siatki metalowej. Są to anteny miniaturowego radaru, którego ekran znajduje się wewnątrz hełmu, na wysokości ust. Przed oczami jest owalna szybka, pozwalająca dobrze widzieć w normalnych warunkach, natomiast w ciemności lub we mgle można się posługiwać radarem. Jeszcze na Ziemi przebywaliśmy w owych skafandrach po kilka dni z rzędu i przekonaliśmy się, że są bardzo wygodne. Człowiek wygląda w skafandrze nieco niesamowicie, zwłaszcza metalowe, okrągłe „uszy” mają w sobie coś nietoperza. Poza mnóstwem rozmaitych urządzeń, jak ogrzewacz i ochładzacz elektryczny, przyrząd wykrywający promieniowanie, aparat tlenowy, posiada skafander radio, nie większe od wiecznego pióra. Bardzo dowcipnie rozwiązano problem umieszczenia wszystkich cewek, obwodów, i kondensatorów. Po prostu wymalowano je na szkle lamp radiowych (aparacik jest dwulampowy) srebrnym atramentem chemicznym, a potem wypalono jak polewę. W ter. sposób powstały połączenia tak trwałe, że aby je uszkodzić, trzeba rozbić cały aparat młotkiem. Wysłana fala ma 20 centymetrów, pozwala więc na komunikowanie się tylko w linii prostej, to znaczy na odległość około czterech kilometrów na równinie. Jeśli się jest wysoko, np. w górach lub w samolocie, zasięg dochodzi do stu pięćdziesięciu kilometrów.

Zajrzałem jeszcze do grodzi helikoptera, a potem do przedziału mieszczącego ekwipunek arktyczny i wysokogórski, żeby się trochę pocieszyć jego widokiem. Kiedy wróciłem do Centrali, byli tam oprócz Oswaticza Arseniew i Lao — Czu. W milczeniu przypatrywałem się, jak wykonywali przy odbiorniku radarowym tajemnicze czynności, nazywane „podsłuchiwaniem gwiazd”. Soczewki zbudowane z pustych cylindrów metalowych, umieszczone w dziobie rakiety, skupiają wysłane przez gwiazdy fale elektromagnetyczne, które po przejściu przez układ wzmacniaczy rysują na oscylografach katodowych zielonkawe, trzepocące linie. Uczeni, porozumiewając się monosylabami, wpisywali cyfry do dziennika obserwacyjnego. Zauważywszy mnie, Arseniew uśmiechnął się i żeby, jak powiedział, urozmaicić badanie, załączył do aparatu głośnik. Promieniowanie gwiezdne zmieniło się w dźwięki: dały się słyszeć głuche trzaski, przerywane ostrymi, krótkimi gwizdami.

— Tak przemawiają do nas gwiazdy — powiedział astronom. Już się nie uśmiechał. I ja mimo woli spoważniałem. Przebywając dłuższy czas w rakiecie, człowiek przyzwyczaja się do otaczających go niezwykłości i tylko w chwilach takich, jak ta, odczuwa nagle, że cienka powłoka metalowa dzieli go od bezdennej czarnej pustki, w której nie ma nic prócz obłoków gorejącego gazu i fal elektrycznych.

Po południu miałem czterogodzinny dyżur nawigacyjny. W tym czasie nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Wieczorem było trochę roboty, bo jedna z rur w stacji śluz przepuszczała powietrze i trzeba ją było pospawać. Po pracy wróciłem do kabiny z przyjemnym uczuciem lekkiego zmęczenia fizycznego. W nocy śniło mi się, że jestem małym chłopcem i dziadek obiecał wziąć mnie na wycieczkę w góry, jeśli będzie ładna pogoda. W moim pokoju dziecinnym stało pod oknem akwarium. Odbite od wody promienie słońca padały na sufit białym krążkiem. Budząc się ujrzałem nad sobą jasną plamę i poderwałem się, uradowany, że słońce świeci i pójdę z dziadkiem na wycieczkę. W następnej sekundzie złudzenie snu prysło. Opadłem powoli na posłanie. Biały krążek na ciemnym tle tarczy telewizora to była Ziemia.

Kancz

W ciągu następnych ośmiu dni podróż odbywała się bez przeszkód. Kosmokrator, opisując wycinek bardzo wydłużonej hiperboli, zbliżał się do celu, który z jasnej iskry zmienił się w malutką błękitnawą tarczkę, wędrująca wolno wśród nieruchomych gwiazd.

Prowadzimy bardzo regularny tryb życia. Przed południem uczeni dokonują najczęściej badań; w tym czasie przechadzam się centralnym korytarzem rakiety w myśl zaleceń Tarlanda, który twierdzi, że należy zrobić na dobę co najmniej trzy tysiące kroków, aby utrzymać mięśnie w sprawności.

Potem zachodzę do Centrali, uczę się od Sołtyka czy Oswaticza tajników astronautyki. Kilka razy byłem u profesora Czandrasekara i jego umiłowanego Maraxa, na którym, jak wyraził się raz Arseniew, uczony hinduski „wygrywa symfonie matematyczne”. Po południu, po nadejściu poczty, zamykamy się w kajutach z wiadomościami od najbliższych. Profesorowie dostają prócz tego całe stosy doniesień naukowych. Spotykamy się dopiero przy kolacji, by potem do późnej nocy słuchać opowiadań. Takeśmy do nich przywykli, że bez nich dzień nie mógłby się po prostu zamknąć. Wczoraj Arseniew przypomniał mi obietnicę opowiedzenia o sobie; odmówiłem tłumacząc, że moje wspomnienia w żadnej mierze nie mogą dorównywać opowiadaniom towarzyszy.

— No, skoro tak — rzekł Arseniew — skoro pan mnie do tego zmusza — dobrze. Wobec tego nie proszę pana, lecz rozkazuję jako naukowy kierownik wyprawy.

Tak tedy dzisiejszego wieczora, gdy wiadomości ziemskie zostały już odczytane po wiele razy i zakończył się codzienny koncert radiowy, spróbowałem sklecić coś w rodzaju wiązanki wspomnień z czasów, kiedy byłem przewodnikiem górskiej drużyny ratowniczej na Kaukazie. Ale po kilkudziesięciu słowach Arseniew przerwał mi.

— Hola, hola — zawołał — nic z tego, mój panie! Najwyraźniej chce pan nas nabić w butelkę. Powiedziało się, że będzie o Kangchendżondze i ma być o Kangchendżondze. Cóż pan, kpi z nas? Cały świat grzmiał o tym przez szereg tygodni, a pan o wszystkim zapomniał?

— Nie zapomniałem, ale ze względu na mój udział w tej wyprawie trudno mi o tym mówić.

— Bardzo dobrze — rzekł Arseniew. — Zawsze należy robić właśnie to, co jest trudne.

Tu uśmiechnął się — jego uśmiech zaskakuje najbardziej tym, że pojawia się znienacka i zupełnie odmienia twardą z pozoru twarz.

— No cóż, opowie pan nam przecież, prawda, pilocie? Wiedział, że nazywając mnie tak, trafia w moje słabe miejsce. Wiedział i śmiał się.

— A więc, do licha! — powiedziałem. — Słuchajcie. Wszyscy siedzieli ze wzrokiem skierowanym we mnie, poważni, i tylko Arseniew uśmiechał się, gdy zacząłem mówić, ale w miarę moich słów, kiedy od czasu do czasu nań patrzałem, widziałem, jak przemienia się jego uśmiech, jakby nie był już dla ludzi, jakby naprawdę pojawiły się wokół nas nieskończone pola śniegowe.

— Himalaje — zacząłem. — W Himalaje wyprawy idą z końcem zimy.

I od tych słów padł na mnie czar. Nie byłem już w kabinie, nie czułem plecami miękkiego oparcia, świetlne punkty gwiazd w czarnym telewizorze ukłuły mnie w oczy jak refleksy słońca w lodowcu. Zobaczyłem blady, odbarwiony błękit nad szczytami i usłyszałem jedyny, niezapomniany rytm, tętno serca niezmordowanie bijącego w rozrzedzonym powietrzu. Wydało mi się, że czuję ucisk liny na lewym ramieniu, a prawa dłoń mimo woli zamknęła się, jakby w niej tkwił toporek czekanu.

— W Himalaje idzie się z końcem zimy, bo latem wieje od Oceanu Indyjskiego monsun, który przynosi olbrzymie śniegi. Losy wyprawy zależą od warunków klimatycznych.

Między zimowymi burzami a monsunem jest zwykle kilkutygodniowa przerwa. Jeśli jednak monsun nadchodzi wcześniej, z końcem maja, cały obóz nagle wpada w śnieżycę. Wiatr zrywa liny, namioty z ludźmi zrzuca w przepaść, lawiny ruszają ze wszystkich zboczy naraz. Pamiętam… Urwałem.

— Dlatego idzie się z końcem marca. Dmą wtedy jeszcze zimowe wiatry północne i oczyszczają wyższe partie gór ze śniegu, mróz zaś jest z każdym dniem mniejszy. Pierwsi zdobywcy Himalajów używali flaszek z tlenem, ale dziś robi się to rzadko, bo kto raz zacznie oddychać tlenem, temu trudno oderwać się od maski i w razie uszkodzenia aparatu jest zgubiony. Tak więc zaczyna się aklimatyzacją przechodząc powoli z niższych obozów do coraz wyższych. Do wysokości pięciu tysięcy metrów iść mogą prawie wszyscy, do sześciu — mniej więcej co drugi dobry alpinista europejski, do siedmiu — co piąty, a powyżej siedmiu, tam gdzie zaczynają się najwyższe szczyty, dochodzi jeden na dwudziestu. Zresztą dojść to jeszcze mało, bo chodzi o to, żeby jak najdłużej wytrzymać. Biologowie mówią, że gdzieś na wysokości Mount Everest biegnie granica wytrzymałości ludzkiej na niedosyt tlenu. Przed wyprawą, podobnie jak moi towarzysze, przechodziłem długie próby w komorze z rozrzedzonym powietrzem i wyniosłem z niej doświadczenie, z którym godzą się wszyscy himalajczycy: w praktyce wygląda to zupełnie inaczej.

Po krótkiej przerwie, oderwawszy oczy od gwiazd, ciągnąłem:

— Przed pół wiekiem Anglicy atakowali Mount Everest w ten sposób, że wyruszali ze sporą ilością tragarzy wybranych spośród górali Gurków i Szerpów i, rozbijając jeden obóz po drugim, usiłowali podejść pod sarn szczyt, żeby zdobyć go jednym całodniowym wypadem. Oczywiście szli bez obciążenia, bo wszystkie zapasy nieśli tragarze. Ich praca była zawsze cięższa od wysiłku alpinistów. W naszej wyprawie nie było podziału na tragarzy i alpinistów. Wszyscy po kolei przecieraliśmy trasę, zakładali liny i przenosili ciężary z obozu do obozu, i to ciągłe kursowanie pomiędzy dwoma etapami zostało mi w pamięci jako najuciążliwszy i najbardziej nieznośny okres całej wyprawy. Kangchendżonga, albo, jak ją nazywaliśmy w języku naszych biwaków, Kancz, liczy 8 579 metrów i jest trzecim z kolei szczytem świata. Jak inne ośmiokilometrowce, jest to właściwie olbrzymi system górskich łańcuchów, schodzących się gwiaździście w piramidzie szczytowej. Ze względu na niebezpieczeństwo lawin jedynym używanym szlakiem są w Himalajach granie. Wyprawa wznosi się po jednym z ramion masywu i po jego grzbiecie dąży do szczytu. I my postępowaliśmy podobnie. Pogoda w czasie, kiedy rozpoczyna się moja historia, była bardzo dobra. Był to końcowy etap naszych wysiłków. Mimo pięciotygodniowego szturmu szczyt nie został dotąd zdobyty. Dzieliły nas od niego niecałe dwa kilometry w linii powietrznej, a w marszu nieco więcej, bo grzbiet wygina się tam na kształt wyciągniętej litery S. Lada dzień musiał nadejść monsun. Daleko pod południowymi szczytami, które opadają stromo ku nizinie bengalskiej, kondensowały się już wełniste, mleczne obłoki. Nasz ostatni, jedenasty obóz leżał pod samą granią, na skośnej płycie, urywającej się przepaścią do lodowca Zemu. Nie chcę wam opowiadać wszystkiego, cośmy do tej pory przebyli, ale żebyście mogli pojąć choć trochę z tego, co się stało, muszę wyjaśnić, w jakim stanie znajdowaliśmy się wszyscy. Oczywiście mieliśmy początki choroby górskiej. Przede wszystkim — nieustająca bezsenność. Najgorsze były noce spędzane w śpiworze, kiedy człowiek kostniał od mrozu i wciąż budził się z braku tchu. Tętno w zupełnym spokoju około stu na minutę. Brak apetytu. Jadło się, bo się wiedziało, że trzeba jeść. Nieznośnie męczył wysilony oddech; powietrze zawiera na tej wysokości tylko trzecią część normalnej ilości tlenu. Do tego wszystkiego dołączały się powolne i później dopiero spostrzegane zmiany psychiki. Pierwsza nadchodzi obojętność. Wzięcie się do najbłahszej pracy, jak zebranie śniegu do przetopienia na wodę, wymaga ogromnego wysiłku woli. Szuka się miejsca na obóz, rozpala kuchenkę, suszy buty, a wszystko jakoś automatycznie, jakby to robił ktoś całkiem obcy. I tylko kiedy wychodzi się rano na nie przetarty szlak, kiedy się wie, że tą granią nie stąpała jeszcze noga człowieka, jakby się coś odmykało, jakieś ostatnie rezerwy… i wtedy zaczyna się iść. Przerwałem, bo wyschło mi w ustach. — Wyruszyliśmy o szóstej rano. Oprócz plecaków z termosem, paru tabliczkami czekolady i koncentratem witaminowym mieliśmy czekany, haki i spory zapas liny. Zorze zaczynały dopiero różowieć, gdy śnieg zaskrzypiał pęd butami. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem naszych dwu towarzyszy, jak stali przed namiotem okalając oczy dłońmi, gdyż szliśmy prosto w rozpalające się słońce. Wiedziałem, jak nam zazdrościli. Każdy z nich chciał być na naszym miejscu, ale już tylko my dwaj mogliśmy iść. Tamci czekali na towarzyszy, którzy mieli ich odprowadzić na dół.

Szedł ze mną mój przyjaciel Eryk. Mogę o nim powiedzieć tyle: był to człowiek, z którym — ze wszystkich na świecie — najlepiej mi się milczało. Rozumiałem go, że tak powiem, plecami, skórą, wiedziałem, czego chce, co ma na myśli, nie patrząc w jego stronę. Od samej jego obecności stawałem się silniejszy.

Jak zwykle na początku dnia, trzeba się było rozchodzić. Moim marzeniem było zrobić dwadzieścia kroków bez przystanku, lecz nigdy mi się to nie udało. Dwanaście kroków — to był mój rekord życiowy. Płuca chodziły jak miech, a kiedy trzeba było wyrąbywać stopnie czekanem, po kilku uderzeniach serce właziło do gardła.

Wstawał dzień, jaki zdarza się tylko w Himalajach. Poziome promienie słońca dzieliły przestrzeń na dwoje. W dole, w błękitnym cieniu, płynęła mgła. Przez jej okna przezierał lodowiec Kanczu, cały pręgowany pęknięciami. Dalej na wschodzie i północy wznosiły się Kangchendżau, Makau i Pauhunri, z żebrami skalnymi odwianymi częściowo ze śniegu. Boki ich poprzecinane były na szereg pięter długimi pasami obłoków. Zza nich, gdzieś aż z Tybetu, wysuwał się nieznany szczyt, szerokoramienna piramida z oślepiającym wierzchołkiem. Byliśmy już na ósmym kilometrze i większość szczytów leżała niżej, płynąc przez morza mgły. Tylko na zachodzie, o sto kilometrów, wysoko w niebie stał Mount Everest, biały, nieruchomy i tak olbrzymi, jakby nie stanowił części ziemi, ale jakby się zza horyzontu wysuwała jakaś obca planeta. Szedłem pierwszy, Eryk jakieś dziesięć kroków za mną. Śnieg sypał w oczy snopami iskier, rażących mimo ochronnych okularów. Usta od dawna miałem już spieczone i popękane. To był jeden z powodów, dla których porozumiewaliśmy się tylko krótkimi mruknięciami.

Kangchendżonga słynie ze swych upiorów lodowych, które czynią ją technicznie trudniejszą od Everestu. Szczególne warunki tajania, zamarzania i krystalizacji tworzą z mas śniegowych najniezwyklejsze formy. Kilometrami ciągną się na grani fantastyczne olbrzymy, jakby wzięte z koszmarnego snu, jakieś skręcone, cudem trzymające się skały wieże, słupy i całe labirynty z postapianych nawisów i nacieków lodowych. Czuby ich pod działaniem słońca okrywają się gładkim szkliwem. Tak powstają okapy i hełmy lodowe, z których zwisają rzędami wielometrowe stalaktyty. Brnąc wyżej kolan w śniegu, wybierałem drogę w takim właśnie krajobrazie. Grań na przemian zwężała się i rozszerzała. Niekiedy trzeba było iść samym jej brzegiem, omijając ostrożnie wieże śniegowe, aby nie wytrącić ich z równowagi. Czasem udawało się przejść je wierzchem: siedziałem wtedy na szczycie, wybierając linę, w miarę jak Eryk wspinał się ku mnie. To znów ryliśmy u podstawy zagłębienie w luźnym śniegu i szliśmy, tylko końcami palców opierając się o chwiejną budowlę. W pewnej chwili zamknął nam drogę ogromny grzyb z powtapianych w siebie brył starego i młodego śniegu. Wbiłem weń czekan, żeby spróbować, czy nie uda się wziąć go górą, ale wyczułem, że w środku jest zupełnie luźny. Cała ta masa, mająca może piętnaście metrów wysokości, pod którą grzebaliśmy się jak mrówki, mogła się w każdej chwili zawalić. Wyjrzałem w lewo, myśląc o trawersie nad lodowcem Zemu, ale firn na zboczu pokrywała siatka rys, grożąc lawiną. Po prawej stronie nie było nic. Kamień obrywał się jak ścięty nożem i leciał cztery kilometry pionem do lodowca Kanczu. W tym miejscu powstało coś w rodzaju ciasnego korytarza. Jego dach tworzył kapelusz grzyba, przechylony lodowym zaklęśnięciem. Długim szpalerem zwisały z niego pięciometrowe sople. Puściłem się w napowietrzną drogę. Szedłem kuląc się i spuszczając głowę, by nie zawadzić o „dach”. Między soplami migało niebo. Jeszcze kilka kroków i lodowy tunel skończył się. Przed nami było coś czarnego. Oczy miałem pełne lodowych błysków. Przez długą chwilę musiałem stać z zaciśniętymi powiekami. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że w grani zieje szeroka wyrwa. Zejść można było łatwo, ale po przeciwnej stronie znajdowała się ścianka, raczej próg, niewielki, lecz stromy. W Alpach nie byłby problemem, lecz tu, gdzie trudno myśleć o prostym podciągnięciu się na rękach, stanowił poważną przeszkodę. Rozglądałem się szukając możliwości trawersowania. Wszystko na darmo: od lodowca Zemu zbocze lawinowe, a po drugiej stronie — pionowe żebra przewieszone niżej płaskim garbem. Eryk stał przy mnie w milczeniu. Nic nie powiedział, po prostu podsunął mi swój plecak z hakami. Pokonanie ścianki zajęło nam dwie godziny. Zaścielał ją śnieg w sposób, który zgoła mi nie odpowiadał. Z dołu był mało widoczny, bo okrywał tylko wąziutkie listwy, wysuwając białe wypustki, jakby pajęczyną osmykał całą płytę. Był sypki jak proch. Nie dawał najmniejszego oparcia. Wbijane haki odzywały się pod młotem niskim, długim dźwiękiem, który w miarę pogrążania się trzonka staje się coraz krótszy i wyższy. Moja prawa ręka zmieniała się powoli w nieczuły ze zmęczenia bochen. Czułem tylko serce, olbrzymie, dławiące serce, które wypełniało całą pierś gwałtownymi uderzeniami. O dwunastej wyszedłem z cienia przekroczywszy jego górną granice i siadłem na szczycie uskoku. Eryk wybierał drogę jakieś pięć metrów niżej.

Pode mną — ogromne, nieruchome powietrze. W jego dnie — popękane fale lodowca, częściowo okryte płytami śniegu. Daleko, w cieniu grzbietu, którym przyszliśmy, wysuwały się z obłoków inne, niższe. W najdalszej głębi horyzontu, za lodowcem Passanram, wznosił się nad mgłami straszliwy masyw Sinioichu, niczym skalista wyspa w oceanie. Śnieg na jego stokach urywał się zębatą linią pod szczytami. Cały ten ogrom skał, chmur i lodów pulsował w oczach zgodnie z tętnem krwi. Eryk stanął przy mnie zwijając powolnymi, rozważnymi ruchami linę. Wpatrywałem się w nagi szczyt Sinioichu, gdy wtem coś zadrgało w jego ścianach. Olbrzymi język śniegów, wypełniających główny żleb, stanął dęba, odchylił się wolno w tył, przez mgnienie trwał tak i zaczął spadać jakimś niesamowicie zwolnionym ruchem. Bezgłośnie, w martwej ciszy, runął na zbocze. W mgnieniu oka widok zamknęły chmury pyłowe. Zakotłowało się. Lawina sunęła coraz szybciej, aż dopadła do niskiej mgły, rozerwała ją i zniknęła. W górze świeciły starym lodem obnażone stoki. Może sekundę trwał spokój — i na przeciwległym stoku podniósł się biały dym, jak od wybuchu. Szła druga lawina, za nią trzecia i jeszcze jedna. Waliły w mgłę, darły ją na strzępy. Dopiero teraz doszedł nas głuchy łoskot: tyle czasu potrzebował dźwięk, żeby przebyć przestrzeń od lodowca Passanram. Grzmot wzmagał się i cichł, rozbijał się w bocznych dolinach i znowu wracał. Teraz ponad strzępy mgły wznosić się począł obłok najdrobniejszych cząstek śniegowych, wyrzuconych w powietrze — i nagle oczy poraziła olbrzymia tęcza, rozpięta nad otchłanią.

Eryk dawno już był przy mnie. Obaj patrzyliśmy na to, co działo się w dole, wreszcie on ocknął się pierwszy: czasu mieliśmy mało, trzeba było ruszać. Zwróciliśmy się ku szczytowi Kanczu. Od tego miejsca grań wznosiła się ogromnie zatoczonym łukiem. Gdy wiatry wieją stale w jedną stronę, śnieg na grani zaczyna wysuwać się poza nią, w próżnię, tworząc cyple wychylone w przepaść, ledwo trzymające się oblodzonych stoków. Od dołu widać całą napowietrzność tych występowy w górze jednak, gdzie idzie się granią, wszędzie bieleje oślepiający śnieg, maskując jednakowo samą grań i te zdradliwe występy. Prawe zbocze aż do stożka szczytowego stanowił obryw, ledwo pobielony smugami śniegu. Właśnie w tę stronę wysuwała grań setki lotnych półwyspów. Jedne uniesionymi łbami zdradzały swą obecność, inne stanowiły pozorne przedłużenie grani. Oko daremnie błądziło w oddali, usiłując zapamiętać najniebezpieczniejsze miejsca. Wszędzie tysiące tęcz, iskier słonecznych, przepaść powietrza i blade, niezmącenie spokojne niebo.

Z uniesionym czekanem, trzymając silnie zwinięta i częściowo zarzuconą na bark linę, ruszyłem za Erykiem, który teraz prowadził.

Śnieg, bardzo głęboki, ożywał przy dotknięciu, burzył się, kotłował i płynął w dół całymi rzekami. Stożek szczytowy stał na wprost nas na tle nieba, od zachodu ośnieżony, od wschodu nagi — spadzista, dachówkowato nawarstwiona skała. Szliśmy jeden za drugim, mając go w oczach. Eryk zboczył: grań rozszerzała się nieco, tworząc wygodne przejście. Przystanąłem. Biały występ sczezł jak zdmuchnięty. Bez głosu, przechylony wpół kroku, Eryk runął w otchłań. Lina była luźna.

Nie utrzymałbym go na pewno. Nie miałem czasu, aby się zabezpieczyć. Tak jak stałem, odbiłem się ze wszystkich sił i skoczyłem w przepaść po przeciwnej stronie. Zawyło w uszach, zawirowały czarne płaty zbocza. Potem szarpnęło mnie strasznie i straciłem przytomność. Zbudził mnie ból w zesznurowanej piersi. Dusiłem się. Lina drżała lekko, napięta. Nad głową miałem występ skały, oddalony niewiele, kilka zaledwie metrów. Oblodzona grań była jakby krążkiem: wisieliśmy po obu jej stronach. Próbowałem zawołać. lecz gardło miałem zdławione. Lina ciągnęła w pasie z jednakową siłą. Podniosłem dłoń: była oblana krwią, która obryzgała głowicę czekanu. Nie puściłem go w upadku. Nie czułem żadnego bólu.

Trudno mi było oddychać, nie mówiąc już o wołaniu. Musiałem przerzucić plecak, aby poszukać jakiegoś chwytu. Nie znalazłem nic; wbiłem hak i krok po kroku, centymetr po centymetrze wlazłem na grań. Ostrożnie wspiąłem się na jej zrąb i płasko położyłem na brzuchu.

Lina, opasując występ, zbiegała pionowo po przeciwnej stronie, gdzie zniknął Eryk, Kołysała się bardzo wolno, jak ogromne wahadło. Nie mogłem go dojrzeć. Urwisko leciało tu stromo, śnieg bielił się pomiędzy płytami jak napięte, białe struny. Przyszła mi straszna myśl, że roztrzaskał sobie głowę i wisi tam, ciężki trup, huśtający się na rozminiętej linie. Raz jeszcze wychyliłem się i wtedy zobaczyłem go. Wisiał tam, bezwładny jak worek.

Przestałem opowiadać. Zbyt silnie poruszył mnie zbudzony obraz. Rozejrzałem się po kabinie, jakby szukając pomocy do odparcia wywołanej wizji. Po długiej chwili ciągnąłem:

— Eryk żył, ale był nieprzytomny. W upadku uderzy; głową o skałę. Kiedy wyciągnąłem go na grań po godzinnej pracy, włosy miał czarne i twarde jak węgiel od zmarzłej krwi. Oddychał płytko. Zanim obandażowałem mu, jak umiałem, czaszkę, upłynęło jeszcze pół godziny. Było pół do czwartej. Ruszyłem z powrotem, zostawiwszy jego plecak i zapasowe liny. Najpierw spróbowałem go wlec. ale to było niemożliwe, więc władowałem go sobie na plecy. Przy pierwszym kroku omal nie upadłem. Zrobiłem drugi. Jeszcze jeden. Jeszcze jeden. Potem poszedłem. Po godzinie byłem nad wyrwą w grani. Opuściłem go na linie i sam zszedłem. Dalej zaczynała się pochyłość, więc lżej było iść. Tłukł mi głową o barki, o ramiona. Nie mogłem temu zaradzić. Niebo ciemniało już na wschodzie, kiedy doszedłem do śniegowych wież. Nie mogłem przebyć ich z Erykiem. Wiedziałem o tym. Wiedziałem także, że zamarzłby, zanim wróciłbym z kimś — o ile w ogóle byłbym w stanie zrobić tę drogę jeszcze raz. Dlatego zszedłem na zbocze lawinowe i po prostu ruszyłem przed siebie, na przełaj. Miałem jedną szansę na sto, może na tysiąc, że lawina nie pójdzie, i wygrałem ją, ale było mi to zupełnie obojętne. Wiedziałem tylko jedno, że muszę iść, więc szedłem. Wspiąć się z powrotem na grań po trawersie nie mogłem. Ciężar na plecach przyciskał mnie do zbocza. Upadłem kilka razy; w pewnej chwili zacząłem zsuwać się z nim razem, coraz szybciej. Mignęła myśl: „Nie warto. Dosyć”. A jednak instynktownie wbiłem czekan w śnieg i zatrzymałem się. Owiązałem śpiwór liną i zacząłem się wspinać. Co kilka metrów przystawałem, okręcałem linę wokół czekana i podciągałem śpiwór do góry. Było już ciemno, kiedy osiągnąłem grań. Wsunąłem się do śpiwora. Tak przeleżałem całą noc — razem z Brykiem. Noc była niezwykle ciepła, zwiastująca nadejście monsunu, i to mnie uratowało przed zamarznięciem. Gdy tylko góry zarysowały się na rzednącej ciemności, wstałem. Kiedy znowu brałem go na plecy, nie mogłem oprzeć się myśli, że umarł. Zbliżyłem łopatkę czekana do jego ust: okryła się mgłą. Ruszyłem w drogę. Okulary ochronne straciłem w upadku, więc powieki już koło południa zaogniły się od blasku. Chwilami traciłem świadomość tego, co się dzieje, nawet tego, że moje nogi poruszają się, że idę. Czasem z odrętwienia budził mnie jego oddech grzejący mi kark, czasem sam wydawałem jakieś chrypienie czy jęk i to mnie na chwilę trzeźwiło.

Kilka razy zdawało mi się, że już nie mogę. Wtedy mówiłem sobie: jeszcze piętnaście kroków i rzucę go. A kiedy doszedłem: jeszcze dziesięć kroków. I tak wciąż. Przy mijaniu niskiego progu potknąłem się i upadłem w śnieg. Nie chciałem się podnieść. Ogarniała mnie rozkoszna senność. Wtem usłyszałem wyraźny głos tuż nad uchem: „On nie żyje.” Poderwałem się na rękach i ukradkiem, jak złodziej, zacząłem rozwiązywać linę, którą był do mnie przywiazany. Wtedy poczułem jego serce. Biło. Wstałem i poszedłem dalej. Co było potem, nie pamiętam. Jadłem zdaje się śnieg, bo coś paliło mi gardło lodowatym ogniem. Musiałem być nieprzytomny. Towarzysze, czekający na nasz powrót w jedenastym obozie, mimo że sami byli chorzy, wyszli w południe naprzeciw i około drugiej zobaczyli czarną plamkę na szczycie grani. Sądzili, że wraca tylko jeden z nas. Byli już blisko, gdy zorientowali się w pomyłce. Wołali, abym przystanął i zaczekał na nich. Dawali mi rady przy schodzeniu. Nie słyszałem niczego. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Miałem iść: to wszystko. W połowie drogi dotarli do mnie i odebrali mi go. Owiniętego w płachtę namiotową znieśli do obozu. Mnie także trzeba było zanieść: gdy tylko zdjęli mi go z pleców, od razu upadłem twarzą w śnieg, jakby to on trzymał mnie do ostatniej chwili. Nie poznawałem nikogo.

Przez dłuższą chwilę trwało milczenie. Nie patrzyłem już na nikogo, mówiłem jakby do czarnego ekranu, do nieskończonej pustki, w której żarzyło się mrowie gwiazd:

— Kiedy się obudziłem, świeciło słońce i było ciepło. Chciałem poruszyć nogą, ale nie mogłem: była w gipsie. Pod palcami miałem miękką kołdrę, w oknie pokoju widać było niebo pełne białych obłoków monsunu. Ktoś wszedł i zaskoczony tym, że otworzyłem oczy, stanął w drzwiach. Pogłaskałem kołdrę, a ponieważ nie zniknęła, rozpłakałem się.

Znów przestałem mówić.

— Było to w pierwszym obozie, w Gangtok, siedem dni po wypadku. Miałem kostkę pękniętą, nie wiem, jak to się stało. Miałem też rozszerzenie serca — lewa komora przesunęła się niemal pod pachę. Byłem słaby, tak słaby, że ledwo mogłem mówić.

Teraz zapanowała cisza tak długa, jakbym już skończył. Arseniew unosząc głowę spojrzał mi w oczy.

— On zginął, prawda?

— Tak. Umarł na drugi dzień po tym, kiedy go przyniosłem. To wszystko… było niepotrzebne.

— Nieprawda! — ostro, prawie groźnie powiedział Arseniew. — I nikomu nie wolno tak mówić — nawet panu!

— Chce pan powiedzieć, że to było bohaterstwo? — powiedziałem rozdrażniony. — Towarzysze wyprawy dawali mi nieraz do zrozumienia, że ich szacunek dla mnie zwiększył się po tym… a mnie to tylko gniewało. Przecież ja go tam nienawidziłem. Co tam! Możecie wiedzieć wszystko. Kląłem i modliłem się, żeby umarł, w kółko się modliłem!

— Ale szedł pan dalej! Nie odpowiedziałem.

— W świecie naszym — powiedział Arseniew — nie ma strachu, nędzy, nie ma tych okrutnych prób, jakim człowiek dawniej był poddawany, ale byłoby źle, gdybyśmy pod wpływem dobrobytu utracili to, co najistotniej różni nas od wszystkich innych stworzeń. Niewątpliwie, różnica między człowiekiem a zwierzęciem leży w naszym rozumie… w tym, że używamy narzędzi… że mamy mowę, że lecimy w gwiazdy, ale poza tym wszystkim jest jeszcze to, co czyni nas niekiedy wytrzymalszymi od naszych ciał, silniejszymi od naszych mięśni i twardszymi od kości. To, co każe nam stawiać na sprawę z góry przegraną — w imię drugiego człowieka. Nad tę siłę, upór czy wierność, jakkolwiek to nazwać, nic nie ma cenniejszego, bo najwyższą miarą dla człowieka jest drugi człowiek. Śmierć przyjaciela ani na włos nie odebrała sensu pańskiemu postępowaniu. Nazwę, którą panu nadano: „człowieka z Kangchendżongi”, jeszcze nie znając pana wymawiałem z naciskiem na pierwsze słowo, a nie na drugie, bo tam szło nie o egzotykę wyprawy, lecz właśnie o człowieka, a pan był nim do końca, pilocie! Obyśmy wszyscy wszędzie i zawsze umieli stać z otwartymi oczami.

Wstał i uderzył dłonią w stół.

— A reszta, przyjaciele… reszta jest milczeniem.

Gwiazda ziemi

Dwudziesty dzień podróży. Kosmokrator z wyłączonymi silnikami pędzi jako nowe ciało niebieskie wokół Słońca, ścigając Wenerę, której fazy, zmieniające się jak księżycowe, można już dostrzec gołym okiem. Pęd ten jest jednak zupełnie niewyczuwalny. Kiedy nie patrzy się w telewizor, można by sądzić, że rakieta spoczywa nieruchomo na Ziemi. Godzinami krążę po centralnym korytarzu, przebiegam wszystkie galerie i przejścia grodzi ładunkowych i znów wracam na dół do trójkątnego korytarza, aż wypłoszy mnie stamtąd nie zmącona, jakby od wieków panująca cisza i równe, zawsze tak samo płonące, sztuczne światło dzienne.

Dzisiaj w południe, przechodząc koło laboratorium, usłyszałem, że ktoś się śmieje. Poznałem głos Arseniewa. Jego śmiech może zbudzić umarłego. Sądząc, że uczeni ukończyli już pracę (siedzieli w laboratorium od rana), otworzyłem drzwi i usłyszałem, jak Arseniew mówił do fizyka:

— Ależ to żarty, kolego! Kistiakowski wykazał przecież, że wał potencjału przy swobodnej rotacji wokół osi dwu — węglowej wynosi w etanie zaledwie dwie kilokalorie!

Tak mnie tym spłoszył, że mruknąwszy „przepraszam” cofnąłem się i poszedłem do wspólnej kabiny. Była pusta. Spojrzałem w telewizor. Skierowany był w stronę Ziemi; świeciła mocno, wyróżniając się spośród innych gwiazd wielkością i blaskiem. Trochę nad nią, białym, krągłym punktem, wisiał Księżyc. Patrzyłem tak może pół godziny, gdy wtem ktoś położył mi rękę na ramieniu. Drgnąłem. To był Arseniew. Jakiś czas staliśmy, milcząc razem, aż powiedział takim tonem, jakby nie pytał, lecz w samym sobie szukał odpowiedzi:

— Nostalgia.

Ziemia świeciła błękitnawo. W ekranie nie wyczuwało się wcale głębi przestrzeni. U samej jego ramy bladozłotawą smugą przechodziło pasmo Drogi Mlecznej. Astronom, nie zdejmując ręki z mego ramienia, powiedział ciszej:

— Czy… dlatego pan nas unika?

— Unikam?

— Ależ tak. Chociażby przedtem, w laboratorium. Uśmiechnął się.

— Nie chodzi pan na nasze narady, mimo że Lao — Czu i ja prosiliśmy pana. Poza tym, zaledwie siądziemy gdzieś blisko, wstaje pan i odchodzi. Zauważyłem to już kilka razy.

— Nie chcę po prostu przeszkadzać — rzekłem żywo. — Co do narad… uważałem, że to nie ma sensu. Przychodzić tylko po to, by siedzieć… i cóż mógłbym powiedzieć, czego byście już dawno nie wiedzieli? Jestem pilotem i…

— Do diabła z pilotem! — powiedział Arseniew i po błysku jego oczu poznałem, że naprawdę się rozgniewał. — Pilot i uczeni, co? Pan uważa nas za jakiś zbiór wszelkiej mądrości? Księgi… wzory… matematyka… — roześmiał się ze złością.

— Nie całkiem tak — odparłem. — Kiedy miałem sześć lat, do naszego domu przybył raz słynny pilot, który zatrzymał się w Piatigorsku na drodze Kanada — Biegun Północny — Australia. Ojciec przywiózł go samochodem… Był u nas na kolacji, przespał się, a rano poleciał dalej. Pamiętam jak dziś chwile, kiedy piliśmy herbatę… on siedział naprzeciw mnie i pił ze spodeczka rosyjskim zwyczajem, bo herbata mojej matki była bardzo gorąca i mocna… Siorbał ją tak powolutku i nic nie mówił, a ja wpatrywałem się w niego ze wszystkich sił, jak… do czego by to przyrównać… może jak astronom w takie zaćmienie Słońca, co zdarza się tylko raz na tysiąc lat… i starałem się wydrzeć mu jego tajemnicę. Siedział między nami, dosyć tęgi, spokojny mężczyzna w średnim wieku… poruszał się zwyczajnie, zwyczajnie jadł, dziękował, gdy mu podsunięto półmisek… a przecież nie to było naprawdę! Naprawdę był wielogodzinny lot dookoła świata, samotność kabiny rakietowej, chmury w dole, a nad głową gwiazdy. Kiedy był u nas i siedział za stołem, jadł i pił, zdawało mi się, że w każdej chwili może ulecieć czy zniknąć… bo to jest gość z innego świata, i to, co potrafię w nim dostrzec… że się uśmiecha… że ma złoty ząb… to wszystko jest zupełnie nieważne i nie naprawdę, a tego, co jest naprawdę, nie można dostrzec. Powtarzam panu, jak umiem, myśli sześcioletniego chłopca. A teraz, wracając do naszej rozmowy — nauka jest według mnie zawodem innym od wszystkich. Przebywacie w niej stale i kiedy jesteście z jednym z nas, takich nie wtajemniczonych, to jakbyście na chwilę opuszczali wasz świat, ale wiem, że w każdej chwili możecie do niego wrócić. Macie go zawsze, ten wasz świat, podczas kiedy ja…

— Podczas kiedy ja zostawiłem swój na Ziemi, czy tak? — przerwał mi Arseniew. Ściskał mi ramię niemal do bólu. Zdaje się, że nie wiedział o tym. Ten uścisk radował mnie.

— To, według pana, każdy uczony składa się z dwu części: widzialnej, tej, która je, śpi i rozmawia z „nie wtajemniczonymi”, i tej ważniejszej, niewidzialnej, która żyje w świecie naukowym? Nonsens. Nonsens, powiadam! I pański świat, i mój, i nas wszystkich jest tam, gdzie żyjemy i pracujemy, a więc w tej chwili tu, trzydzieści milionów kilometrów od Ziemi! Prawda, nauka jest moim zawodem. Jestem do niej przywiązany… więcej, to moja namiętność. Prawda, że czasem śnię wzorami matematycznymi… ale dlaczego panu wolno śnić o pilotowaniu, a mnie o mojej matematyce — nie? Mamy po prostu różne fachy w tym samym świecie. Okazuje się, że za dużo mówiliśmy o niezwykłych odkryciach i pomysłach, a za mało o ludziach, którzy je robią. Wobec tego zmienię plan dzisiejszego wieczoru… z pożytkiem nie tylko dla pana, ale i dla nas.

* * *

Po południu przechadzałem się w korytarzu, oczekując godziny czwartej, kiedy miałem objąć po Sołtyku dyżur nawigacyjny. Rozmyślałem, że podróż międzyplanetarna najbardziej różni się od każdej innej tym, iż zupełnie nie spostrzega się jej postępów i świadczą o nich tylko skomplikowane linie krzywe, które kierownik wyprawy wykreśla co wieczór na mapach przestrzeni. Brak tu zmieniających się widoków, gdyż gwiazdy wydają się nieruchome dzięki swej olbrzymiej odległości, nic się właściwie nie dzieje i dochodzi do tego, że są w ciągu dnia chwile, w których odczuwam po prostu nudę — i nic nie pomaga powtarzanie sobie, iż jestem podróżnikiem międzygwiezdnym.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła czwarta. Zawróciłem i powolnym krokiem ruszyłem ku Centrali. Dzieliło mnie od drzwi może pięć kroków, gdy nastąpiło potężne uderzenie, które cisnęło mnie o podłogę. Koziołkując poleciałem w głąb korytarza. Błysła myśl, żeśmy się z czymś zderzyli. Usiłowałem powstać, lecz bezskutecznie. Niepojęta siła przygniotła mnie do podłogi. Słyszałem ostry, wibrujący gwizd. Sądziłem, że to szum w uszach — ależ nie, to pracowały silniki! Zanim domyślałem to zdanie do końca, przyszło drugie uderzenie, skierowane przeciwnie. Poleciałem głową naprzód ku drzwiom Centrali. Odbiłem się od nich jak piłka, bo nastąpił nowy zryw, znowu do tyłu. Za każdym razem silniki wydawały gwiżdżący ton i milkły. Była sekunda, w której straciłem głowę. Pocisk, targany strasznymi zrywami, to rzucał się naprzód, to szarpał wstecz. Latałem w korytarzu jak ziarnko grochu w pudełku, którym ktoś mocno potrząsa, i gdyby nie gąbczaste chodniki, niechybnie rozbiłbym sobie czaszkę. Otwarły się drzwi najbliższej kabiny. Wypadł z nich Arseniew.

— Co się stało? — zawołał.

— Uwaga — krzyknąłem, lecz było już za późno. Zbił mnie z nóg. Obaj potoczyliśmy się do przodu. Budził się we mnie gniew. Katastrofa, dobrze, ale cóż to za obłędne podrygi! Przy następnym odbiłem się nogami od ściany i poleciałem prosto w drzwi Centrali. Otwarły się. Wpadłem z impetem do środka. Arseniew za mną. Uczepiłem się poręczy fotela i nie puściłem jej, choć rakieta, jakby wbijając się w niewidzialną przeszkodę, zadrżała, gwałtownie zahamowana. Dostrzegłem Sołtyka. Wstawał z kolan pod ścianą. Twarz miał we krwi.

— Do Prediktora! — krzyknął. — Do Prediktora! Wszystko działo się niesłychanie szybko. Odbiłem się i dopadłem tarczy aparatu. Jedną ręką chwyciłem opasującą go rurę, a drugą Sołtyka, kiedy zatoczył się blisko. Obaj trzymaliśmy się kurczowo rury. Sołtyk wyswobodził jedną rękę i sięgnął do dźwigni. Nowe targnięcie oderwało go ode mnie. Zdołałem uchwycić go z tyłu za kombinezon, który trzasnął mi w garści jak szmata. Sołtyk runął skosem przed siebie, głową naprzód. Nie mogłem nic zrobić. Patrzyłem Nagle na jego drodze, tuż pod ścianą najeżoną dźwigniami, prostuje się ogromna postać. To Arseniew. Nowe szarpnięcie, tym razem do przodu, podcina im nogi, ale Rosjanin, chwyciwszy inżyniera wpół, już go nie puszcza. Przelatują obok mnie. Ja i Arseniew kurczowo wczepiamy się w siebie. Jest moment, w którym lewą ręką trzymam się rury, a prawym ramieniem ogarniam ich obu. Zdaje mi się, że zostanę rozerwany na dwoje, że pękają mi mięśnie i nerwy. Ciemnieje w oczach. Wybucha we mnie jakaś straszna, zwierzęca wściekłość, nie wiem sam na co. Wydając gardłowy krzyk, trzymam i wiem, że będę trzymał do końca. W następnej sekundzie silniki milkną i robi się niezwykle lekko. Obaj z Arseniewem opasujemy rękami Sołtyka, który, podtrzymywany od góry i tyłu, rzuca się po prostu na dźwignie Prediktora, zrywa ołowiane plomby bezpiecznika przyśpieszenia, targa przewody łamiąc paznokcie, aż wydaje ochrypły okrzyk triumfu. Bezpiecznik, wyrwany z uchwytów, pada na podłogę. Prediktor znów włącza silniki. Słychać ich śpiew coraz potężniejszy. Niczym już nie hamowana strzałka grawimetru przechodzi przez czerwoną granicę. Jest 12 g. Widzę to, skulony z towarzyszami przy rurze Prediktora. Nie możemy jej puścić, bo działająca siła rzuciłaby nas wstecz i rozbiła o ściany. Pochyliwszy się, spleceni ramionami, wspierając się stopami o podłogę, we trzech, z największym wysiłkiem dygocących mięśni walczymy z rosnącym przyśpieszeniem, które odrywa nas od zbawczego pierścienia. Strzałka dochodzi do 13 g. Jeszcze to widzę, ale robi mi się ciemno przed oczami. Sołtykowi, który jest wciśnięty między nas obu, musi być trochę lżej. Skurczył się, jak sam to czasem robiłem przy lotach nurkowych. Przyciąga brodę ku piersi. Robię to samo. W oczach przejaśnia się. Kątem oka patrzę na ekrany — i dostrzegam wszystko.

W polu widzenia lewego porusza się coś — kilka małych plamek, świecących jak gwiazdy. Rosną z zawrotną szybkością. Za nimi pędzą inne. To meteory! Cały ich rój otacza rakietę. Jeden, ogromny, spada z góry. Wirując powoli, odświeca blaskiem odbitym na kanciastych krawędziach. Wyczuwam wprost fizycznie krzywiznę jego toru i miejsce w przestrzeni, w którym nastąpi zderzenie. Nie śmiem spojrzeć na Arseniewa, boję się, żebym od nagłego ruchu głowy nie stracił przytomności, a chcę widzieć wszystko do końca. Spod płyty Prediktora dobywa się przenikliwe brzęczenie. Kosmokrator, jakby chwycony potworną pięścią, zakręca gwałtownie. Buchają czerwone światła przetężenia. Rozlega się krótki ryk syreny alarmowej. Straszna siła ciska nas na metalową płytę Prediktora, wgniata klatki piersiowe, dusi, łamie. Oczy mam szeroko otwarte, ale przestaję widzieć. Nagle z Prediktora dobiega leciutki trzask i silniki milkną. Robi się zupełnie cicho. Stoimy dysząc ciężko, na miękkich jak z waty nogach. Tarcze ekranów są zupełnie puste i ciemne. Jest taka cisza, taki zupełny spokój, że nie chce się wierzyć we wszystko, co przeżyliśmy przed chwilą. Można by monetę postawić na tarczy Prediktora — tak równy jest lot rakiety. Pomagam Arseniewowi ułożyć Sołtyka na fotelu, podchodzę do drugiego i padam nań raczej, niż siadam. Milczymy długo. Nareszcie odzywam się:

— Trzeba zobaczyć, co z tamtymi.

— Idź pan — mówi Arseniew. Wstaję i kieruję się do drzwi, wtedy dodaje:

— Przydałoby się trochę eteru czy alkoholu. Odwracam się i widzę, że Sołtyk leży bezwładnie na fotelu. Zemdlał.

Nasi towarzysze wyszli obronna ręką ze spotkania, które tak źle mogło się skończyć. Wszyscy znajdowali się w kabinach, jedni w łóżku, inni w fotelu, i dzięki temu uniknęli niebezpiecznego ciskania o ściany. Najwięcej dostało się nam trzem. Sołtykowi jakaś ostra krawędź rozcięła skórę na czole. Arseniew, jak się okazało, ma pęknięta w przegubie kość, a ja — rozbity mięsień barkowy, kilka siniaków i ogromny guz na ciemieniu.

Wychodząc zderzyłem się z Czandrasekarem i Oswaticzem: biegli do Centrali, pełni najgorszych przeczuć. Dzięki wewnętrznym telewizorom widzieli w kabinach przebieg całego wydarzenia. Sołtyk wyjaśnił nam później jego szczegóły. Kosmokrator lecąc w przestrzeni, która według map gwiezdnych jest zupełnie pusta, wtargnął pomiędzy meteory tworzące rój o rozciągłości około tysiąca kilometrów. Zaledwie echo radarowe odbiło się od najbliższych, Prediktor włączył silniki i zaczął wymijać nadlatujące meteory. Fatalnym zbiegiem okoliczności ich potok miał kierunek zbieżny z naszym własnym i to przedłużyło znacznie groźne spotkanie. Lawirując Prediktor na przemian rozpędzał i hamował pocisk. W całej tej akcji przeszkadzał mu nadmiarowy bezpiecznik przyśpieszenia, nie pozwalając rozwinąć szybkości dość wielkiej, by wyniosła nas z tego przeklętego sąsiedztwa. Kiedy Sołtyk wyłączył bezpiecznik, szybkość wzrosła gwałtownie i udało się nam umknąć. Całe spotkanie od początku do końca trwało niespełna półtorej minuty. Kiedy mi to powiedziano, nie chciałem wierzyć i przekonał mnie dopiero zapis na taśmie filmowej, zarejestrowany przez automatyczne urządzenie Prediktora. W czasie ożywionej dyskusji nad wypadkiem Tarland obandażował Sołtykowi głowę, Arseniewowi zaś złożył kości i wstawił mu ręką w szyny. W pewnej chwili astronom spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko, pokazując na przedramię z pięcioma czarnymi znakami.

— Dobrze mnie pan trzymał — rzekł — to pański chwyt!

Potem poszliśmy do Centrali, gdzie odbyło się badanie całości rakiety. Można je przeprowadzić w ciągu kilku minut dzięki temu, że we wszystkie węzłowe miejsca konstrukcji wprawione są kryształy kwarcu, od których wiodą do Centrali przewody elektryczne. Kryształy te są jak gdyby nerwowymi ciałkami czuciowymi: przemieniając każdy ucisk na prąd elektryczny, wskazują, jakie siły i napięcia panują wewnątrz konstrukcji rakiety. Sołtyk włączył to urządzenie, zwane siecią piezoelektryczną. Świecące indykatory ustawiły się na miejscach prawidłowych. Kosmokrator nie poniósł najmniejszego szwanku, jeśli nie liczyć zbitych naczyń stołowych i czterech czy pięciu przyrządów laboratoryjnych, które nie dość dobrze były umocowane. Tarland miał pewne wątpliwości, czy mogę objąć przypadający na mnie dyżur nawigacyjny, lecz udało mi się go przekonać. Gdy wszyscy opuścili Centralę, biolog powrócił za chwilę, przynosząc jakieś tabletki wzmacniające, i kazał mi je zażywać co godzinę. Nie odszedł, póki nie połknąłem pierwszej. Zdawało mi się. że jest wcale rad z wypadku, dzięki któremu ma wreszcie coś do roboty.

Aż do końca dyżuru, odczytując wskazania instrumentów, spoglądałem z pewną podejrzliwością w rozgwieżdżony ekran telewizorów. Tak cicha zawsze i pusta przestrzeń międzyplanetarna ukazała nam dzisiaj swą nową, mniej spokojna, stronę. O ósmej zmienił rnnie Oswaticz; w oczekiwaniu kolacji znów przechadzałem się korytarzem i mogłem do końca domyśleć przerwane przedtem rozważania.

Oto jeszcze jedna cecha podróży pozaziemskiej: między jej normalnym biegiem i najniebezpieczniejszą przygodą nie ma żadnych przejść. Marynarz i lotnik spostrzegają oznaki nadchodzącej burzy na długo przedtem, zanim dostaną się w jej orbitę; tutaj niebezpieczeństwo strzela z zupełnego spokoju, jak grom z jasnego nieba, i równie nagle znika. Pomyślałem, co by się stało, gdyby jakiś impuls prądów opóźnił się o ułamek sekundy w głębi Prediktora. Strzaskany, pusty, pomknąłby Kosmokrator z porywającym go strumieniem meteorów, by lecieć z jednej nieskończoności w drugą.

* * *

Byłem ciekawy, czy astronom nie zapomni o swojej rannej obietnicy; okazało się, że pamiętał. Późnym wieczorem zgromadziliśmy się jak zawsze za okrągłym stołem i Arseniew opowiedział nam o swojej młodości.

— Ojciec mój był astronomem. Wszyscy jeszcze w szkole musieliście słyszeć jego nazwisko, związane na zawsze z teorią przesunięć prążków widmowych i resyntezą materii z fotonów. Urodziłem się i rosłem w cieniu jego ogromnej sławy. Przewyższał mnie — jak góra. Wszystko, czegokolwiek chwytałem się w czasie studiów, każdy gigantyczny problem był dlań błahostką albo niewartym słów wspomnieniem. Miałem nad nim tylko jedną przewagę: młodość. Przygotowując się do pracy doktorskiej, nie chciałem wziąć tematu, który mi zaproponował. Chciałem robić wszystko sam. Miałem przecież dwadzieścia lat. Niekiedy żartem mówiłem mu: „Jeszcze o tobie będą mówić — a, to ojciec tego słynnego Arseniewa” — ale na razie było właśnie na odwrót. Ten żart zawierał w sobie kroplę goryczy. Byłem tak niecierpliwy, że przeszkody, których nie mogłem pokonać rozumowaniem, starałem się brać samą pasją. Ojciec obserwował mnie spokojnie i w milczeniu, jak jedną ze swoich wybuchowych gwiazd. Raz przybiegłem do niego z jakimś nadzwyczajnym pomysłem. Wysłuchał mnie i wyraził swoją opinię rzeczowo i wyczerpująco, jak na seminarium. Pomysł mój nie był nowy; wysunął go jeszcze dwadzieścia lat wcześniej jakiś astronom francuski.

Budujesz na piasku — powiedział ojciec. — Nauka składa się z dwu rzeczy. Po pierwsze, z cierpliwego, ciągłego zbierania nieprzeliczonych faktów, ze spisywania ich i gromadzenia, z pomiarów i obserwacji. W ten sposób powstaje olbrzymi katalog, usiłujący ogarnąć nieskończoną rozmaitość form materii. Po drugie — z olśnienia, które czasem w jednej chwili rozjaśnia umysł badacza i ukazuje wzajemne zależności zjawisk. To olśnienie przychodzi bardzo rzadko i jest darem nielicznych. Nasza codzienna, niewdzięczna i żmudna praca ciągnie się całymi latami, nie przynosząc widomych rezultatów. Na skrzętnym gromadzeniu obserwacji upływa niejedno życie, do końca nie rozświetlone takim błyskiem, ale w nazwiskach unieśmiertelnionych największymi odkryciami skupiony jest, jak w soczewce, mrówczy trud tysięcy bezimiennych badaczy. Ich praca pozwoliła komuś w chwili natchnienia pojąć i wyjaśnić jedną z tych nieprzeliczonych zagadek, które nas otaczają. A ty chcesz dokonać czegoś wielkiego sam, i to natychmiast? Nic z tego nie będzie”…

Byliśmy wtedy w ogrodzie naszego domku pod Moskwą. Pośród kwiatowych klombów stoi granitowy obelisk, który dziad mój, także astronom, wzniósł ku czci Einsteina. Nie ma na nim żadnego napisu, żadnych słów, tylko litery wzoru na równoważność materii i energii:

E = m·c 2

Doszliśmy ścieżką do obelisku. Ojciec powiedział: „Ten wzór ważny jest dla całego wszechświata. Czy możesz to w pełni zrozumieć? Nie. Ani ty, ani ja, ani nikt na świecie. Jak w garści zaczerpniętej nocą wody odbija się nieskończoność nieba nad nami, tak w tym wzorze zawarte są wszystkie przemiany materii i energii, które zachodziły przed trylionami lat, gdy nie istniało jeszcze Słońce ani Ziemia, ani planety. Są w nim pulsacje gwiazd, kurczenie się i rozprężanie galaktyk, zapłon i stygnięcie chmur mgławicowych. Życie rodzi się i zamiera na planetach, słońca wybuchają i gasną — a ten wzór jest wciąż ważny, i tak będzie w nieskończoność. Czy zaczynasz rozumieć? W naszym świecie nie ma innej wiary prócz wiary w człowieka i innej nieśmiertelności prócz takiej, jaka wyryta jest na tym kamieniu. Walcząc o nią, trzeba mieć bardzo gorące serce zimną głowę i surową świadomość tego, że możesz dokonać życia nie zrobiwszy w nauce nic — bo nie zawsze odkrywają prawdy ci, którzy tego najbardziej pragną… Wolno ci mieć nadzieję, ale to ci niestety nie pomoże — nikt ci nie pomoże, jeśli przez pomoc rozumieć receptę na odkrycie. Natomiast pomoc w postaci doświadczenia innych stoi dla ciebie otworem — tak samo moja, jak tych wszystkich, którzy poświęcili się nauce — teraz i tysiące lat temu. Usiądź tu, na tej ławeczce, którą postawił twój dziadek — on także przebywał tu nieraz długo — i zastanów się dobrze, czy warto.”

Arseniew zamilkł.

— Tego wieczoru i później czułem czasami spojrzenie ojca. Chciał poznać moją odpowiedź na postawione pytanie, ale — sam nie wiem dobrze, czemu — może z braku odwagi — zwlekałem. Tak, że mu tego „warto” nie powiedziałem. Kiedy w pół roku później zbliżało się zaćmienie Słońca, miałem wyjechać do Australii z ekspedycją astronomiczną. Ojciec czuł się źle i wahałem się, ale kazał mi jechać. Umarł, kiedy mnie nie było. Nie byłem nawet na pogrzebie i dlatego — trudno mi wytłumaczyć, ale tak właśnie było — wiedziałem o jego śmierci, lecz nie wierzyłem w nią. Po powrocie przez dwa tygodnie byłem w Moskwie, miałem mnóstwo spraw do załatwienia, związanych z ekspedycją, ze zbliżającą się obroną mojej pracy doktorskiej, ze śmiercią ojca, tak że dopiero w październiku wyjechałem na kilka dni pod Moskwę do naszego domku. Przyjechałem sam, w domku nie było nikogo, ale ktoś posprzątał pokoje i zapalił w hallu ogień na kominku. Przechodząc obok pokoju ojca, odruchowo chciałem zapukać trzy razy, jak to zawsze robiłem na znak, że jestem — i stanąłem z podniesioną ręką. W futrze, tak jak wszedłem, zbliżyłem się do kominka i poczułem zapach dymu brzozowego, bijący z paleniska. Dopiero w tej chwili uwierzyłem, że naprawdę go nie ma. Stałem tak przed kominkiem, nie wiem, jak długo. Zdarza się bardzo rzadko, że w jakimś starym, wytartym słowie otwiera się nagle otchłań, w którą można zajrzeć. Tam, przed tym kominkiem z trzaskającymi polanami, zrozumiałem słowo „nigdy”. Na Ziemi żyją i będą żyć tysiące, miliony, miliardy ludzi, lepszych i gorszych, wielkich i małych, lecz w tym przez wieki idącym pochodzie nigdy już nie będzie tego jednego człowieka, którego kochałem tak bardzo, że o tym nie wiedziałem. Tak samo kochamy wszyscy Ziemię i tak samo nie zauważamy jej, wszechobecnej i oczywistej, po prostu koniecznej. Wartość wszystkiego oceniamy dopiero w chwili utraty. Tak. Jest to dla mnie wspomnienie bardzo bolesne, ponieważ straciłem wtedy nie tylko ojca, ale i tę niejasna, lecz potężną, głuchą i ślepą wiarę młodości w to, że nic jej się nie oprze, że wszystko zdobędzie i i niczego nie będzie musiała rezygnować. Ale jest to zarazem wspomnienie bardzo cenne, bo takie chwile czynią człowieka silniejszym i oczyszczają go. Myśl o świecie zupełnej szczęśliwości może wylęgnąć się tylko w umyśle głupca, bo nawet w najdoskonalszym świecie będzie zawsze nad” człowiekiem niebo Wszechświata z zagadką swej nieskończoności, a zagadka oznacza niepokój. I to jest bardzo dobrze, bo on każe nam myśleć.

Potem, kiedy towarzysze wychodzili, by udać się do swoich kabin, Arseniew jakby od niechcenia zwrócił się do mnie:

— Zostanie pan jeszcze chwilę? Posłuchamy radia.

Skinąłem głową. Jakiś czas siedzieliśmy na wyściełanych fotelach, a z głośnika, umieszczonego w obiciu ścian, płynęła przytłumiona muzyka: Czajkowski. Kiedy zamilkła, nastąpiła cisza tak zupełna, jaka na Ziemi zdarza się chyba tylko na najdalszym odludziu, na morzu czy w górach. Zdawało się, że w miękko oświetlonym nieruchomym wnętrzu jesteśmy poza czasem i przestrzenią. Wśród gwiazd ekranu paliła się błękitna iskra Ziemi. Arseniew zagadnął mnie o moją młodość: opowiedziałem mu o dziadku, o pierwszych drogach górskich, o moim rodzinnym Kaukazie. Znał go bardzo dobrze; okazało się, że zwiedził wiele szczytów, które we wspomnieniu były jak gdyby moją własnością. Mówiliśmy o graniach owianych burzą, o zamarzających w śnieżycy obozach, o desperackich wspinaczkach, kiedy życie zależy czasem od tarcia jednego gwoździa o kamień, o zdradliwym śniegu i odwrotnie uwarstwionych skałach, luźnych, wyłamujących się chwytach i o chwili, kiedy się staje na ostatnim, najwyższym głazie szczytu. Rozmowa nasza napełniała się milczeniem; zamienialiśmy krótkie, urywane zdania, niezrozumiałe dla kogoś obcego. Budziły obrazy tak silne i czyste, że czas, który od nich dzielił, przestawał istnieć. Zdawało mi się, że znam Arseniewa nie wiedzieć jak dawno. W pewnej chwili zdziwiło mnie, że nie wiem, jak mu na imię. Spytałem go.

— Piotr.

— Czy pan jest — sam? Uśmiechnął się.

— Nie, nie jestem sam.

— Ale ja nie mam na myśli pracy — powiedziałem trochę zmieszany własną śmiałością — ani rodziców.

Skinął głową na znak, że rozumie.

— Nie jestem sam — powtórzył i spojrzał na mnie. — A pan? Może w tej chwili jakaś dziewczyna stoi w ogrodzie ł patrzy w niebo, gdzie świeci biała Wenus?

Milczałem, a on wziął to za zaprzeczenie. Podniósł głowę. Powoli przestał się uśmiechać. Poszedłem za jego wzrokiem. Patrzył w czarny ekran z podwójną gwiazdą Ziemi.

— Tego pan jeszcze nie wie. Pośród miliardów, które pracują, bawią się, martwią, cieszą, robią wynalazki, budują domy i słońca atomowe, wśród tłumów tych nieprzeliczonych istot jest dla mnie jedna. Jedna, pilocie. Rozumie pan? Jedna.

Lot w chmurach

Trzydziesty dzień podróży. Wczoraj ominęliśmy asteroidę Adonisa w pobliżu miejsca, gdzie jej orbita przecina orbitę Wenery. Od tej chwili silniki ruszyły. Mkniemy śladem uciekającej przed nami Wenus, która wchodzi właśnie w ostatnią kwadrę i rysuje się na niebie cienkim, białym łukiem. W przeciwieństwie do uczonych, poza godzinami dyżurów nie mam nic do roboty. W przystępie rozpaczy dziś rano rozebrałem motor helikoptera, z jakimś szczególnym wzruszeniem oczyszczając jego i tak niepokalanie lśniące części, i złożyłem go starając się na tę czynność zużyć jak najwięcej czasu. Przeczytałem już wszystkie książki z astronomii, które mam w walizce, przestudiowałem też materiały dotyczące atmosfery Wenus, w której przyjdzie mi prowadzić samolot — niestety, nadzwyczaj skąpe. Dowiedziałem się tylko — było mi to nie znane — że przez największe teleskopy można od czasu do czasu spostrzec „okna” pomiędzy chmurami: tak więc z powierzchni planety widać niekiedy bezobłoczne niebo. Trochę mnie to pocieszyło, bo już teraz, w piątym tygodniu podróży, zaczynam tęsknić za ziemskim błękitem. Po południu siedziałem w Centrali z Oswaticzem. Dobry to chłop, ale mruk jakich mało. Nigdy nie powie „tak” albo „nie”, ogranicza się do odpowiedniego kiwnięcia głowa. Dał mi fotografię Wenery z tak zwaną „wielką ciemną plamą” na samym brzegu tarczy, którą spostrzegliśmy przedwczoraj. Przy panującym u nas zupełnym braku zdarzeń było to prawdziwą rewelacją, ale i jej starczyło zaledwie na parę godzin.

Obejrzawszy raz jeszcze ową zagadkową plamę (która na zdjęciu nie większa jest od kropki drukarskiej), wyszedłem na korytarz. Spotkałem tam Sołtyka; chciałem go spytać, co będzie z naszym ziemskim czasem i podziałem doby na noc i dzień, który zachowaliśmy aż dotąd — przecież po lądowaniu będziemy się chyba musieli przystosować do czasu Wenery. Jednakże zapomniałem o tym, kiedy mi powiedział, że jutro rano przyspieszymy poważnie lot Kosmokratora. Na trasie pół miliona kilometrów, dzielącej nas od celu, odbędzie się próba maksymalnej chyżości rakiety, co zaoszczędzi nam prawie cztery dni podróży. Bardzo się ucieszyłem, ale chociaż później, po kolacji, obaj nawigatorzy podali nam szereg ważkich powodów technicznych, jakie skłoniły ich do tego przedsięwzięcia, nie mogłem oprzeć się myśli, że, podobnie jak wszyscy, pragnęli skrócić nieznośnie dłużące się oczekiwanie.

Trzydziesty pierwszy dzień podróży. Od rana trwały gorączkowe przygotowania. Trzeba było zbadać raz jeszcze umocowanie wszystkich przedmiotów w kabinach i zapasów w grodziach ładunkowych, sprawdzić stan przyrządów, zbadać i opatrzyć gąsienice podwozia, ukryte w wielkich lukach pod pokładem. Praca szła według dawno już przygotowanego planu. Ja zagrzebałem się w komorze dziobowej przy samolocie, i to tak, że zapomniałem zajść po komunikaty radiowe o jedenastej. Kiedy wreszcie przyszedłem do Centrali, wszyscy leżeli już na fotelach. Położyłem się i zapiąłem pasy. Sołtyk, odczekawszy jeszcze kilkadziesiąt sekund, dokładnie o dwunastej włączył urządzenie wysuwające pochłaniacze ze stosu atomowego. Odgłos silników, do tej pory ledwo słyszalny, jął się wzmagać z każdą sekundą. Leżąc miałem przed sobą wielki ekran telewizora z białą tarczą planety, a nad nim rząd oświetlonych zegarów. Strzałka szybkościomierza ruszyła z zajmowanej pozycji. Silniki grały coraz mocniej. W ich wzmagającym się śpiewie nie było najmniejszej wibracji; części konstrukcji, korpus rakiety, fotele zachowywały zupełny bezwład. Tylko wskazówki zegarów pełzły leniwie po zielonych cyfrach, wszystkie w jedną stronę, a wysoka nuta silników potężniała, aż wreszcie głos ich przepoił całą przestrzeń Centrali i nas wszystkich, wydobywając się jak gdyby z każdej cząstki metalu. Osiemnaście minut po dwunastej robiliśmy już koło stu kilometrów na sekundę, to znaczy w godzinie 360000 kilometrów. Gwiazdy wciąż były nieruchome, lecz tarcza Wenus, leżąca na wprost dziobu, rosła. Najpierw była jasnosrebrzystym, opalizującym dyskiem wielkości Księżyca, potem w jakiejś chwili dostrzegłem jej wypukłość. Jak rozdymana biała kula zajmowała coraz większą przestrzeń. Już tylko wąski rąbek dzielił jej matowo przeświecające brzegi od ramy ekranu. Jeszcze minuta i zapełniła go w całości. Wskazówki radarowych odległościomierzy posuwały sią równomiernie w oświetlonych sektorach skali. Wciąż jeszcze nie wyczuwaliśmy niczego poza wysokim śpiewem motorów. Podczas kiedy inne planety, jak Księżyc i Ziemia, odmieniały swój wygląd w miarę tego, jakeśmy się do nich zbliżali, ukazując coraz nowe szczegóły powierzchni, Wenus jaśniała wciąż jednakowo, jak gdyby nierealna, zagadkowa mleczna kula.

Lot na najwyższej szybkości trwał niespełna godzinę. Na ekranie dawno nie było już nieba, tylko wszechogarniająca, bezkresna białość, rozpływająca się gdzieniegdzie w srebrzyste i kremowe smugi. W pewnej chwili wydało mi się, że rakieta leci gdzieś koziołkując. Musiałem zamknąć oczy, a kiedy je otworzyłem, Sołtyk manipulował przy Prediktorze. Zawrót głowy minął. Kosmokrator przestał wirować wokół osi. Zarazem głos silników osłabł. Uszy napełniła hucząca, pusta cisza, w której usłyszałem powolne tony własnego serca.

Teraz Sołtyk ruchem dźwigni przesunął swój fotel tak, że znalazł się tuż przy głównym ekranie telewizyjnym.

— Proszę mi co dziesięć sekund podawać wysokość — zwrócił się do mnie. Skinąłem głową. Trzymając obie ręce na dźwigniach Sołtyk pochylił się, jakby chciał wejść w głąb ekranu.

— Dziewiętnaście tysięcy kilometrów — powiedziałem. Tyle dzieliło nas jeszcze od planety. Chmury leżały pod nami nieskończonym, jaśniejącym oceanem. Miejscami żarzyły się oślepiająco odbitym blaskiem słonecznym, gdzie indziej tworzyły się w nich lotne rozpadliny i głębokie czeluście. Kosmokrator, jak kamień uwiązany na długiej linie, zakręcał. Rosnąca siła wciskała nas w skórzane siedzenia fotel; w absolutnej ciszy doskonale słyszałem ich miarowe poskrzypywanie.

— Siedemnaście tysięcy.

Zerknąłem w bok na szybkościomierz. Robiliśmy teraz sześćdziesiąt kilometrów na sekundę. Gdyby rakieta z taką szybkością zetknęła się z atmosferą planety, nastąpiłby wybuch. Spojrzałem na Sołtyka. Zgarbiony, ciemny na tle pałającego ekranu, trwał nieruchomo z rękami na kierownikach.

— Szesnaście tysięcy trzysta.

Cały horyzont pod nami zatoczył się, przysiadł i stanął dęba. Przez rakietę przeleciało krótkie targnięcie, które rzuciło nami do przodu. W ekranie zapalił się fioletowy piorun i zgasł.

— Piętnaście tysięcy osiemset.

Znowu uderzenie słabsze od poprzedniego, lecz trwające dłużej. Fioletowe błyskawice strzelały z dziobu rakiety, rozgałęziając się w płonącą pajęczynę, przez którą przelatywaliśmy w ułamku sekundy. To były tlenowodorowe rakiety hamujące.

— Czternaście tysięcy.

Teraz od dziobu walił grzmot za grzmotem, przeszywając cały korpus pocisku. Głuche dudnienie, zrywy, opadające kaskady wybuchów, poprzedzielane krótkimi chwilami ciszy. Biała równina obłoków leżała pod nami skosem, a Kosmokrator pędził nad nią, lekko pochylony. Zrozumiałem, że zgodnie z klasycznym prawem astronautyki zaczynamy opisywać wokół planety spiralę.

— Dwanaście tysięcy sto.

Widać już było falowanie chmur. Pędziły coraz szybciej. W górze nad nami czarne gwiaździste niebo, w dole — nieskończona, mleczna równina, porzeźbiona cieniami i blaskami.

— Osiem tysięcy.

Osiem tysięcy kilometrów dzieliło nas od planety, to znaczy trzy czwarte jej średnicy. Sołtyk wciągnął głowę w barki i pochylił się jeszcze bardziej. Kosmokrator ryknął i zawibrował jak naciągnięta kwarcowa struna. Równocześnie horyzont wykonał pół obrotu w górę, położył się na bok i obsunął z powrotem w dół. To wstąpiły w akcję główne silniki, hamując nasz spadek, wyrzucanym przez dysze dziobowe strumieniem atomów. Głos ich w niczym nie był podobny do zwykłego śpiewu podróży. Rozpędzone w długiej rurze centralnej i gwałtownie wstrzymywane pędem gazy formowały u dziobu gorący obłok, przez który Kosmokrator przelatywał jak kula, drżąc i grając. Musiałem z całych sił krzyczeć:

— Tysiąc dziewięćset kilometrów.

Chmury to łączyły się, to rwały, pędząc w tył jak spienione fale wodospadu. Na ich równinie, świecącej matowym blaskiem masy perłowej, spostrzegłem cień pocisku, podobny do wąskiej kreski. Zapadał w jamy, znikał w głębi, by po chwili wyskoczyć na oświetlony słońcem obłok, podobny ubitej mocno, złocistej pianie.

— Sześćset kilometrów!

W werbel hamujących wybuchów wmieszał się jakiś nowy ton. Początkowo nie mogłem go ułowić, lecz po chwili spotężniał na tyle, że wyodrębnił się od pracy silników. Było to bardzo wysokie, aż kłujące pianie. Równocześnie spoczywające dotąd martwo wskazówki przyrządów aerodynamicznych zadrżały, jakby przez nie przeszedł niewidzialny prąd. Pianie rosło przechodząc w ostry gwizd. Wyło rozpruwane powietrze planety.

— Czterysta osiemdziesiąt!

Chmury rwały się pod pociskiem jak naciągnięte, dygocące struny. Łoskot dysz hamowniczych osłabł. Znowu spojrzałem na zegar: traciliśmy już szybkość kosmiczną, robiąc osiem kilometrów w sekundzie. Gęstniejąca atmosfera stawiała rakiecie coraz większy opór. Powietrze drgało zgęszczone na skrajach płaszczyzn natarcia, powodując migotanie całego obrazu w telewizorze. Chyżość Kosmokratora wciąż malała. Znów zagrzmiały serie wybuchów. Zegary areodynamiczne, wskazujące gęstość, ciśnienie i temperaturę powietrza, wachlowały żywo wskazówkami. Wóz, jak granat u końca lotu po krzywej balistycznej, przecinał, świszcząc, warstwy rzadkiej pary. Tuż przy nas śmigały rozchwiane śnieżyste pióropusze skondensowanych kryształków, łyskając srebrem w promieniach słońca. Niżej chmury stały pokłębioną, zwartą ścianą. Lecieliśmy naprzeciw niej z przerażającą szybkością. Jedno mgnienie i ekran zgasł jak owiany gęstym dymem.

Stada chmur pędziły rozpadając się jak spłoszone, ciężkie ptaki. Podałem Sołtykowi wysokość: 30 kilometrów, a już byliśmy w chmurach. Niezwykle wysoko wznosiły się na Wenerze! Powietrze było tak gęste, że nawet nasza stosunkowo niewielka szybkość wywoływała przeraźliwe wycie, przechodzące od basowo dygocących tonów do najwyższego świstu. Widoczność równała się praktycznie zeru. To pogrążaliśmy się w ciemnożółtym mroku, to wpadaliśmy w mleczną kipiel, pełną rozsianych tęcz. Sołtyk przełączał telewizor na radar, lecz wiele to nie pomogło. Skierowane w dół stożki promieni radarowych utykały bezsilnie w grzęzawisku obłoków, nie ukazując rzeźby gruntu. Lecieliśmy na oślep, podług żyrokompasu, zataczając wielki łuk wokół planety. W burozielonkawej poświacie, która wypełniała ekran, ukazywały się rozmazane kontury chmur leżących niżej, a w ich przerwach — warstwy jeszcze głębsze, aż do dna, w którym kształty zlewały się w mętną szarość.

Tłem słuchowym podróży był nieustanny, głuchy szum. Od długiego wpatrywania się w ekran nachodziło mnie chwilami złudzenie, że pod nami kotłuje się kipiel morska, a szum lotu jest łoskotem łamiących się fal. Złudzenie to stało się po jakiejś godzinie tak silne, że musiałem na pewien czas oderwać oczy od ekranu. Sołtyk obniżał lot coraz bardziej. Już tylko osiem kilometrów dzieliło nas od powierzchni, a widoczność wciąż równała się zeru. W chmurach, jak wskazywały przyrządy aerometryczne, znajdowała się zawiesina drobnych cząstek stałych, działająca jak pochłaniacz fal radarowych. Ciekaw byłem, co robi Sołtyk, lecz oczywiście o nic nie pytałem. Ogarnęło mnie najpierw rozczarowanie, potem zniecierpliwienie, wreszcie gniew: tak długo czekałem na chwilę, w której wsiądę do kabiny samolotu, i teraz, kiedy się zbliżała, po prostu bałem się, że stracę orientacją w tych przeklętych chmurach!

Obraz na ekranie zmienił się. Sołtyk przechodził na coraz krótsze i przenikliwsze fale radarowe. Falomierz nadajnika wskazywał: centymetr, pół centymetra, trzy milimetry… Naraz pełznące przez ekran masy rozwiały się i znikły. Ujrzałem powierzchnię Wenery — niestety, niewiele można było na niej rozeznać. Nierówności i garby terenu splatały się w szalonej ucieczce do tyłu w jakieś trzepoczące smugi, zielonkawe i brunatne. Sołtyk pracował teraz bez przerwy dźwigniami, to włączając silniki, to zwiększając hamowanie, aż pęd zmalał do najniższej dopuszczalnej granicy. Przebywaliśmy w sekundzie około trzystu metrów, lecąc nad wielką równiną. Wydawało mi się, że porasta ją gęsty las. Rozłożyste korony drzew czy też jakichś fantastycznych roślin, ogromne chaszcze, zagajniki, zarośla — wszystko to migało zbyt gwałtownie, by można którykolwiek szczegół poprowadzić wzrokiem. Gdy jednak statek obniżył się do czterech tysięcy metrów, ogarnęła mnie wątpliwość, czy owe fantazyjne kształty istotnie są roślinami. Zanim jednak zdołałem dobrze się im przypatrzyć, znikły. Pojawiły się płaskie, łagodnie opadające wzgórza. Gdzieniegdzie chmury nie sięgały do samej powierzchni planety. W jednej z takich luk, pośród zmieniających swoje kształty, leniwie płynących obłoków, zaciemniała sina chmura o czarnych ścianach, odbijająca się nieruchomością od oceanu pary. Był 10 szczyt górski. Teren podnosił się. Strzałka altimetru drgając doszła do siedmiu tysięcy metrów, Pod nami płynęły wielkie, wygarbione zbocza, czasem łysnął blask jakby odbity od lodu — to zaszkliły gładkie stoki. Potem gigantyczna panorama wypiętrzeń skalnych i głębokich dolin pogrążyła się w mgle. Pocisk nabierał wysokości. Dziewięć, dziesięć, jedenaście kilometrów. Coraz cieniej śpiewał rozrzedzony gaz, pruty dziobem Kosmokratora. Wreszcie Sołtyk zwrócił się ku mnie. Nic nie powiedział, ale w jego oczach wyczytałem, że przyszła moja godzina.

Oswaticz przejął stery od Sołtyka i podczas gdy pocisk leciał, zanurzony w mlecznych mgłach, odbyliśmy naradę. Pierwszą rzeczą było dokładne określenie składu atmosfery. Zgodnie z przewidywaniami okazała się daleko, niemal dwukrotnie rozleglejsza od ziemskiej. Ciśnienie na wysokości jedenastu kilometrów wynosiło 690 milimetrów słupa rtęci, a więc niemal tyle, co na poziomie ziemskich mórz. Chmury, według orzeczenia chemika, są bardzo rozmaitej konsystencji. Jak się zdawało, tworzą one kilka wzniesionych jedne nad drugimi pokładów. Najwyższe składają się ze spolimeryzowanego formaldehydu i cząstek jakiejś zagadkowej substancji, której dokładne zbadanie odłożono na później. Niższe zawierały prócz formaliny niewielką ilość wody. Tlenu było w powietrzu pięć procent, dwutlenku węgla — dwadzieścia dziewięć. Ż żalem pożegnałem się z piastowaną po cichu nadzieją, że przypuszczenia uczonych okażą się mylne i można będzie poruszać się na planecie bez skafandra tlenowego. Ponieważ lot w chmurach nie przynosił dokładnych danych o rzeźbie terenu i utrudniał badanie planety, a w dodatku manewrowanie rakietą na małej wysokości przedstawiało pewne ryzyko, postanowiliśmy lądować. Na obszarze około siedmiu tysięcy kilometrów, nad którym przelecieliśmy, nie dało się spostrzec wyraźnych oznak działalności istot rozumnych, ale w przekonaniu, że na pewno istnieją na planecie, postanowiliśmy po lądowaniu rozpocząć badania z zachowaniem niezbędnej ostrożności, na razie w stosunkowo niewielkim promieniu. Dzień miał w tej okolicy trwać jeszcze sześć dni ziemskich, tak że czasu było dosyć. Oswaticz zawrócił rakietę w stronę nizinnego kraju, który spostrzegliśmy przedtem. Pozostawało tylko zbadać dokładnie grunt i wyszukać możliwie równe miejsce do lądowania. Wyszedłem na górny pokład, żeby się przebrać, a kiedy wróciłem, już w skafandrze, wszyscy mnie otoczyli. Nie chciałem się z nikim żegnać. Przez wąską studnię udałem się wraz z Sołtykiem do komory dziobowej. Spoczywał tu na wyrzutni samolot: długa, wąska, stalowa kropla z daleko w tył odgiętymi skrzydłami. Ponieważ jego kabina jest hermetyczna, zdjąłem hełm, który zacieśniał pole widzenia.

— A więc wie pan już wszystko — rzekł Sołtyk — prawda?

Uścisnąłem mu mocno rękę i wszedłszy na skrzydło, jednym susem znalazłem się w kabinie. Hełm położyłem pod siedzeniem, żeby w każdej chwili mieć go pod ręką, włączyłem światła i zegary, raz jeszcze sprawdziłem zawory aparatów tlenowych i przez otwory luk spojrzałem na inżyniera. Był podniecony, lecz starał się tego nie okazywać.

— Zaraz wystrzelimy pana — powiedział — ale przedtem sprawdzimy jeszcze raz łączność.

Wiedziałem, że ją sprawdzał już ze sto razy — a ostatnio nie dawniej niż tego dnia rano, lecz tylko uśmiechnąłem się do niego. Wyszedł. Zostałem sam. Zatrzasnąłem przezroczystą kopułkę nad głową, docisnąłem śruby uszczelniające i wparłem się mocno stopami w stery. Wskazówka skakała na świecącej tarczy sekundnika. Wtem w słuchawkach rozległo się lekkie piśniecie i zaraz po nim głos Sołtyka:

— No jak tam, słyszy mnie pan?

— Doskonale.

— Jesteśmy teraz na dziewięciu tysiącach metrów, szybkość dziewięćset dwadzieścia na godzinę. W porządku?

— W porządku.

— To może pan włączyć silnik. Kontakt?

— Jest kontakt — odparłem wciskając guzik zapłonu. Rubinowe oczko zażarzyło się w seledynowym półmroku.

— Pilot gotów?

— Gotów.

— Uwaga!

Rozległ się ogłuszający grzmot. Pokrywy dziobu rozpadły się i w płomieniu gazów wyrzutowych wyleciałem jak pocisk z lufy armatniej.

W oczy buchnął potop świateł. Jak walczący z wodą pływak zupełnie odruchowo wyrównałem stery. Kabina była oszklona wypukłymi szybami. W padającym zewsząd świetle, jak mucha w kropli jasnego bursztynu, leciałem głową naprzód przeciw kołującym mgłom i chmurom. Wycie dartego powietrza zapychało usta jak watą. Zdawało się, że kopułka trzaśnie, wgnieciona pędem. Rychło jednak utraciłem szybkość, jaką nadała mi wyrzutnia Kosmokratora, i zacząłem lecieć o własnych siłach. Patrzałem na szare, uciekające w bok mgły — wtem, jakby ktoś wsunął w nie szklany nóż, powietrze nade mną oczyściło się. Równocześnie błękitnawe światło oprowadziło brzuchy chmur jaskrawym konturem, rozległ się huczący gwizd i w dół runęły strumienie wody. Zrozumiałem, że bardzo blisko nade mną leci Kosmokrator, a zjawisko to wywołały gazy atomowe, wylatujące z jego dysz. Kopnąłem orczyk, żeby jak najszybciej wyprowadzić maszynę z niebezpiecznego sąsiedztwa; pełny odrzut rakiety, uderzając z bliska, mógł mi oderwać skrzydła.

— Halo! Jak tam, pilocie? Leci pan? — rozległ się głos w słuchawkach. Potwierdziłem i podałem kurs według żyrokompasu.

— Będziemy krążyć. Może pan schodzić w dół!

Prócz kotłujących się mgieł nie widziałem z mego siedzenia nic. Za to na małym, okrągłym ekranie pokładowego radaru nieprzerwanie płynęły kontury leżącego w dole terenu. Powolnym, tysiące razy wykonywanym ruchem położyłem maszynę na skrzydło i zacząłem spadać jak kamień. Na Ziemi nie musiałbym nawet patrzeć na altimetr; gdyż pozorna wielkość dostrzegalnych w dole przedmiotów, jak dróg czy rzek, przy pewnym doświadczeniu nieźle orientuje, tu jednak wpatrywałem się w jego tarcze, bacząc zarazem na ekran radaroskopu. Kiedy szybkość upadku stała się zbyt wielka, bardzo powoli wyprowadziłem maszynę z piki. Byłem w samym pułapie chmur i lecąc wpadałem i wypadałem na przemian z ich puszystych kłębów. Na dole nie było jednak ani śladu owej porosłej lasem równiny. Defilowały tam długie i szerokie, podobne do zastygłych ciemnych fal, nagie grzbiety. Zakomunikowałem to Sołtykowi.

— Weź pan półtora stopnia na wschód — powiedział. — I co tam z pańskim pelengiem? Kiepsko go słychać.

Miał na myśli sygnały radiowe wysyłane automatycznie przez moje radio, dzięki którym na pokładzie Kosmokratora można było określić, gdzie znajduje się samolot. Słowa inżyniera zaniepokoiły mnie nieco, gdyż i ja dosyć źle go słyszałem. Odbiór zacierały chwilami zakłócenia w postaci lekkich trzasków. Zgodnie z poleceniem położyłem samolot w lewy wiraż i leciałem tuż pod chmurami, starając się nie tracić wysokości, żeby ogarnąć wzrokiem znaczniejszą przestrzeń. Nie było to łatwe: co kilkadziesiąt sekund wpadałem w chmury, z których wynurzałem się opuszczając maszynę w dół. Taka zabawa „w chowanego” trwała dosyć długo.

Wolałem nie zdawać się na radar, ponieważ w ekranie widoczny był tylko stosunkowo mały wycinek przestrzeni. Dlatego skwapliwie poszukiwałem każdego okna w chmurach, a że miejscami opadały bardzo nisko, coraz częściej przelatywałem kilkaset zaledwie metrów nad wyniosłościami terenu. Nie była to równina, nie były jednak i góry: coś w rodzaju ogromnych, kaskadami schodzących, naturalnych stopni jakiejś skały, jak mogłem sądzić z ich gładkiej powierzchni. Stopnie te, a raczej terasy, szły przez całą widoczną przestrzeń falistymi liniami. Pomyślałem, że, być może, znajdzie się terasa dość rozległa, by mógł na niej wylądować Kosmokrator, i przez kilka minut leciałem równolegle z ich przebiegiem, ale zaczęły się wznosić i łamać stając skosem jak talie olbrzymich, rozsypanych kart, więc zawróciłem. Sołtyk rozmawiał ze mną pytając o warunki lotu i widoczność. Odpowiadałem skąpo, gdyż gniewało mnie, że nie mogę odnaleźć zalesionej równiny. Las musiał się przecież gdzieś kończyć i tam należało liczyć na dobre lądowisko. Zrezygnowałem wreszcie z poszukiwań nad monotonnym, choć niezwykłym krajobrazem i poleciałem prosto przed siebie. Rychło spośród terasowatych stopni wynurzył się obły, niski wał ziemny, pełznący na wschód jak olbrzymia, łagodnie wijąca się gąsienica. „Być może, jest tam coś w rodzaju płaskowyżu” — pomyślałem i naciskając orczyk pomknąłem w tę stronę. Dalej teren stał się trochę niewyraźny. Zaścielała go niska, przyziemna mgła, nad którą wznosił się tylko ów wał ziemny, coraz wyższy i nierówniejszy. Tu i ówdzie odchodziły od niego łańcuchy wzgórz. Kiedy spojrzałem przed siebie, na horyzoncie stanął ciemny masyw. Były to góry. Leciałem jeszcze prosto, raczej z ciekawości, jak też wyglądają góry na obcej planecie, bo trudno było liczyć na lądowisko wśród dzikich skał. Łańcuchy wzgórz przechodziły w coraz wyższą i bardziej stromą barierę, której szczyt miejscami pływał już w chmurach. Dalszy wypad w tę stronę był bezcelowy. Postanowiłem zawrócić. Po prawej stronie, już nie w dole, lecz niemal na wysokości samolotu, wznosiły się wypukłe, obłe stoki, pogrążone w stromych osypiskach dziwnie jasnej, prawie białej barwy. Wtem bariera rozwarła się na podobieństwo kamiennych wrzeciądzów. Zobaczyłem czarne jezioro, odbijające w sobie obłoki, zwory skalnych ścian i schodzące ku brzegom jęzory piargów. Czyżby to naprawę była woda? Wprowadziłem maszynę w bramę skalną i zacząłem się opuszczać. Ciekawość ta mogła mnie drogo kosztować, gdyż, jak to było zresztą do przewidzenia, w przesmyku ciągnął gwałtowny prąd powietrzny, który porwał mnie, rzucił w górę, a potem wessał w dół z taką siłą, że omal nie skapotowałem na środku jeziora. Musiałem postawić maszynę niemal dęba i dać pełny gaz, żeby się wyrwać w przestrzeń. Przez mgnienie byłem tak blisko, że wyraźnie widziałem łamanie się drobnych fal i przeświecające przez wodę głazy dna. A więc jednak udało mi się. Odkryłem idealne miejsce do lądowania, a raczej wodowania: Kosmokrator mógł opuścić się na jezioro. Trzeba było tylko wypatrzeć dobre podejście, gdyż z trzech stron wznosiły się groźne, urwiste skały. Podciągnąłem samolot na trzy tysiące metrów, żeby objąć całą panoramę górskiej okolicy. Już od dłuższej chwili czułem, że coś się zmieniło, lecz nie mogłem się początkowo zorientować, co takiego. Nagle drgnąłem: w słuchawkach nie rozlegało się już ciche brzęczenie, wskazujące, że pracują na odbiorze. Dotknąłem kontaktu: był włączony.

— Halo, inżynierze Sołtyk — powiedziałem. — Inżynierze Sołtyk!

Cisza. Pokręciłem gałką regulatora. Zatrzeszczało raz i drugi. Wtem całymi seriami posypały się długie i krótkie trzaski. Chociaż nie, to nie były zwykłe trzaski, jakie sprawiają wyładowania elektryczne, ale rwące się wciąż zawodzenia, w których trafiały się nawet na poły melodyjne frazy. Przekręciłem regulator dalej. Głosy znikły. Znowu zacząłem wywoływać rakietę. Nie było odpowiedzi. Zwiększyłem prąd w lampach, ryzykując, że je spalę. Bez rezultatu. Teraz nie patrzałem już w dół, lecz starając się zachować spokój kontrolowałem wszystkie przewody. Począwszy od laryngofonu, krok za krokiem sprawdzałem połączenia — wszystko było w porządku, wszystko grało, kontrolka anteny wskazywała, że sygnały idą w przestrzeń, a jednak rakieta nie odzywała się. Wyjrzałem na chwilę w dół, żeby się zorientować, gdzie jestem — i zakląłem. Byłem nad zalesioną równiną. Formacje dziwacznych krzewów ciągnęły się nieskończonymi ławicami w dal, ginąc pod niskimi chmurami, z których padało mocne, białe światło. Na dole śmigały dziwaczne kształty, jakby pióropusze, festony, grzywy, mieszały się barwy ciepłe i zimne, seledyn, żółć, prawie czarna zieleń — doprawdy, był to niezwykły las. W tej chwili nie miałem jednak ochoty zająć się nim dokładniej. Znów powróciłem do radia, znów sprawdzałem połączenia — gdy wtem przyszła mi myśl, od której lód poszedł po kościach. A jeżeli rakieta, zaatakowana czy w tragicznej katastrofie, zginęła i jestem tu jedynym żyjącym człowiekiem?

To było mocne. Przez krótką chwilę oddychałem głęboko, czując, jak powoli ustępuje ohydne uczucie strachu. Potem zaciąłem zęby, raz jeszcze spojrzałem na płynący pode mną las i zastanowiłem się, co robić. Paliwa miałem jeszcze na niespełna dwie godziny lotu. Tlen mógł mi wystarczyć na znacznie dłużej, nawet na dwa dni. Z żywnością było gorzej — tylko trochę koncentratu i dwa termosy z kawą. Krążyć aż do opróżnienia zbiorników nie miało sensu, bo szansę przypadkowego ujrzenia rakiety w chmurach były przy niskiej powłoce chmur znikome. Natomiast gdybym wylądował, mógłbym i popracować koło radia (tak myślałem, choć nie łudziłem się, że mi to dużo pomoże), i w razie, gdyby rakieta przelatywała nad okolicą, dać towarzyszom znaki albo wzbić się za nimi w powietrze. Wydało mi się to najlepszym wyjściem z sytuacji. Postanowiłem wylądować; trzeba było znaleźć odpowiednie miejsce. Samolotowi memu, który był zaopatrzony w specjalne klapy hamownicze, starczyłoby do lądowania z pięćdziesiąt metrów jako tako równej powierzchni. Obniżyłem się, potem coraz bardziej zacząłem się przyciskać do gruntu, aż wreszcie leciałem na minimalnej szybkości niemal nad samymi wierzchołkami drzew. Jakież było moje zdumienie, kiedy przekonałem się, że nie były to wcale drzewa ani w ogóle żadne rośliny, lecz wysokie, niesamowicie ukształtowane ni to kryształy, ni to nacieki mineralne. Miejscami grube, lite żyły czarnozielonkawej masy, jakby oblane szkliwem, splatały się wznosząc w górą krzaczaste pęki ogromnych igieł, gdzie indziej sterczały ich palczaste kłęby, baldachimy, bulwy, jakieś węzły wielobarwnej skały, połyskujące zimno jak lód. O tym, żeby posadzić tu maszynę, nie było nawet mowy. Leciałem więc prosto przed siebie, w nadziei, że martwy las skończy się wreszcie, i zwiększałem szybkość, aż docisnąłem rączkę gazu do końca. Silnik huczał równomiernie i gdyby nie moja fatalna sytuacja, mógłbym się rozkoszować istnym kalejdoskopem barwnych łamańców, które migały w dole, chowając się pod skrzydłami. Znienacka słuchawki zachrypiały i w ulewie przeraźliwych trzasków usłyszałem głos Sołtyka:

— Pilocie, odezwij się! Pilocie!

Natychmiast odpowiedziałem, lecz słowa zamilkły. Po kilkudziesięciu sekundach napiętego wyczekiwania znowu usłyszałem głos Sołtyka. Tym razem mówił najoczywiściej do kogoś:

— Nie odzywa się od dwudziestu minut.

— Czy będziemy krążyć dalej? — spytał drugi głos, jak mi się zdawało, Arseniewa.

— Inżynierze! — krzyknąłem. — Uwaga, Kosmokrator!

— Będziemy krążyć — odparł Sołtyk. Znowu zacząłem mówić, potem wołać, ale nie słyszał mnie. Za to ja słyszałem urywki słów: porozumiewał się z towarzyszami. Spojrzałem na mój pelengator. żeby mi wskazał kierunek, w którym mam szukać rakiety, lecz zamiast jednego świecącego ząbka dostrzegłem na okrągłej tarczy przyrządu istny chaos roziskrzeń. Przypominało to obrazy, jakie wywołuje zakłócenie odbioru radarowego za pomocą listków folii aluminiowej. Ogarnęła mnie wściekłość. Głos Sołtyka zaczął słabnąć, wreszcie rozpłynął się zupełnie w rosnącym trzeszczeniu.

Kręcąc regulatorem posłyszałem po raz drugi tajemnicze, jękliwe dźwięki — i nagle ręka zamarła mi na gałce.

— Czy nie jest to czasem… radio mieszkańców Wenery?

Do diabła, to było możliwe! Przerywane dźwięki mogły być czymś w rodzaju naszych znaków Morsego. Nie mogłem się jednak nad tym dłużej namyślać, bo w wielkiej odległości, na samej granicy widnokręgu, ukazała się bariera skalna, biegnąca od skrytego za horyzontem jeziora górskiego, które zostało kilkanaście kilometrów na wschód po mojej lewej ręce.

Obszar martwego lasu urywał się tu równą linią, idącą w obie strony prosto jak strzelił. Dalej ciągnęła się równina, powyginana w łagodne, zaokrąglone garby i równie niewielkie, płytkie zapadłości. O lepszym lądowisku nie mogłem marzyć. Grunt był, o ile mogłem ocenić, gładki jak wypolerowana skała. Nad ostatnimi rzędami martwych drzew zamknąłem dopływ paliwa. Wydało mi się, że martwy las jest oddzielony od równiny wąską, ciemną smugą, jakby rowem, lecz musiałem skupić uwagę na sterach. Wysunąłem klapy i pociągnąłem drążek na siebie. W nagłej ciszy skrzydła samolotu wydały opadający, niski ton. Nastąpiło miękkie uderzenie, potem drugie. Dotarłem kołami. Maszyna potoczyła się krótko i znieruchomiała. Nieznacznie przechylona, stała na pofałdowanej pochyłości gruntu. Gruntu planety Wenus.

Pilot

Długą chwilę siedziałem w kabinie, niepewny, co robić. Raz jeszcze pochyliłem się nad aparatem radiowym. Regulator przemknął po całej skali. Wszystkie zakresy milczały. Z eteru nie dobiegał najlżejszy szmer. Dałem temu spokój. Wyciągnąłem spod siedzenia hełm i nałożyłem go. sumiennie dociągając jeden po drugim automatyczne uchwyty. Z raka na dźwigni, która otwiera kopułkę, zatrzymałem się na mgnienie — i szarpnąłem mocno. Szklany dach pojechał do tyłu. Skontrolowałem jeszcze spojrzeniem malutki, ciemnozielony ekran radaroskopu, który palił się wewnątrz hełmu, dotknąłem kurka aparatu tlenowego i, przełożywszy nogą przez burtę, stanąłem na skrzydle.

Wiem, że nie uda mi się opisać widoku, jaki ujrzałem. Mogę wyliczać jego szczegóły, ale nie potrafię uchwycić tego zasadniczego, wszechobecnego tonu, który powodował, iż od pierwszego wejrzenia czuło się, że to nie jest Ziemia. Chmury posuwały się wolno, białe, zupełnie białe jak mleko. Na Ziemi widuje się podobne, lecz są to tylko lekkie obłoki i pierzaste, wysokie cirrhusy, tutaj zaś cały nieboskłom osłonięty był gładką, mleczną oponą. W silnym świetle rozpościerała się kraina płaskich pagórków i płytkich, nieckowatych zagłębień, suchych, niczym nie porosłych, barwy ciemnoczekoladowej. gdzieniegdzie pokrytych jaśniejszymi plamami. Jakieś siedemset metrów z tyłu za ogonem samolotu równina urywała się ku martwemu lasowi. Nie przechodziła weń na tym samym poziomie: granicę stanowił uskok tak wysoki, że ponad jego brzeg wystawały tylko poplątane, błyskające odbitym światłem korony martwych drzew. Zeskoczyłem na ziemię. Grunt nie poddał się pod stopą. Nacisnąłem podkutym obcasem: nie został najsłabszy ślad. A jednak nie było to wcale podobne do nagiej skały. Odwróciłem się plecami do martwego lasu. Poprzez skrzydło samolotu widziałem coraz dalsze, jednakowo równomierne fałdy równiny, na horyzoncie, pośród oparów żółtawej mgły, stały ciemnymi sylwetkami góry.

Znów spojrzałem pod nogi. Wydobyłem z zewnętrznej kieszeni kombinezonu składany nóż i uderzyłem ostrzem w tajemniczą substancję. Kilka razy odskoczyło; znalazłem jednak miejsce, gdzie powierzchnia była pokryta malutkimi dziurkami, jak skamieniała, wygładzona gąbka. Udało mi się odłupać spory kęs, który podrzuciłem na ręce. Był jasnobrunatny i lekki. Lekki jak… bakelit.

Bakelit! Jakże żałowałem, że jestem sam! Nie myślałem w tej chwili o utracie łączności ani o tym, co będzie ze mną za kilkanaście godzin, lecz po prostu chciałem mieć przy sobie kogoś z towarzyszy, ażeby podzielić się z nim niesłychanym odkryciem. Raz jeszcze, ale innymi już oczami, obejrzałem brunatny krajobraz. Było w nim coś niepokojącego, ale co? Przedtem tego nie widziałem. Przypominał… tak, do czegóż był podobny? Nagle zrozumiałem: całe otoczenie wyglądało nieprawdziwie, jak olbrzymia dekoracja teatralna. Tu kryła się przyczyna niepokoju. Dekoracja wielkości sceny czy nawet pola — zgoda, ale tu leżały dziesiątki, może nawet setki kilometrów kwadratowych bakelitu czy podobnej do niego masy — sztucznej masy plastycznej, z jakiej na Ziemi wyrabia się bibularze i pióra wieczne! Było w tym coś groteskowego, a zarazem niesamowitego.

Wciąż jeszcze stałem przy samolocie, niepewny, co robić dalej. Odszedłem kilkanaście kroków w stronę martwego lasu i raptem wróciłem pośpiesznie, prawie biegiem, bez żadnego uzasadnienia, bo przecież radio miałem w skafandrze, tak że sygnały rakiety, gdyby się odezwała, mogłem usłyszeć, ale… jednak wróciłem. Nie był to nawet lęk, który mnie do tego zmusił, lecz gwałtowne poczucie, nie dające się zrazu opanować, obcości. Obce było to nisko nawisłe, białe niebo, mimo chmur bijące tak mocnym blaskiem, obcy bezruch powietrza, obca pokryta płaskimi garbami równina, na której buty wydawały przy chodzeniu dziwny, suchy stukot…

Usiadłem na skrzydle samolotu, obracając w ręku nóż, patrzałem na niedaleki skraj równiny obrywającej się ku martwemu lasowi i rozważałem. Jeśli nie połączę się z towarzyszami do czterdziestu ośmiu godzin, zabraknie mi powietrza. Wtedy pomyślę, co z sobą zrobić. Na razie jednak mam tlen, żywność i samolot. Cóż więc począć? To, co jest moim obowiązkiem: badać planetę. Brzmi to nieźle — roztrząsałem dalej — ale co będzie, jeśli rakieta zjawi się, gdy będę daleko od samolotu? Zanim do niego dobiegnę, zniknie w chmurach, i przepadnie ostatnia, być może, szansa ocalenia. A więc siedzieć na skrzydle samolotu i oczekiwać wybawienia? Mój szef w centralnej służbie lotniczej miał ulubione pytanie, które stawiał zwykle nowicjuszom: co ma zrobić pilot w razie przymusowego lądowania na bezludziu, w górach albo na pustyni? Wszystko, co możliwe — brzmiała odpowiedź. — A potem, jeśli tego mało? — Potem to, co jest niemożliwe! — Być może, brzmi to trochę prostacko i naiwnie, lecz jeden z moich kolegów wyszedł z lotnych piasków, w których rozbił maszynę pocztową, po pięciodniowym marszu, bez kropli wody w ustach, choć uczeni twierdzą, że człowiek umiera bez wody wcześniej. Kiedy go pytano, o czym myślał idąc, zacytował powiedzenie naszego szefa.

Historię tę przypomniałem sobie w porę. Należało wziąć pod uwagę rozmaite czynniki — najważniejszy był fakt, że planeta jest zamieszkała. Czy nie jest ogromną lekkomyślnością zostawić samolot bez opieki? Jest, oczywiście, że jest, ale cóż innego zrobić? Wskoczyłem raz jeszcze na skrzydło, wziąłem z kabiny mały miotacz promieni, stożkowaty aparat z szeroką rękojeścią, przewiesiłem go sobie przez ramię i poszedłem w stronę uskoku. Za chwilę znalazłem się nad jego brzegiem.

W dole, sięgając gdzieniegdzie szczytami poziomu, na którym stałem, wznosił się martwy las. Oko błądziło pośród krzaków o długich, lśniących pręcikach, wśród stożkowatych stalagmitów, jakichś mas wpółprzejrzystych, rozpłaszczonych wielkimi kłębami jak zwoje węży, brylastych sopli, najeżonych kolcami, podobnych do olbrzymich korali i polipów. Były to jakby sztucznie wyrzeźbione rośliny, które mróz maluje na szkle, pomnożone przez wszystkie barwy tęczy. Ich wierzchołki, błyskające załamywanym światłem, sprawiały złudzenie falującej powierzchni morza. Po pewnym czasie zauważyłem, że twory te nie były rozmieszczone zupełnie chaotycznie. Tu i ówdzie dawał się spostrzec pewien ład w ich ustawieniu. Niedaleko od mego punktu obserwacyjnego brzeg uskoku wznosił się o kilka metrów. Wszedłem na ów z jednej strony podcięty garb, żeby objąć wzrokiem większą przestrzeń. Jakieś trzysta metrów ode mnie w głębi martwego lasu znajdowało się obszerne wgłębienie. Okalające je mineralne żywopłoty były niższe od innych i posiadały kształty bardziej zaokrąglone. Sam środek wgłębienia zdawał się zupełnie gładki i otoczony pierściennym wałem, lecz nie mogłem stwierdzić tego na pewno, bo częściowo przesłaniały go szczyty bliższych drzew. Za to wyraźnie widziałem, że im dalej odbiegam wzrokiem od tego miejsca, tym wyższe i ostrzej rozgałęzione są martwe drzewa. Postanowiłem zejść na dół i obejrzeć je z bliska. Próg, którym kończyła się równina, urywał się wszędzie pionowo. Od poziomu martwego lasu dzieliło mnie nie więcej niż cztery metry. Zawahałem się. Tuż pode mną stały krystaliczne twory, lśniące czystym, nieruchomym blaskiem. Ciekawość przemogła. W ostatniej chwili, gdy opuszczałem się na rękach po stromej ścianie, przemknęło mi przez myśl, czy aby konstruktorzy skafandrów przewidzieli możliwość wykonywania w nich skoków, i odepchnąwszy się lekko, poleciałem w dół. Wylądowałem na rękach i nogach w głębokim przysiadzie. Odwróciłem się plecami do ściany progu. Przede mną stał martwy las.

Wyglądał teraz inaczej niż z wysoka. Doprawdy miał coś w rodzaju szklistych pni, rozszczepionych w górze na ostre odnogi. Wyżej i niżej, tuż nad głową i przy samym gruncie, sterczały iglice, obsypane drobniejszymi igiełkami, niby liście, niby rogi, a we wszystkich przelewały się i mieniły głębokie tęcze.

Przed zejściem wycelowałem żyrokompas na widoczne w oddali zagłębienie. Sprawdziwszy teraz kierunek, ruszyłem w głąb lasu, z trudem stawiając nogi w gęstwie chrupiących i zgrzytających przenikliwie odłamków. Podkute buty roztrzaskiwały szczątki fioletowych kryształów. Pnie martwych drzew posiadały budowę śrubową, jakby splecione z grubych szklanych lin. Wszystkie były prawoskrętne. Starałem się utrzymać kierunek, lecz przychodziło to niełatwo. Co kilka kroków spoglądałem na kompas. Parę razy ugrzązłem w zaciskających się szeregach wysokich „rogów jelenich” i musiałem wybierać inną drogę. Klucząc i kołując zbliżałem się jednak do celu; przekonywały mnie o tym ukazujące się obficie zaokrąglone i nadtopione kształty tworów mineralnych. Coraz mniej było promieni, iglic i szpad krystalicznych, pojawiały się za to migotliwe, tęczujące formy jak zastygłe wodotryski, wsparte o grunt znieruchomiałymi strumieniami grubości ramienia męskiego. Przeciskając się między nimi aż oczy mrużyłem od buchających blasków, nagłych roziskrzeń, łyśnięć i przyćmień. W gęstwinie zapalały się brylantowym trzepotaniem błękity, żółcie, fiolety i karminy. Czasem jakaś wypukła powierzchnia, świecąca z oddali szczerym srebrem, przy zbliżeniu gasła i stawała się matowa, jakby przyprószona popiołem. W pewnej chwili utknąłem w wąskim przejściu miedzy konarami zastygłej fontanny. Targnąłem się i przeszkoda pękła z dźwiękiem tak silnym, że się przeląkłem. Wydało mi się, że pękła pokrywa hełmu.

Dalej pnie rozpłaszczały się, pochylały ku ziemi, spajały ze sobą rozwiniętymi na wszystkie strony konarami, jakby je zgniotła niewidzialna siła. Od dłuższej chwili migały mi w oczach czerwonawe błyski. W ulewie bijących zewsząd barw nie zwróciłem na to zrazu uwagi sądząc, że to światła z zewnątrz załamują się w szklanym okienku hełmu, lecz nagle czerwony blask spotęgował się i zobaczyłem, że tryska z wnętrza hełmu. Nad ekranem radaru mieści się matowa kulka, wskaźnik aparatu wrażliwego na promieniowanie radioaktywne. Na Ziemi wchodziliśmy w skafandrach do komory doświadczalnej, w której środku stało naczynie ze sporą ilością silnego pierwiastka promieniotwórczego. Gdy się do niego podchodziło, w środku matowej kulki zaczynał się żarzyć czerwony punkt, który w miarę zbliżania się do źródła promieni rósł coraz bardziej jak rozdmuchiwany węgielek. Teraz wskaźnik nie żarzył się, lecz płonął niby olbrzymie, krwawe oko, wypełniając wnętrze hełmu rozsiana czerwienią. Przystanąłem. Blask stał się tak silny, że utrudniał patrzenie przez okienko hełmu. Panowało tu potężne promieniowanie; należało jak najszybciej wycofać się z niebezpiecznego miejsca. Poszedłem kilka kroków w bok, schylając głowę pod nawisłymi stalaktytami. Czerwony blask osłabł. Ruszyłem dalej, przekraczając skręcone jak korzenie żyły błyszczącej masy. Znowu się wzmógł. Miałem w kieszeni ręczny indykator radioaktywności, podobny do malutkiego pistoletu z samoświecącą skalą w miejscu, gdzie zwykły pistolet posiada kurek. Podniosłem lufę przyrządu. Martwy las nie był ustroniem tak idylicznym, jak się to mogło wydawać z daleka. Wskazówka aparatu tańczyła jak szalona, raz po raz przebiegając do końca skali i uderzając weń z taką siłą, jakby chciała złamać zagradzającą śrubkę.

Robiło mi się coraz goręcej, pot ciekł z czoła; nie było to spowodowane zdenerwowaniem, bo termometr wskazywał 68 stopni Celsjusza. Na dobrą sprawę należało zrezygnować z dalszej drogi. Wędrówka w takich warunkach mogła mnie drogo kosztować. Wiedziałem, że kombinezon nasycony jest substancją pochłaniającą promieniowanie, lecz był zbyt cienki, żeby stanowić dlań poważniejszą zaporę. Tu trzeba się było udać w ubiorze specjalnym, znacznie cięższym, opancerzonym blachą kameksową. Mieliśmy takie w Kosmokratorze. Gdy o tym pomyślałem, przyszła refleksja, że być może nigdy już nie zobaczę Kosmokratora, więc warto mimo wszystko iść dalej. Tymczasem obracałem się wkoło, kierując przed siebie lufę przyrządu. Promieniowanie rosło i opadało skokami. Zauważyłem, że jest najsilniejsze, kiedy zwracam przyrząd na błękitnawe, szklane pnie, grubsze i większe od innych, a stojące z dala od siebie, tak że naraz widziałem najwyżej dwa. Podszedłem do takiego pnia. Nie był zupełnie przejrzysty, jak mi się początkowo zdawało. Złudzenie to spowodowały odbite w powierzchni, poskracane i rozciągnięte obrazy otoczenia. Kiedy zbliżyłem doń głowę, czerwone światło wewnątrz hełmu zapłonęło gwałtownie, jakby to jakaś żywa istota ostrzegała mnie przed niebezpieczeństwem. Wewnątrz pnia pod warstwą przezroczystą biegł wąski pas, a raczej cylindryczna smuga nie ustalonej barwy, gdyż zależnie od kierunku spojrzenia raz stawała się czarnoruda, a raz — srebrzysta jak pęcherz powietrza pod wodą.

Pośpiesznie wycofałem się z tego miejsca. Czerwona kulka gasła powoli, wydając ciemnorubinowe żarzenie. Teraz, wiedząc już, czego mam unikać, poszedłem według wyznaczonego azymutu, starając się dużym łukiem omijać błękitnawe pnie. Niebawem znikły zupełnie, lecz mój „pistolet”, czulszy od czerwonej lampki, wciąż wskazywał, że cały grunt promieniuje, choć znacznie słabiej. Niebezpieczne jest nie tyle natężenie promieniowania, ile czas, przez jaki organizm jest wystawiony na jego działanie. Dlatego tarcza przyrządu jest, wyskalowana w jednostkach czasu. Odczytałem z niej, że w terenie, przez jaki teraz szedłem, mogę bez obawy złych następstw przebywać najwyżej pół godziny. Przyśpieszyłem więc kroku i rychło stanąłem przed kłębowiskiem form niepodobnym do niczego, co napotkałem dotąd.

Minerał pozlewał się w palczasto narosłe, strome wzniesienie, pokryte ogromnymi baniami i bąblami. Myślę, że podobnie wygląda piana z mydła pod silnym szkłem powiększającym. Niezwykłość tej masy powiększało jeszcze to, że w jej wnętrze wtopione było mrowie srebrnych kuleczek. Tak musiałby się przedstawiać rój owadów, zalany w locie falą płynnego bursztynu. Spróbowałem wspiąć się na szklane wzniesienie, lecz obsunąłem się natychmiast. Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem w kraju z bajki: rycerz pod szklana górą. Począłem iść równolegle do zapory. Gdzieniegdzie podobna była do stężałej fali na pełnym morzu — wrażenie to potęgował rozwichrzony, frędzlasty grzbiet. Dostęp pod samą ścianą „fali” utrudniały istne kłębowiska niby szklanych ośmiornic, zespolonych wiszącymi w powietrzu ramionami, które miejscami odłupały się i zaścielały grunt wypukłymi odłamkami. Spróbowałem stłuc wielki pęcherz na zboczu, używając do tego podkutego buta. Trzasnął, ale kiedy postawiłem nogę na wyszczerbionej powierzchni i podniosłem się, resztka skorupy rozpadła się pod ciężarem na drobne szczerby, a ja znalazłem się z powrotem na dole. Powtórzyłem manewr w innym miejscu z takim samym skutkiem, przy czym kończyste odłamki omal nie rozcięły kombinezonu. Zrezygnowawszy z prób poszedłem dalej, zakręcając ku wschodowi, jak mnie o tym pouczył kompas, gdyż przezroczysta zapora ciągnęła się wielkim łukiem. Niebawem stanąłem przed wąską jak komin w skałach wnęką szklanego muru. W jego głębi świeciły nieprzeliczone miriady wtopionych srebrnych kuleczek. Pochłonięty dziwnym widokiem, zbliżyłem oczy do pionowej powierzchni przełomu, jakby gigantycznej szczeliny lodowca, i osłupiałem: z tamtej strony wychylał się ciemny potwór ze spiczastą głową i uszami rozłożonymi na kształt nietoperzowych skrzydeł. Dół jego ciała rozpływał się w mętnym obłoku. Cofnąłem się i zobaczyłem, że to moje własne odbicie zniekształcone krzywą powierzchnią.

Począłem szukać chwytów. Z największą trudnością, wyzyskując każdą wklęsłość, wspiąłem się na wybrzuszenie ściany. Coraz dotkliwiej odczuwałem nieznośny upał; niewiele pomogło elektryczne urządzenie chłodzące, wszyte w kombinezon, które włączyłem jeszcze przedtem. Balansowałem na końcach palców, starając się rozłożonymi rękami znaleźć coś w rodzaju chwytu. Dziwiło mnie wciąż rosnące tętno mego serca; pulsy dudniły coraz mocniej, mocniej i mocniej… ależ to nie było tętno!

Jednym susem znalazłem się na dole. Nie bacząc na ślizgające się pod butami odłamki, biegnę szukając, skąd da się ujrzeć całe niebo. Wysoko jaśnieje nieskalana, mleczna powłoka chmur. Powolne huczenie podnosi się, rośnie, zbliża. Pomiędzy warstwami obłoków prześwituje jak ciemna ryba obły, długi kształt: Kosmokrator!

Wołam, krzyczę do mikrofonu, równocześnie pędząc w stronę równiny, do samolotu! Obijam się boleśnie o zastygłe formy, padam na kolana, zrywam się i znowu wywołuję rakietę. Huczenie zmienia się. Pocisk opuszcza dziób i kładzie się w skręt. Zaczyna opisywać ciasną spiralę. Jego korpus, ciemny na białym tle, powiększa się. Zza sterów strzela słup ognia, jaśniejszego od chmur. Skaczę od jednego pnia do drugiego, wbiegam na nieprawdopodobne szklane mostki, przesadzam nieruchomo świecące złomy, a płynący z góry miarowy głos silników rośnie, przechodzi w ogłuszający łoskot i znowu oddala się, cichnie… Rakieta wciąż krąży schodząc na niebezpiecznie małą wysokość. Nie patrzę w jej stronę, muszę uskakiwać w bok przed kryształami sterczącymi w powietrzu jak szpady. Wtem drogę zamyka gęstwa szklanych żył, próbuje wziąć ją skokiem i odpadam, pot ścieka mi na oczy, nie mam już tchu, by wołać do mikrofonu — bryła jakaś usuwa mi się spod stóp, tracę równowagę, padam.

Zrywam się jak szalony, chcę na oślep rzucić się na przeszkodę, gdy tuż nad uchem rozlega się głos cichy, ironiczny:

— Spokojnie… pilocie!

To nie radio się odezwało. To głos we mnie, od którego nagle nieruchomieję. Nie ma tędy drogi. Muszę zawrócić. Znowu zaczynam biec i słyszę, jak słabnie dudnienie silników. Odwracam się, staję. Rakieta rozpływa się w chmurach jak widmo, głos silników przechodzi w niskie huczenie, coraz lżejsze i dalsze, jeszcze chwila — i nie dobiega już żaden dźwięk, żaden szmer, tylko mój zziajany oddech potęguje się w metalowym wnętrzu hełmu, słuchawki wciąż milczą, a wokoło świecą najpiękniejszymi barwami błękitne, złote, malinowe kryształy i jest cisza, zupełna cisza…

Siadam na płaskim odłamie i czekam… Czekam pięć minut, dziesięć, piętnaście. Obłoki płyną wciąż w jedną stronę; od wytężonego wpatrywania się w ich przenikliwą białość oczy zachodzą łzami, które ściekają po twarzy, i nie są to tylko łzy odruchowe…

To koniec — myślę i natychmiast odpowiada mi ten sam głos, co przedtem:

— A jeśli nawet, to cóż z tego? Dobrze!

Zaciskam szczęki, wstaję i idę. Zatrzymuję się, żeby spojrzeć na żyrokompas. Straciłem orientację w tym szalonym biegu. Radioaktywność jest tu nieco słabsza niż w pobliżu szklanej bariery — tylko czerwony punkt żarzy się w matowej kulce. Rozglądam się po otoczeniu. Stoję pośród wysokich, krzaczastych kryształów. Jeden jest obalony w bok i na jego nierównej graniastej powierzchni pośród fioletowo — krwistych krawędzi leży srebrna kuleczka — takie widziałem przedtem, wtopione w głąb szklanego masywu. Przypatruję się jej. Wygląda jak odlana ze srebrnego metalu, przypłaszczona kropla, nie większa od ziarna grochu. Zwróciła moją uwagę, bo nie leży na powierzchni krystalicznego krzaka, lecz jest jakby zawieszona kilka milimetrów nad nią. Zbliżam się i staje jak wryty. Srebrne ziarno drgnęło. Z\vraca się ku mnie zaostrzonym końcem, w którym błyska iskierka — nie, nie, to wysuwa się z niej cienki jak włos drucik. Zarazem w moich słuchawkach rozlega się przerywany, krótki dźwięk. Z zapartym tchem wpatruję się w srebrną okruszynę. Stoi na ledwo widocznej spiralce, która rozciąga się i skraca. Ruch ten staje się coraz żywszy.

Cofam się odruchowo. Stworzonko jakby osiada na kamieniu. Zbliżam się — i ono się rusza; a w słuchawkach brzmi wysoki ton.

A więc jednak tamci mieli racje — przelatuje mi przez głowę w potoku bezładnie zmieszanych myśli. — Metalowe mrówki! Metalowe mrówki!

Wyciągnąłem rękę, żeby wziąć stworzonko, i zatrzymałem się. Przecież to, mimo nikłych rozmiarów, jedna z tych istot, które osiemdziesiąt lat temu zbudowały pocisk międzyplanetarny. Będzie się więc bronić — może jakimś śmiertelnym promieniowaniem? Spojrzałem na wskaźnik radioaktywności. Promieniowanie nie wzrasta. Zacząłem obchodzić stworzonko ze wszech stron i zauważyłem rzecz bardzo dziwną. Ilekroć odwracałem od niego głowę, martwiało i trwało nieruchomo jak kropla zastygłego metalu. Kiedy zaś patrzałem wprost na nie, zaczynało drgać, zwracało się ku mnie ostrym końcem, z którego wysuwał się drucik, a w słuchawkach rozbrzmiewały urywane dźwięki. Powtarzały się, wciąż takie same. Cóż to miało znaczyć? Czy chciało mi w ten sposób coś zakomunikować? A tamte, zastygłe w szklistej masie, czy były martwe? Stałem zupełnie bezradny. Gdybyż mieć w tej chwili u boku kogoś z towarzyszy! Do wściekłości doprowadzało mnie, że tak bardzo niczego nie rozumiem. Wyciągnąłem składany nóż i położyłem go tuż przy stworzonku. Zdawało się nie zwracać na to uwagi. Odwróciłem głowę i zerknąłem kątem oka. Znieruchomiało. Oddaliłem się na kilka kroków. Ani drgnęło. Zacząłem się zbliżać nie spuszczając go z oczu. Wysunęło swój błyszczący drucik, spiralki zadrgały i w słuchawkach rozległ się dźwięk.

Pal to diabli!

Wyciągnąłem rękę — pisk w słuchawkach nasilił się. Mimo to wziąłem je w palce. Nic się nie stało. Trzymałem je tuż przy szybce hełmu: ton w słuchawkach wzmógł się. Czyżby wyrażało w ten sposób swoje niezadowolenie?

Wydobyłem z kieszeni płaskie, metalowe pudełko i wrzuciłem stworzonko do środka. Brzęknęło. Było niewątpliwie z metalu. Zatrzasnąłem pokrywkę. Pisk w słuchawkach od razu ustał — to przynajmniej rozumiałem: metalowe ścianki pudełka nie przepuszczały fal elektromagnetycznych. Z uczuciem, że niosę w kieszeni coś w rodzaju nastawionej na niewiadomą godzinę bomby zegarowej, ruszyłem w drogę powrotną. Po dwudziestu minutach byłem przy samolocie, przede wszystkim zasiadłem przy radioodbiorniku. Eter był jednak pusty — dochodziły tylko gęste, bliskie trzaski. Od lądowania upłynęły cztery godziny. Odczuwałem głód: usiadłem więc w kabinie i już miałem ją zamknąć, kiedy raz jeszcze zachciało mi się spojrzeć na mieszkańca Wenery. Otworzyłem pudełko. Gdy tylko zajrzałem do środka, stworzonko drgnęło i wysunęło z siebie drucik jak przedtem, a w słuchawkach zabrzmiały urywane sygnały. Sam nie wiem dobrze, czemu (jest to wstydliwe miejsce moich wspomnień) nie miałem ochoty spożyć posiłku, że tak powiem, „pod jego okiem”. Położyłem więc pudełko na skrzydle samolotu, zamknąłem się w kabinie i, oczyściwszy ją z trującej atmosfery przez przedmuchanie sprężonym tlenem z butli, zabrałem się do zapasów. Jadłem w najlepsze, gdy z oddali przypłynął powolny ton, rozbrzmiewający chwilami jaśniej i znowu cichnący. Dobiegał ze znacznej wysokości. Ależ tak, to był Kosmokrator!

Zrzuciłem z kolan otwartą paczkę i spojrzałem w górę, równocześnie włączając kontakt. Silnik natychmiast zapalił. Nic nie widziałem, lecz równomierne huczenie potęgowało się z każdą sekundą. Wtem oślepiająco biała pokrywa chmur rozstępuje się i na jej tło wypływa rakieta. Krzycząc do mikrofonu, daję pełny gaz. Mam wrażenie, że nieskończoność upływa, a samolot wciąż jeszcze nie odrywa się od ziemi. Nareszcie! Ciągnę w górę stromo, jak tylko mogę, o włos od ześlizgu. Mimo to dopiero zaczynam się wznosić, a Kosmokrator, przeleciawszy bokiem, jest już daleko. Jeszcze chwila i zniknie w chmurach. Rozszerzonymi oczami wpatruję się w rakietą. Sunie po niebie prostą linią; chmury kłębią się i wirują trafiając w strumienie gazów odrzutowych. W słuchawkach wciąż tylko rzadkie trzaski. Kurczowo zaciskam ręce na sterach. Motor daje z siebie wszystko. Na próżno. Kosmokrator maleje, rozpływa się w mlecznych kłębach pary — chwila, raz jeszcze prześwituje ciemno przez obłoki i znika. Niemal w tej samej chwili w słuchawkach rozlega się dźwięk, jaki wydaje odgięta elastyczna blaszka, i w słuch uderza naraz strumień głosów, krótkie, przerywane sygnały wywoławcze rakiety, brzęczenie prądu i głos Sołtyka, tak wyraźny i czysty, jakby mówił do mnie z odległości dwu kroków:

— Po której stronie jest mniejsze promieniowanie?

— Po lewej — odpowiada Arseniew. — Jest tego jakieś osiem kilometrów.

— Inżynierze Sołtyk! — krzyczę tak głośno, aż dzwoni mi w uszach. — Uwaga. Kosmokrator!

— Jest, jest! — woła Arseniew. Bliższy głos Sołtyka napełnia całą kabinę:

— Pilocie! Słyszę pana! Pilocie! Co z panem?

— Wszystko w porządku.

Ogarnia mnie nagła ulga. Muszę wziąć się w garść, żeby dodać:

— Mam dwa tysiące metrów. Idę za wami. I tonem możliwie obojętnym donoszę:

— Odkryłem niezłe miejsce do lądowania.

— Diabli z miejscem do lądowania! — woła Sołtyk. — Człowieku, gdzieżeś się pan podziewał?!

W pierwszej chwili nie wiem, co odpowiedzieć, tymczasem on przechodzi już na ton oficjalny:

— Czy podać panu kurs?

— Nie trzeba, leżę na waszym pelengu.

— Słuchaj pan, pilocie — woła Sołtyk, jakby naraz przypomniał sobie coś ważnego — uwaga na żyrokompas! Jest pan jakieś sześć kilometrów za nami — nie przetnij pan czasem ósmego stopnia! Lepiej trzymać się dalej, tak z pół minuty na wschód!

— Dlaczego?

— Tam jest ten przeklęty las radioaktywny!

— Las radioaktywny? — powtarzam patrząc na swój kompas. — I cóż z tego?

— Gasi fale radiowe!

— Gasi fale…?

Mam ochotę uderzyć się mocno w czoło. Ależ ze mnie idiota! Nad lasem musi przecież leżeć gruba warstwa zjonizowanego powietrza. Oczywiście, że cała ta przestrzeń jest niedostępna dla fal radiowych. I ja, osioł, nie pomyślałem o tym. Osioł! osioł! — powtarzam sobie pytając równocześnie Sołtyka:

— Dlaczego krążyliście przedtem nad lasem? Jakąś godzinę, może półtorej godziny temu?

— Pan nas widział?’ — woła Sołtyk. — Pan tam był?! — A nie mówiłem?! — zwraca się do kogoś. Potem znów do mnie:

— Słyszałem peleng samolotu, kiedyśmy tamtędy przelatywali. Wywoływałem pana, krążyliśmy przez kwadrans, ale odbiór jest tam tak fatalny, że nic nie było słychać, i myślałem, że się omyliłem.

— Nie omylił się pan… — mówię ciszej, jakby do siebie. Rozumiem już wszystko. Przez cały czas radio pokładowe nadawało automatyczne sygnały, także i wtedy, gdy błąkałem się po martwym lesie, a że samolot stał opodal, zapewne na granicy strefy zjonłzowanej, Sołtyk usłyszał sygnały i dlatego rakieta krążyła nad równiną… Jedno jest tylko niejasne:

— Czy widzieliście samolot? — pytam.

— Nie. Pan wylądował?

— Tak.

To dziwne. Lecieli na jakichś pięciu tysiącach metrów i nie dostrzegli maszyny? Nagle rzucam okiem na skrzydła i wszystko staje się jasne. Jakiś mądry inżynier kazał pomalować kadłub i skrzydła na jasnobrązowy kolor, uzasadniając to bardzo naukowymi rozważaniami o właściwościach atmosfery Wenus, pochłanianiu, promieniowaniu i tak dalej… Maszyna tak zlała się z kolorytem gruntu, że z wysokości nie można jej było spostrzec.

— A w pelengatorze nic nie było widać? — pytam jeszcze. — Zakłócenia, co?

— Tak.

Teraz muszę uważać, bo w środku ekranu ukazuje się świecący krążek. Oznacza to, że jestem już niedaleko rakiety. Samolot nie może dostać się do jej wnętrza tą samą drogą, którą wylatuje.

Sołtyk zaczyna mówić:

— Czy pan nas widzi, pilocie?

— Nie — odpowiadam wytężając wzrok, lecz wokół kłębią się tylko mleczne opary.

— To przejdź pan na radar. — Jak się pan czuje?

— Zupełnie dobrze.

Na ekranie radaroskopu pojawia się wkrótce pomniejszone, długie wrzeciono. Sołtyk odzywa się:

— Zaczynam podawać: osiem, piętnaście.

Osiem, piętnaście — powtarzam i naciskam lekko rączkę gazu, równocześnie wznosząc maszynę w górę. Staram się utrzymywać obraz rakiety na skrzyżowaniu białych linii w radaroskopie. Samolot i rakieta muszą zbliżyć się na odległość co najmniej piętnastu metrów — ewolucja dość łatwa, trzeba się tylko dokładnie kierować wskazaniami przyrządów.

— Sześć, sześć!

— Sześć, sześć — powtarzam. Jeszcze minuta i chmura nade mną ciemnieje. Odrywam oczy od niepotrzebnego już radaroskopu. Z białej głębi wylania się kadłub pocisku.

— Widzę was! — wołam sprawdzając wskazania zegarów.

— Jeden, osiem!

— Jest jeden, osiem — odpowiada Sołtyk. — Uwaga! Przechodzimy na „pepe”!

„Pepe” — oznacza „paliwo pomocnicze”. W czasie przyjmowania samolotu na pokład nie napędza się rakiety silnikami atomowymi, gdyż przy nieudanym manewrze samolot może dostać się w strumień ich gazów odrzutowych, co jest równoznaczne z katastrofą. Dlatego używa się wtedy paliwa pomocniczego — mieszaniny wodoru z tlenem.

Odgłos motorów rakiety zmienia się. Równomierne huczenie przechodzi w wysoki, zajękliwy ton: to wyją sprężarki turboreaktorów. Ostrożnie podciągam drążek sterowy. Olbrzymi, wypukły brzuch Kosmokratora rzuca już na mnie swój chłodny cień.

— Sześć dziesiętnych!

— Jest sześć dziesiętnych.

Teraz kierunek i szybkość obu statków musi zejść się z najwyższą dokładnością. W napięciu śledzę cofającą się wskazówkę zegara i po milimetrze przesuwam dźwignię gazu.

— Zero! Uwaga, zero!

— Jest zero.

Kosmokrator wisi tuż nade mną. Zdaje się, że wyciągnąwszy rękę mógłbym dotknąć ciemnosrebrzystych płyt jego pancerza. Rozlega się głuchy szczęk. W obie strony opadają klapy, rozwiera się wnętrze luki załadunkowej i samolot, wessany polem magnetycznym, leci w górę. W chwili kiedy nagły mrok zamienia jasność dnia, wyłączam motor. Pokrywy zamykają się z łoskotem. Jeszcze jedno uderzenie metalu o metal — to elastyczne trzpienie przyjmują na siebie ciężar maszyny. Słyszą przeraźliwe syczenie sprężonego powietrza, wydmuchującego ze śluzy atmosferę planety. Potem wszystko cichnie i lampy zapalają się spokojnym blaskiem.

Reguła korkociągu

W niespełna godzinę rakieta znalazła się nad jeziorem. Opadaliśmy w dół, a góry stawały się coraz większe i wyższe, woda coraz rozleglejsza, jej ciemna powierzchnia zakotłowała nagle w ogniu gazów atomowych i Kosmokrator, pozostawiając za sobą biały, pienisty ślad, przepłynął kilkaset metrów, aż znieruchomiał, nieznacznie kołysany falami.

Gdy silniki zamilkły, Arseniew wezwał mnie do wspólnej kabiny, żebym złożył sprawozdanie z lotu. Byłem pewny, że moje odkrycie pokieruje dalszym biegiem badań i niezwłocznie wyruszymy do martwego lasu na poszukiwanie metalowych mrówek. Mego małego więźnia utraciłem niestety przez nieopatrzność: wiatr, powstały w chwili startu, zdmuchnął go wraz z pudełkiem ze skrzydła samolotu.

Kiedy skończyłem opowiadanie, zaległa krótka cisza, którą przerwał Arseniew.

— Rozczarował mnie pan. Proszę nie sądzić, że cała ta przygoda skończyła się dobrze. Oby tak było, nie wiadomo jednak, jak wielką dawkę promieniowania pochłonął pański organizm. Eskapada w głąb martwego lasu była czymś więcej niż lekkomyślnością: była przewinieniem. Do motywów postępowania włączył pan ten, którego włączać nie miał pan prawa: własną śmierć. Chciał pan zaspokoić ciekawość, nie bacząc na niebezpieczeństwo, tak jakby zguba po kilkunastu godzinach samotności była rzeczywiście nieuchronna. To, co pan zrobił, było dowodem odwagi, ale odwaga nie poparta rozsądkiem niewiele jest warta. Jeżeli każdy z nas weźmie się do chaotycznych poszukiwań na własną rękę, nasza wyprawa źle się skończy… Czy chce pan coś odpowiedzieć?

— Nie.

— Powiedziałem to wszystko w obecności towarzyszy — ciągnął Arseniew łagodniej — żebyśmy w przyszłości nie popełniali podobnych błędów. Ryzykować wolno nam tylko w razie konieczności; jeśli ona zajdzie, możecie być pewni, że od was i siebie będę żądał wszystkiego. Tak. Więcej mówić o tym nie będziemy. Chciałbym teraz usłyszeć wasze propozycje, co mamy począć.

— Jesteśmy w sytuacji człowieka — odezwał się Lao — Czu — przed którym otworzyła się książka napisana w niezrozumiałym języku. Podejrzewam, że na dobitkę na środkowej stronicy, i to do góry nogami. Jak długo nie wiemy, co jest istotne, a co przypadkowe, co główne, a co nieważne, zachodzi obawa, że postępowanie narzucić nam mogą okolicznościowe znaleziska i fałszywe hipotezy. Dlatego proponuję, żebyśmy w ogóle nie zajmowali się roztrząsaniem, czy twory, które odkrył Smith, są metalowymi owadami, czy nie, a jeżeli są, to czy stanowią głównych mieszkańców planety, ale żebyśmy przystąpili do badania okolicy w pobliżu Kosmokratora, sporządziwszy mapę jeziora, stworzywszy sobie bazę operacyjną dla dalszych wypadów. Nie chcę nikomu narzucać mego przekonania, ale uważam, że musimy gromadzić jak najwięcej faktów, a z ich tłumaczeniem należy poczekać.

— Jednym słowem, hypotheses non fingere? — rzekł Czandrasekar.

— Tak — odparł Chińczyk. — Niechże nasze badania rozpoczną się od tej wielkiej zasady Newtona.

* * *

Cztery dni upłynęły na nieustającej pracy. Codziennie rano wzbijałem się helikopterem w powietrze dla dokonania zdjęć fotogramometrycznych i pomiarów teodolitowych. Po powrocie układaliśmy z Sołtykiem wywołane zdjęcia w lotniczą mapę stereoskopową i nanosiliśmy rzeźbę terenu na siatki kartograficzne. Tak powstała mapa okolicy w promieniu sześćdziesięciu kilometrów. Tymczasem druga grupa operacyjna, w której skład wchodzili Rainer i Oswaticz, przeprowadzała geologiczne sondowanie terenu. W tym celu zakładano w nadbrzeżnych skałach ładunki wybuchowe i zapalano je. Kiedy wisiałem w kabinie helikoptera nad jakimś szczytem, który był podstawą trójkąta triangulacyjnego, kotlina w dole grzmiała jak kuźnia cyklopów. Pod powłoką mgły przewalał się łoskot eksplozyj. Uczeni stwarzali sztuczne trzęsienie gruntu i. rejestrując fale sejsmiczne za pomocą czułych przyrządów, poznawali budowę głębokich pokładów skały.

Arseniew i Lao — Czu pływali motorówkami po jeziorze, badając ukształtowanie dna sonda ultradźwiękową. Wszystkie prace ogromnie utrudniała mgła, nad którą wznosiły się tylko najwyższe ściany skalne. Fizycy próbowali rozproszyć ją za pomocą emitorów radioaktywnych. Słupy promieni jonizowały parę, która opadała drobnym, ciepłym deszczem, lecz nie upływało dwadzieścia minut, a znowu jej kłęby zalegały przestrzeń. Drugiego dnia Arseniew i Oswaticz krążąc po jeziorze zauważyli, że sonda daje gdzieniegdzie podwójne wskazania. Aparat ten wysyła w głąb wody fale dźwiękowe, które powracają po odbiciu od dna, a z czasu, jaki dzieli wysłany impuls od echa, oblicza się głębokość. W niektórych miejscach powracające echo było zniekształcone jakby dwukrotnym odbiciem. Dokładne badanie wykazało, że tuż nad dnem jeziora przebiega długi, zawieszony w wodzie przedmiot, kształtu wielkiej rury. Średnicę jej oceniono na pięć do sześciu metrów. Rura szła prosto jak strzelił na północny wschód, dochodziła do brzegu, wnikała weń na głębokości sześćdziesięciu metrów, przebijała masyw skalny pod przełęczą, w która wprowadziłem samolot w czasie pierwszego lotu zwiadowczego, i biegła dalej pod równina. Śledząc bieg rury w przeciwnym kierunku, uczeni dotarli do drugiego krańca jeziora. Wygląd jego był osobliwy. Zamiast ogromnych, szarobiałych głazów, zaścielających wszędzie brzegi, nad wodą stał czarny, wypukły wał, podobny do boku przewróconego okrętu. Pod stąpnięciem okutych butów wydawał dźwiękliwe, krótkie tony. Pobieżna analiza wykazała, że jest to pokład żelaza, pokryty wydmami łuskowatej rdzy. Zawezwano mnie i mój helikopter; za pomocą radaroskopu i aparatu indukcyjnego oznaczyłem granice żelaznej formacji. Nie przekraczając nigdzie grubości czterech metrów rozpościerała się na powierzchni sześciu kilometrów kwadratowych. Brzegi jej, nierówne, jakby porozdzierane, wspierały się o zwały głazów. Pozostawiwszy helikopter na wodzie, wziąłem udział w badaniu żelaznej skorupy. Sondy wskazywały, że urywa się ona ostrą linią kilka metrów pod powierzchnią wody. Dalej dźwiękowe echo było zniekształcone i nieczytelne. Ponieważ w skafandrach naszych można równie dobrze przebywać na lądzie, jak pod wodą, spróbowałem dać nurka. Woda była bardzo ciepła. Osuwając się po gładkim wybrzuszeniu brzegu, opuściłem się na jakieś pięć metrów w dół.

Tak głęboko sięgała ławica żelaza. Niżej był bardzo drobny, ciemny żwir. Próbowałem podkopać żelazna krawędź rękami, żeby się przekonać, jak jest gruba, ale choć wyryłem półmetrową wnękę, nie osiągnąłem krańca. Dalej głębia stawała się coraz większa. Gdy światło było już tylko ciemnozielonym brzaskiem, uderzyłem rękami o twardą wypukłość. Żelazo powracało tu w postaci maczugowatych, pionowych iglic, wystających z niewidzialnego dna. Wyglądało, jakby do wody wlał się roztopiony metal i zastygł w niej.

Zaledwie wróciłem na brzeg, Arseniew wezwał mnie sygnałem radiowym na pokład rakiety. Gdy osadziłem helikopter na jej grzbiecie, ukazali się Arseniew i Lao — Czu w metalowych skafandrach chroniących przed promieniowaniem. Miałem lecieć z nimi do Martwego Lasu. Spytałem, czy mogę wziąć także pancerz kameksowy, lecz Arseniew powiedział, że pójdą sami. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zapuścić motor. Lot odbył się bez przeszkód, utrzymanie kierunku ułatwiały sygnały radiowe rakiety, naprowadzające na właściwy kurs, ilekroć się od niego odchylałem. Po trzech kwadransach ukazała się jasnooliwkowa, rozległa płaszczyzna na skraju Martwego Lasu. Wylądowałem w pobliżu uskoku, którym kończyła się równina. Uczeni, zabrawszy aparaty i ładunki fulguritu, oddalili się i zostałem sam. Prace ostatnich dni były prowadzone tak skrupulatnie i metodycznie, jakby toczyły się nie na obcej planecie, lecz w najzwyklejszym zakątku Ziemi. Uczeni przechodzili w milczeniu obok najdziwniejszych zjawisk, żeby wymienić choćby zagadkową rurę i żelazny brzeg. Nikt nie wspominał nawet o moich metalowych mrówkach. Muszę przyznać, że mnie to chwilami gniewało. Czułem, jak pochłania mnie kreślenie mapy, jak ślęcząc nad obliczeniami zapominam, że znajduję się u podnóża olbrzymiej, przerastającej pojmowanie tajemnicy. Kiedy próbowałem pytać, wszyscy, jakby zmówiwszy się, odpowiadali: „Z tym należy poczekać”, „na ten temat nic nie można powiedzieć”. A gdzież był polot, gdzie romantyzm pracy naukowej? Przez tych kilka dni, zdany na własną wyobraźnię, stworzyłem z dziesiątek hipotez: że metalowy brzeg powstał od uderzenia w skały żelaznego meteoru, że rura jest jednym z tuneli, którymi poruszają się w podziemiach metalowe stworzenia. Czandrasekar, gdy mu to powiedziałem, obalił moje przypuszczenia w ciągu pięciu minut.

— Widzi pan, do czego prowadzi nieścisłe rozumowanie indukcyjne — zakończył.

— Moje pomysły nic nie są warte, dobrze — zawołałem — ale wy? Odkryliśmy rurę i zamiast się do niej dobrać, przez cały dzień pobierałem dziś próbki wody z różnej głębokości. Doprawdy, nic już nie rozumiem. Stajecie się bardziej tajemniczy od mieszkańców Wenery!

— Ach, więc to my stanowimy dla pana zagadkę? — uśmiechnął się matematyk. Nagle spoważniał i biorąc mnie za rękę, powiedział:

— Jesteśmy tylko przezorni. Nie otaczający las tajemnic dyktuje nam postępowanie, lecz coś znacznie ważniejszego.

— Cóż takiego? — spytałem zdumiony.

— Ziemia. Proszę pomyśleć o niej, a zrozumie pan, że nie mamy prawa do pomyłek.

Pokonał mnie tymi słowami. Miał słuszność, ale prawdą było również, że nie ugasił wewnętrznego ognia, który mnie palił. Zmuszałem się do cierpliwości w nadziei, że przyszłość przyniesie wielkie wydarzenia. Nie miałem długo czekać.

Arseniew i Lao — Czu powrócili do helikoptera objuczeni odłamkami kryształów. W czasie powrotnego lotu nie zamieniliśmy ani słowa. Dopiero w komorze śluz, kiedy pomieszczenie napełniło się tlenem, astronom, zdejmując z głowy czarny hełm, powiedział:

— Za godzinę odbędzie się narada. Proszę, żebyś pan był na niej obecny.

We wspólnej kajucie stół zaścielały mapy fotograficzne i kreślone, taśmy filmowe, próbki minerałów i ciał radioaktywnych, zamknięte w ołowianych kasetach. Metalowych owadów nie było: fizycy nie zdołali ich odnaleźć.

— Przyjaciele — rozpoczął Arseniew. — Za dwa dni zapadnie zmierzch i nadejdzie noc. nasza pierwsza noc na planecie. Jest wskazane, żebyśmy się w tym czasie znajdowali na pokładzie rakiety. Z drugiej strony mamy przed sobą pięćdziesiąt godzin czasu, a wstępne badania są na ukończeniu. Myślę więc. że warto dokonać dalszego wypadu w teren. Celem naszym jest nawiązanie kontaktu z mieszkańcami planety. Z tego, cośmy dotąd odkryli, za najważniejszy uważam sztuczny twór, nazywany rurą. Jest to metalowy przewód, stanowiący, o ile można polegać na badaniu za pomocą fal sejsmicznych i radiowych, rodzaj kabla siłowego. Co prawda, kabel ten wydaje się nieczynny, ponieważ w ciągu kilkudziesięciu godzin naszego pobytu na jeziorze nie przepłynęła przezeń najmniejsza choćby ilość energii. Mimo to wart jest uwagi. Jeden jego koniec spoczywa pod żelazną skorupą na brzegu. Zastanówmy się, czy nie warto poszukać drugiego…

Wczesnym rankiem otwarły się klapy i helikopter, podobny na swoich szeroko rozstawionych „nogach” do rozkraczonego pasikonika, wyjechał na grzbiet rakiety. Usadowiliśmy się we czterech w oszklonej ze wszystkich stron kabinie, wielkie trójśmigło zawirowało, zmieniło się w przejrzystą tarczę, i maszyna, grając jak bąk, wzbiła się w powietrze. Mgły, zdmuchiwane świeżym wiatrem, spływały z jeziora. Widoczność poprawiała się. Lecąc kilkanaście metrów nad czarną wodą, prowadziłem maszyną ku żelaznemu brzegowi. Gdy wiatr uderzał, wydmy lotnej rdzy dymiły zabarwiając mgłę na rudy kolor. Pod helikopterem zawieszony był czuły przyrząd indukcyjny, reagujący na obecność metalu i połączony kablem z moimi słuchawkami. Nad żelaznym brzegiem słuchawki napełniły się przeraźliwym brzęczeniem i gwizdem. Jak orzeł w poszukiwaniu zdobyczy, zacząłem zataczać coraz szersze kręgi, aż usłyszałem charakterystycznie łamiącą się, cienką nutę. Było to elektryczne echo, wzbudzone rurą metalową. Odnalazłszy pewny ślad, polecieliśmy nim najpierw nad jeziorem, potem nad osypiskami głazów, wciąż w linii prostej. Żadna najmniejsza nawet oznaka nie zdradzała na powierzchni gruntu podziemnej obecności rury, lecz prowadziłem pewnie, słysząc głos, który brzmiał w słuchawkach z jednakową siłą. W pobliżu przełęczy helikopter dostał się w nurt wiatru. Z obu stron sunęły obrywy, sięgające chmur ciemnym ogromem. Obłoki zagęszczały się białym kłębowiskiem pod grzebieniem skały, jak morska kipiel u falochronu. Dalej przesmyk rozszerzał się i helikopter, podbijany wiatrem, wypłynął nad równinę. Walcząc z wirami powietrza zgubiłem akustyczny ślad i musiałem przez kilka minut lawirować, zanim udało mi się go odnaleźć. Gdy zataczałem krąg, raz jeszcze ukazała się w wylocie bramy skalnej daleka tafla jeziora z opadającymi obłokami. Fale spieniały się uderzając o brzegi. Potem bariera skalna zamknęła widok. Przeszło godzinę lecieliśmy nad falistymi wzgórzami. Ponieważ musiałem pilnować elektrycznego echa, łączność radiową z Kosmokratorem utrzymywał Sołtyk; od czasu do czasu dawał mi znak, że wszystko jest w porządku. Arseniew robił zdjęcia kamerą z teleobiektywem, a Rainer czuwał nad przyrządami wskazującymi natężenie promieni kosmicznych. Świetlista tarcza śmigła stała nad nami skosem, pozornie nieruchoma, tylko jej monotonny gwizd to słabł, to potęgował się. Zrazu lecieliśmy w kierunku Martwego Lasu, później jednak rura skręciła i biegła wielkim łukiem na północny zachód. Grunt podnosił się powoli, lecz nieustannie. Stojące z rzadka ostre, dziwacznie uformowane skały łączyły się w graniaste masywy. Coraz częściej gubiłem ślad i musiałem krążyć, aby go odszukać. Pod oknami przesuwały się kamieniste zbocza zasłane głazami, rozpadliny i wąwozy. Akustyczny ślad prowadził wzdłuż pochyłego ramienia górskiego na rozległy płaskowyż, zaścielony wełnistymi chmurami. Niekiedy mleczne opary otaczały całą kabinę, czasem pogrążało się w nich śmigło i wtedy jego szklisty krąg mętniał.

Wtem chmury rozstąpiły się. Pod nami ziała czarna otchłań, krater — jakby pięścią giganta wybity w skałach. Helikopter obniżał się ku krawędzi obrywu, czarnej, zeszklonej, pokrytej siatką pęknięć. Dalej, za wychylonymi płytami bazaltu, była próżnia. Żeglowały nią wiotkie opary, osiadały na brzegach przepaści i wysnuwały w dół po ścianach długie, drżące macki. Tam właśnie ginął ślad. Odwróciłem się do Sołtyka. Pokręcił głową, wskazując na aparat. Radio zamilkło już dawno, bo między nami a Kosmokratorem leżał Martwy Las. Byliśmy zdani tylko na siebie. Popchnąłem drążek sterowy. Helikopter zawisł nad otchłanią. Chmury były tuż nad nami, wiatr od śmigła wprawiał je w łagodny, kołujący ruch. Maszyna kołysała się jak korek rzucony na niespokojną wodę. Śmigło wirowało coraz szybciej, nie znajdując oporu w próżniach powietrznych. Nagle polecieliśmy w dół. Za szybami tańczyły i rwały się przekroje warstw geologicznych. Rozpędzony motor wył przeraźliwie. Z trudem parowałem gwałtowne pchnięcia, które wymierzał mi targający się ster. Powoli zaczęliśmy odzyskiwać wysokość. Za oknami cofały się i odchodziły w dół ostre żebra skalne, owiane kłębami pary. Nie można było bez zawrotu głowy patrzeć w to uroczysko. Nic z krajobrazu gór, przez setki lat niwelowanego działaniem wody i wiatru. Wśród chmur stały ściany gładkie jak tafle czarnego lodu. Wzrok, kierujący się mimo woli na wprost, ześlizgiwał się po tych strasznych miejscach. Wznosiliśmy się zataczając wielkie koła jak orzeł górski, aż cały krater legł w dole — czarny kocioł wypełniony mgłami.

— Straciłem ślad — powiedziałem do Arseniewa. — Czy to wulkan? Może rura kończy się właśnie tutaj?

— To nie wygląda na wulkan. W dół nie możemy się opuścić, prawda?

— Nie.

Podsunął mi mapę, na której czerwoną linią zaznaczył przebytą dotąd drogę.

— Rura trafia w przepaść z boku, prawie po stycznej. Trzeba jej szukać po przeciwnej stronie, tam gdzie te skałki jak głowy cukru nad chmurami, widzi pan?

Skinąłem głową. Helikopter ruszył i leciał nad otchłanią ku wskazanemu miejscu. Czarne stożki skalne wychylały się z chmury tak białej, że można ją było wziąć za zmarzły śnieg, W miarę jakeśmy się do niej zbliżali, ściana krateru zdawała się rozsuwać. Pojawiały się w niej coraz nowe wnęki, zaułki, korytarze. Wtem słuchawki zabrzmiały dalekim tonem, a zarazem pomiędzy dwiema skałami, które tworzyły jakby strzaskaną bramę, wysuwając nad przepaść wąskie cyple, rozwarł się wielki wąwóz. Dźwięk w słuchawkach był całkiem inny od utraconego śladu: membrana brzęczała basowo.

Porozumiałem się spojrzeniem z astronomem: i on to słyszał. Skinął głową na znak, żebym utrzymywał obrany kierunek. Spróbowałem wznieść się nieco, lecz natychmiast utonęliśmy w chmurze tak gęstej, że zatarły się kontury skał w radaroskopie. Przesunąłem więc ster i opadliśmy pomiędzy ściany wąwozu, lecąc kilka metrów poniżej jego brzegów. Zamknięta przestrzeń wyolbrzymiała łoskot motoru. Z prawej strony zbocze nawisło potwornym, na wpół odłupanym od macierzystej skały baldachimem. Z góry legł na nas zimny, nieruchomy cień. Gdy omijałem niebezpieczne miejsce, brzęczenie odmieniło się. Pojawił się w nim nowy ton, jakby niezmiernie odległe dudnienie. Jakieś sto metrów przed nami wąwóz zakręcał ostro; przewieszone zbocza zamykały dalszy widok.

— Czy mógłby pan tu wylądować, na dnie? — spytał Arseniew. Z ogromną uwagą śledził strzałkę przyrządu indukcyjnego. — Tu jest, zdaje się, coś ciekawego.

— Spróbuję — odparłem. Motor ścichł. Opadaliśmy powoli. Dno wąwozu, całe w posępnych cieniach, wynurzyło się ze skrętów i uskoków skały i sunęło pod nami leniwie, jakby w zwolnionym filmie. Zaścielały je skośne, zachodzące na siebie płyty o ostrych krawędziach, pokryte prawie czarnym gruzem. Tuż przed wielkim skrętem wąwozu dostrzegłem pas dosyć równej, nagiej skały, wolny od głazów. Wyglądało, jakby je ktoś umyślnie poodrzucał w bok, przez co powstała pusta przestrzeń, ograniczona z boku stosami czarnych kamieni. W tej chwili nie zastanawiałem się nad tym dziwnym zjawiskiem, zadowolony, że uda mi się posadzić maszynę. Wyłączyłem motor. Śmigło poczęło pracować jako spadochron. Mieląc z przenikliwym świstem powietrze, helikopter splanował w dół i osiadł tuż pod wzgórzem czarnych głazów. Brzęczenie w słuchawkach stało się tak nieznośne, że zsunąłem je z uszu. Arseniew pierwszy uporał się z nałożeniem hełmu i wyskoczył z kabiny. Sołtyk, Rainer i ja podążyliśmy za nim.

— Magnetyt — powiedział Rainer, ledwo podjął okruch skały. — Ruda żelaza, i to wysokoprocentowa.

— Aha, to dlatego aparat tak brzęczał! — powiedziałem. Arseniew schylił się, wszedł pod rozstawione szeroko podwozie helikoptera, odczepił aparat indukcyjny i wetknął końcówkę kabla we wtyczkę swego skafandra. Potem, podnosząc przyrząd, począł zataczać jego wąskim wylotem kręgi. Uchwyciwszy ślad ruszył w górę wąwozu. Wracał drogą, którą przylecieliśmy. Wielkimi krokami przechodził lekko z kamienia na kamień. Ruszyłem za nim. Z obu stron wznosiły się dzikie urwiska. Chmury osiadały na brzegach prze — naści, zatapiały jej krawędzie i napełniały wąwóz dziwną, rozproszoną poświatą.

— To brzęczenie spowodowała ruda, wiec jesteśmy na fałszywym tropie — powiedziałem do Arseniewa doganiając go.

— Tu jest coś jeszcze oprócz tego przekutego magnetytu — odrzekł. Nagle zmienił kierunek marszu. Zaczął się wspinać na wielki fałd kamienny, barykadujący drogę. Dalej spadał pionowy próg.

— Tam nie ma przejścia — powiedziałem, lecz Arseniew szedł dalej. Zrobiłem krok naprzód i spostrzegłem w cieniu występu, który zakrył nam połowę nieba, coś w rodzaju wąskiej półeczki. Zaledwie na nią wstąpiłem, uczułem, że jest tam cieplej. Jeszcze kilka kroków — i ukazało się jakby wejście do ogromnego tunelu. Jego kolistej linii można się było tylko domyślić pod stosami spiętrzonych groźnie głazów. Panował tu półmrok; Arseniew wydobył ręczny reflektor i zapalił go. W szczelinach pomiędzy brzegami głazów coś się zaiskrzyło. Naparłem na najbliższy kamień, a gdy poddał się, zacząłem odtaczać w bok inne. aż chwyciłem rozerwany i zmięty płat falistej blachy. Arseniew przełożył reflektor do lewej ręki. w prawą wziął aparat indukcyjny i przybliżył go ku zaporze głazów.

— Trzeba by tu przyjść ze specjalnym rynsztunkiem — zauważył Sołtyk — żeby odwalić kamienie.

— Może to jest droga… ich droga? — spytałem.

— To nie jest droga… — odezwał się astronom. Wspiął się w górę po gruchocących głazach i oświetlał szczeliny pomiędzy nimi.

— To rura…

— Rura?

— Tak. Rozerwana jakimś kataklizmem. Zniszczona.

— Zniszczona? — powtórzyłem oszołomiony. Stałem pośród chaotycznie nagromadzonych brył. Zarys tunelu zatracił się. Dopiero odszedłszy kilka kroków, ujrzałem go znowu; wynurzał się spod kanciastych odłamów nieciągłą, owalną linia. Arseniew zszedł ku nam z aparatem przerzuconym przez ramie.

— Rura, której śladem lecieliśmy, urywa się gdzieś: w ścianie krateru, tam — wskazał skąd przybyliśmy. — Jest ona zupełnie głucha… martwa. Nie płynął nią najsłabszy nawet prąd. To, cośmy słyszeli lecąc, ślad akustyczny, to było tylko elektryczne echo, odbite od jej metalowej powłoki. A ta część — wskazał na barykadę głazów — jest czynna. Chce pan usłyszeć? — podał mi koniec kabla kierując jednocześnie aparat ku wejściu do tunelu.

— Toż to przecież… — zawołałem, lecz Arseniew przerwał mi:

— Proszę nie kończyć!

Podał kabel Sołtykowi, aby i on wysłuchał płynących z głębi odgłosów.

— No, teraz powiedzcie, co wam to przypomina?

— Lampy pod prądem! — odezwaliśmy się równocześnie, jakby zmówieni. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Blask płonącej latarki rzucał na mroczne przęsło skalne nasze cienie jako zgarbione sylwety olbrzymów z trójkątnymi głowami. Światło grało w metalowych kaskach.

— Tak — powiedział astronom. — To jest odgłos, jaki wydają lampy katodowe, kiedy płynie przez nie prąd…

— Cóż mogą tu robić lampy i gdzie one są? W rurze?

Arseniew wzruszył ramionami. Przyklęknąwszy podważyłem kilka płaskich głazów, na których staliśmy. Ich głębsza warstwa zanurzona była w ciemnym szlamie. Dotknąłem go ręką; palce weszły w kleistą masę. Zdjęty obrzydzeniem, już chciałem powstać, gdy dłoń natrafiła na obły, twardy kształt. Pociągnąłem i wyrwałem spod kamieni coś, co wyglądało jak odłamana gałąź. Właściwie jednak niewiele miało z gałęzią wspólnego. Był to krótki, dość gruby cylinder, z którego wychodziły trzy cieńsze, każdy z kolei rozwidlał się i w ten sposób powstawał przy końcu pęk cienkich, sztywnych prętów. Całość ważyła może piętnaście kilogramów, miała metr długości, a najgrubszy cylinder ukazywał na podstawie szereg współśrodkowych warstw na przemian szarego i żółtego metalu.

— Jakaś aluminiowa wierzba — powiedziałem. — Spójrz pan, profesorze.

Arseniew oglądał to z najwyższym zaciekawieniem. Każdą gałązkę brał w palce, zbliżał do niej elektrometr. bez rezultatu zresztą. Potem rozejrzał się.

— Polecimy dalej wąwozem, śladem rury.

— Ten magnetyt będzie diablo mylił — zauważyłem.

— To nic, za to rura odzywa się teraz własnym głosem.

Powróciliśmy do helikoptera. Tutaj Arseniew zatrzymał się wstępując na wysoki głaz.

— Zaczekajcie, muszę to zbadać…

Włączywszy aparat począł obchodzić miejsce lądowania.

— Rura leży tu zupełnie płytko… to wolna przestrzeń… Nie wiem, czemu, ale cała ta historia nie podoba mi się… nie rozumiem… — mówił urywanymi zdaniami, najwyraźniej do siebie.

— Doktorze — spytał nagle Rainera. — Jak pan sądzi, czy tamta przepaść może być wygasłym wulkanem?

— Na Ziemi powiedziałby — wykluczone, sądząc według skał… także trzęsienia zapadowe dają całkiem inne obrazy… ale tu mogę tylko powiedzieć: nie wiem.

— Dlaczego rura wynurza się? Czyżby to był przypadek?

— Zdaje się, że rozumiem, o co panu chodzi — powiedział Sołtyk. — Rura powinna biec głębiej, prawda? Jako inżynier, gdyby mi przyszło instalować tak wielki przewód siłowy, założyłbym go na głębokości co najmniej sześciu metrów.

— Nie tylko o tym myślałem — rzekł Arseniew — ale to jest rzeczywiście zastanawiające… Zastanawiające… — powtórzył. — Nasuwa się mimo woli przypuszczenie, że najpierw założono rurę, a potem… rzeźba terenu zmieniła się…

— Chce pan powiedzieć, że rurę założono, kiedy nie było jeszcze krateru ani tego wąwozu? — spytałem.

— Tak, właśnie to. Wiecie co, chodźmy poza ten wielki skręt, może stamtąd da się coś rozpoznać.

Zeszliśmy kilkaset kroków po czarniawych głazach. Byłem szybszy od innych i pierwszy stanąłem w zwężającym się kamiennym gardle. Niżej, w odległości może dwustu metrów, wąwóz się skończył. W obramieniu ciemnego wylotu jaśniała przestrzenna dolina. W jej środku leżało jezioro. Czarna, nieruchoma tafla wody z wystającymi jeszcze w znacznej odległości od brzegu igłami skalnymi ciągnęła się w dal. osłonięta lekką, zwiewną jak dym mgiełką. Ze wszystkich stron zbiegały osypiska, okalając jezioro olbrzymim, stromym lejem. Wśród złomów i brył piargu sterczały grupy nieregularnych iglic skalnych. Po prawej od mrocznego tła urwisk odcinał się biały krążek. Ktoś podszedł tak blisko, że dotknął mego ramienia, lecz nie zwróciłem na to uwagi. Niemal równocześnie z towarzyszem — był to Arseniew — podnieśliśmy do oczu lornety.

Kilka razy mrugnąłem powiekami, bo wydało mi się, że podlegam złudzeniu. Ale nie, ostrość była doskonała i lorneta w porządku…

W dzikim rumowisku wznosiła się biała kula. Była to jakby gładka kopuła, wstająca spomiędzy głazów matematycznie dokładną linią, ścisła, spoista, bez śladu nierówności. Odcinała się niezmiernie ostro od chaosu okalających ją złomów piargu.

— Czy potrafi pan posadzić tam maszynę? — odezwał się astronom.

Nie od razu odpowiedziałem, przemierzając lornetą przestrzeń. Wszędzie głazy na głazach, wysuwające w górę ostre krawędzie, wszędzie nieskończone ławice piargów, szarymi jęzorami wchodzące w żleby. Gdzieniegdzie odłamy, ustawione na innych w zawieszeniu tak niezwykłym, że kiedy je oko opuszczało, zdawały się tracić równowagę i padać.

— Lądowanie byłoby niebezpieczne… — powiedziałem. — Jeśli głazy się obsuną, maszyna przewróci się. Śmigło może się zgiąć. Ale możemy przecież zejść, to jest niedaleko, nie więcej niż trzy kilometry…

— Nie wiem, czy nie lepiej byłoby wrócić do rakiety — rzekł powoli Arseniew. — Szkoda, że nie mamy hydroplanowego podwozia… można by siąść na jeziorze.

Miał na myśli nadymane kule gumowe, na których helikopter może wodować. Zostawiliśmy je w rakiecie, żeby zmniejszyć obciążenie maszyny.

— Profesorze, teraz wracać?! — zawołałem. — Teraz, kiedy jesteśmy już tak blisko rozwiązania zagadki?

— Rozwiązanie zagadki nie wydaje mi się wcale takie bliskie.

Towarzysze stali przy nas na progu skalnym patrząc przez szkła w rozległe pustkowie. Arseniew opuścił aparat indukcyjny ku ziemi i wodził przez chwilę jego wylotem po otoczeniu.

— Rura, zdaje się, rzeczywiście schodzi w dół, ku tej kuli… — powiedział, — Ale odbiór jest fatalny, to magnetyt…

Wysokie hałdy rury żelaznej wyzwalały się z wąwozu i pokrywały zbocze zwężającym się w dole klinem. Dalej piargi przybierały odcień jaśniejszy, taki sam jak w całej dolinie. Arseniew zarzucił aparat na plecy i przymocował go do szerokiego pasa naramiennego.

— No, cóż, pójdziemy chyba… pan prowadzi, pilocie… Im niżej schodziliśmy po piargu, tym dziksze stawało się otoczenie. Okruchy staczające się spod butów pociągały za sobą inne. Kiedy w pewnej chwili spojrzałem w tył, nie dostrzegłem już helikoptera. Skrył się w głębi wąwozu.

W miarę jak spadek stawał się większy, coraz trudniej było iść. Kamienie osuwały się przy lada dotknięciu, raz cały pokład ruszył wraz ze mną z rosnącą szybkością. Uskoczyłem w bok, na płytę wspartą o żebro zbocza. Nużący marsz przedłużał się. Minęliśmy już dolną granicę magnetytów i cała powierzchnia gruzowiska migała w oczach od drobnych iskierek kwarcu, zdając się chwiać.

— Stań pan na chwilę — powiedział Arseniew. Posłużył się aparatem, kierując go pionowo ku ziemi.

— Rura jest niedaleko, ale… — nie kończąc zbliżył się i podał mi kabel. Włączyłem go i drgnąłem, tak bliskie i mocne było miarowe dudnienie. Arseniew spojrzał w górę, jakby oceniał odległość dzielącą nas od wąwozu, i ruszył przed siebie. Biała Kula zbliżała się powoli. Trudno było ocenić jej wysokość; z lewej strony wystawały spoza niej cztery igły skalne, po prawej stały gęsto spiczaste obeliski, otoczone zwietrzałymi odłamami. Między nami a kulą ciemniała wąska zatoka. Wody jeziora rozcinały tu grunt czarnym językiem, ujętym w strome gruzowiska. Przeciwny brzeg pokrywały rozszarpane kamienie i lśniące groźnie, dęba stojące płyty. Nagle astronom przystanął.

— Biała Kula nadaje… — odezwał się głucho. Aparat indukcyjny stał się niepotrzebny; odbiornik radiowy w hełmie huczał basowym, narastającym pomrukiem. Pośpieszyłem za Arseniewem. Zręcznie przesadzał głazy, pierwszy dotarł do zatoki i bez wahania wszedł w wodę. Przez chwilę pogrążał się, lecz nie sięgnęła mu wyżej piersi. Rychło pomagaliśmy już sobie przy wejściu na drugi brzeg, usłany skośnymi płytami. Ze szczytu wzniesienia ponownie ujrzeliśmy Białą Kulę. Jej kopulaste sklepione boki rzucały lekki cień na powierzchnię rumowiska. Pochyłość wiodła ku roztrzaskanym częściowo iglicom. Za ostatnią była równa przestrzeń, zawalona otoczkami i drobniejszym gruzem. Wzrok nie ogarniał już Białej Kuli. Stała przed nami jak wypukły, gładki mur. Podeszliśmy blisko. Dotknąłem białej ściany. Serce uderzało spiesznie. Podniosłem głowę. Kula wznosiła się milczącym, nieruchomym ogromem. Oparłem się o nią plecami. Helikoptera nie było widać; daleko, nad stokiem osypiska, którym zeszliśmy, ział w rozsuniętych skałach wylot wąwozu.

— Dudnienie staje się coraz silniejsze — powiedział Rainer. — Czy nie jest wskazane oddalić się?

Arseniew spojrzał na indykator radioaktywności.

— Nie ma żadnego promieniowania, ale myślę, że…

Nie dokończył. Czarne ujście wąwozu, w które właśnie patrzałem, rozjaśniło się nagłym błyskiem. Dobiegł stamtąd przeciągły grom; jeszcze raz błysnęło i zagrzmiało, potem z czeluści zaczął się gęstymi kłębami wytaczać dym. Płynął leniwie nad piarżyskiem.

Nikt z nas się nie odezwał. Trwaliśmy tak może minutę, wpatrzeni w dymiący wylot wąwozu. Nareszcie astronom przerzucił aparat przez ramię i spojrzał na nas po kolei.

— Sądzę, że… będziemy nocować poza rakietą… — powiedział i ruszył ku zatoce.

Droga powrotna zajęła nam prawie dwie godziny. Z łomoczącymi sercami, zadyszani, zlani potem, prawie biegiem wpadliśmy w wąwóz, który powitał nas głuchym milczeniem. Było tu daleko chłodniej niż w dolinie. Wdzieraliśmy się jeden za drugim na głazy, przebiegaliśmy po chwiejnych taflach, skakaliśmy z kamienia na kamień, aż ukazało się miejsce lądowania.

Skała była okopcona, tlały na niej jeszcze zwęglone szczątki, kawały konstrukcji, krople stopionego straszliwym żarem metalu. Przy moim bucie błysnęło coś srebrzyście: wspornik podwozia wraz z przytrzymującą śrubą, rozdarty jak papier.

Arseniew ledwo okiem rzucił na ten obraz zniszczenia. Opuścił aparat indukcyjny i przez dłuższą chwilę nasłuchiwał.

— Tak się płaci za głupotę — powiedział, zarzucił aparat na ramię, odwrócił się i zaczai schodzić w dół. Szliśmy urwistymi piargami nie odzywając się. Kroki rozbrzmiewały donośnie w panującej ciszy, przerywanej tylko szelestem staczającego się żwiru.

Niedaleko za ujściem wąwozu Arseniew przystąpił do wielkiej, gładkiej płyty, wspartej na ostrzach kilku głazów, tak że tworzyła rodzaj naturalnego stołu.

— Odpoczynek piętnastominutowy i narada — obwieścił. — Czy orientujecie się w tym, co zaszło?

Mówiąc to rozpostarł na kamieniu mapę, którą miał \v zewnętrznej kieszeni skafandra. Co do mnie, nie rozumiałem nic. W głowie miałem zupełny chaos. Wiedziałem jedno: zaszła katastrofa, której skutki były nieobliczalne. Straciliśmy helikopter, aparaty, żywność. Pozostało nam po żelaznej racji konserw na głowę, niewielkiej ilości wody i zapasie tlenu, jaki mieścił się w butlach skafandra. Poza tym Sołtyk niósł przypasany na plecach ręczny miotacz płomieni, a ja — zwój liny. To było wszystko.

— Pan nie przypuszcza chyba, profesorze, że to był… atak? — spytał powoli Sołtyk.

— Nie. Sadzę, że w dużej mierze zawiniliśmy sami.

— Ależ dlaczego, w jaki sposób?! — zawołałem. Arseniew nie odpowiedział.

— Wybuchło paliwo w zbiornikach — myślał głośno Rainer. — Ale to był tylko początek. Jeśli połączyć katastrofę z tym dudnieniem, które słychać było pod kulą… tak, tak, rura!

— A więc pole magnetyczne? — spytał Sołtyk.

— I to olbrzymiej siły… w ułamku sekundy musiały działać miliony gaussów!

Coś zaczęło mi się przejaśniać, lecz wciąż jeszcze nie mogłem z usłyszanych fragmentów złożyć całości.

— Te kamienie… magnetyt… Profesorze, czy to było w związku z tym pustym miejscem, na którym wylądowaliśmy?

— Otóż właśnie! — powiedział Arseniew i mimo całej tragiczności naszego położenia w głosie jego zabrzmiał triumf uczonego, który znajduje rozwiązanie problemu.

— To puste miejsce!

Przytrzymując brzegi papieru, które trzepotały na wietrze, wskazał przebytą drogę aż do miejsca katastrofy.

— Rzecz jest prosta, tak prosta, że pojęłoby ją dziecko, a my zachowaliśmy się jak głupcy! Rura, leżąca wszędzie na głębokości kilkudziesięciu metrów, wynurza się tutaj i biegnie pod samą powierzchnią skały. Po jednej stronie jest nad nią przestrzeń pusta, a po drugiej — stosy głazów. Nie są to zwykłe głazy, lecz magnetyt, ruda żelazna! Kiedy płynie prąd, wokół rury powstaje pole magnetyczne. Jak długo natężenie prądu nie zmienia się, jest ono nieruchome. Przy wzroście prądu pole zaczyna wirować zgodnie z regułą Oersteda.

— Diabli! — krzyknąłem. — Reguła korkociągu!

— Tak. Powiada ona, że jeśli prąd płynie w kierunku wskazanym przez ostrze, to pole obraca się zgodnie ze skrętami korkociągu. W doświadczeniach laboratoryjnych używa się jako przewodnika drutu miedzianego, a jako ciał, które pole ma poruszyć — opiłków żelaza. Tutaj był poddziemny przewód i głazy magnetytowe. Kiedy prąd osiąga wielkie natężenie, pole magnetyczne przerzuca głazy z jednej strony rury na drugą. W ten sposób powstała od zachodu przestrzeń pusta, a od wschodu — stosy głazów.

— Ależ rura powyżej tego miejsca jest przerwana — zauważyłem.

— To nic. Po prostu jest uziemiona i prąd wchodzi w skałę. Pamiętaj pan, że tam jest „żelazny grunt”, który nie stawia mu prawie wcale oporu.

— A prawda! To helikopter także rzuciło na te głazy?

— Tak.

— I nastąpiła eksplozja paliwa? A przecież wyłączyłem zapłon.

— Wskutek indukcji musiały w konstrukcji metalowej powstać prądy wirowe tak potwornej mocy, że metal zaczął się w mgnieniu oka topić — wyjaśnił inżynier. Opuściłem głowę.

— A tom wylądował… — powiedziałem zgnębiony. — Ładnie wylądowałem… to puste, równe miejsce było pułapką… ale kto mógł przypuszczać?

— Każdy! — odparł ostro Arseniew. — Mieliśmy wszystkie dane; wiedzieliśmy, że ta część rury znajdzie się pod prądem… co prawda, słabym, kiedyśmy tam byli, ale prądem, który mógł się w każdej chwili spotęgować. Dalej, rozpoznaliśmy głazy jako rudę żelazną. Widzieliśmy, że puste miejsce ogranicza cały ich stos… dlaczego? Któż je stamtąd odrzucił i po co? Dla naszej wygody? Trzeba było myśleć! myśleć!

— Racja — rzekł Sołtyk. — Ale dość o tym. Dajmy temu pokój. Należy zastanowić się, co teraz robić.

Cztery hełmy pochyliły się nad mapą.

— W linii powietrznej dzieli nas od rakiety jakieś 90 do 100 kilometrów… terenu bardziej ciężkiego. Nie jest to, sądzą, ocena przesadna. Wody mamy mało, żywności również, a tlenu… — Arseniew spojrzał na manometr aparatu tlenowego.

— Starczy na jakieś czterdzieści godzin — powiedziałem.

— Nawet na czas krótszy, jeśli będziemy zmuszeni do dużego wysiłku fizycznego. Wiecie, jak umówiliśmy się z towarzyszami. Jeżeli nie wrócimy do ósmej wieczorem, Oswaticz poleci samolotem wzdłuż śladu akustycznego. Jeśli nie zgubi go przedtem, dotrze do krateru… tam, gdzie się ślad urywa.

Astronom spojrzał na mnie.

— Czy można wprowadzić samolot do wąwozu? Przymknąłem powieki. Przed oczyma stanęły czarne, zwichrowane mury skalne.

— Wprowadzić można — powiedziałem — ale…

— Ale?

— Ale zawrócić — nie. Samolot nie potrafi zawisnąć nieruchomo jak helikopter.

— To znaczy, że każda próba musiałaby się zakończyć katastrofą?

— Każda.

— Miejmy nadzieję, że Oswaticz będzie… — rozsądny… — powiedział oschle astronom. — Dobrze. W najlepszym razie będzie więc mógł zrzucić rezerwuary z żywnością nad brzegiem urwiska.

To, o czym mówił astronom, było częścią planu ratowniczego, opracowanego przed naszym wyruszeniem. Oswaticz miał, w razie jeśli nie będzie mógł nas odszukać, zrzucić na spadochronie zbiorniki z żywnością i tlenem, wyposażone w specjalne aparaty radiowe, nadające automatycznie sygnały, co miało ułatwić ich odszukanie.

— Przez wąwóz przeprawilibyśmy się w parę godzin — ciągnął Arseniew — ale ściany krateru są nieprzebyte. Bez względu na to, jaką obierzemy marszrutę, jest wykluczone, żeby się nam udało dotrzeć do rakiety przed zmierzchem, który rozpocznie się za jakieś 26–28 godzin. Pamiętacie te wąwozy i rozpadliny, nad którymi przelatywaliśmy? Zaznaczyłem je tylko szkicowo, bo liczyłem na fotografie, które przepadły. Cóż więc proponujecie?

Zapadło milczenie, tylko wiatr syczał, rozdzierany krawędziami głazów, i brzeg mapy trzepotał niespokojnie, przyciśnięty rękawicą astronoma.

— Robiąc cztery do pięciu kilometrów na godzinę i nie przystając wcale, moglibyśmy teoretycznie odbyć drogę do Kosmokratora w przeciągu doby — powiedział Sołtyk. — Jednakże takie obliczenie nie ma żadnej wartości, bo nie wiadomo, na jak długo zatrzymają nas rozpadliny… i czy w ogóle dadzą się przejść albo obejść. Dlatego proponuję, żebyśmy poszli nie na południowy zachód, w kierunku rakiety, lecz na wschód, pod prostym kątem do drogi, którą przylecieliśmy…

Patrzałem zdumiony na inżyniera, a on ciągnął spokojnie:

— Zasięg naszych aparatów radiowych jest duży, ale wysyłana fala biegnie jedynie w linii prostej. Moglibyśmy więc skomunikować się z towarzyszami tylko wznosząc się na wysokość tak znaczną, by pomiędzy nami a rakietą nie stały żadne przeszkody terenowe. Nie wystarczy wejść na płaskowyż w stronie, z której przylecieliśmy, bo pomiędzy nami a nimi jest tam Martwy Las ze swoją strefą zjonizowaną, która odbija fale jako lustro. Za to gdybyśmy poszli tu — przesunął palec na mapie poza wschodni brzeg doliny — i weszli na jeden z tych szczytów — być może, udałoby się nam nawiązać łączność…

— Być może — podkreślił głosem Rainer.

— Innego wyjścia nie widzę.

— Pewności, oczywiście, mieć nie będziemy.

— Nie. Trudno ocenić odległość, ale nie dzieli nas chyba od tych skał więcej niż pięć do sześciu kilometrów. Dodajmy jeszcze osiem… niech będzie dziewięć, nawet dziesięć godzin na wspinaczkę — i znajdziemy się na miejscu panującym nad całą okolicą.

— Ale jezioro, na którym leży rakieta, otoczone jest skałami — zauważyłem. — Czy wziął pan to pod uwagę?

— Tak. Przełęcz skierowana jest właśnie na północo — wschód, to znaczy prosto na tę grupę szczytów.

— Ten projekt odpowiada mi — powiedziałem. — Gdyby się udało nawiązać łączność, rakieta przyleci do nas… i nie będziemy musieli nocować…

— Pomysł jest dobry — rzekł Arseniew — chociaż niełatwy do wykonania. Czy akceptujecie go wszyscy?

Potwierdziliśmy.

— Teraz, kiedy nie mamy pomocy technicznych, w jakie zaopatrzyła nas Ziemia, pokaże się dopiero, ile jesteśmy warci — rzekł Arseniew i wstając zwrócił się do mnie:

— W chodzeniu po górach jest pan najsprawniejszy. Liczymy na pana.

— Czy zaraz wyruszymy? — spytałem.

— Myślałem o tym, żeby zbadać wodę w jeziorze — może nadaje się do picia.

— Idźcie więc tam — powiedziałem — a ja rozejrzę się tymczasem i poszukam drogi. Może da mi pan swoją lornetę — poprosiłem Arseniewa, gdyż jego szkła były silniejsze od moich.

Towarzysze zaczęli schodzić w dół, a ja zmierzałem ku grupie smukłych wieżyczek skalnych. Upatrzyłem sobie jeszcze w czasie narady dwie stojące tak blisko siebie, że wyglądały jak na dwoje rozpękły kamienny obelisk. Wcisnąłem się w szczelinę i, pracując na przemian nogami i grzbietem oraz odpychając się rękami, szybko wznosiłem się w górę. Przez jakiś czas słyszałem jeszcze urywki rozmowy prowadzonej przez Sołtyka i Arseniewa, potem, kiedy zniknęli za głazami, głos w słuchawkach ścichł.

Wierzchołek igły nie był zbyt ostry; można tam było swobodnie usiąść, zwiesiwszy nogi w przepaść. Podniosłem lornetę do oczu. Nad urwiskiem, które wyraźnie rysowało się w okrągłym polu widzenia, stały dwa szczyty. Rzadka mgła, zawieszona w powietrzu, nadawała im ołowianą barwę i zacierała drobniejsze szczegóły rzeźby. Odkryłem przęsło skalne, które wznosiło się od piargów i podchodziło do głównego masywu. W pewnej chwili wydało mi się, że białawy obłok, osuwający się po jednym z upatrzonych szczytów, nagle zniknął. Mogło to oznaczać, że pomiędzy tym szczytem a nami leży jeszcze jedna dolina. Patrzałem pilnie, lecz nie dostrzegłem niczego, co mogłoby rozproszyć wątpliwości. Postanowiłem nie wspomnieć o tym towarzyszom. Niebawem w słuchawkach odezwały się ich głosy.

— No, i jak woda? — spytałem chowając lornetę do futerału. Owinąłem podwójnie złożoną linę wokół występu skały.

— Niestety, to raczej roztwór formaliny — rzekł Arseniew.

Jego głos, docierający do mnie poprzez odbiornik radiowy, brzmiał donośnie, co niezwykle kontrastowało z widzianym obrazem: towarzysze zbliżali się do stóp igły, na której siedziałem, i z wysokości wielu pięter podobni byli do szarych, wielkogłowych mrówek.

Odepchnąwszy się mocno nogami, pomknąłem w dół. Energicznie zaciskałem linę, wysuwającą się spod lewego barku. Po kilkudziesięciu sekundach znalazłem się przy towarzyszach i pociągnąłem koniec liny, która spadła z góry luźnymi zwojami.

— Mam nadzieję, że wybrał pan drogę mniej powietrzną — powiedział Rainer patrząc nieco podejrzliwie, jak owijam linę przez bark. Domyśliłem się, że odczuwa tremę przed wspinaczką — z nas wszystkich najmniej był obeznany z górami…

— Pójdziemy doskonale — pocieszyłem go i przedstawiłem swój plan:

— Najpierw piargami na granicy pasa magnetytów, aż do ściany, potem mały trawers w lewo, a dalej po żebrze do góry. Zdaje się, że w jednym miejscu jest uskok… albo przetrawersujemy znowu, albo weźmiemy z drugiej strony…

— Jak to „albo — albo”? — spytał Rainer. — Może podejdziemy bliżej?

— Na pewno podejdziemy, bo lepszej drogi nie ma… Ruszyliśmy w obranym kierunku. Nad jeziorem leżały głazy tak potrzaskane i strome, że często trzeba było przełazić je na czworakach, potem jednak pojawiły się długie, chropawe płyty, po których szło się wcale dobrze.

— Jednego nie pojmuję — powiedziałem do Arseniewa, który szedł obok mnie — dlaczego w rurze pojawił się prąd akurat wtedy, kiedyśmy wylądowali? Czy to naprawdę mógł być przypadek, zupełnie nie związany z naszą obecnością?

— A dlaczegóżby nie? Rura zdaje się stanowić część wielkiej sieci energetycznej, w której okresowo pojawiają się olbrzymie prądy… zaczyna się to od powolnego wzrostu natężenia… pamięta pan ten odgłos, który określiliśmy jako „lampy pod prądem”? Potem przychodzą fale coraz wyższe… to było owo dudnienie pod kulą… a wreszcie nadchodzi szczyt mocy. Takie zjawisko może się powtarzać raz na kilka godzin czy raz na dzień.

— A głazy zostały odrzucone z tego miejsca poprzednimi uderzeniami prądu, prawda?

— Oczywiście.

Wzrastająca pochyłość stoku utrudniała rozmowę. Zamilkliśmy. Pod butami zgrzytał nagi kamień. Zbliżaliśmy się do szczytu wału opasującego dolinę. Odwróciłem się, by po raz ostatni spojrzeć w dół.

Skalna głębia, zbiegająca ku mrocznym wodom jeziora, leżała martwa i pusta pod chmurami, które płynęły leniwie na wschód. Biała Kula zmieniła się w drobny punkt, ledwo widoczny na szarym tle piargów.

Drgnąłem. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Był to Arseniew. Patrzał, jak ja, w miejsce naszej klęski. Milczeliśmy, tętna uderzały szybko w skroniach, z wysokości dobiegał przytłumiony szum wiatru rozdzieranego krawędziami urwisk.

— My tu jeszcze wrócimy! — powiedział głucho Arseniew. Stał chwilę, potem ruszył dalej. Jego skafander znikał niekiedy, zlewając się z szarobrunatną barwą skały, i tylko metalowy hełm błyskał wśród wielkich głazów. Wysoko w górze wznosił się owiany chmurami szczyt, który był naszym celem.

Czarna rzeka

Moje przypuszczenie okazało się, niestety, słuszne. Stanąwszy na grzbiecie górskim, zobaczyliśmy przed sobą drugą dolinę. Wypełniało ją morze falujących mgieł. Położona wyżej od doliny Białej Kuli, była skalnym kotłem pośród czarnych, zębatych ścian. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy obejść dolinę południową, opadającą stopniowo granią, która na północo — wschodzie przechodziła w upłazy wielkiego szczytu. Luźne, ruchome obłoki mgły kłębiły się, rozlewały płasko i powoli, lecz nieustannie wzbierały zatapiając zbocze. Związani liną, posuwaliśmy się po ostrzu grani, z dwu stron oblanych mleczną topielą. Czasem lotny obłok, chwycony wiatrem, szybował w górę, zawadzał o skałę i przepływał między nami. Widziałem wtedy tylko czarniawy, powiększony cień kroczącego przodem Arseniewa. Wysiłek, napędzając krew do twarzy i oczu, rzucał na ekran mgielny plamy świetlne, zarysy gwiaździstych fantomów, ale dość było przymknąć parę razy powieki, a wszystko znikało — i zostawała tylko mgła.

Spojrzałem na zegarek. Szliśmy już dziewięć godzin. Dawał się odczuwać długi brak treningu. Pot gromadził się obficie na ciele, spływał po szyi, po karku, z czoła na twarz.

Szczyt, nieruchomy pośród krzyżujących się smug pary, trwał wciąż w jednakowym oddaleniu. Wystawiał ku nam ogromne, fałdziste zbocza, rozcięte żlebami. Grań opadała. Jej czarny grzbiet niknął w przypływie obłoków. Miejsce to wyglądało jak długi, wąski półwysep, oblany ze wszech stron białym oceanem. Kiedyśmy doszli do jego krańca, zaproponowałem odpoczynek. Towarzysze byli bardzo wyczerpani. Rainer potykał się nawet w stosunkowo łatwych miejscach. Rozłożyliśmy się pod wygarbieniem grani. Szczęściem nie było tu głównego bodajże wroga wypraw górskich na Ziemi, mrozu. Skała była ciepła, jakby nagrzana słońcem. Słyszałem, jak chemik mówi coś o czekoladzie.

— Chciałem wziąć tabliczkę i zapomniałem… przydałaby się teraz…

— Nie gderajcie, kolego — mruknął Arseniew. — Jak długo się zatrzymamy? — zwrócił się do mnie.

— Kto potrafi, niech próbuje spać — powiedziałem. — To najlepsze, co w tej chwili można robić. Cztery godziny powinny wystarczyć. Obudzę was, umiem spać, jak długo chcę.

— Cenny talent — powiedział ktoś. Słowa te doszły mnie jakby z wielkiej dali. Pogrążyłem się w błogim bezruchu.

Szło za mną mnóstwo srebrnych mrówek. Nie bałem się ich, przeciwnie, nasze stosunki były wcale życzliwe. W pewnej chwili spostrzegłem, że jedna siedzi na mojej dłoni i krzyczy: żądała, żebym natychmiast wzbił się w powietrze i poleciał do rakiety, bo towarzysze niepokoją się o nas. Inne, stojąc na ziemi, wtórowały jej chóralnym piskiem. Daremne były moje tłumaczenia, że umiejętność lotu jest mi obca. Wreszcie, zły, machnąłem rękami i wzniosłem się w powietrze. Trzepotałem tuż nad ziemią, ciężko jak kura, aż nagle coś mnie pociągnęło w dół, i to tak dobrze, że zbudziłem się, siedząc. Zbliżała się do mnie stożkowata bania metalowa z ogromnym szklanym okiem. W pierwszej chwili myślałem, że to koszmar snu, i dobra chwila upłynęła, zanim poznałem hełm Arseniewa.

— Miał pan nas obudzić.

Spojrzałem na zegarek. Przespałem prawie pięć godzin. Zmieszany zerwałem się na równe nogi.

— To pewno dlatego, że na obcej planecie — bąknąłem. Arseniew obudził Sołtyka i Rainera. Posiliwszy się ostatnimi tabletkami koncentratu witaminowego ruszyliśmy w dalszą drogę. Powietrze było spokojne i mgła leżała nieruchomo. Tam gdzie grań obniżała się, brodziliśmy po kolana w mlecznych oparach, a czasem mknęliśmy w nich zupełnie. Każdy krok był niebezpieczny. Posuwaliśmy się nadzwyczaj powoli i minęły godziny, zanim pod butami zachrobotał gruz osypiska. Dotarliśmy do ujścia wielkiego żlebu, który wrzynał się głęboko w zbocze upatrzonego szczytu. Podchodzenie było nietrudne, ale niezmiernie wyczerpujące. Skafander ciążył coraz bardziej. Miałem ochotę zerwać hełm z głowy, żeby choć raz zaczerpnąć świeżego powietrza. Mimo woli oglądałem się za siebie. Towarzyszom, mniej wprawnym w chodzeniu po górach, musiało być jeszcze ciężej. Zgarbieni, szli powoli we mgle pełznącej w górę zbocza niskimi obłoczkami. Szczyt dawno już znikł nam sprzed oczu: góra rozstąpiła się popękanymi płytami w dwie strony, jakby przeszła tędy odkładnica potwornego pługa. Dno żlebu zaścielał białawy, suchy piarg, wysoko ponad krawędziami obrywów śmigały w górę żółtawe, szare i brunatne turnie. Spod ich groźnie przewieszonych żeber rozchodziły się stożki nasypowe. O ósmej rano, w siedemnaście godzin od chwili katastrofy, po wielkich, zwietrzałych głazach wspięliśmy się na szczyt.

Łańcuch górski opadał ku wschodowi martwymi, zakrzepłymi fałami. Pod nami — nieskończone morze mgieł, pręgowane cienkimi liniami cienia, mieniące się w oddali buro i liliowo. Po ostatni kres horyzontu nic, tylko mgła rozczesana w drobne smugi. Zbocze naszego szczytu schodziło w nią potężnie sklepionym, rozłożystym ramieniem. W połowie rozcinała je brama skalna. Przez ten wyłom prze — pełzały obłoki, spod których przeświecała powierzchnia głębiej leżących skał.

Arseniew rozpostarł na kamieniu mapę, wyznaczył z możliwie wielką w tych warunkach dokładnością kierunek, w którym znajdował się Kosmokrator, i porozstawiał nas co kilkadziesiąt metrów w najwyższych punktach. Wywoływaliśmy towarzyszy przez radio. W słuchawkach pośród odległych, jakby z całej przestrzeni naraz płynących szmerów rozlegały się chwilami miarowe sygnały. To automatyczny nadajnik rakiety odzywał się co piętnaście sekund dwoma przerywanymi dźwiękami. Słyszeliśmy rakietę, lecz ona nie odpowiadała na nasze wezwania. Być może, odległość była zbyt wielka albo od Martwego Lasu ciągnęły przestrzenią obłoki radioaktywne, gasząc słabą falę naszych aparatów — dość że po godzinie skupiliśmy się przy Ars — niewie w ponurym milczeniu. Astronom rozłożył mapę i zadumał się nad nią.

— A więc jednak przyjdzie nam nocować — powiedział. — Zmierzch rozpocznie się dzisiaj za jakieś osiem do dziewięciu godzin. Musimy go spotkać w dobrym ukryciu… Należy się spodziewać gwałtownej burzy.

Spojrzał w mgły spoczywające kilkaset metrów niżej.

— Drogi wybrać nie możemy — powiedział — wobec tego pójdziemy tak.

Nakreślił przez mapę prostą jak strzała linię w kierunku rakiety. — Musimy jednak zatrzymać się — powiedziałem — co najmniej na pół godziny. Schodzenie, jak wiadomo…

— Schodzenie będzie łatwiejsze od wspinaczki — rzekł szybko Arseniew, a kiedy spojrzałem na niego zdziwiony, położył mi znaczącym gestem rękę na ramieniu. Zamilkłem. Kiedy za chwilę Rainer oddalił się, profesor przyłożył swój hełm do mojego. Dzięki zetknięciu obu metalowych kasków głos mógł płynąć bez pośrednictwa radia. Wyłączywszy swój aparat Arseniew powiedział:

— Nie trzeba mówić wszystkiego.

— Ze względu na Rainera?

Skinął głową. Ponieważ chemik zbliżył się, nie zamieniliśmy już ani słowa. Oparci plecami o chropowate głazy, spoglądaliśmy na poły tylko widzącymi od znużenia oczami w mgielne przepaści. Po pewnym czasie zaczęło się w górze coś dziać. Chmury gęstniały jak rybi klej, rzucony na gotującą się wodę, rozpływały się pierścieniami, skręcały, coraz bardziej zwiewne, klarowne, aż nagle ukazało się w nich okno. Szybko znikło, lecz z boku odsłoniło się drugie.

Zaświeciło w nim niebo. Wiatr rozdmuchiwał puszyste kłęby coraz szerzej.

— Psiakrew!

— Czemu pan klnie? — spytał astronom.

— Niebo, profesorze, niebo!

Niebo było zielone. Przejrzysty, łagodny szmaragd, jakby rozpławiona w szkle barwa pierwszych traw prześwietlonych słońcem. Płynęły tam bardzo wysoko pierzaste, zupełnie złote obłoczki.

— Zapewne dwutlenek węgla… — zauważył Rainer. Uradowało mnie, że się odezwał. Nie opanowała go jeszcze zupełna apatia.

Tymczasem tu i ówdzie mgła w dole rozbłyskiwała, dotknięta promieniami. Wtem obrzeże wielkiej chmury zapłonęło gwałtownie. Wyjrzała zza niego olbrzymia, płomienna tarcza, dobrze już przechylona ku zachodowi. W jednej chwili zapanował straszliwy upał. Powierzchnia mgieł zajaśniała jak zalana kipiącym metalem. Śladem cienia, uciekającego z zawrotną chyżością w dal widnokręgu, wybuchały orgie świateł. Z głębin wstawały góry rozżarzonej miedzi, krwiste otchłanie, pieczary i jaskinie o płynnych ścianach, a Słońce przeszywało je blaskiem, wybijając w ruchomej, jakby życiem obdarzonej magmie złote galerie. Cały ten ocean milczących płomieni oddychał; unosiły się nad nim fiołkowe i różowe opary, w których migotały pasy wielokrotnie powtarzających się tęcz. Aż znowu jakaś chmura nasunęła się na Słońce i równina obłoków zgasła, w jednej chwili zalana bezbrzeżną szarością.

— Drogośmy zapłacili, żeby ujrzeć to widowisko — powiedział cierpko Rainer.

Opasałem się liną podając drugi koniec Sołtykowi. Założył karabinek w kółko pasa i skierował się ku pochyłości. Arseniew kroczył pierwszy, ja za nim, dalej Sołtyk; Rainer, ciężko stawiając nogi, szedł ostatni. Tak rozpoczął się powrót.

Długo schodziliśmy we mgle. Niekiedy stawała się tak gęsta, że ginęła w niej sylwetka kroczącego przodem astronoma. Wzrok tonął w szarej płynności; zacierały się kontury drogi, najbliższych głazów, nawet zarysy wyciągniętej ręki. Nachodziło mnie wrażenie, że cały roztapiam się, rozpływam we mgle. Było to uczucie z koszmarnego snu, w którym traci się poczucie realności istnienia. Mówiłem wówczas do towarzyszy; ich głosy rozwiewały na chwilę przygniatające uczucie samotności.

Jakiś czas skała odzywała się dźwiękliwie pod ostrzami czekanów, potem chrobotały głazy osypisk, a po trzech godzinach marszu kroki ścichły i stopy poczęły się zagłębiać w rozpulchnionym gruncie. Nie wiedzieliśmy, czy to już równina, czy tylko kopulasta wyniosłość, bo na wskazaniach aneroidów nie można było polegać.

Już od dłuższego czasu zachowywały się niespokojnie. Ciśnienie atmosferyczne podnosiło się wolniej, niż należało tego oczekiwać podług tempa marszu; najwidoczniej zbliżał się niż barometryczny. Pozostawało to w związku z nadchodzącym zmierzchem.

Niebawem równy teren ponownie zaczął opadać. Zstępowaliśmy coraz niżej, niżej. O ile można było rozeznać się w tak gęstej mgle, znajdowaliśmy się w płytkim wąwozie, jak gdyby w korycie wyschłej rzeki, i schodziliśmy w dół powtarzając wszystkie jego zakręty. Nagle pod nogami poczuliśmy skalną caliznę. Szło się po niej jak po chodniku miejskim, tak była równa i gładka.

Zdumiony rozejrzałem się, lecz nie mogłem dostrzec niczego.

Prowadzący według kompasu Sołtyk przystanął.

— Tam coś jest — wskazał na wielką plamę, ciemniejącą w szarych tumanach.

Pochyliwszy się, pociągnąłem ręką po skale.

— Słuchajcie… — powiedziałem — może się mylę, ale to są kwadratowe płyty. Czuję ich spojenia pod palcami… to jest najprawdziwszy chodnik!

— Chodnik? To może jest tu gdzieś restauracja? — spytał Rainer. W czasie drogi dał już nam zakosztować swego gorzkniejącego humoru. Arseniew skierował aparat indukcyjny w stronę plamy. Owalna, majaczyła niewyraźnie w niewielkiej odległości.

— Czasu mamy mało — rzekł astronom — ale… kto z was pójdzie tam ze mną?

Zgłosiliśmy się z Sołtykiem, a i chemik przyłączył się po chwili wahania. Gładka przestrzeń, którą nazwałem chodnikiem, zakręcała i podnosiła się niezbyt stromo. Przeszedłszy kilkanaście kroków, stanęliśmy przed czarnym otworem. Mgła była tu rzadsza. Jasnymi słupami skrzyżowały się w niej promienie naszych reflektorów. W świetle ukazała się obszerna jaskinia. W głębi pod ścianą stał walcowaty twór. Zbiegłem ku niemu po osypującym się drobnym szutrze. Był to metalowy cylinder, zapuszczony częściowo w grunt i zamknięty wypukłą tarczą. Naparłem na nią barkiem. Między tarczą a cylindrem powstała wąska, czarna szczelina, która rozszerzała się szybko. Pokrywa poleciała ze szczękiem w górę. Wnętrze było puste.

— Zbiornik! — zawołałem. Towarzysze schodzili po osypisku. Postąpiłem kilka kroków w bok. Grota była dziwnie regularna. Kształt miała wydłużony, z lekko pochylonymi ścianami i wklęsłym stropem. W głębi zwisały z niego jakieś czarne łachmany, jakby gigantyczna pajęczyna. Zbliżywszy się i wziąwszy w rękę jej część, przekonałem się, że jest to skruszały, jakby spalony metal. Rudoczarny, zmięty, pokryty był sadzą, która w jednej chwili osypała mnie wielkimi płatami. Nagle w promieniu latarki, biegającym białym kołem pośród splątanych zwojów metalu, które rzucały skaczące cienie, mignęło coś czerwonawego. Zwróciłem tam reflektor. Na ścianie widniał rysunek, bardzo stary, bo czerwonawa farba odprysła i złuszczyła się w wielu miejscach. Przedstawiał współśrodkowe koła. Odwróciłem się, by zawołać towarzyszy, i wtedy spostrzegłem, że to, na czym stoję, nie jest szutrem.

Ta wibrująca w świetle masa błyszczących kamyczków była pokładem srebrnych stworzonek. Ale nie były już srebrne. Zmatowiałe, powleczone śniedzią jak cynowe okruszki, przypominały mego małego więźnia tylko kształtem. Mimo woli odskoczyłem wstecz, ale leżały wszędzie. Ich szeleszczące przy dotknięciu masy zalegały całe dno groty. Poruszone przedtem metalowe łachmany kołysały się wolno w powietrzu. Teraz zobaczyłem, że poza nimi jest jakby wielki plaster pszczeli. Zakrywały go częściowo festony metalu, skurczone jak zdarta i opalona skóra. Wygląd plastra nadawały ścianie regularnie rozmieszczone otwory. Tworzyły jakby wielokątną mozaikę. Tkwiły w nich szare, niegdyś srebrne stworzonka. Pod ścianą wznosił się ich cały stos.

— Patrzcie! — powiedziałem zdławionym głosem. — Patrzcie!

Towarzysze obstąpili mnie. Unieśli w górę szczątki zwisającej ze stropu sieci i brali w ręce stworzonka, lekkie, prawie nieważkie. Przesypywane, szeleściły i brzęczały cichutko jak metalowe łuski. Pod każdym stąpnięciem pryskały setki miażdżonych odwłoków. Wszyscy, wzruszeni jak ja, milczeli. Przypomniałem sobie rysunek i, podnosząc reflektor, wydobyłem go z ciemności.

— Coś w rodzaju układu heliocentrycznego… — wyszeptał Rainer. — W środku Słońce… potem orbita Wenery… a dalej… Ziemia… to nasz układ planetarny.

— Ale tam jest jeszcze coś, widzicie?

Od wizerunku Wenery szła punktowana dziurkami nie zafarbowana linia prosto ku Ziemi. Łączyła obie planety. Nieznany lęk chwycił mnie za serce. Obejrzałem się szybko, ale grota była pusta. Tylko metalowe zwoje chwiały się wolno, prósząc nieważkimi płatkami sadzy.

— Tu byli ludzie… — szepnąłem. Nie ważyłem się mówić głośno.

— Nie, tego nie stworzyła ręka człowieka — odezwał się Arseniew.

— Jaki szczególny blask ma ta skała — powiedziałem po chwili — jak glazura…

Powierzchnia ściany zbiegała się w siatkę drobniutkich, szklisto połyskujących, niebieskawych żyłek.

— Co to może być, doktorze Rainer?

— Nie wiem, nigdy tego nie widziałem… jakby awanturyt… ale nadtopiony nadzwyczaj wysoką temperaturą… nie wiem — powtórzył. Arsenłew schował garść metalowych ziaren do kieszeni skafandra.

— Przyjaciele… w tej chwili nie możemy ocenić znaczenia naszego odkrycia. Musimy iść dalej, i to szybko. Za cztery godziny będzie zmierzch.

Opuściliśmy grotę nie mówiąc już ani słowa. Mgła na dworze nieznacznie pociemniała. Przybierała niebieskawe tony, zarazem jednak przerzedziła się. Kiedyśmy schodzili łagodną pochyłością, mogłem bez trudu dostrzec ostatniego towarzysza.

Przebyliśmy sporym krokiem co najmniej dziesięć kilometrów stosunkowo równego terenu. Potem grunt zdawał się podnosić, ale mogło to być złudzenie, bo wzrok nie miał żadnego oparcia. Nagle z mgły przede mną dobiegł zdławiony okrzyk i głuchy odgłos. Skoczyłem naprzód.

Arseniew leżał opierając się rękami o ziemię.

— Stać, stać! — zawołał podnosząc czekan. Podszedłem jeszcze o krok. Tuż przed nim otwierała się mroczna rozpadlina. Jej głębia tonęła we mgle. Nawet z pomocą rada — roskopów nie udało się dostrzec drugiego brzegu. Rainer zauważył, że, być może, w ogóle go nie ma i stoimy nad urwiskiem, którym płaskowyż spada ku równinie.

— A więc od rakiety dzieliłoby nas zaledwie trzydzieści kilometrów — powiedział Arseniew usiłując zorientować się na mapie, niestety, bardzo szkicowej, która już kilkakrotnie zmyliła nas w czasie drogi.

— Spróbujmy zejść; im niżej będziemy, tym lepiej, a może uda się znaleźć jakieś schronisko.

Kilkaset kroków dalej obryw nie był już pionowy; w ekranach radaroskopów tlał zielonkawy obraz skośnych upłazów, zachęcający do zejścia. Poszedłem pierwszy. Wokół tliły się giętkie kłęby pary. Mrok tężał, mgła nabierała tonów błękitnych, popielatych, wreszcie fioletowych. W kilku miejscach trzeba było pomagać sobie rękami, gdyż okute nosy butów ślizgały się po gładkich płytach. Nie obyło się bez upadków. Niżej pochyłość zmalała. Skałę przerzynały głębokie, krzyżujące się rynny. Było to bardzo niebezpieczne, bo fałszywe stąpnięcie mogło spowodować złamanie nogi.

Ktoś mnie wyprzedził — zdaje się Arseniew. Zobaczyłem białe, otoczone wielokrotną tęczą światło jego latarki. Blask gubił się w parze. Promień reflektora wahał się chwilę w marszu, nagle obniżył się i znieruchomiał. Oślepiony (wpatrywałem się chwilę w źródło światła), przeoczyłem szeroką szczelinę i wpadłem w nią omal po kolana. Naciągnięte ścięgno zabolało; usiadłem, aby zbadać nogę. Moja lina szorowała chwilę po kamieniach i szarpnęła.

— Halo, profesorze, stójcie no tam! — krzyknąłem. Nikt nie odpowiedział. Wstałem i lekko utykając poszedłem w kierunku blasku, w którym poruszały się zamazane cienie. Spojrzawszy w górę dostrzegłem między brzegami rozpadliny niebo jako szeroką rzekę jasności. Tak wygląda powierzchnia wody oglądana przez nurka z dna.

Światło reflektora nagle zgasło.

— Trudno, więc właźmy tam — mówił Rainer.

— Poczekajże pan.

To był głos Arseniewa. Znowu zapłonął reflektor, powielając się różnokolorowym lśnieniem w drżącej aureoli pary. Spostrzegłem, że obaj byli pochyleni. U ich stóp grunt urywał się raptownie, a jego miejsce zajmował ciemny pas mgły.

W tej chwili w matowym promieniu elektrycznym zabłysnął hełm Sołtyka, który wzniósł się z głębi. Rainer pomógł mu wspiąć się na brzeg.

— Schodzić można — powiedział inżynier — pochyłość maleje, ale robi się coraz goręcej.

— Temperatura podnosi się? Czyżbyśmy mieli w ten sposób zstępować aż do jądra planety? — zauważył Rainer.

Mimo woli skupiliśmy się razem. Latarka oświetlała czterech czarnych olbrzymów w pofałdowanych kombinezonach. Błękitne iskry drżały w szkłach hełmów.

— Trzeba będzie poświęcić nabój magnezjowy — powiedział Arseniew i wydobył z kieszeni płaski magazynek. Były to naboje do rakietnicy, która zginęła, pozostawiona w helikopterze.

— Czy któryś z was ma przypadkiem chustkę do nosa w zewnętrznej kieszeni?

Zgłosił się Rainer. Astronom wyciął nożem dziurę w środku chustki, a do rogów przywiązał paroma nitkami nabój. Rozjaśniło mi się w głowie: profesor umiał sobie poradzić bez pistoletu sygnałowego. Uderzył silnie rękojeścią w spłonkę naboju raz i drugi, a gdy rozległ się syk, rzucił pakiecik poza krawędź skały.

Wychyliliśmy głowy w przepaść. Oślepiające światło magnezji rozcięło mgłę. Ukazały się zbocza: to, na którym staliśmy, i przeciwległe, oddalone może o sześćdziesiąt metrów, potem obłok pary przysłonił płonący nabój. Nie trwało to długo. Jasne kłęby Rozstąpiły się i spod grzybka zaimprowizowanego spadochronu buchnęły blaski z ponowną, choć szybko słabnącą siłą. Światło drżało złudnie, przelewając się w woalu pary. Pod nim, w głębi, ukazała się czarniawa, podługowata masa, która zabłysła jak fala skamieniałej lawy. Gdy blask opadł, wydało mi się, że masa rozszerzyła się, a później skurczyła, jak kadłub węża przełykającego suty kęs.

Potem wszystko znikło.

Gdy powoli cofnęliśmy się od urwiska, Arseniew wsadził obie ręce za pas.

— Tak tu zawsze: kiedy zdaje się, że wątpliwości zostaną rozproszone, ukazuje się dziesiątek nowych… co sądzicie o tym, tam? — wskazał na dół.

— Dostrzegłem ruch — zaczął ostrożnie Rainer — nie wiem, czy to nie było złudzenie, ale…

— Nie, to nie było złudzenie — przerwał mu astronom.

— Można by poświęcić jeszcze jeden nabój, ale nie warto.

Podszedł do brzegu i puścił w dół snop światła z reflektora. Zgubiło się we mgle.

— Co to jest, u licha?

— Strumień lawy? — zaproponował ostrożnie Rainer. — Miałem wrażenie, że to płynie.

— Temperatura jest za niska.

— Może jakiś kanał?

— Kanały na Wenerze?

— Do dna nie ma więcej niż trzydzieści metrów — wtrąciłem.

— Takie światło ogromnie utrudnia ocenę. No cóż, musimy przecież zejść. Proszę za mną.

Arseniew pierwszy zsunął się po krawędzi. W milczeniu zstępowaliśmy w dół, zrazu twarzą do zbocza, potem od wróciliśmy się i ruszyliśmy szybciej. Przez skałę, podobni do bazaltu, biegły grzędy o ostrych krawędziach. Nagle Soł tyk zawołał:

— Uwaga, oto jest!

Reflektor znieruchomiał. W kole światła ukazał się wy niosły wał, znikający po obu stronach poza zasięgiem jasności. Lśnił tłusto i czarno jak grzbiet wieloryba. Masa ta zapełniająca płytkie koryto skalne, wznosiła się ponad kamienne brzegi, odległe od siebie o kilkanaście metrów. Jej powierzchnia falowała powoli, a poszczególne okresy rozszerzeń i skurczów napływały z prawej strony i znikały p lewej.

— Perystaltyka — szepnął ktoś.

Arseniew szedł wierzchem długiego głazu jak kładł? w kierunku czarnej masy. Stanął na samym końcu, tak i mógł dotknąć jej nogą. Kleisty bryzg przylgnął mu do but Otoczenie dotkniętego miejsca zafalowało. Miarowy rytm, jakim dotąd poruszała się cała masa, zatracił się. Powietrze drgnęło. Powiew przeleciał wzdłuż ścian, a połyskująca bryja zaczęła się powoli piętrzyć, nasuwać na siebie guzowat półpłynna, chwilami sztywniała, aż wysunęła szeroką, rozlewającą się wypustkę na kraniec płaskiego głazu, na kt rym stał Arseniew.

— Ostrożnie, profesorze! — zawołałem. Nieruchomo oczekiwał nadchodzącego. Czarna maź dotknęła jego butów, cofnęła się i nagle jednym rzutem otoczyła je, a z mgły wysunął się wielki garb, jak fala dobijająca do brzegu. Teraz ktoś drugi, zdaje się, Rainer, zapalił swój reflektor. Profesor krzyknął i targnął się wstecz. Czarne błoto oblało go niemal po kolana. Nowy, potężny skurcz przeleciał przez masę.

— Wstecz, profesorze, wstecz! — krzyczałem. Nie mogłem pojąć, czemu stoi jak wrośnięty w kamień. Zgarbił się, plecy drgały mu, jakby podnosił ciężar. Najbliżej stojący Sołtyk dopadł go z boku i pociągnął, ale potknął się i zleciał z głazu niemal po pas w czarną kipiel. Wydał zdławiony okrzyk.

Oburącz porwałem linę i pociągnąłem z całej siły. Rainer chwycił niżej. Szerokie zwoje leciały, klaszcząc, na kamienie. Ujrzałem w świetle latarki twarz Sołtyka — była konwulsyjnie wykrzywiona. Czarna rzeka parła szerokim frontem na wybrzeże, ale byliśmy od niej szybsi. Porwałem Sołtyka za ramię, drugą ręką chwyciłem Arseniewa, a Rainer pomógł mi wspiąć się na zbocze. Obaj wyratowani prawie nie poruszali nogami, opierając się na mnie całym ciężarem. Jeden z nich dyszał jękliwie.

— Jesteście ranni? — spytałem, przestraszony tym, że wciąż milczą.

— Dalej, dalej, na górę! — krzyczał Rainer. Ruszyłem wlokąc obu towarzyszy. Ledwo stawiali nogi, jakby zmieniły się w drewniane kikuty. Nareszcie Arseniew pierwszy odzyskał głos:

— Uderzenie… elektryczne… — wyjąkał mocując się ze zdławionym gardłem.

Wspięliśmy się jeszcze kilka metrów. Arseniew zgubił latarkę. Dobyłem mojej, skierowałem wylot metalowego cylindra w dół i nacisnąłem wyłącznik.

Wyglądało to jak wybuch błota, ale w czarnej masie nie było biernego ruchu, posłusznego sile ciążenia. Rozdymała się potwornymi bąblami, puchła, a z głębi parły coraz nowe fale zalewając brzeg.

— Wszyscy w tył! — zawołał naraz mocny głos. Widzę jeszcze tę scenę. Arseniew oderwał się od mego ramienia. Rozstawiwszy szeroko nogi, sięgnął do futerału Sołtyka, chwycił miotacz i złożył się.

Biały piorun strzelił z jadowitym sykiem w dół. Okrutny żar uderzył w piersi. Arseniew nacisnął po raz drugi języczek spustu i drugi piorun, jak odłam słońca, buchnął w sam środek wezbranej czarno masy. Potem zapadła ciemność. Wiedziałem, że nie wolno patrzeć w wylot pracującego miotacza, ale to było silniejsze ode mnie. Przed oczami wirowały mi teraz złote i czarne koła. Długą chwilę nic nie widziałem, chociaż kurczowo naciskałem guzik reflektora. Wreszcie drgające plamy zbiegły na boki.

Skalne koryto było puste. Drgające szczątki, grudy spopielałego żużlu, zwały popiołu dogorywały w zasięgu promieni. Brunatne kłęby dymu mieszały się z mgłą. Z kamieni ściekała mętna, jakby szlamem zmącona woda. Gdzieś jeszcze ohydnie skwierczały nie dopalone ochłapy. Zeszliśmy w dół i, wstąpiwszy w koryto, rzuciliśmy w obie strony światło. Czarna masa znikła. Wspięliśmy się na przeciwległe zbocze. Arseniew oglądał swoje nogi. Na nogawkach kombinezonu błyszczały jakby śluzem pokryte plamy, a buty stały się popielato — czarne.

— Profesorze, pan mówił o elektrycznym uderzeniu? — rzuciłem się z pytaniami. — Czy to pana poraziło? Pana też, inżynierze? Co to mogło być?

— Naprzód, naprzód — odparł astronom otrzepując skafander z resztek lepkiej substancji. — Musimy iść dalej, potem będziemy rozprawiać.

Druga ściana czarnego wąwozu była mniej stroma. Pokonaliśmy ją w pół godziny i znaleźliśmy się na równinie osłoniętej falującymi niespokojnie mgłami. Teraz można było rozmawiać w marszu.

— Całe szczęście, że nasze skafandry posiadają własności izolujące — powiedział Arseniew — inaczej byłoby źle ze mną, i z panem nie lepiej, Sołtyk!

— Złapał mnie kurcz i ust nie mogłem rozewrzeć — przyznał się inżynier. — A przedtem, kiedy tam wpadłem, dostałem takie uderzenie, że mnie to prawie sparaliżowało. Myślałem, że się uduszę. Wszystkie mięśnie jak z drzewa.

— Na szczęście to stworzenie nie miało jeszcze do czynienia z dobrym włóknem syntetycznym — rzucił Rainer.

— Jak to stworzenie, czy pan uważa, że ta czarna maź żyje? — zawołałem zdumiony.

— Sądzę, że to jest rzeka żywej protoplazmy. Widział pan przecież, jak poruszała się, jak reagowała na dotknięcie usiłując pochłonąć to, co ją poruszyło. O mały włos byłoby się. jej udało.

— A więc pan myśli, że ten… że to… — nie umiałem dobrać zaimka — że to jest jakieś zwierzę? Coś jak węgorz elektryczny, drętwa?

— Drętwy są na Ziemi, a my — na Wenerze. Nie zwierzę i nie roślina, lecz po prostu żywa plazma.

— W głowie mi się nie mieści, żeby to mogło żyć — powiedziałem. — Przecież i woda w rzece się rusza, a nikt nie nazwie jej żywą.

— To jest spór o słowa — zauważył Arseniew. — Ta masa posiada pewne cechy żywej substancji, ale nie wydaje mi się, żeby miała… czekajcie, cóż to za syczenie?

Zmierzch zapadał coraz szybciej. Robiło się ciemno. Już od paru chwil miałem wrażenie, że dzieje się coś dziwnego, ale dopiero po słowach Arseniewa usłyszałem syk, którego źródło musiało znajdować się w pobliżu. Spojrzałem na przegub — i westchnienie zatrzymało mi się w gardle. Na lewej ręce nosiłem kompas magnetyczny, którego nie używałem, bo zastępował go znacznie pewniejszy żyrokompas systemu Sperry. Spojrzawszy na kompas magnetyczny zobaczyłem, że jego igła, świecąca zazwyczaj jako nafosforyzowana strzałka, zmieniła się w koliście rozmazane światełko, gdyż wiruje z niesłychaną prędkością, wydając cichutkie, lecz ostre brzęczenie.

— Patrz pan, profesorze…

Wśród chmur pojawiły się lotne rozbłyski. W mroku wisiały obłoki, srebrzyste, bezwładne jak brzuchy śniętych ryb. Upiorny, bezkierunkowy poblask legł na ziemi. Cały teren zdawał się topnieć i rozpływać. Atmosfera przybrała cudaczny wygląd: wysoko rozrastały się fałdziste draperie, chwiejne słupy, stając się kolejnymi źródłami mętnosreb — rzystego jarzenia. Wreszcie cała okolica błyskała na przemian: to wyższe, to niższe warstwy pary rozświecały się bezgłośnie, a w tym trzepotaniu szarych cieni i perłowych rozbłysków tu i ówdzie krążyły ogniste miotełki i kule, bardzo wolno opadające w aureoli fioletowych iskier. Mimo woli zwolniliśmy tempo marszu. Słyszałem, jak Arseniew mówił do Rainera, że to rodzaj burzy elektromagnetycznej.

— Zwróć pan uwagę na rytmiczne przygasanie blasku. Było tak rzeczywiście. Obroty igły kompasowej jeszcze bardziej się wzmogły, ale co parę chwil zmieniały kierunek, a przeskokom z jednego wirowania w drugie towarzyszyło przygasanie upiornego brzasku. Napływały wysokie obłoki, widzialne poprzez mgłę, tak potężne było ich światło. Niepokoiła mnie panująca zupełna cisza. Zdawała się zwiastować coś złego. Arseniew przestał mówić z Rainerem o jonizacji, fotonach i orbitach elektronowych. Zatrzymaliśmy się w rozproszonym świetle, które gasło powoli, a zarazem jakby przysiadało, opadając na grunt, gdy tymczasem wysokie warstwy atmosfery zalegał mrok coraz czarniejszy.

Wciąż jeszcze dookolne powietrze trwało w martwym bezruchu, lecz stamtąd, z wielkiej wysokości, dobiegać począł, zrazu niezmiernie daleki, głuchy poszum, który przeszedł w niskie zawodzenie.

— Obawiam się, że będziemy musieli wrócić do wąwozu — powiedział Arseniew. Staliśmy, niezdecydowani, co robić. Wtem powietrze rozdarło wycie, podobne do tego, jakie wydaje pikujący samolot. Mgła zakołysała się i popłynęła. Znikły ostatnie rozproszone ogniska elektrycznej poświaty. Z mroków runął potężny wicher. Ledwośmy ustali, chwytając się za ręce. Ktoś zapalił latarkę. W słupie światła mgła nie kłębiła się już, lecz mknęła wartko jak strumienie mętnej wody wypuszczone ze stawideł.

Nikt z nas nie przemówił słowa. Zawróciliśmy i pchani straszliwą wichurą biegliśmy, potykając się i zataczając, z powrotem, w stronę wąwozu. Wicher świszczał przeraźliwie w antenach hełmów; powietrze, spęczniałe i twarde jak wydęte płótno, biło w plecy łopocąc fałdami kombinezonów. Pędziliśmy tak nie wiem jak długo, aż zamajaczył w ciemnościach pozornie nieruchomy obłok, wirujący w miejscu z zawrotną szybkością. Był to wir zgęszczonej mgły, powstały między brzegami wąwozu. W miarę jak schodziliśmy w dół, ciśnienie wiatru słabło. Jego niewidzialne porywy wydawały nad rozpadliną odgłos żagli chwytających raptownie wiatr. Posuwając się na oślep, skupiliśmy się pod skalnym nawisem. W białym słupie światła, które zapalił jeden z towarzyszy, mgła kotłowała się jak wrzątek. Nad nami, na pogrążonej w ciemności równinie, rozlegały się przejmujące zawodzenia, skowyty, pianie i chichot. Zdawało się, że walczą tam całe stada hien i szakali. Wtem mroki zalśniły na mgnienie, jakfr; mgłę wypełniła płonąca rtęć. Zagrzmiało. Huk nakrył nas jak wieko. Zarazem poczułem drobne, lekkie uderzenia na ramionach i rękach, a w promieniu lampy zabłysły pędzące skosem krople.

Deszcz!

Bębnienie nasiliło się. Wiatr nie zawodził już w górze, lecz wył ogłuszająco. Deszcz nadchodził siekącymi falami. Przywarliśmy ciasno do skały.

Woda ściekająca po hełmach i skafandrach lśniła w blasku reflektora. Wokół zaczęła się tworzyć spieniona od deszczu kałuża. Wtem skała odezwała się gęstym werblem. Równocześnie usłyszałem dźwiękliwe uderzenia w hełm. Padał grad.

Tego tylko brakło — pomyślałem.

Grad wielki jak fasola tłukł w hełmy nie robiąc nam szkody, ale oślepiał lodowymi odpryskami.

— Chodźcie tu, do mnie! — zawołał Arseniew.

Istotnie, kilka kroków dalej, w płytkim zagłębieniu ściany, grad mniej dawał się we znaki. Coraz głośniej szumiała woda spływająca po stokach rozpadliny. W promieniu latarki, którą astronom zawiesił na piersi, otoczenie świeciło mętnym blaskiem strzaskanego lodu.

Zbocze osłaniało nas z góry, ale czułem, jak w nogi uderzają, niby setki drobnych igiełek, szczątki gradzin rozpryskujących się o kamienie.

W nieustanne wycie orkanu raz po raz wpadały przeciągłe grzmoty. Błyskawice oświetlały kłębiące się szaleńczo mgły, strumienie deszczu i zlane wodą głazy. Z trudem udało się nam przywlec i ustawić w niszy skalnej kilka płaskich kamieni, na których usiedliśmy, biczowani wodą zalewającą okienka hełmów. Trwaliśmy tak, skuleni; noc wlokła się, godzina płynęła za godziną, a burza nie słabła. Grad przestał padać, za to w smudze światła zabielały wirujące płatki śniegowe. Siedzieliśmy nieruchomo; spokojny oddech towarzyszy świadczył, że zapadają w sen. Sam, choć zmęczony, nie mogłem usnąć. Rozumiałem, że należy zebrać siły do dalszej drogi, i zaciskałem powieki pragnąc jak najszczelniej odgrodzić się od zawodzenia i szumu burzy. Ale pod pokrywą ciemności przetaczał się wciąż w pamięci kołowrót obrazów. To pięło się ku nam strome osypisko, oblane czarną, drgającą mazią, to dym walił z płonącego helikoptera, to znów jaśniała tajemnicza grota w świetle reflektorów. Chwilami zwidy wał mi się krajobraz górski z urwistymi piłami szczytów i dolinami pełnymi mgły, gdzie wysoko, w zielonym jak grube szkło niebie, płonęło olbrzymie słońce. Mięśnie drżały, znużone, od skały ciągnął przejmujący chłód, lecz nie ważyłem się włączać elektrycznego ogrzewacza, bo należało oszczędzać baterię żywiącą aparat radiowy. Nie mogąc zasnąć, wsłuchany w głębokie, bliskie oddechy, starałem się rozpatrzyć ostatnie wypadki. Czy naprawdę katastrofa była przypadkiem? A może wokół czuwały niepojęte siły, podpatrując nas, kiedyśmy wierzyli w swobodę własnego działania? Nie umiałem stworzyć obrazu, który objąłby wszystkie zdarzenia. Jeżeli mieszkańcami planety były metalowe twory, co oznaczała rzeka czarnej protoplazmy? A grota — czyżby stanowiła coś w rodzaju niesamowitego cmentarza? W jaki sposób powstał olbrzymi krater, dlaczego podziemna rura rozpękła się na dwie części?

Sam nie wiem, kiedy zapadłem w ciężki, nieprzytomny sen. Otworzyłem oczy zupełnie skostniały. Zegarek wskazywał szóstą. Na Ziemi w moich stronach świt zamieniał się już w pełny dzień, lecz tu panował mrok tak nieprzenikniony, że nie mogłem nawet rozeznać, gdzie metalowy kask przechodzi w szkło okienka. Blady, w dzień ledwo widoczny ekran radaroskopu wypełniał wnętrze hełmu zielonkawym, fosforycznym blaskiem. Wycie wiatru osłabło. Deszczu także nie było słychać. Ostrożnie wysunąłem się spośród pogrążonych we śnie towarzyszy. Materiał kombinezonu pokryła cienka skorupa lodowa, pryskająca jak szkło przy każdym ruchu. Zaświeciłem na chwilę reflektor. Spostrzegłem nieruchome, skulone pod skałą postacie. Rzadka mgła płynęła leniwie, pędzona chłodnymi podmuchami.

Zacząłem się energicznie gimnastykować, uderzać rakami po udach i barkach. Hałas, który zrobiłem, zbudził Sołtyka. Za chwilę wszyscy już wstawali narzekając na zimno.

Niebawem wyruszyliśmy w drogę. Równiną ciągnął porywisty wiatr. Jego dojmujące zimno czuliśmy poprzez wszystkie izolujące warstwy skafandrów. Pod butami trzeszczała na kałużach cienka powłoka lodowa, czasem grunt zachlupotał i nogi zapadały się w grząskie błoto. Kiedy w pewnej chwili odwróciłem się i oświetliłem latarką postacie kroczących za mną, dostrzegłem załzawione szybki hełmów, a za nimi — rozognione oczy i twarze pokryte dwudniowym zarostem. Mogłem się z nich doskonale domyślić własnego wyglądu. Jeszcze wtedy, gdy zmierzch zaczął zapadać, u brzegów wąwozu posłyszeliśmy sygnały radiowe rakiety, lecz późniejsza burza elektryczna zagłuszyła je i teraz dopiero rozległy się w słuchawkach. Zmierzaliśmy dzięki nim prosto przez największą ciemność, nie lękając się, że zabłądzimy. Jedne za drugimi pozostawały w tyle łańcuchy niewielkich pagórków. Rainer szedł za Arseniewem zgarbiony, jakby zmalał o głowę. Ledwo powłóczył nogami. W pewnej chwili nagle usiadł. Astronom odwrócił się i powiedział jak do małego dziecka:

— No, Henryku, wstań.

Tamten nie odpowiedział. Wpółleżał, ciężko dysząc. Podszedłem, żeby mu pomóc, lecz Arseniew powstrzymał mnie gestem.

— Nie, on sam.

I chemik, opierając się rękami o kamienie, podniósł się, wyprostował niezmiernie powoli, jakby dźwigał olbrzymi ciężar, i ruszył za nami.

Z dalszej drogi pamiętam bardzo niewiele. Miałem wrażenie, że mózg mój zdrętwiał; prawdopodobnie szedłem drzemiąc i co jakiś czas budziłem się. Ciśnienie w butlach tlenowych opadło do trzydziestu atmosfer, musieliśmy więc iść, bez przerwy iść, aby zdążyć, zanim zbiorniki opustoszeją. Goniliśmy ostatkami. Zaczęło mnie nachodzić nieokreślone uczucie, że ktoś skrada się za nami. Najdziwniejsze, że udzieliło się ono innym; Rainer, który szedł ostatni, upadł kilka razy, bo nieustannie spoglądał za siebie. Co jakiś czas zmieniał się ten, kto prowadził pochód, gdyż wypatrywanie drogi w ciemności nużyło.

W pewnej chwili, idąc na przedzie, zobaczyłem wysoko w chmurach biały, mglisty słup. Teren podnosił się. Z kamienistego podłoża wyrastały chropowate tafle. Biały słup poruszał się leniwie wśród chmur. Zrazu przemknęło mi przez głowę, że to znowu jakieś tajemnicze zjawisko, lecz okrzyk astronoma wyprowadził mnie z błędu. Pod butami zgrzytały głazy; jeszcze kilkaset kroków podchodzenia — i stanęliśmy na przełęczy. Daleko w dole jaśniało morze mgły. Z jego wnętrza bił w niebo biały słup światła. Był to reflektor rakiety.

Eksperyment

Lao — Czu utrzymywał łączność z helikopterem do czasu, kiedy Martwy Las zagrodził drogę falom radiowym. Przez cały dzień towarzysze zajęci byli badaniem dna jeziora. Kiedy minęła godzina, w której mieliśmy powrócić, Oswaticz wystartował i odnalazłszy ślad akustyczny ruszył na poszukiwania. Samolot nie mógł lecieć tak wolno i nisko jak helikopter. Oswaticz wielokrotnie gubił ślad i dwie godziny nurkował w chmurach, zanim znalazł się nad kraterem. Podejmował uparcie próby wprowadzenia maszyny w głąb czeluści, lecz spełzły na niczym, omal nie kończąc się katastrofą, gdy zaczęły go ściągać w dół zdradliwe prądy powietrzne. Potem krążył w chmurach, nieustannie wywołując nas przez radio, a ponieważ i to nie dało rezultatu, zrzucił na zbocze krateru worki z żywnością i odleciał z powrotem, mając w zbiornikach tak mało paliwa, że ledwo udało mu się dociągnąć do jeziora. W czasie następnej doby niepokój towarzyszy wciąż się zwiększał. Rozważali, czy nie wzlecieć Kosmokratorem, chociaż możliwość taką wykluczał plan opracowany przed naszym odlotem. Tymczasem nadchodził zmierzch i w przewidywaniu burzy należało zakotwiczyć rakietę. Dziób jej przymocowano do nadbrzeżnych skał stalowymi linami. Orkan rozpoczął się nagle. Masy powietrza, ścieśnione w gardzieli skalnej, wpadały do kotliny z szybkością trzystu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Kosmokrator, miotany łamiącą się falą, targał gwałtownie liny. Aby przeciwdziałać straszliwemu ciśnieniu powietrza i wody, Oswaticz zapuścił silniki i utrzymywał rakietę dziobem do wiatru. W pewnej chwili jedna lina pękła i rakietę zaczęło znosić na brzeg. Zdawało się, że jedynym wyjściem jest porzucenie jeziora, lecz towarzysze nie chcieli tego robić, bo zachodziła możliwość, że znajdujemy się gdzieś w pobliżu, a w powrocie do rakiety przeszkodził nam orkan.

Burząc nieustannie wodę gazami wylotowymi, Kosmokrator przez sześć godzin zmniejszał napór na pozostałe liny. Gdy największe nasilenie orkanu przeszło, zapalono wielki reflektor, którego światło, stojące jak biała kolumna, ponad przyziemną mgłą, wskazało nam drogę.

Nazajutrz wstałem późno. Wszystkie mięśnie przepełniało gasnące powoli uczucie znużenia. Gdy wszedłem do Centrali, nie było w niej nikogo. Spojrzałem na przyrządy aeromet — ryczne. Ciśnienie wzrastało i temperatura spadła do dziewięciu stopni poniżej zera. Kadłub rakiety podnosił się ledwo dostrzegalnie i opadał jak pierś śpiącego olbrzyma. Niekiedy dawał się słyszeć chrobot kry ocierającej się o pancerze. Usiadłem przed głównym ekranem. Przepełniała go czarna, bezgwiezdna noc. Odchyliłem głowę. Spoczywałem tak w rozkosznym bezruchu, z na pół opuszczonymi powiekami, jakby w oczekiwaniu, że dokończy się sen przerwany obudzeniem. Ktoś wszedł. Był to Czandrasekar.

— No i cóż — spytał stając przede mną — czy zaspokoił pan swój wielki głód?

— Nie — odparłem. — Głód wiadomości powiększył się tylko, a głód przygody… tego nigdy chyba nie zaspokoję…

Poprzedniego dnia byliśmy tak zmęczeni, że tylko w paru słowach nakreśliliśmy towarzyszom nasze przejścia. Teraz zacząłem opowiadać o wszystkim — i nie wiem, rży był to nastrój porannej godziny — to błękitnawe światło lamp przywodziło na myśl niebo przedświtu — czy uśmiech Czandrasekara, dość że mówiłem tak, jakbym zwierzał się przyjacielowi. Skończywszy dodałem:

— Nie ustrzegliśmy się przed pomyłkami… chociaż zdaje mi się, że nikt nie ponosi za to winy. Arseniew wykroczył jednak przeciw głoszonym przez siebie zasadom, kiedy zatrzymał się tam, w tej grocie metalowych stworzeń. Rozsądek nakazywał iść dalej, bo tlenu mieliśmy mało, ale nie zawsze kierujemy się rozsądkiem, i tak jest dobrze. Odkryliśmy coś, co może mieć wielkie znaczenie: Arseniew przyniósł garść tych metalowych owadów… czy pan je widział, profesorze?

— Tak, leżą w laboratorium. Arseniew prosił, żebyśmy z ich badaniem zaczekali na niego. Wracając do poprzedniego tematu… czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że tych litrów tlenu, które wdychaliście w grocie, mogło wam zabraknąć na ostatnim odcinku drogi powrotnej?

— To było możliwe.

— Jakaż wtedy byłaby wartość waszego odkrycia?

— Ale my nie wiedzieliśmy, czy starczy nam tlenu, czy nie, i myślę, że właśnie dlatego Arseniew postąpił tak, jak… ja w Martwym Lesie.

— Tak pan sądzi?

— Tak. Gdybym miał pewność, że jeśli nie wejdziemy do groty, uda się nam dojść do Kosmokratora — pierwszy bym się przeciwstawił profesorowi. Cała rzecz w tym, że tej pewności nie miałem.

— Tak pan sądzi… — powiedział cicho Czandrasekar. Opuściwszy głowę patrzał w lśniące ciemno płyty Prediktora, jakby szukał w nich własnego odbicia. Czekałem z zaciekawieniem, co powie, ale w tej chwili wszedł do Centrali Sołtyk i rozmowa potoczyła się w innym kierunku.

— Ta rura podziemna, ta odkryta przez Smitha wiecha metalowa, wreszcie Biała Kula muszą się jakoś łączyć! A to zmienne pole magnetyczne! — mówił inżynier. — Gdybym wiedział, w jaki sposób oni wytwarzają elektryczność, wiedziałbym wszystko!

— Myli się pan — odparł Czandrasekar. — Gdyby do jakiejś ziemskiej filharmonii dostał się Marsjanin, cóż przy — szłoby mu z dokładniejszego badania geometrii budowli, z analizy chemicznej cegły, tynku, złoceń oraz poznania fizycznych własności skrzypiec i fortepianów? W dalszym ciągu nie miałby najsłabszego wyobrażenia o celu, w jakim stworzono tę budowlę. Brakłoby mu znajomości rzeczy najważniejszej.

— Muzyki, nieprawdaż? — powiedział Sołtyk.

— Nie, historii gatunku ludzkiego. Ważniejsze od zrozumienia konstrukcji maszyn jest poznanie istot, które je zbudowały.

— Jestem przekonany, że gospodarzami planety są metalowe mrówki — powiedziałem, — Początkowo wydawało mi się dziwne, żeby takie małe stworzonka mogły zbudować olbrzymią sieć energetyczną, ale czyż ziemskie budowle nie przekraczają naszych rozmiarów setki i tysiące razy? Chociażby tamy oceaniczne czy podbiegunowy pierścień atomowy.

— Nie wiem, czym są tak zwane przez pana „metalowe mrówki” — odrzekł matematyk — ale jestem przekonany, że muszą się tu znajdować istoty daleko bardziej do nas podobne.

— Skąd pan to może wiedzieć?

— Z tego, coś mi pan opowiadał — odparł spokojnie Czandrasekar. — Odkryliście w owej grocie napis, a raczej rysunek na ścianie, prawda?

— No tak, ale…

— I po cóż miałyby go stworzyć te tak zwane mrówki, które, o ile widziałem, w ogóle nie posiadają oczu?

— Do licha, pan ma rację! — zawołał Sołtyk. Stropiłem się.

— Rzeczywiście, ale… czekajże pan, profesorze, a może one wykonały ten rysunek przypadkiem… to znaczy, że to nie był rysunek, ale…

— Ale co?

— W tej chwili nie wiem, może mają jakiś zmysł elektryczny…

Czandrasekar uśmiechał się.

— Ostrożnie! Widzę, że chce pan za wszelką cenę uratować swoją sławę „odkrywcy metalowych mrówek”. Proszę nie naciągać faktów do hipotez, nie ma nic gorszego!

Nagle zmarszczył brwi.

— Przepraszam was. Wpadłem na pewien pomysł… Przeszedł pomiędzy mną o Sołtykiem tak szybko, że przez chwilę obaj wpatrywaliśmy się w drzwi, za którymi zniknął.

Do obiadu nie miałem właściwie zajęcia. Plan nie przewidywał żadnych prac poza obrębem rakiety. Uczeni zamknęli się w laboratorium, skąd dobiegało przeraźliwe buczenie przetwornicy prądowej. W Centrali siedział przy Prediktorze Oswaticz. Rakieta przestała się kołysać, uwięziona lodami, które coraz grubszą skorupą pokrywały jezioro. Mróz tężał. Zerknąłem do książki, którą czytał Oswaticz: były to „Elementy” Euklidesa. Zrozpaczony, wyszedłem na korytarz. Drzwi laboratorium otwarły się.

— Koniec legendy o rozumnych metalowych stworzeniach! — zawołał na mój widok Arseniew. Był w długim fartuchu z podwiniętymi rękawami, na czoło miał odrzuconą dwuokularowa lupę. — Żal mi pana jako jej autora, pilocie, ale fakty decydują — zresztą rzeczywistość jest bodaj jeszcze bardziej zagadkowa!

W laboratorium każdy skrawek przestrzeni wypełniały aparaty. Wielkie szpule dławików przymocowane były nawet do stropu. Ze stołu na stół biegły zwisające pęki różnokolorowych przewodów. Pod wielkim reflektorem siedzieli Tarland, Rainer i Lao — Czu, oglądając przez szkła powiększające coś, czego od drzwi nie mogłem dojrzeć. Podszedłem bliżej. Pochyliwszy się zobaczyłem na tle ciemnej płyty jakieś drobniutkie iskierki. Obok pustej metalowej łupinki leżało kilka mikroskopijnych spiralek, drucik cieńszy od włosa i nie większy od łebka szpilki okruch masy, przeświecającej jak kropelka dymnego szkła.

— Oto wnętrzności „metalowej mrówki” — powiedział Arseniew. — Jest ona czymś w rodzaju miniaturowego nadajnika radiowego, pracującego na fali kilku centymetrów, ale nadajnika o bardzo szczególnej budowie. Widzi pan ten kryształek? — podniósł pincetką połyskliwą kropelkę. — Jest to konglomerat kilku pierwiastków, wykrystalizowany w taki sposób, że stanowi jak gdyby,paczkę” utrwalonych drgań elektrycznych. Pobudzony, odtwarza je niczym płyta gramofonowa!

— Co pan mówi? Zaraz, zaraz… profesorze! — zawołałem — to niemożliwe, sam widziałem, jak to reagowało na moją obecność, jak poruszało się i zamierało, a nawet najwyraźniej odzywało się, kiedy podchodziłem…

— Zupełnie słusznie — odparł z zadowoleniem astronom — proszę, zaraz ożywimy jedną „mrówkę”…

Fizyk położył „stworzonko” na ebonitowej płycie pod ekranem dużego aparatu radarowego i, manipulując rękojeściami, skierował na nie snop niewidzialnych fal.

— Były porządnie zaśniedziałe — mówił tymczasem Arseniew — powstały tam rozmaite zwarcia i spięcia, nie chciały początkowo działać, ale kiedyśmy je oczyścili, odezwały się niemal wszystkie… o, spójrzcie.

Powiedział to zupełnie spokojnie, a ja osłupiałem.

„Mrówka” drgnęła i uniosła się wysuwając cieniutki drucik. Fizyk obracał ekranem radarowym, podnosił go, opuszczał, zataczał nim kręgi, a „mrówka” posłusznie powtarzała wszystkie ruchy, kierując zaostrzony koniec z drucikiem w stronę ekranu.

— Każdy taki przyrządzik posiada, jak powiedziałem, kryształek z serią utrwalonych drgań — mówił Arseniew. — Dopóki nie zostanie wzbudzony, spoczywa nieruchomo. Wzbudzić zaś można go za pomocą fal radiowych, i to właśnie o zakresie kilkucentymetrowym, w jakim pracują nasze radary. Kiedy tam, w Martwym Lesie, zbliżył się pan do „swojej” metalowej „mrówki”, fale wyrzucane przez ekrany pańskiego hełmu wzbudziły ją. „Mrówka ożyła” i zaczęła nadawać. Kiedy zaś oddalał się pan od niej bądź odwracał głowę, fale już jej nie trafiały i przyrządzik się wyłączał. Posiada on proste urządzenie, oparte na zasadzie wariometru, dzięki któremu ustawia się dokładnie w kierunku pęczka fal wzbudzających. Czy to jasne?

Skinąłem w milczeniu głową. Ostatnia moja hipoteza rozpadła się w gruzy. Postanowiłem, że odtąd na dobre zrezygnuję z ich tworzenia.

— A więc to nie jest „istota”… — odezwałem się po chwili.

— Oczywiście, że nie.

— A co to może być?

— Tego nie wiemy. Kolega Lao — Czu sądzi, że w taki sposób mieszkańcy Wenery utrwalają wiadomości…

— Ach, więc to byłoby coś w rodzaju książki?

— Albo płyty, filmu czy może listu… w każdym razie rodzaj dokumentu, którego treść można w razie potrzeby odtworzyć.

— A czy te drgania… prawda, przecież „raport”, słynny „raport”, też był spisany w drganiach… może te są takie same?

— Jak pari widzi, nie ma tu profesora Czandrasekara. Już od dwu godzin stara się za pomocą Maraxa odpowiedzieć na to pytanie. Na razie musimy się uzbroić w cierpliwość…

Gdy wracałem do Centrali, minąłem kabinę Maraxa. Chciałem do niej zajrzeć, lecz powstrzymał mnie wielki czerwony napis „Cisza”, płonący nad drzwiami. W Centrali by! wciąż jeszcze Oswaticz ze swoim Euklidesem. Poszedłem więc na górę, do stacji śluz, włożyłem skafander i wyszedłem na grzbiet rakiety. Noc stała czarna i mroźna.

Zaświeciwszy ręczny reflektor przekonałem się, że mgła znikła. Biały krążek światła pomknął po lodzie, wzniecając połyskliwe refleksy, aż zgubił się pośród niewyraźnych kształtów, oproszonych cienką warstwą śniegu.

Zgasiłem latarkę i usiadłem na pancerzu. Przez jakiś czas nie widziałem nic. Musiałem wyłączyć radar, gdyż jego ekran oślepiał paląc się zielonkawym owalem w głębi hełmu. Powoli oczy zaczęły przywykać do mroku. Ciemność dookoła miała różne stopnie nasilenia; największa była nisko nad horyzontem, gdzie domyślałem się gór. Niebo przedstawiało się jako czerń ledwo dostrzegalnie bledsza. Nie było na nim nawet tej poświaty, jaką rzucają na Ziemi chmury, oświetlone z wysokości Księżycem. Z dołu, od powierzchni lodowej, płynęło ciche potrzaskiwanie. To lód krzepł i wypychał w górę kadłub rakiety. Dotąd patrzałem na północ, w stronę przełęczy. Odwróciwszy się na południe, spostrzegłem mżący, popielaty brzask. Początkowo myślałem, że to złudzenie, ale wytężywszy wzrok zdołałem rozróżnić wierzchołki gór na szarawym, niewyraźnym tle. Było tam trochę światła, ale tak mało, że patrząc zbyt długo, zawahałem się, czy w ogóle coś widzę. Musiałem przymknąć na chwilę powieki i, nagle je otworzywszy, przekonałem się, że to nie jest złudzenie, że tam tli się niezmiernie słaba, lecz rzeczywista szarość.

Powróciłem do wnętrza rakiety, zostawiłem skafander w komorze śluz i zszedłem do dolnego korytarza. Czerwone światło nad kabiną Maraxa już nie płonęło. Uchyliłem drzwi. Obok pulpitu o liniach przypominających dzwon stały na podtoczonym wózku aparaty, w których poznałem wzmacniacze kaskadowe i zwyczajny głośnik radiowy. W kabinie było czterech uczonych. Fizyk siedział skulony przy aparacie, astronom nieco dalej, odwrócony do mnie plecami, w takiej pozie, jakby oglądał coś w mroku pomiędzy uchylonymi ściankami izolacyjnymi Maraxa. Czandrasekar stał w kącie. Obok niego Rainer, oparty o rurę konstrukcji, obu rękami zakrywał twarz.

Wszyscy milczeli. Nieruchomość ich była tak dziwna, że nie ważyłem się przemówić. Lao — Czu, który spostrzegł mnie pierwszy, poruszył się. Arseniew podniósł głowę mrugając jak oślepiony.

— To pan?

Stałem wciąż przy drzwiach.

— Niech pan wejdzie… — powiedział Arseniew. Zdawało mi się, że Chińczyk patrzy na mnie jakoś szczególnie, ale to tylko światło odbłysło w jego okularach.

— Udało się…? Odkryliście coś? Co? — spytałem. Lao — Czu potrząsnął głową.

— Nie, ale… profesor Czandrasekar zrobił pewną próbę… pewne doświadczenie, które dało… dziwny rezultat.

Tak to powoli powiedział, że mnie ciarki przeszły.

— Co to znaczy?

— Można jeszcze raz? — spytał Chińczyk. Nikt się nie odezwał. Przekręcił wyłącznik wzmacniacza na wózku. Rozległ się głuchy szum, potrzaskiwanie, potem kilka nieprzyjemnych, opadających raptownie gwizdów. Nagle z głośnika popłynęła melodia. Mroczna, skupiona, gwałtowna i pełna trwogi. Nie budziła lęku, lecz była nim samym; lęk był w niej jak w olbrzymich szkieletach gadów jurajskich, zastygłych w poczwarnym skurczu, tak jak je przychwycił strumień rozpalonej lawy i na wieki zatrzymał w pozie pełnej niewypowiedzianego bólu i przerażenia. Była jak te olbrzymie kości, które przestały już być kręgosłupami i żebrami, już nie należą do życia, a jeszcze nie stały się skałą wapienną, częścią martwego świata. Jak one, była równocześnie dziwaczna, wstrętna — i bliska, wywołując wrażenie niemal człowiecze. Chciałem krzyknąć: Dość, dość, wstrzymajcie to! — ale ust nie mogłem rozewrzeć i słuchałem porażony, jakbym przez szkło oglądał konwulsje potwora głębinowego o dziwacznych, niepojętych kształtach, o którym nie wiem nic — prócz tego, że ginie.

Poszarpany chór raz jeszcze zagrzmiał i zgasł. Już tylko głośnik szumiał miarowo pod prądem.

Milczałem i towarzysze milczeli, gdzieś w dole słychać było delikatny szelest pracującego mechanizmu. Długo trwało, zanim odważyłem się spytać:

— Co to było?

— Tak brzmi kryształ… jednego z tych przyrządzików… — powiedział Czandrasekar podchodząc do aparatu. Wyjął z uchwytów metalową kruszynę.

.— Przyszła mi myśl, żeby przemienić te drgania elektryczne na dźwięki. Nie wiadomo wcale, czy takie jest przeznaczenie tego dziwnego tworu… To, że przetłumaczone na dźwięki drgania stwarzają melodię, jest, być może, tylko przypadkiem…

— A inne? — spytałem wskazując na rozsypane srebrzyste ziarna.

— Nic, zupełny chaos dźwięków, rozdzierający słuch — odparł matematyk.

— Sam na wiem, czemu to zrobiłem — dodał po chwili — nie sądzę, żeby to miała być muzyka, czyżby o n i także…

— Co tobie, Lao? — powiedział Arseniew.

Fizyk wstał od aparatu. Uniósł nieco twarz z takim wyrazem, jakby zapatrzył się w dalekie światło. Nie dosłyszał pytania Arseniewa. Powoli opuścił głowę. Dotknął kilka razy palcami szklanej płyty, jakby ją gładził, potem zwrócił się do Rainera:

— Doktorze… od jak dawna istnieje według pana ten pokład żelaza na brzegu? Pan robił analizę…

— Tak, zrobiłem, jeszcze przed tą fatalną wyprawą. Biorąc pod uwagę niski procent tlenu w powietrzu… chociaż, z drugiej strony, obecność wody działa katalizujące… sądzę, że to żelazo istnieje w takiej formie od jakichś stu pięćdziesięciu, no, powiedzmy, stu sześćdziesięciu lat.

— A może… dziewięćdziesięciu?

— Raczej nie. Chyba gdyby temperatura znacznie się podniosła… a co pan ma na myśli, profesorze?

— Gdyby temperatura znacznie się podniosła… — powtórzył bardzo powoli Chińczyk. Usiadł.

— Czy myśli pan… — zwrócił się do niego Rainer, lecz Arseniew powstrzymał go gestem.

— Nie przeszkadzajcie mu. On nas teraz nie słyszy.

Historia ta zrobiła na mnie takie wrażenie, że zapomniałem o dalekiej łunie, której odblask widziałem w ciemnościach, stojąc na grzbiecie pocisku. Nazajutrz i w ciągu następnych dni niebo błyskało cichymi wyładowaniami elektrycznymi i odległego blasku nie można było dostrzec.

Wielka plama

Przez szesnaście dni ciągnęły się badania wysokich warstw atmosfery. Mówię „dni”, chociaż dolina spowita była ciemnością, bo organizmy nasze zachowały dwudziestoczterogodziny rytm snu i czuwania. Wraz z fizykami ustawiałem na grzbiecie rakiety przyrządy radarowe i reflektory promieni ultrafioletowych. Wypuściliśmy też kilka balonów — sond, które rejestrowały natężenie jonizacji, a umieszczone w nich automatyczne nadajniki przekazywały nam rezultaty pomiarów. Rainer krzątał się w laboratorium robiąc analizy minerałów zebranych w Martwym Lesie. Czandrasekar zaś przesiadywał w kabinie Maraxa, pochłonięty jakimiś skomplikowanymi obliczeniami. Z niecierpliwością oczekiwałem świtu, do którego odłożono poważniejsze poczynania. Pogoda wciąż była mroźna. Lód rozpościerał się na jeziorze idealnie gładką powierzchnią. Sprzyjała temu zupełna cisza. W ciemnościach smużyły pośród chmur migotliwe blaski, przypominające widzianą przez chmury zorzę polarną. W dwudziestej dobie przeszła nad doliną potężna burza elektryczna. Lód trzeszczał i pękał, podważany falami, ściany rakiety drżały, gruboziarnisty grad grzechotał po jej bokach i grzbiecie, ale najsłabsze drgnienie powietrza nie wtargnęło do zacisznego wnętrza. Nazajutrz wszystko ucichło i przy zmniejszającym się mrozie — rtęć w termometrze podniosła się do czterech stopni poniżej zera — barometr zaczai opadać. Zbliżał się świt, a z nim nowa potężna burza. Arseniew zarządził start. Kiedyśmy po raz ostatni stali na grzbiecie rakiety, niebo nalewało się ołowianą, ciężką szarością. Tępy odblask legł na lodach skuwających jezioro. Potem klapy zamknęły się i zahuczały motory. Lód pękał z gromowym odgłosem, rozpadał się na kawały, wzlatywał wysoko ponad dziób Kosmokratora. Pocisk zamiótł wodę płomieniami i zostawiwszy za sobą zbielałą smugę wrzątku uniósł się stromo w powietrze. Z mroków, rozdartych ogniem wylotowym, wyłoniły się widmowe sylwety gór i pełne granatowych cieni przepaście. Wzbijaliśmy się śrubową linią coraz wyżej przez grube pokłady chmur. Nagle wszyscy stojący w Centrali zasłonili twarze rękami: w telewizorach zapłonął biały, rozżarzony dysk nurzający się nisko w obłokach. Lecąc na wschód spotkaliśmy Słońce o kilka godzin wcześniej, nim wzeszło nad doliną.

Kosmokrator skierował się ku Ziemi, jakby zamierzał wyruszyć w otchłań dzielącą obie planety, ale nawigatorzy wprowadzili go tylko w strumienie fal radiowych, które niosły nam wiadomości z domu. Przez kilka godzin unosiliśmy się w próżni, pod czarnym niebem, pełnym gwiazd, od tak dawna nie widzianych. Potem Kosmokrator, jak pływak szukający dna, zanurzył się w chmurach. Od czasu do czasu otwierały się małe luki denne, z których na długich kablach opuszczano pomocnicze anteny radarowe. Aparaty indukcyjne poprzez mgłę poszukiwały złoży metalu. W obu laboratoriach analizatory drgań rejestrowały i rozszczepiały fale odbijające się od niewidzianej powierzchni gruntu. Z instrukcji, którą otrzymałem objąwszy dyżur nawigacyjny, zorientowałem się, że zmierzamy ku dolinie Białej Kuli. O jedenastej zjawił się w Centrali Arseniew. Był jakiś roztargniony, odpowiadał na pytania po dłuższej chwili, jakby myślał o czymś innym. Obejrzał przyrządy i polecił mi szczególnie uważać na wskazania grawimetra.

— Jeżeli zajdą jakieś zmiany, proszę mnie natychmiast zawiadomić — powiedział.

— Na pewno nie zajdą, profesorze — odparłem — bo nie będziemy robić więcej niż trzy czwarte kilometra na sekundę.

— To nie ma nic wspólnego z naszą szybkością. Zdziwiony, nie mogłem się powstrzymać od uwagi:

— Jakże to? Przecież grawimetr wskazuje natężenie grawitacji, a siła, z jaką przyciąga nas Wenera, jest zawsze taka sama?

— Nie chodzi o przyciąganie planety — odparł Arseniew niecierpliwie. — Proszę wypełnić polecenie.

Wzruszyłem ramionami i popatrzyłem na grawimetr.

Wskazówka stała nieruchomo. Wiedziałem jednak, że Arseniew nie zwykł mówić niczego na wiatr, i chociaż nie mogłem pojąć, w jaki sposób siła przyciągania może się. zwiększyć, od czasu do czasu spoglądałem na tarczę przyrządu. Na pół godziny przed końcem dyżuru otrzymałem przez wewnętrzny telefon polecenie wzniesienia się na osiemdziesiąt kilometrów. Sądząc według kompasu i radaroskopów, dolina Białej Kuli musiała być już blisko. Silniki zaczęły pracować głośniej i po kilku minutach Kosmokrator wystrzelił nad chmury. Wypukłość planety była dobrze widoczna; do horyzontu ciągnęły się wełniste obłoki, rozczesane w długie grzędy, niby zorane pola pod śniegiem. Odezwał się donośny brzęczyk — to przepalił się jeden z bezpieczników sieci zasilającej drugie laboratorium. Winowajcą był jeden z uczonych. Ponownie włączyłem prąd, którego dopływ został automatycznie odcięty, i wróciłem do Prediktora. Podchodząc do ekranów zauważyłem, że światło ich nieco przygasło. Chmury pociemniały. Były wielkie, o płaskiej podstawie i skłębionym, srebrnawym wierzchu. Wprawione w ruch, sunęły w tym samym kierunku co Kosmokrator. Jeszcze chwila i ukazał się wśród nich lej. Olbrzymi, gładki, sięgał — zdawało się — wnętrza planety. Puszystość chmur zatracała się w jego ssącej gardzieli. Odwróciłem oczy, bo od patrzenia w kołyszący się horyzont zakręciło mi się w głowie. Nieliczne pierzaste obłoczki, płynące na wysokości Kosmokratora, znikały jeden po drugim. Spadały w dół z taką szybkością, jakby je uderzała niewidzialna pięść. W dole chmury, stopione w masę gładką jak płynny metal, zawrotnym młyńcem ginęły w czeluści. Uczułem, jak ciężar mego ciała zwiększa się; zarazem głos silników przechodził w coraz to wyższy, natężony śpiew. To Prediktor, opierając się sile, która usiłowała ściągnąć nas w dół, zwiększał moc napędową. Kosmokrator wciąż jeszcze mknął prosto po cięciwie gigantycznego koliska. Jego średnicę oceniałem na sto kilkadziesiąt kilometrów. Grawimetr wskazywał wzrastające przyciąganie. Nie doniosłem o tym Arseniewowi, bo i bez przyrządu musiał odczuwać, jak ręce i nogi nalewają się ołowiem, a wykonanie najprostszego ruchu wymaga wzmożonego wysiłku. Pędziliśmy ponad mrocznym rozziewem wiru. Rakieta ani o włos nie odchyliła się od prostej, tylko silniki wydawały ostry, gwiżdżący ton, jak przyhamowane w wielkiej szybkości. Do Centrali wszedł Arseniew w towarzystwie Sołtyka i Rainera.

— Patrzcie — powiedział — to jest Wielka Plama!

— Wielka Plama?

.— Tak. Pamiętacie, że na krótki czas przed lądowaniem dostrzegliśmy na tarczy Wenery plamę, która potem znikła? Teraz pojawiła się znowu, tylko widzimy ją z nieporównanie mniejszej odległości.

— Gdzieś w pobliżu musi być dolina Białej Kuli — zauważyłem.

— Nie w pobliżu, lecz pod nami. Tam — wskazał astronom wklęsłą, pogrążoną w ciemności część leja, która została już za rakietą i wyglądała teraz jak ogromny czarny otwór. Grzywiastymi falami mknęły tam chmury ze wszystkich stron widnokręgu.

— Kto ma teraz dyżur? — spytał Arseniew.

— Mój kończy się właśnie — odparłem — a zaczyna inżyniera Sołtyka.

— Dobrze. Oddalamy się teraz od centrum przyciągania. Kiedy grawitacja opadnie do dwóch „g”, zaczniemy krążyć wokół doliny.

Oderwał oczy od ekranu i spojrzał na nas.

— Oprócz dyżurnego proszę wszystkich do Maraxa.

Musiałem zdać Sołtykowi dyżur, co potrwało kilka minut. Kiedy wszedłem do kabiny Maraxa, byli tam już wszyscy. Arseniew przeglądał jakiś wykres, stojąc przy pulpicie, za którym siedział Lao — Czu. Rainer krzątał się przy dużym aparacie projekcyjnym.

— Krążymy teraz wokół Wielkiej Płatny — powiedział astronom. Odłożył papiery. — Stanowi ją wir obłoków wciąganych sztucznym polem grawitacyjnym. Proszę, kolego Rainer, już można.

Światła sufitowe zgasły. W ciemności za jarzył się czworokątny ekran na ścianie. Ukazał się na nim zielonkawy obraz. Były to jakby szprychy koła, zbiegające się w jego środku. Niektóre przebiegały liniami lekko falistymi.

— To jest sieć rur podziemnych, dostarczających energii Białej Kuli — odezwał się z mroku głos astronoma. — Przez porównanie z biegunem magnetycznym można by ją nazwać biegunem grawitacji, bo wytwarza ona sztuczne pole ciążenia. To, co widzicie, jest czymś w rodzaju zdjęcia rentgenowskiego. Zrobiliśmy je przed kwadransem z wysokości 80 kilometrów poprzez skorupę planety.

Wzrok przyzwyczajał się powoli do fosforycznego świecenia ekranu. Linie, oznaczające rury, nie wszędzie rysowały się z taką samą ostrością. Było to spowodowane niejednakowym oporem, jaki grunt w różnych miejscach stawiał prześwietlającym promieniom. Nieruchomymi smugami ciemniały pasma górskie wokół kotliny. Jezioro było prawie niewidoczne, zaledwie można się go było domyślić w środku, gdzie ekran świecił nieco słabiej. U zbiegu rur ciemnym, prawie czarnym punktem odznaczała się Biała Kula.

— Przypuszczamy — ciągnął astronom — że to ogromne urządzenie energetyczne pozostaje w ścisłym związku ze sprawą zagrożenia Ziemi. Nie będę teraz mówił o tym szczegółowo, ponieważ zajmiemy się wyłącznie techniczną stroną badań, które nas oczekują. Tylko parę słów wstępnych. W czasie kiedyśmy się zbliżali do Wenery, zauważyliśmy na jej powierzchni ciemną plamę. Istniała przez kilka godzin i powoli rozwiała się. Potem, przed trzema tygodniami, gdy byliśmy w dolinie, Biała Kula spoczywała. Co prawda spowodowała katastrofę helikoptera, ale w porównaniu z jej maksymalną działalnością można ówczesne natężenie prądów nazwać spoczynkiem. Obecnie działalność jej ponownie się wzmogła. Prawdopodobnie przechodzi albo przeszła już przez szczyt nasilenia. Jak widać z zestawienia tych trzech faktów, natężenie pola siłowego, które wytwarza Biała Kula, ulega zmianom. Jest dla nas rzeczą wielkiej wagi dowiedzieć się, czy zmiany te mają charakter periodyczny, to znaczy, czy wahania między minimum a maksimum natężenia tworzą zamknięty, powtarzający się cykl, czy też są chaotyczne. Od rozstrzygnięcia tej kwestii zależą wszystkie nasze dalsze poczynania. Będziemy czekać w powietrzu, aż działalność Białej Kuli znacznie osłabnie. Opuścimy się wtedy na jezioro i zainstalujemy na brzegu aparaty pomiarowe. Jak widzicie, do Białej Kuli dochodzi jedenaście rur. Płyną nimi prądy, które zbiegają się pod Białą Kulą, dostarczając energii dla wytworzenia pola. Prądy te mogą się wzajemnie sumować lub znosić, zależnie od częstości impulsów, przesunięcia faz, natężenia i tak dalej. Rury, jak wiecie, leżą w głębi gruntu. Nad każdą ustawimy oscylograf, który będzie rejestrował tętnienie prądu. Analiza tak otrzymanych zapisów pozwoli nam rozwiązać postawione zadanie. Można zrobić światło, doktorze.

Ekran zgasł i równocześnie zapłonęły lampy. Zmrużyliśmy oczy, astronom zaś, podchodząc do pulpitu, ciągnął:

— Zadanie jest nietrudne, ale niebezpieczne. W każdej chwili może nas zaskoczyć wzrost działalności Kuli. Nie wiemy, jaki wpływ wywierają na ludzki organizm szybko — zmienne pola grawitacyjne. Jest prawdopodobne, że przekroczenie niektórych stref przy nagłym skoku siły pola może okazać się dla człowieka zgubne. Poza tym skoki potencjału grawitacyjnego mogą wywoływać rozmaite nie znane nam zjawiska, jak nagłe rozgrzewanie się gruntu, zmiany ruchu powietrza, odmienne załamywanie światła i tak dalej. W takich warunkach łatwo jest stracić orientację, szczególnie w ciężkim górskim terenie pod Białą Kulą. Dla zachowania ostrożności będziemy pracowali trójkami. Dwóch ludzi będzie obchodzić aparaty, a jeden — obserwować tamtych z pewnej odległości i komunikować się z rakietą. Arseniew rozdał nam zadrukowane arkusze.

— To jest plan pracy z podziałem na trójki. Pierwsi wyruszą Oswaticz, Sołtyk i Smith, aby przygotować…

Zabrzęczał wewnętrzny telefon. Fizyk podniósł słuchawkę.

— Natężenie pola słabnie — zwrócił się do Arseniewa — i to szybko. Sołtyk mówi, że gromadzą się chmury burzowe.

Arseniew zebrał papiery z pulpitu.

— To by się zgadzało z przewidywaniami… spadkowi grawitacji powinna towarzyszyć burza elektryczna. Czy są jakieś pytania?

— Tak — powiedziałem. — Czy mam się przygotować do lotu zwiadowczego?

— Nie, to niepotrzebne. Będziemy od razu wodować na jeziorze. Proszę?

— Białą Kulę zbudowali mieszkańcy planety — rzekł Oswaticz. — Czy nie jest możliwe, że ich tu spotkamy?

— Tego nie mogę powiedzieć. Biała Kula wydaje się wprawdzie sterowana na odległość, ale to nie wyklucza takiej możliwości. Mieszkańcy planety… są niewątpliwie istotami o wysokiej inteligencji. Poza tym nic o nich nie wiemy i dlatego trudno powiedzieć, co należy robić w wypadku ich napotkania. Przypomnieć mogę tylko zasadę, której zobowiązaliśmy się przestrzegać przed naszym odlotem: sprawa porozumienia z mieszkańcami planety i usunięcia zagrożenia Ziemi stoi ponad sprawą naszego osobistego bezpieczeństwa. Innymi słowy, nie wolno nam nie tylko atakować, ale także bronić się środkami działającymi gwałtownie. Nie wolno też niszczyć żadnych urządzeń technicznych. To wszystko.

Rainer i Oswaticz wyszli. Tarland spytał mnie o coś; odpowiadając słyszałem, jak Czandrasekar mówi do Arseniewa: — Nie powinien był mi pan odmówić.

— Nie odmówiłbym, gdybym miał do tego prawo — odrzekł astronom. — Ktoś musi pracować przy Maraxie, a nikt nie umie tego lepiej od pana.

— Nazywa go pan moim dżinem — powiedział Czandrasekar — okazuje się jednak, że to ja jestem jego niewolnikiem.

W kabinie nie było już nikogo. Powinienem był wyjść, lecz zostałem. Obaj uczeni zdawali się nie dostrzegać mojej obecności.

Czandrasekar usiadł za pulpitem. Arseniew ruszył ku drzwiom, nagle przystanął.

— A o tym, że ja muszę zostać…

Nie dokończył i wyszedł. Czandrasekar, z rękami na klawiaturze Maraxa, siedział opuściwszy lekko głowę, jakby nasłuchiwał płynącego z głębi statku szumu motorów.

— On ma rację — powiedział niskim głosem — ale i ja ją mam.

Chociaż nie spojrzał w moją stronę, zrozumiałem, że mówi do mnie.

— Pan chciał… także iść na brzeg, profesorze?

— Tak. Obaj mamy rację… tak bywa w życiu… i dlatego ono jest trudniejsze od matematyki. Dotknął jednego, drugiego klawisza. Zielonkawe węże pojawiły się na ekranach, poczęły drgać, rozwidlać się, wirować. Wyszedłem, jak mogłem najciszej. W kabinie coraz głośniej rozlewał się głuchy szum prądów.

Wodowaliśmy w trzy godziny po przejściu burzy. Skały nad jeziorem ciemne były od wilgoci, padał jeszcze drobny deszcz i dziesiątki strumieni cwałowały wśród osypisk, spadając z pionowych progów, które zmieniły się w wodospady. Kosmokrator spoczął w znacznej odległości od brzegu. Biała Kula była niewidoczna; nawet gdy wiatr odwiewał mgłę, zasłaniał ją las krzemiennych iglic, wystających z wody i nadbrzeżnego osypiska. Góry to pojawiały się, to znikały wśród obłoków jakby rozmywane parą, wstępującą w powietrze białymi słupami. Łódź motorowa krążyła między Kosmokratorem a zatoką. Przewoziliśmy aparaty, akumulatory, szpule kabla i stalowe cięgła konstrukcji, z których zbudowano na brzegu niewielką przystań. Miała ułatwiać wyładowanie ciężarów.

Gdy przygotowania zostały zakończone, Oswaticz wyruszył wraz ze mną w obchód Białej Kuli na poszukiwanie podziemnych przewodów. Posługiwaliśmy się aparatami indukcyjnymi. Elektryczne echo pierwszej rury dało się słyszeć poniżej wielkiego żebra skalnego nad zatoką. Była to ta sama, która, biegnąc na południowy wschód poprzez wąwóz, krater i płaskowyż, dochodziła do doliny jeziora o żelaznym brzegu. Oznaczywszy miejsce wzniesionym naprędce kopcem głazów, ruszyliśmy dalej. Zauważyłem, że kamienisty teren był suchy, chociaż wciąż mżył drobny deszcz. Krople parowały w zetknięciu ze skałą, tak była gorąca. Wszystkie szczeliny gruntu wypełnił nawiany piach. Twardy, gruboziarnisty, pryskał i wznosił się spod butów małymi obłoczkami, a kiedy nadchodził wiatr, całe rumowisko okrywała popielata kurzawa. Zszedłszy z wyniosłości nad zatoką, straciliśmy z oczu Białą Kulę. Zakryły ją stojące gęsto krzemienne igły. Niektóre dochodziły do trzydziestu metrów wysokości. Ich grube, gładkie kolumny sterczały pośród zdradliwych głazów, które mimo swego ogromu były chwiejne i nieraz jak zapadnie usuwały się pod stąpnięciem. Po kolei wyznaczyliśmy miejsca dla ustawienia oscylografów nad następnymi rurami. Deszcz przestał padać i w chmurach pojawiły się z rzadka zielone okna. Mgła zsiadała się, coraz gęstsza, za to w górze powietrze nabierało klarowności. Wreszcie wiatr zmiótł tumany mgły nad wodę i ukazały się zbocza doliny. Niespełna kilometr od brzegu znaczył się zieloną plamką wśród głazów namiot punktu obserwacyjnego. Lao — Czu obserwował stamtąd postępy naszej pracy. Ustawiwszy ostatnią piramidkę kamieni w miejscu, gdzie pod rumowiskiem biegła jedenasta rura, wróciliśmy do rakiety. Na brzeg popłynęli Sołtyk i Rainer. Pogoda ustalała się; chmury, zupełnie białe, płynęły po jaśniejącym najczystszą zielenią niebie. Co kilka minut pojawiało się Słońce i przestrzeń jak gdyby rosła od blasku; w ozłoconych skałach występowały granatowymi smugami żleby i kominy; światło było tak silne, że gołym okiem można było liczyć głazy po przeciwnej stronie jeziora. Przez dużą lunetę na trójnogu obserwowaliśmy z grzbietu Kosmokratora, jak Sołtyk i Rainer dobijają do zatoki i podchodzą ku wyniosłości. Pod żebrem skalnym Lao — Czu zatrzymał ich, zawiadamiając nas jednocześnie, że grawimetr wskazuje wahania siły pola. W tej samej chwili powietrze nad brzegiem poczęło mienić się jak gięte szkło. Zawisały w nim różnokolorowe, płaskie tęcze, spływające powoli na powierzchnię wody, to znowu kształty odległych skał drgały jak filujący płomień, otoczone świetlistą obwódką. Po pewnym czasie wszystko się uspokoiło i towarzysze mogli przystąpić do pracy. To jeden, to drugi schodził do przystani i, objuczony ciężkim oscylografem, piął się w górę, by zniknąć w labiryncie potrzaskanych złomów. Po czterech godzinach Rainer zajął miejsce na posterunku obserwacyjnym, a w teren poszli Lao — Czu i Tarland. Sołtyk, który przypłynął motorówką, doniósł, że w pobliżu Białej Kuli silne dudnienie prądów zakłóca łączność radiową. Wszyscy pracujący na brzegu zostali zaopatrzeni w rakietnice sygnałowe, aby porozumiewać się z obserwatorem przy grawimetrze, jeśli radio zawiedzie. O szóstej po południu aparaty zostały rozstawione. Opasywały Białą Kulę blisko półtorakilometrowym kręgiem. Co dwie godziny trzeba było je obchodzić, wyjmować naświetlony film rejestrujący i zakładać nowy. O ósmej przywieźliśmy pierwsze szpule filmu z zapisem prądów; natychmiast powędrowały do kabiny Maraxa. Po dwu godzinach na brzeg udali się Rainer i Sołtyk; wykonali zadanie bez przeszkód i dostarczyli drugą partię filmów. Arseniew, jeśli nie przebywał z Czandrasekarem przy Maraxie, wychodził na pokład, aby sprawdzać wskazania głównego grawimetra. Dochodziła dziesiąta godzina ziemskiej nocy; Słońce przezierało przez cienkie, pierzaste chmurki, a wody jeziora spoczywały tak nieruchomo, że we wnętrzu rakiety nie wyczuwało się najsłabszego kołysania. Gdy ponownie przyszła kolej na mnie i Oswaticza, wśród szczytów krzemiennych iglic, powyżej niewidzialnej z jeziora Białej Kuli, uformował się w powietrzu rozchwiany, mętny obłok, jakby rosnąca trąba powietrzna. Lao — Czu, który był na punkcie obserwacyjnym, zatrzymał nas przy brzegu, wystrzeliwszy trzy czerwone i jedną dymną rakietę. Wyglądało na to, że Biała Kula budzi się: od jeziora napływały coraz gwałtowniejsze podmuchy wiatru, a temperatura nadbrzeżnych skał w parę minut podniosła się o dwadzieścia stopni. Zarazem dudnienie prądu uniemożliwiło komunikację radiową na odległość przekraczającą kilka metrów. Natężenie pola wzrosło kilkoma drobnymi skokami, potem jednak ustaliło się. Fizyk zasygnalizował, że możemy ruszać. Wspięliśmy się na skalne żebro. Tuż pod jego szczytem stał pierwszy aparat, okryty małym namiotem z płótna żaglowego; zmieniwszy filmy, co zajęło nam kilka minut, poszliśmy dalej. Ze szczytu wzniesienia rozpościerał się widok na dużą przestrzeń. Powietrze było bardzo przejrzyste, delikatna mgła spowijała tylko najdalsze szczyty górskie. Nagle zatrzymałem się. Poszarpana i sfałdowana płaszczyzna kamienia u naszych stóp, z której sterczały igły, kopce piasku i potrzaskane płyty, była pusta.

— Oswaticz, patrz! — krzyknąłem — Biała Kula znikła! Spojrzał przed siebie.

— Co, u licha!

— Zaraz, zaraz… — mówiłem — pamiętam, że ta wielka płyta pod trzema igłami była z prawej strony Kuli, a te stożki tam — z lewej, a teraz płyta jest tuż obok stożka… tam nie ma nawet miejsca… więc gdzież stała przedtem Kula? Gdyby się nawet zapadła, zostałby dół, puste miejsce?!

Rozglądaliśmy się bezradnie.

— Co robić? — spytałem. Zwróciliśmy się w stronę odległego zbocza, gdzie na szarym tle zieleniał nie większy od główki zapałki namiot grawimetra. Spróbowałem wywołać fizyka przez radio, ale słyszałem tylko trzaski, gęste jak serie karabinu maszynowego. Wystrzeliłem więc jedną białą i dwie dymne rakiety, co według umówionego klucza oznaczało: „czy możemy iść dalej?” Upłynęła dobra chwila, zanim w oddali podniosła się zielona gwiazdka, poszybowała w górę, zawisła i powoli sfrunęła w dół, spychana wiatrem na jezioro.

— Wszystko w porządku — powiedział Oswaticz. Odwróciliśmy się wydając równocześnie okrzyk zdziwienia. Biała Kula stała w rumowisku ogromną jasną kopułą, otoczona szerokim pasem pustej przestrzeni.

— To był jakiś miraż — powiedziałem wreszcie, sam nie całkiem wierząc we własne słowa, i ruszyłem w dół. Ponieważ wszystkie oscylografy były połączone ze sobą cienkim kablem, który synchronizował ich wskazania, szliśmy śladem białego przewodu, na przemian wspinając się na stosy głazów i zbiegając po nich. Przy każdym aparacie zatrzymywaliśmy się na chwilę, ja wyjmowałem bęben naświetlonego filmu, Oswaticz zaś zakładał nowy z zapasu, który niósł w plecaku. W niespełna godzinę obeszliśmy dziewięć aparatów. Do dziesiątego droga wiodła szczytem kamiennej wypukłości. Po lewej ręce wznosił się nad krzemiennymi wierzchołkami szczyt Białej Kuli, po prawej osypisko było nieckowato zaklęśnięte; owo wgłębienie wypełniały stosy głazów. Wyglądało jak opuszczony kamieniołom. W pewnej chwili spojrzałem tam i przystanąłem. W dole, w odległości może stu metrów, siedział ktoś na dużym kamieniu. Była to ciemna, krępa postać, zupełnie nieruchoma. Oswaticz, który szedł przede mną, wysforował się na jakieś dwadzieścia kroków. Okrzyknąłem go. Odwrócił się i także stanął. Wydał się niezdecydowany, co robić. Bez namysłu puściłem się w dół, skacząc przez zwały kamienia. Na mgnienie straciłem z oczu tę postać. Kiedy zbliżyłem się na tyle, że mogłem ją dokładnie obejrzeć, przekonałem się, że to nie był człowiek. O płaski głaz opierała się długa, wielka, nieregularna bryła. Światło szkliło się mocno w jej brunatnych załomach. Aż dziwne było, że mogła z oddali przypominać ludzką sylwetkę. Tylko w odgórnym skrócie była trochę podobna do pochylonego torsu.

— To jest blok lawy! — zawołałem. Oswaticz, który stał na wzniesieniu, patrzał dalej w moją stronę; zapewne nie dosłyszał, bo elektryczne zakłócenia były bardzo silne. Dałem mu więc znak ręką, że to nic nie jest, że się omyliłem. Odwrócił się i ruszył naprzód. Niedaleko wystawał zza kamiennej piramidki okap namiotu okrywającego oscylograf.

— Zaczekaj! — krzyknąłem i pobiegłem w górę zbocza. Oswaticz zwolnił kroku, ale szedł dalej. Jego ciemna sylwetka odcinała się od jasnego tła, którym był wierzch Białej Kuli.

— Zaczekaj! — krzyknąłem raz jeszcze. Nagle cała przestrzeń przede mną skurczyła się i przysiadła, jakbym ją oglądał odbitą w lustrzanym arkuszu blachy, który ktoś niespodziewanie wygiął. Potem wszystko zafalowało i wróciło do poprzedniego stanu. Stanąłem jak wryty. Oswaticz znikł. Przed chwilą widziałem jeszcze jego poruszające się plecy, połysk hełmu; wstąpił na wielką płaską płytę srebrnawego kamienia. Zrobił krok, może dwa naprzód i zniknął, jakby się rozwiał w powietrzu. Stałem kilka sekund osłupiały, a potem puściłem się ze wszystkich sił ku temu miejscu.

— Oswaticz! — krzyczałem. — Oswaticz! Nie było odpowiedzi.

Uważając, by nie stracić z oczu charakterystycznej w rysunku i kolorze płyty, przełaziłem przez głazy spiętrzone pod grzbietem wzniesienia. Wreszcie znalazłem się na górze. Ta wielka tafla, pochylona w moją stronę, miała powierzchnię okrytą jak gdyby szronem, dlatego tak błyszczała. Porastały ją drobniutkie, skrzące się kryształki. W jednym miejscu odkryłem na powierzchni długą, białawą rysę. Kamień był dość miękki i gwóźdź buta zarysował go. Pomyślałem, że Oswaticz skoczył na drugą stronę. Była tam nisza utworzona przez wsparte o siebie złomy, doskonale oświetlona. Zaściełał ją drobny żwir i kilka dużych jak bochenki, czarnych kamieni.

— Oswaticz! — zawołałem, ale niezbyt głośno. Widziałem go przed minutą. Stał na płycie. Nie poszedł prosto, ale nie mógł też skryć się w niszy, droga prowadziła na jeden z otaczających wysokich głazów, zawsze więc musiałbym ujrzeć, jak się na nie wspina. Nie straciłem tego miejsca z oczu ani na mgnienie, na to mogłem przysiąc. A jednak nie było go. Rozglądałem się na wszystkie strony z opuszczonymi rękami. Nie było po prostu gdzie szukać. Mimo to biegałem pośród okolicznych głazów i nawoływałem. Odpowiadał chrobot elektrycznych wyładowań. Wróciłem na szczyt wzniesienia, żeby wystrzelić rakietę. Kiedy podniosłem pistolet, spostrzegłem, że i Białej Kuli nie ma. Znikła jak poprzednio, kiedy staliśmy z Oswaticzem ponad zatoką. Przedtem zasłaniała widok na zbocza, w których otwierał się wielki wąwóz; obecnie jego ujście było doskonale widoczne. Czułem to, co bokser podnoszący się z desek po silnym ciosie w szczękę. Chciałem biec na pomoc Oswaticzowi, szukać niebezpieczeństwa, które mu zagrażało, ale nie było nic: ani Oswaticza, ani widzialnego niebezpieczeństwa. Wystrzeliłem czerwone rakiety na znak, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, potem usiadłem na krawędzi srebrnawego głazu i, zwiesiwszy nogi w dół, patrzałem, jak na piargach pojawiły się dwie ciemne, powoli pełznące plamki. Byli to dwaj ludzie w skafandrach. Szli spiesznie pod górę, przechodząc, gdzie się dało, w kłus, znikli za krzemiennymi iglicami i wreszcie po czterdziestu minutach znaleźli się przy mnie. Byli to Lao — Czu i Sołtyk. Usłyszawszy, co zaszło, inżynier skoczył na brzeg głazu wołając:

— Oswaticz! Janie! Janie!

— To nie ma celu — powiedziałem. — Nigdzie nie odszedł, tu jest ślad ćwieka na kamieniu.

Pochyliwszy się Sołtyk oglądał skałę. Po błyszczącej powierzchni szła ukośna, biaława rysa. Nic więcej.

— Stanął silniej — wyjaśniłem — i zarysował kamień. Inaczej nie mogło być.

— Więc gdzież się podział?!

Widziałem, że Sołtyk jest w pasji. Wzruszyłem ramionami. Lao — Czu stał wyżej na głazie. Nie odrywając lornety od okienka hełmu spytał:

— Który z was niósł naświetlone filmy?

— Ja.

— Ma je pan w plecaku?

— Tak.

— A czy wyjęliście film z dziesiątego aparatu?

— Nie. Oswaticz szedł właśnie tam, kiedy…

— Dobrze.

Fizyk zszedł z głazu i ruszył w stronę namiotu zieleniejącego kilkadziesiąt kroków niżej. Sołtyk wsunął się tymczasem do niszy.

— Boże mój — mruczał obracając się w koło — co to znaczy… Więc tu stał? — spytał mnie raz jeszcze.

— Tutaj.

— Chodźże pan! — krzyknął. — Przeszukamy to przeklęte miejsce!

Zajrzałem tam — podnosił owe okrągłe, czarne kamienie.

Byłoby to śmieszne, gdyby nie tragizm położenia. Lao — Czu zawołał mnie. Podszedłem do niego. Zauważyłem, że Chińczyk stoi jakoś dziwnie — pochylony skośnie, jakby tracił równowagę, a jednak nie padał. Już chciałem go spytać, co to znaczy, gdy zauważyłem, że i ja, zupełnie nieświadomie, trzymam się tak samo.

— Profesorze — zawołałem — spójrz pan, jak my chodzimy… Co to jest?

— Nie czas teraz na tłumaczenie — odparł. Podał mi szpulę filmu, wydobytą z aparatu. Zatrzasnął klapę.

— Został jeszcze ostatni, za tamtą skałą. Proszę potrzymać — podał mi elektrometr.

Nadszedł Sołtyk. Przystanął i obserwował nas przez chwilę.

— Profesorze… — odezwał się dygocącym głosem — teraz…? Co pan robi?! Teraz — filmy?!

Lao — Czu nie odpowiedział. Rozumiał tak dobrze, jak ja, że nie należy żądać od Sołtyka pomocy. Stałem na miejscu, patrząc to na oddalającego się profesora, to na Sołtyka. Porywisty wiatr targał trochę za obszernym kombinezonem inżyniera. Jak skamieniały wpatrywał się w płytę, na której po raz ostatni widziałem Oswaticza. Fizyk powrócił po kilku minutach. Podał mi kasetę.

— Pójdzie pan na brzeg możliwie szybko i popłynie motorówką do rakiety. Profesor Czandrasekar czeka na filmy. To bardzo pilne.

— A… wy? — spytałem.

— Zostajemy.

— Będziecie go szukać?

— Niech pan idzie, proszę! — powiedział Lao — Czu i coś stalowego zadźwięczało w jego tak zwykle łagodnym głosie. Pobiegłem starając się nie zwalniać tempa w miejscach, gdzie kamienie leżały luźno i pod dotknięciem zaczynały się osuwać. W powietrzu wisiał nieokreślony, daleki szum. Czułem przez kombinezon gorące podmuchy wiatru. Zza długiej ławicy piargów wyjrzało jezioro. Obłoki pary podnosiły się leniwie z jego powierzchni.

Wciąż biegnąc, usłyszałem dziwne skwierczenie. Spojrzałem pod nogi: podeszwy butów dymiły. Grunt rozgrzewał się, jakby w nim płonął niewidzialny ogień. Stanąłem. Co robić? Wracać po tamtych? Obejrzałem się za siebie.

Robiło się coraz ciemniej od pary, gęstymi kłębami napływającej znad jeziora. Podmuchy wiatru parzyły jak oddech wielkiego pieca. Musiałem donieść te przeklęte filmy. Pobiegłem dalej. Skacząc z kamienia na kamień, zadyszany, oblany potem, dopadłem wreszcie do motorówki i skoczyłem w nią z rozmachem, aż zachybotała i zaczerpnęła burtą wody. Popłynąłem ku Kosmokratorowi, którego reflektor żarzył się pomarańczowo we mgle. Na grzbiecie rakiety przechadzał się człowiek w skafandrze, z rękami założonymi w tył. Przyszła mi szalona myśl, że to Oswaticz. Skoczywszy do trapu, w jednej chwili znalazłem się na górze. Był to Arseniew. Palił się za nim jupiter okalając nasze sylwstki lśniącą aureolą i rzucał w mgłę wielkie, rozwiane cienie.

— Gdzie tamci? — spytał.

— Zostali… — powiedziałem. — Oswaticz… zniknął.

— Jak to zniknął? — z gniewem spytał Arseniew. — Wpadł gdzieś?

— Nie, nie wpadł. Zniknął. Widziałem, jak stał na dużym głazie, to było przy dziesiątym aparacie. Powietrze zamigotało, a kiedy przebiegłem, już go nie było. Tam nie ma żadnej rozpadliny, tylko gładka płyta, a z jednej strony płytki dół między skałami.

— A Biała Kula?

— Co?

— Pytam, czy widział pan Białą Kulę!

— Nie. Też znikła.

— Tak… — powiedział astronom. Przez chwilę milczał, nagle podniósł głowę:

— Ma pan filmy?

— Mam. Profesorze — wybuchnąłem — trzeba jechać na brzeg. Oni się tam spalą! Kiedy wracałem, skała była coraz gorętsza, ja…

— Tam jest Lao — Czu?

— Tak. I Sołtyk!

— Proszę zanieść filmy do Maraxa.

— A tamci…?

— Dadzą sobie radę.

— Ale ja mogę zaraz…

— Przy brzegu stoi druga motorówka. Nie jest tam pan potrzebny. Proszę iść.

Zszedłem po żelaznych szczeblach do komory śluz i kiedy sprężone powietrze wyparło zatrutą atmosferę, nie rozbierając się ze skafandra, zdjąwszy tylko hełm, wszedłem do kabiny Maraxa i oddałem filmy. Stojąc w progu patrzałem, jak Czandrasekar zakłada szpule na poziomą, długą oś, jak wsuwa początek każdej taśmy do szczeliny pulpitu i porusza rękojeści kontaktów. Filmy odwijały się i nikły szybko w głębi aparatu. Czandrasekar dotykał klawiszów. Ekrany zapalały się kolejno jak olbrzymie, świetliste oczy, czerwone i błękitne kontrolki zamrugały, rozjaśniły się i stanęły w takim blasku, że zaćmiły zielonkawe żarzenie ekranów. Jak urzeczony patrzałem na palce Czandrasekara biegnące po klawiszach. Kabina wypełniała się śpiewnym pomrukiem. W ekranach przelatywały zielone błyskawice, słychać było krótkie, gęste szczękanie kontaktów, strzałki zegarów dochodziły ku granicy przeciążenia, a matematyk wciąż naciskał klawisze, czasem zadudnił uderzony pełnym prądem transformator albo syknął za ścianą łuk rozerwany na nożach wyłączników. Czandrasekar stał chwilę nieruchomo, z opuszczoną głową, patrząc spod przymrużonych powiek na rozedrgane światła, potem odstąpił od pulpitu. Raz jeszcze sprawdził wzrokiem wszystkie ekrany i zwrócił się ku mnie:

— Teraz Marax musi pokazać, co potrafi. Rozumie pan, o co chodzi? Pole grawitacyjne powstaje z nałożenia na siebie poszczególnych impulsów prądu. Przy zastosowaniu metody Fouriera tych kilkadziesiąt miliardów drgań, które zarejestrowały na filmie oscylografy…

Miałem tego dość.

— Daj mi pan spokój! — zawołałem. — Oswaticz zniknął!

Czandrasekar drgnął.

— Co? Co się stało?!

Raz jeszcze zacząłem opowiadać. Czandrasekar, słuchając, przez cały czas wpatrywał się w ekrany. Mimo woli podążałem za jego wzrokiem. Linie świetlne, miotające się na bocznych ekranach, powoli bladły i zlewały się z fosforyzującym tłem. Za to na środkowym występowała coraz silniej świetlista smuga.

— Tam jest Lao — Czu? — spytał Czandrasekar, kiedy skończyłem. W tej chwili huczenie prądu ścichło. Kontrolne lampki zgasły, boczne ekrany oczyściły się całkiem, a na centralnym znieruchomiała stroma, dwugarbna krzywa. Oczy Czandrasekara zwęziły się. Wzrok mu płonął.

— A jednak periodyczna! — powiedział. Potem przez wargi przemknął mu blady, przepraszający uśmiech.

— Musi się panu wydawać nieludzkie, że ja w takiej chwili…

Urwał. Zachwiał się, cofnął o krok i oparł się o połyskliwy bok pulpitu. Padające z góry światło zarysowało głęboką wklęsłość skroni i policzków. W tym momencie uświadomiłem sobie, że w ostatnim czasie w ogóle nie opuszczał Maraxa. Czerwony sygnał płonął nad drzwiami kabiny dniem i nocą.

Matematyk zacisnął powieki i nieznacznie poruszył barkami, jakby chciał z nich strącić niewidzialny ciężar.

— To nic — powiedział. — Oni wrócą, jeżeli… Nie dokończył.

— Gdzie jest Arseniew?

— Na górze.

— Może go pan tu zawezwać? To bardzo ważne. Zastałem astronoma na grzbiecie rakiety. Schylony, obserwował tarczę grawimetra. Obok potężny, gruby jak kolumna promień reflektora rozpływał się czerwonawo we mgle.

— Na razie natężenie nie wzrasta… — odezwał się cicho Arseniew, jakby mnie nie słyszał. Powtórzyłem, że Czandrasekar prosi go na dół. Nagle zerwał się na równe nogi.

— Co, już jest?!! No, jaka?

Nie rozumiałem, o co pyta, wtem przypomniał mi się okrzyk matematyka i na chybił trafił powiedziałem:

— Periodyczna.

Arseniew bez słowa pobiegł do włazu.

— Czy mogę popłynąć na brzeg?! — krzyknąłem za nim. Zatrzymał się.

— Nie! Nic pan tam nie pomoże! Proszę pilnować radaru i reflektora. Rakietnice leżą tam, z boku!

Zniknął w studni włazu. Przestrzeń spowijały gorące, leniwe opary. Kadłub rakiety czerniał w nich jak pływający martwo na falach grzbiet wieloryba. Obok reflektora stał przenośny radaroskop z dwiema eliptycznymi antenami, wycelowanymi w stronę brzegu. Ująłem oburącz metalowy pierścień kierujący. W ekranie widniał kamienisty cypel nad zatoką, którym musieli wracać towarzysze. Był pusty. Snuły się tam jakieś ciemniejsze od mgły dymy. Spojrzałem na fotoelement osadzony pod ekranem. Wskazywał temperaturę skał nadbrzeżnych: dwieście sześćdziesiąt stopni. Ręce same zacisnęły mi się na metalowych rękojeściach radaru. Dwieście sześćdziesiąt stopni… Ciepłota powietrza także rosła, ogrzewało się jak w piecu: osiemdziesiąt, osiemdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt stopni… Jak długo człowiek może tam wytrzymać, nawet w izolującym kombinezonie? Upływały minuty, z których każda była wiecznością. Wyraźnie dobiegał syk i świst wody gotującej się w zetknięciu z rozpalonymi głazami brzegu. Przesuwałem antenę z jednej strony w drugą. Już chciałem ją cofnąć, gdy coś mignęło w polu widzenia: tam szedł człowiek!

Przy reflektorze stała skrzynka wewnętrznego telefonu. Nie podnosząc słuchawki, włączyłem ciągły dzwonek i przypadłem z powrotem do radaru. Ciemna plama posuwała się wolno wśród głazów… na chwilę znikła… znowu się pojawiła… wtem rozpadła się na dwie mniejsze, ale dziwnie zniekształcone…

Nagle zobaczyłem wyraźnie: dwu ludzi niosło trzeciego. Usiłowali przeprawić się po wystających z wody głazach ku motorówce, lecz między ostatnim kamieniem a łodzią ciemniał pas wody. Stanęli, widocznie się naradzając. Jakże żałowałem, że nie popłynąłem na brzeg wbrew rozkazowi astronoma! Mógłbym im pomóc. Wołałem, dawałem im rady, nieświadomy tego, że nie mogą mnie usłyszeć. Nagle jeden ze stojących jakby zmalał. Zrozumiałem: pochylił się i próbował przyciągnąć motorówkę za linę, do której była przycumowana. Wiedziałem, że to niemożliwe, bo przeszkodzą podwodne kamienie. Sami bez trudu przeskoczyliby półtorametrowy odstęp, ale ten trzeci… Była chwila, w której chciałem biec do trapu; nagle ciągnący zrezygnował, odwrócił się do towarzysza i dał znak. Obaj podjęli nieruchome ciało i trzymając je w wysoko wzniesionych rękach, weszli w gotującą się przy brzegu wodę. Zanurzeni po pas, osłaniani kłębami pary, przerzucili ciało przez burtę motorówki i sami wspięli się do środka. Upłynęło kilka nieskończenie długich sekund — i odezwał się motor. Łódź ruszyła.

— Czemu pan tak krzyczy? No, czemu pan tak krzyczy? — mówił do mnie od kilku chwil Arseniew. Za nim stało jeszcze dwu ludzi w skafandrach — Tarland i Czandrasekar. Nie wiedziałem, że śmieję się i krzyczę z radości. Gdy motorówka dobiła do trapu, zbiegliśmy w dół.

— Mnie nie… ja sam… — odezwał się Sołtyk ochrypłym głosem, kiedy wyciągnąłem do niego rękę z ostatniego szczebla.

— Ja sam… bierzcie profesora Lao… on ma rozdarty skafander…

Profesor Lao-Czu

Wnieśliśmy profesora i Oswaticza do komory śluz. Obaj byli nieprzytomni. Zostałem na pokładzie, żeby wciągnąć motorówkę. Kiedy zszedłem do korytarza, Rainer i Tarland układali na noszach bezwładne ciała, tak jak wzięto je z łodzi, w skafandrach, tylko hełmy, rzucone na podłogę, odsłoniły woskowe, zlane potem twarze. Chciałem pomóc, lecz Arseniew kazał mi pójść do Centrali. Zarządził natychmiastowy start. W podnieceniu ostatnich chwil zapomniałem o tym, co się dzieje w dolinie. W ekranach telewizyjnych stały żółtawe kłęby jak dym płonącej siarki. Rakieta wznosiła się i opadała na falach. Cała okolica przedstawiała mroczny kocioł, w którym rozbrzmiewały głuche szmery, syki, poświsty. Gdy wszedłem do Centrali, w chmurach załomotał pierwszy grzmot. Włączyłem stos atomowy i nie czekając, aż osiągnie pełną moc, ustawiłem dźwignie Prediktora na start paliwem pomocniczym. Rozpłomienione gazy runęły w wodę. W głuchym bulgotaniu wrzątku Kosmokrator drgnął, krótką chwilę sunął bokiem, spiętrzając przed sobą ogromną falę, rozpędził się, już niewrażliwy na wściekłe uderzenia bałwanów, i pod ostrym kątem wszedł w przestwór wyjących wiatrów. Obrazy skał nadbrzeżnych kurczyły się i gięły; w obawie, żeby się z nimi nie zderzyć, zwiększałem wciąż spalanie w turboreaktorach. Odetchnąłem dopiero, gdy napęd przyjęły silniki główne. Odezwały się z taką mocą, że zagłuszyły łoskot fal i wycie wiatru. W ekranach pędziły śnieżnobłękitne smugi pary. Potem wpadliśmy w chmurę mroczną jak gęsty las. Byłem niespokojny, gdyż po raz pierwszy sam stałem przy Prediktorze w trudnej chwili startu, lecz wszystko poszło dobrze. Pęd powietrza gwizdał w płetwach, silniki pracowały równomiernie i szybkość rosła. Co chwila między chmurami przeskakiwały rzeki fioletowego ognia, rozpryskując się z przeciągłym grzmotem.

Do Centrali wszedł Sołtyk; nie spuszczając oka z przyrządów zarzuciłem go pytaniami. Nie od razu zaczął opowiadać. Jak się okazało, wchodząc do wody nadął kombinezon powietrzem, którego izolująca warstwa uchroniła go od poparzeń. Gorzej było z profesorem. Nie mógł tego zrobić, gdyż rozdarł skafander u podstawy hełmu. Przez całą drogę zaciskał rozdarcie, ale kiedy przenosili Oswaticza przez wodę, musiał oswobodzić obie ręce. Tych kilka chwil starczyło, by gazy formaldehydu i dwutlenku węgla zmieszały się z powietrzem oddechowym. Zatruty, stracił przytomność w motorówce.

— A co z Oswaticzem? — spytałem. — Gdzieście go znaleźli?

Sołtyk zwlekał z odpowiedzą. Stał przed tablicą zegarów hamowniczych i oglądał je z największą uwagą, chociaż nic nie wskazywały, gdyż były teraz wyłączone.

— Doznał udaru cieplnego — powiedział wreszcie. — Zdaje się, że nie jest z nim źle. Ruszał się, kiedyśmy go nieśli.

— No to dobrze, ale gdzie był?

— Nie wiem.

— Co ty mówisz?

W ekranach przesuwały się czarne chmury, rozdzielone jasną, drgającą mgłą. Wyglądało, jakbyśmy przepływali archipelag górzystych wysp.

— Profesor dał mi linę… związałem się z nim, kazał mi iść za sobą tak, żeby lina była wyprężona… szedł przodem. W ten sposób znalazł Oswaticza.

— Gdzie?

— Nie wiem. W pewnej chwili zniknął.

— Profesor zniknął?

— Tak. Zniknął, jakby się w ziemię zapadł, ale czułem jego ruchy, bo byliśmy połączeni liną. Rozumiesz? Nie, tego nie da się zrozumieć. Więc powiadam ci, że tak jak mnie tu widzisz, widziałem linę, która kończyła się w powietrzu, napięta — a dalej nie było nic.

— Nic?

— To znaczy — kamienie, powietrze, ale ani jego, ani Oswaticza… i może po minucie lina szarpnęła — to był umówiony znak. Zacząłem ciągnąć i wyciągnąłem ich obu. Profesor miał rozdarty skafander.

— Upadł?

— Nie wiem. Pewno tak.

— Więc gdzież on był?

— Mówię ci, że nie wiem.

— Jak to, nie pytałeś?

— Nie… I ty nie pytałbyś, potem…

Odwrócił się nagle ku mnie z pociemniałą, zaciętą twarzą.

— Kiedyś odszedł… zachowałem się jak szczeniak! Skomlałem, krzyczałem na niego, bo chodził dokoła z aparatem, spokojny jak w laboratorium… nie wiedziałem przecież, nie mogłem wiedzieć, po co!

Po chwili dodał spokojniej:

— Ktoś jeszcze na Ziemi powiedział, że on jest jak hartowane szkło; niby przejrzysty, gładki, niepozorny, ale kto go spróbuje ugryźć, połamie sobie zęby… Chciałem się usprawiedliwić. Odpowiedział mi jakimś przysłowiem… kamienie paliły się nam pod nogami, myślałem, że się ugotujemy, a on… Wiesz, jakie były jego pierwsze słowa, kiedy się ocknął teraz w kajucie? Spytał Czandrasekara, czy są już wyniki obliczeń…

Kosmokrator osiągnął pełną szybkość podróżną. Odstąpiłem od ekranów. Nie patrzałem na Sołtyka, tak było mu łatwiej. Rozumiałem, że nie pomogą mu słowa pocieszenia. Lao — Czu dał mu lekcję spokoju, w jakich warunkach! Wspomniałem moją przygodę w Martwym Lesie…

— Możesz iść tam do nich — powiedział Sołtyk. — Zastąpię cię. Nie mogę mu w oczy spojrzeć.

Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. Kiedy wszedłem do kabiny, Tarland odsuwał właśnie od łóżka celofanowy namiot, pod którym utworzono sztuczną atmosferę tlenową. Oswaticz dostał już rumieńców i leżał podparty wysoko poduszkami. Przy stole siedzieli uczeni; jakież było moje zdumienie, kiedy ujrzałem wśród nich Chińczyka. Nie miał na sobie zwykłego ciemnego ubrania. Pierwszy raz zobaczyłem na nim długi, wiśniowy, w bajeczne smoki malowany płaszcz poranny. Siedział po pas okryty kocem, spod którego wysuwały się biało obandażowane stopy. Był spokojny jak zawsze, tyle że odrobinę bledszy. Arseniew zrobił mi miejsce. Usiadłem. Oswaticz zabierał się właśnie do opowieści o swoim wypadku. W paru słowach streścił naszą wędrówkę wokół Białej Kuli i doszedł do chwili, w której oddaliłem się od niego, złudzony kształtem czarnego kamienia. Jak mówił, nie dosłyszał mego wołania i dlatego szedł potem dalej. Nagle całe otoczenie znikło.

— Mignęły jeden za drugim kolory tęczy, od żółtego do fioletowego. Miałem wrażenie, że mnie coś ściąga w dół. Straciłem równowagę i zatoczyłem się kilka kroków. Buchnęło takie światło, że oślepłem na dobrą chwilę. Kiedy otworzyłem oczy, byłem we wnętrzu olbrzymiej kuli, pełnej białego światła. Zupełnie gładkie, wklęsłe ściany otaczały mnie ze wszystkich stron. Pomyślałem, że otwór, którym się tam dostałem, jest za mną. Obejrzałem się, ale nie było tam nic. Taka sama gładka ściana. Grunt, na którym stałem, był skalisty, zasłany kamieniami. Czy mówię jasno? Było tak, jakby ktoś odkroił z pustej kuli spód i nakrył mnie nią, jak muchę szklanką. Stałem wprost pod ogromną, kulistą kopułą, tuż przy ścianie. Powoli ruszyłem i, badając wzrokiem każdy kamień, poszedłem ku środkowi.

Wtedy stała się dziwna rzecz. Przeszedłem może cztery czy pięć kroków i wklęsła ściana, ku której się zbliżałem, zwinęła się i cofnęła przede mną. Postąpiłem jeszcze dwa kroki — teraz stałem przed pionową, zupełnie płaską ścianą. Odwróciłem się. Kula znikła — za mną była nieprzenikniona ciemność. Ruszyłem ku owej świecącej ścianie, a ona, gdy się zbliżałem, stawała się wypukła, jakby ją ktoś wydymał z drugiej strony… a gdy byłem tak blisko, że mogłem dotknąć jej ręką, stałem pod olbrzymią kulą, ale teraz byłem na zewnątrz niej…

Obiegłem ją dokoła. Była tak wielka jak Biała Kula, zupełnie gładka, bez śladu szczelin czy otworów. To, że miałem za sobą pustkę, uspokoiło mnie. Przypuszczałem, że znajduje się tam otwór, którym będę mógł wyjść. Ale kiedy poszedłem tam, w tę ciemność, kula, którą zostawiłem za plecami, zaczęła się zmieniać; rozciągnęła się w górę i na boki, rozwinęła i nagle nakryła mnie, tak że znowu stałem w jej wnętrzu. Zacząłem biegać we wszystkie strony. Ilekroć biegłem do środka, ściany rozwierały się przede mną, płaszczyły, a w końcu zwijały w przeciwną stronę i dobiegałem do wypukłej kuli, leżącej przede mną, otoczonej zupełną ciemnością. Gdy wchodziłem w tę ciemność, kula za plecami rozwijała się, najpierw płaszczyła, potem klęsła i ogarniała mnie ze wszech stron. Myślałem, że to jakiś mechanizm, ale mechanizm nie mógłby przecież działać w taki sposób. Próbowałem wydostać się kilkoma nagłymi skokami, rzucałem się w prawo i w lewo, na wprost, ale zawsze dopadałem gładkiej ściany.

Jest to zbyt straszne, aby się dało opisać. Zupełnie czarna, nieprzenikniona ciemność. W środku — kula, która raz zamykała mnie w sobie, to znowu wyrzucała, raz byłem na zewnętrz niej, raz wewnątrz, choć nie miała ani śladu otworu. Gdziekolwiek szedłem, napotykałem gładką ścianę. Te wielkie, białe płaszczyzny ruszały się w oczach, zakręcały, zwijały, to znowu jakby wypluwały mnie z siebie, i tak ciągle. Nie wiem, jak długo to trwało. Chyba godzinę. Po jakimś czasie zaczęło się robić gorąco. Grunt pod nogami parzył. Miałem wrażenie, że hełm rozgrzewa się do czerwoności, coraz ciężej było oddychać, powietrze w skafandrze paliło jak ogień, aparat chłodzący nic nie pomagał, dusiłem się. Upadłem, zdaje się, że uderzyłem się w głowę. Nie wiem, co było dalej…

Oswaticz opuścił się trochę na posłaniu.

— To wszystko. Nic z tego nie rozumiem. Nie ma w tym śladu sensu.

— Nie wydaje mi się — rzekł Arseniew.

— Sądzi pan, że miałem halucynację?

— Bynajmniej. Co się tyczy „bezsensowności” otoczenia, to mogłaby to samo powiedzieć mrówka, która wpadła do wnętrza maszyny do pisania. Świat nie kręci się wokół nas. Zupełnie przypadkowo dostaliśmy się w pole działania obcych nam sił.

— Chociaż nie wiemy jeszcze wszystkiego — rzekł Lao — Czu — przygoda naszego towarzysza jest jasna. Mogę odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób działo się to czy tamto. Niepokoi mnie tylko, że nie potrafię odpowiedzieć na pytanie: w jakim celu się to dzieje?

— Może pan wyjaśnić, jak wszedłem do wnętrza zamkniętej kuli?

— Tak……

— I w jaki sposób raz byłem na zewnątrz, a raz wewnątrz niej?

— I to także.

— I skąd brało się tam światło, chociaż dokoła była zupełna ciemność?

— Tak.

— A więc mówże pan!

— Dwa słowa są kluczem zagadki — powiedział fizyk. — Był pan w przestrzeni sferycznej.

Przysunął się do stołu.

— W jaki sposób możemy dostrzec jakiś przedmiot? Tylko w taki, że odbite od niego promienie świetlne dochodzą do naszych oczu. Kiedy zaś wszystkie promienie zostają zamknięte w ograniczonej przestrzeni i muszą w niej pozostać, cała ta przestrzeń staje się dla stojącego na zewnątrz obserwatora niewidoczna, i to nie tak, jakby się tam znajdowała jakaś czarna plama. Promienie świetlne z okolicy bądź omijają to miejsce, bądź w nie wpadają. W obu wypadkach przestrzeń sferyczna — bo to jest właśnie ta „pułapka świetlna” — zostaje niewidoczna. Patrzący ma wrażenie, że z krajobrazu została wykrojona jego część, a brzegi wycięcia spoiły się ze sobą w niedostrzegalny sposób. Stanąwszy przy pierwszym aparacie na wzniesieniu, zatrzymaliście się, nie wiedząc, co robić, ponieważ nie mogliście dojrzeć Białej Kuli. Znikła. Tak było, nieprawdaż?

Obaj z Oswaticzem przytaknęliśmy.

— Otóż ona była, lecz niewidzialna dla was. A oto wyjaśnienie. Kiedy Biała Kula działa, wytwarza pole grawitacyjne, które zakrzywia przestrzeń. Kiedy to zakrzywienie przekroczy pewną granicę, przestrzeń jakby,zawija się” i zamyka w sobie. Powstająca w ten sposób przestrzeń sferyczna może rozdymać się lub kurczyć jak pęcherz, zależnie od siły pola. Kiedy Oswaticz znalazł się przy dziesiątym aparacie, nastąpił nagły skok potencjału grawitacyjnego, przestrzeń sferyczna rozdęła się i pochłonęła miejsce, na którym stał. W następnej chwili grawitacja zmalała i przestrzeń sferyczna skurczyła się, ale w tym czasie Oswaticz zdążył już podejść bliżej ku Białej Kuli i dlatego Smith zobaczył tylko puste miejsce. To jest rozwiązanie pierwszej zagadki, zagadki zniknięcia. Dalej. Zobaczył pan tęczę — zwrócił się fizyk do Oswaticza. — Jest to bardzo ciekawe.

\V tym momencie przez miejsce; gdzie pan stał, przechodziła granica przestrzeni sferycznej i zwyczajnej. Wskutek interferencji fal świetlnych oraz specyficznych warunków załamywania białe światło dzienne na styku dwu rodzajów przestrzeni rozszczepia się jak w pryzmacie. Skąd wzięło się światło, które pana oślepiło? Jak długo Biała Kula działa z dostatecznym natężeniem, przestrzeń sferyczna wokół niej jest oświetlona zarówno w dzień, jak i w nocy znikąd padającym światłem, ponieważ promienie świetlne okrążają ją po orbitach kołowych, a więc, schwytane za dnia, nie mogą się już wymknąć i krążą uwięzione. Idźmy dalej. Kula, w której wnętrzu się pan ujrzał, była oczywiście Białą Kulą. Przez cały czas przebywał pan jednak na zewnątrz niej, a złudzenie, że dostał się pan do środka, spowodowała perspektywa przestrzeni sferycznej, odmienna od perspektywy linearnej otaczającego nas świata. Zachowywał się pan podobnie — proszę wybaczyć to porównanie — jak pijak, który biega wokół okrągłego kiosku i lamentuje, że go zamknięto. Uwięzienie wewnątrz kuli było pozorne.

— To niemożliwe!

— Myli się pan. — Lao — Czu sięgnął po arkusz papieru i rysował mówiąc dalej:

— W przestrzeni zwyczajnej, patrząc na kulę, widzimy ją w taki sposób:

— Dzieje się tak, ponieważ światło biegnie po prostych, najkrótszych liniach od przedmiotu do oka. W przestrzeni sferycznej światło biegnie po liniach kolistych. Znalazłszy się pod Białą Kulą, widział ją pan w taki sposób:

— Jak widzicie, oko umieszczone w punkcie A dostrzega nie tylko przednią część kuli, tę, która jest naprzeciw niego, ale i tylną, w normalnych warunkach niewidoczną. A kiedy w normalnych warunkach widzimy całą powierzchnię kuli naraz? Tylko wtedy, kiedy znajdujemy się w jej wnętrzu! Dlatego to ujrzał się pan wewnątrz kuli. Człowiek widzi kulę w opisany sposób, gdy stoi w pobliżu wewnętrznej granicy przestrzeni sferycznej. Wchodząc w jej głąb, dostrzega, jak się kula przeinacza, najpierw rozpłaszcza, a potem uwypukla. Złudzenia te są wywołane przez właściwości perspektywy sferycznej. Gdy w zwykłej przestrzeni jakiś przedmiot oddala się od nas, widzimy go coraz mniejszym. Nikt jednak nie sądzi, że przedmiot maleje rzeczywiście, wiemy bowiem, że to pomniejszanie się jest spowodowane prawami perspektywy. Perspektywy linearnej, dodam. W przestrzeni otaczającej Białą Kulę, gdzie światło porusza się po liniach kołowych, panuje perspektywa sferyczna. Przedmiot (w danym wypadku kula), widziany z bliska, przedstawia się jako ciało wypukłe. Z większej odległości — jako płaszczyzna nieskończona. Z jeszcze większej — jako powierzchnia wklęsła. Bez trudu oczywiście mogę udowodnić wam, że tak być musi, konstruując w tym celu obrazy perspektywy sferycznej projekcją stereograficzną stożków tangensów świetlnych. Dość jest w tym celu znać średnice kół zataczanych przez promienie światła. Wolę jednak odwołać się w tej chwili do wyjaśnienia przez podobieństwo. Patrząc na szyny kolejowe widzimy, że zbiegają się na horyzoncie. Mimo to wiemy doskonale, że pozostają równoległe, a ich styk jest tylko złudzeniem perspektywy. Tak samo złudzeniem było wrażenie, że kula na przemian płaszczy się i uwypukla. Gdybyśmy od urodzenia przebywali w przestrzeni sferycznej, nie uważalibyśmy widzianych obrazów za rzeczywiste zmiany ukształtowania przedmiotów, lecz nauczylibyśmy się za ich pomocą bezpośrednio oceniać odległości, tak samo jak przebywając w zwykłej przestrzeni uczymy się z doświadczenia, że przedmioty pomniejszają się pozornie wtedy, kiedy się od nas oddalają.

— A dlaczego nie mogłem wydostać się stamtąd, jeżeli, jak pan mówi, znajdowałem się na zewnątrz Kuli? — spytał Oswaticz.

Fizyk uśmiechnął się nieznacznie.

— Gdybyś pan wyruszył spod Kuli z zamkniętymi oczami, to, być może, udałoby się panu wyjść poza granice przestrzeni sferycznej, ale pan kierował się tym, co mówił wzrok, a wzrok posłuszny był prawom rozchodzenia się światła po kołach. Chodził pan w taki sposób:

— A dlaczego ja nie dostałem się do środka tej przestrzeni — spytałem — chociaż dokładnie przeszukałem całe otoczenie?

— Dlatego, że podlegał pan podobnemu złudzeniu, co Oswaticz. Punkt, w którym znikł Oswaticz, oznaczę literą O. Proszę pokazać, w jakim kierunku pan go szukał.

— W tym i w tym — powiedziałem i do kropki, którą postawił fizyk, dorysowałem strzałki.

— Tak się panu zdawało — rzekł fizyk — ale to było złudzenie. W rzeczywistości poruszał się pan tak:

— Ależ dlaczego?

— Dlatego, że kierował się pan wzrokiem, a wzrok jest strugą światła. Jego promienie uginają się w pobliżu granicy przestrzeni sferycznej, tak jak biegną narysowane strzałki.

Przeniosłem oczy z rysunku na twarz fizyka.

— Czy pan wiedział to wszystko, kiedy pan tam przyszedł, profesorze?

— Nie. Wiedziałem tylko, że grawitacja wzrosła. Pamięta pan, że chodziliśmy nachyleni w bok, jakby padając?

— A tak! Rzeczy wiście! Nawet pytałem…

— Odchylaliśmy się, ponieważ do normalnej, skierowanej pionowo w dół ciężkości dołączyło się przyciąganie płynące od Białej Kuli. To nasunęło mi rozwiązanie.

— I to wystarczyło?

— Ostatecznie… jestem fizykiem — rzekł Lao — Czu.

— A jak pan odszukał Oswaticza?

— Żeby wejść do przestrzeni sferycznej, należało iść za innym przewodnikiem niż wzrok.

— Co to było? Nic nie przychodzi mi na myśl.

— A to jest coś bardzo wielkiego… cała nasza praca była temu poświęcona, nie domyśla się pan? Rura! Za pomocą aparatu indukcyjnego odnalazłem jej echo i poszedłem jego śladem… prowadził prosto ku Białej Kuli. Przestrzeń sferyczna ugina tylko promienie świetlne, a nie przedmioty materialne.

— Jakie to proste!

— Prawda? Związałem się z inżynierem liną… on został na zewnątrz, a ja wszedłem i znalazłem Oswaticza. Był to ciekawy widok — dodał po sekundzie Lao — Czu — lina szła ode mnie i urywała się nagle w powietrzu, pośrodku przestrzeni.

— Jak to pośrodku?

— No a gdzie, według pana?

— Na granicy…

— Granica przestrzeni sferycznej odznacza się tym, że jest niewidzialna. Narysujemy jeszcze i to, co widzieliśmy obaj, Sołtyk i ja, kiedy łącząca nas lina przecinała w pewnym miejscu granicę przestrzeni sferycznej. Tak było w rzeczywistości:

— A tak widzieliśmy to — on z zewnątrz, a ja. od wnętrza:

— Zdumiewające! — powiedziałem.

— Sprawa przyzwyczajenia. Nie jest to bardziej dziwne od tego, że łyżka, kiedy ją wstawić do szklanki z wodą, wydaje się załamana.

— A dlaczego związał się pan z Sołtykiem liną — spytałem — czy rura nie mogła pana wyprowadzić, tak jak wprowadziła?

— Mogła — rzekł fizyk obojętnie — ale bałem się, że stracę przytomność. Temperatura wciąż się podnosiła.

— A jak pan rozdarł skafander? I, profesorze — wybuchnąłem nagle — widziałem, jakeście weszli w wodę! O, to było… — zabrakło mi słów.

— Istotnie, była gorąca — rzekł Lao — Czu. — Tak więc omówiliśmy pewne zaobserwowane zjawiska. Pozwolę sobie posłużyć się przykładem profesora Arseniewa. Porównał on nas do mrówki, która znalazła się we wnętrzu maszyny do pisania. To, o czym mówiliśmy dotąd, było tylko ogólnikowym wyjaśnieniem działania samej maszyny, nic jednak nie mówiło nam o rzeczy daleko istotniejszej, to jest o tym, kto pisze na tej maszynie i jaki tekst. Byłbym rad, gdyby się na ten temat zechciał wypowiedzieć profesor Czandrasekar, gdyż to on uwieńczył dzieło…

— Które pan rozpoczął — zauważył matematyk.

— Którego dokonaliśmy razem — odezwał się Arseniew — ponieważ każdy spełnił swój obowiązek.

Czandrasekar zaczął przekładać leżące przed nim filmy i papiery, aż znalazł zdjęcie dwugarbnej krzywej, tej samej, którą zobaczyłem kilka godzin przedtem na ekranie Maraxa. Patrząc na nie, mówił:

— U podstawy Białej Kuli musi się znajdować przyspieszacz próżniowy, w którym atomy zostają rozpędzone prawie do szybkości światła. Zgodnie z prawem transmutacji Einsteina wytwarzają się olbrzymie masy i one właśnie są źródłem pola grawitacyjnego. Do tego potrzebne są ilości energii idące w miliardy kilowatów. Dopływa ona do Białej Kuli przez jedenaście rur, z których każda ma swój własny rytm prądów. Wspominam o tym, żeby podkreślić, że bez Maraxa nie dalibyśmy sobie rady z analizą drgań. Wiemy teraz, że jeden cykl działalności Białej Kuli trwa 296 godzin i składa się z dwu zasadniczych faz. W pierwszej, dodatniej, wytworzona grawitacja dodaje się do siły przyciągania planety. W drugiej fazie, ujemnej, grawitacja Kuli znosi ciążenie Wenery. Jak widzicie, każda faza składa się z szeregu mniejszych zębów… my przybyliśmy w czasie, kiedy natężenie pola było dodatnie, ale osłabło już znacznie, a tarapaty, w jakieśmy wpadli, spowodował ten oto malutki uskok krzywej…

Pochyliliśmy się nad stołem, patrząc w miejsce wskazane przez matematyka, który mówił dalej:

— Gorzej byłoby, gdybyśmy wylądowali w okresie fazy ujemnej… Człowiek, zbliżając się do Kuli, przestałby być przyciągany przez planetę, mógłby unieść się jak balon w górę i poszybować w przestrzeń międzygwiezdną… no, ale mniejsza z tym. To wszystko wciąż jeszcze obraca się wokół tego, jak maszyna działa — według słów kolegi Lao. Najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, co może oznaczać ten zawiły cykl grawitacyjny, trwający 296 godzin, po czym wszystkie skoki i wahania potencjału powtarzają się od początku. Jakie może być przeznaczenie, jaki sens tak potężnych wyładowań energii?

Matematyk zatrzymał się. Uderzając po każdym słowie palcem w stół, powiedział:

— Same w sobie zjawiska wywoływane przez Białą Kulę nie mogą przerazić czy zadziwić nas, badaczy i uczonych. Dziwi nas natomiast i przeraża coś innego: to, że one nie mają żadnego sensu i w ogóle niczemu nie służą!

Czułem, jak lodowacieje mi serce.

— Jak… jak pan to rozumie, panie profesorze? — spytałem zniżając mimo woli głos.

— Tak jak powiedziałem. Nie mogę do tego dodać ani słowa.

— Ależ zaraz, pozwól pan, nie pojmuję, więc stworzenie takiego bieguna grawitacyjnego nie ma, według pana, żadnego sensu? Może my, na Ziemi, nie budowaliśmy ich, ale…

— To nieporozumienie — zauważył fizyk. — Znamy powód, dla którego można stworzyć biegun grawitacyjny. Mam na myśli wyrzucanie pocisków międzyplanetarnych.

— A więc Biała Kula?…

— Pozwól mi pan skończyć. My na Ziemi stosujemy rakiety napędzane energią atomową. Jest możliwe, że mieszkańcy Wenus po katastrofie, jaka spotkała ich pocisk wysłany na Ziemię, woleli użyć innej metody: postanowili zwalczać grawitację właśnie za pomocą grawitacji!

— W jaki sposób?

— Wyjaśnienia zaprowadziłyby nas zbyt daleko. Dość, że chodziło o coś, co można obrazowo nazwać „wywierceniem dziury” w polu ciążenia, jakie otacza planetę. Wiecie, że nabój elektryczny można zobojętnić drugim nabojem o przeciwnym znaku?

— Oczywiście.

— A więc oni usuwają lokalnie siłę przyciągania planety za pomocą sztucznie wytworzonej grawitacji, zwróconej w przeciwnym kierunku! Dzięki temu minimalna siła napędowa starczy do wystartowania w podróż międzyplanetarną.

— No widzi pan… — rzekł Oswaticz, a ja dodałem:

— A więc Biała Kula miała cel, i to zupełnie jednoznaczny, dlaczegóż więc profesor Czandrasekar mówił, że…

— Może kiedyś i miała cel — powiedział matematyk, niezmiernie dobitnie akcentując wypowiadane słowa — lecz teraz go już nie ma.

— Ależ dlaczego, na miły Bóg?!

— Mogę zrozumieć automat, który przestawia zwrotnice i porusza semafory przed nadchodzącymi pociągami — rzekł Czandrasekar, uważnie patrząc na mnie ciemnymi oczami — ale nie rozumiem automatu, który otwiera drogę przed nikim i niczym…

— Co?… jak to rozumieć?

— Najprościej. Kula co jakiś czas stwarza pole grawitacyjne, które niweczy przyciąganie planety… i nic więcej. Nie służy to niczemu. Zupełnie niczemu. Nie ma żadnych pocisków międzyplanetarnych ani najmniejszego śladu, który by wskazywał, że ktoś zamierza je wysłać… jest po prostu potężna wyrzutnia, która co jakiś czas z potwornym nakładem energii otwiera przestrzeń i nie wyrzuca… nic!

— To nie jest takie proste — powiedział Oswaticz. Ze zmarszczonym czołem i ustami zaciętymi w ostrą linię wpatrywał się nie widzącymi oczami w przestrzeń.

— To nie jest proste. Zgoda — powiedział Czandrasekar z lekkim westchnieniem.

— Zastanawiałem się nad rozmaitymi możliwościami. A może wy coś o tym powiecie?

— Możliwe, że pocisk albo pociski zostały już wysłane… i teraz Biała Kula pracuje czekając na ich powrót — zauważył Oswaticz. — Może łatwiej jest utrzymywać ją w ciągłej akcji, aniżeli uruchamiać tylko wtedy, gdy rzeczywiście odlatuje czy przylatuje jakiś statek…

Czandrasekar skinął głową.

— Myśleliśmy o tym, ale przypuszczenie to upada w ogniu analizy fizyko — matematycznej. Białą Kulę można bez trudu uruchomić dosłownie w ciągu kilku sekund i marnotrawstwo energii, z jaką ona teraz pracuje, jest zdumiewające u tak świetnych konstruktorów jak mieszkańcy planety… boć to nie byle co: zbudować machinę, która, lekko licząc, posiada dzielność około stu miliardów kilowatów!

— Może to są próby… — podsunąłem.

— Próby!

To powiedział Arseniew. Wstał opierając się pięściami o stół.

— To mają być próby?! Próby, które trwają od miesięcy? Bo przecież tyle czasu upłynęło od momentu, kiedyśmy tu przybyli, a Kula działa wciąż tak samo. To miałyby być próby? Nie wierzę. Poza przesłankami czysto rozumowymi mam swój instynkt fizyka i matematyka. Kiedy patrzą na wykresy działania Białej Kuli, wszystko się we mnie burzy. Te przypływy i odpływy, to leniwe rozlewanie się prądów, te nagłe skoki i ucieczki natężenia, co to wszystko znaczy?

Uderzył w rozłożone papiery.

— Siedziałem nad tym przez trzy godziny. To jest jakieś nieskładne, niedorzeczne, pijane. Po prostu pijane, rozumiecie?! Zresztą… Co oznacza rozerwana rura w wąwozie? A ów krater? To też miałyby być ślady „prób”?

Machnął ręką i usiadł.

— Jest jeszcze jedno… Może to trzeba wziąć pod uwagę… — powiedział Oswaticz. Mówił bardzo cicho, jakby niepewny, czy to, co myśli, jest już gotowe do wypowiedzenia.

— Chodzi mi o plazmę Czarnej Rzeki. Czy nie jest możliwe, że to… ona wszystko stworzyła i uległa potem degeneracji, jakiemuś zwyrodnieniu…

— Ach, pan myśli, że ta plazma jest jedynym mieszkańcem planety?! — wykrzyknąłem. Ten obraz poraził mnie swoją niezwykłością. Głęboko pod powierzchnią gruntu płynie mętna, śliska galareta, ciało oddychające i żywe. Drąży kontynenty, otwiera się na powierzchni, przebija góry. Cała planeta jest dla niej łożem. Nieruchoma sieć kanałów i rur, wypełniona dyszącą, lepką materią, tworzy stacje pojazdów kosmicznych i żywe rzeki…

Lao — Czu pochylił się nad stołem.

— Nie jest to, ma się rozumieć, ostateczne rozstrzygnięcie kwestii, ale plazma, jak sądzę, nie jest „kimś”, ale służy „komuś”. To znaczy, że jest ona czymś w rodzaju narzędzia lub produktu — tak jak dla nas drożdże czy grzybki penicyliny.

Żal mi było niesamowitego obrazu, jaki wywołało przypuszczenie Oswaticza.

— A czy nie może ona posiadać wysokiej inteligencji? — zacząłem, lecz Chińczyk zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie, nie może. Nie może, bo jest bardzo wąsko wyspecjalizowana. Potrafi tylko jedno: wytwarzać elektryczność.

— Ale może właśnie to jest dowodem daleko posuniętego rozwoju — powiedziałem — a inteligencja…

— To nie ma nic wspólnego z inteligencją — wyjaśnił Chińczyk. — Czy nazwie pan Słońce inteligentnym tylko dlatego, że umie tak oszczędnie gospodarować energią atomową? Inteligencja oznacza nie wąską specjalizację, lecz jej zupełne przeciwieństwo — najwyższą, najbardziej uniwersalną wszechstronność.

— A więc — zawołałem — gdzież oni są, ci prawdziwi mieszkańcy planety? Dlaczego nie możemy ich napotkać?

Gdzie się ukrywają?!

— Obawiam się, że… nigdzie — rzekł Chińczyk. Wstał, owinął się szczelnie kolorowym jedwabiem i utykając ruszył ku drzwiom. Wyszedł z kajuty pozostawiając nas wstrząśniętych przeczuciem niepojętej grozy, która stała za jego słowami.

Miasto

Zmienialiśmy się z Sołtykiem przy sterach. Kosmokrator, lecąc na wysokości czterdziestu kilometrów, zataczał wielkie koła. Zostawała za nim smuga pary kondensującej się w rozrzedzonej atmosferze wokół gorących gazów wylotowych. Utworzony w ten sposób mglisty pierścień wisiał nieruchomo nad chmurami i błyskał oślepiającą tęczą nad niskim słońcem, kiedy krążąc powracaliśmy własnym śladem. Mknęliśmy tak od wielu godzin, co kilkanaście minut pojawiało się w ekranach słońce, rzucało ostre światła na ściany Centrali i znikało; motory śpiewały cicho, a w dole rozpościerała się niezmącona, biała jak śnieg równina obłoków.

W czasie wolnym od dyżurów spotkałem kilka razy Arseniewa. Kroczył centralnym korytarzem, chmurny, z rękami założonymi w tył. Zagadnąłem go, lecz nie odpowiedział. Znikł w kabinie Maraxa, nad którą płonęło czerwone światło. Potem widziałem Rainera, jak niósł z laboratorium kasety filmów; w przejściu obrzucił mnie nie widzącym spojrzeniem.

Kiedy w jakąś godzinę później przechodziłem koło laboratorium, posłyszałem muzykę. Zajrzałem do środka. Z głośnika dobiegały majestatyczne tony piątej symfonii Beethovena. Czandrasekar stał nieruchomo przy aparacie. Nie ruszałem się z miejsca, aż muzyka ucichła. Matematyk nadal stał z lekko uniesioną głową, jakby nasłuchując ciszy.

— Profesorze… — odezwałem się. Teraz dopiero mnie spostrzegł.

— Proszę?

— Chciałem… czy można spytać, co robicie?

— Bawi się z nami jak kot z myszą — mruknął Czarndrasekar. Ominął mnie i skierował się ku drzwiom.

— Kto, Arseniew? — spytałem jeszcze.

— Ależ nie! Marax!

Nic więcej się nie dowiedziałem. Poszedłem do Centrali. Była czarna noc, lampki wszystkich zegarów pulsowały rzucając na ściany mgławy poblask. Kontrolne przyrządy Maraxa wyskakiwały z tła jaskrawymi światłami, jakby tylko on jeden czuwał w głębi uśpionego statku. Spokój ten był pozorny. Powróciwszy na korytarz usłyszałem, jak uczeni spierają się o coś gorąco. Zadudnił baryton Arseniewa, potem cicho, beznamiętnym głosem odpowiadał Lao — Czu. Od dyżuru dzieliły mnie jeszcze cztery godziny, ale nie chciało mi się iść do kajuty. Wróciłem do Centrali. Sołtyk siedział pod tablicami Maraxa i w silnym blasku, który z nich padał, wpatrywał się w wielką płachtę papieru. Był to, jak mi się wydawało, plan jakiegoś miasta.

— Co to? — spytałem.

— Warszawa — odparł nie podnosząc głowy. Wodził powoli palcem po planie, mylił się i powracał na utracony szlak, niby w wyimaginowanej wędrówce ulicami miasta.

— To twoje miasto rodzinne? Opowiedz mi o nim, nigdy go jeszcze nie widziałem.

Spojrzał na mnie z roztargnieniem, potem wrócił do planu.

— Nigdy nie byłeś w Warszawie? — spytał takim tonem, jak gdyby mówił: „nigdy nie widziałeś Słońca?”

Usadowiłem się na fotelu i przez jego ramię zerknąłem na kolorowe wielokąty. Sołtyk składał powoli arkusz.

— Kiedy myślę o Ziemi — odezwał się — to zawsze ona przychodzi mi na myśl.

Urwał.

— Dużo jest miast większych… Znowu się zawahał.

— I wspanialszych, ale ona jest… bardzo piękna.

Było to wyznanie tyleż nieśmiałe, co bezradne. Umilkliśmy obaj. W jakiś dziwny sposób przez mgnienie widziałem białe, strzeliste mury ponad zielenią drzew.

Rozległ się wysoki sygnał brzęczyka. Drgnąłem.

Sołtyk spojrzał na zegary Maraxa.

— Widzisz…? Stanął… pierwszy raz od szesnastu godzin…

Podniósł słuchawką telefonu. Mówił Arseniew. Polecił mi przyjść z narzędziami do kabiny, gdyż w urządzeniach chłodzących Maraxa powstało uszkodzenie.

W kabinie oprócz astronoma byli Czandrasekar i Lao — Czu. W powietrzu wisiała woń przegrzanych przewodów. Długimi liniami paliły się czerwone sygnały na zablokowanych wyłącznikach. Arseniew chodził tam i z powrotem w przejściu pomiędzy odchylonymi tablicami rozdzielczymi.

Jak się okazało, pompa aparatury chłodzącej zatarła się i temperatura lamp wzrosła powyżej granicy bezpieczeństwa.

Mimo to uczeni nie wyłączyli Maraxa, dopóki nie ukończyli obliczeń. Jakiś kwadrans krzątałem się przy rurach pośród ogromnych kapacitronów, wchodziłem do wąskich studzien pod podłogą kabiny, gdzie znajdują się pompy odśrodkowe, i tam, w nieznośnym gorącu i niesamowitej ciasnocie, pośród kabli wijących się jak korzenie drzewa pod ziemią, wymieniłem zatarte łożyska. Kiedy uszkodzenie zostało usunięte i miałem już wyjść z kabiny, Arseniew zatrzymał się w swojej wędrówce. Stanął przede mną i spytał:

— Pan wie, że krążymy nad Martwym Lasem? Przytaknąłem.

— Co pan sądzi o jego powstaniu?

— Nie jestem fachowcem, geologiem, więc…

— To nic. Coś pan przecież myślał. Proszę mówić.

— Myślałem, że to mogło być dno morza, które wysychało powoli, i rozpuszczone w wodzie sole wykrystalizowały dziwacznie…

— Krótko mówiąc, uważał go pan za formację geologiczną?

— Tak.

— Tak… — powtórzył z namysłem astronom. Znów zaczął chodzić po kabinie. Stałem z narzędziami w rękach.

— Naturalne powstanie takich kryształów nie jest możliwe.

— A więc to twór sztuczny?

— Sztuczny, ale nie zamierzony.

— Nie rozumiem.

— My także przez długi czas nie mogliśmy zrozumieć… Napotykając jakiekolwiek dzieło żywych stworzeń, staramy się zawsze odgadnąć jego przeznaczenie. Martwy Las, w czasie kiedy został zbudowany, nie był… martwy. Jest to ruina gigantycznego akumulatora energii promienistej, i to zapewne jednego z wielu.

— Czy wiadomo, do czego służył?

— Dużo razy stawialiśmy Maraxowi to pytanie. Podawaliśmy mu strukturę, rozmiary i rodzaj materiałów, z jakich składa się Martwy Las, a on, jak inżynier otrzymujący zadanie, usiłował złożyć te dane techniczne w logiczną całość. Dopóki nie znaliśmy szczegółów, Marax miał, jeśli można się tak wyrazić, wiele stopni swobody w swych próbach syntezy… Odpowiadał, że mógł to być ogromny transmutator chemiczny dla regulowania składu atmosfery albo urządzenie do zmiany klimatu. Ale w miarę jak poznawaliśmy nowe fakty, jedna hipoteza po drugiej odpadała. Zainstalowana moc Martwego Lasu tysiące razy przekraczała potrzeby urządzeń, o których mówiłem. Wtedy Marax zaczął zmierzać w kierunku pewnego rozwiązania, ale my nie chcieliśmy się z nim pogodzić. Usiłowaliśmy przestawić jego rozumowanie na inne tory, tworzył więc najbardziej zawiłe hipotezy, badał, czy są możliwe, i za każdym razem odpowiadał: nie.

Arseniew przystanął przed wygaszonym ekranem katodowym. Odwrócony do mnie plecami, mówił dalej:

— Nieprędko zapomnę te godziny. Uparcie nawracał w jednym kierunku; miałem wrażenie, że to po prostu złośliwość martwego mechanizmu, który mści się na nas za swoje dotychczasowe posłuszeństwo. Jak pan wie, Marax odpowiada nie słowami, lecz wykresami, ale były tak jasne… — Nie dokończył. Zwrócił głowę w stronę fizyka, który za pomocą małego aparatu sprawdzał bieg krzywej na wykresie.

— Podziwiałem twój spokój, Lao… — powiedział.

— Nie było mi czego zazdrościć, zapewniam cię — rzekł Chińczyk. — Widać droga od mego umysłu do serca biegnie z dala od twarzy… ale nie było mi lżej.

Arseniew patrzał w szklistą płytę ekranu jak w lustro. Nagle odwrócił się.

— Kiedy padły słowa wyjaśnienia, okazało się, że wszyscy domyślaliśmy się ich od początku, lecz nikt nie chciał ich pierwszy wymówić.

— A te słowa, profesorze?

— Zniszczenie życia na Ziemi — rzekł ostro astronom. Przeczekawszy chwilę zupełnego milczenia, podjął wędrówkę.

— Martwy Las jest ruiną miotacza, który miał wystrzelić w Ziemię ładunek radioaktywny.

Cisza była taka, że słyszałem szmer, z jakim sunęło po papierze kółeczko przyrządu w rękach fizyka. Kroki Arseniewa rozlegały się w niej równomierne, spokojne jak chód zegara.

— Poleciłem Sołtykowi, żeby zmienił kurs — dodał po chwili niższym głosem. — Lecimy teraz tam, skąd ku Martwemu Lasowi szły rury sterujące…

Nic się nie zmieniło. Trzymane narzędzia obciążały mi ręce, stałem nieruchomo, tylko serce zaczęło uderzać powoli i ciężko jak przed walką.

— Profesorze, czy oni…

— Nie pytaj pan. Na razie nic więcej nie można powiedzieć. Chodźcie, pójdziemy do Centrali, przelecieliśmy już siedemset kilometrów. Cel musi być blisko.

Przeszliśmy korytarz. Arseniew obejrzał przyrządy Prediktora i zwrócił się do Sołtyka:

— Zejdziemy teraz na sześć tysięcy metrów. Sprawdził kurs, który mieliśmy utrzymywać. — Kiedy pojawi się światło, wezwijcie mnie.

— Jakie światło, profesorze? — spytałem.

— Sami zobaczycie.

Z tymi słowami wyszedł za Chińczykiem. Sołtyk przestawił dźwignię Prediktora. Pocisk zaczai się obniżać. Gwiazdy znikły i telewizory pociemniały, wypełnione nieprzeniknioną czernią. Przełączyliśmy je na radar. Ekrany pozieleniały, lecz ich świecenie wprowadzało tylko w błąd. Przez pewien czas lecieliśmy na oślep. Potem w jednolitym mroku ukazał się szarawy brzask jakby wstającego dnia, choć noc zapadła zaledwie przed kilkunastu godzinami. Zawiadomiony Arseniew polecił obniżyć lot jeszcze bardziej. Traciliśmy wysokość, schodząc na cztery, trzy, wreszcie dwa kilometry. Na wschodzie wypełniał mgły nieruchomy, szary blask, pod nami mknęła wielka równina, spowita ciemnością.

Stałem przy ekranach pomiędzy Arseniewem a Sołtykiem. Schodziliśmy do lądowania. Kilka chwil Kosmokrator opadał skosem, jak nóż lecący ku ziemi, nagle targnął się gwałtownie i płomienie rozdarły mrok. Grzmiąc silnikami hamowniczymi pocisk pędził tuż nad powierzchnią gruntu. Pęki rozlatujących się na wsze strony flar magnezjowych oświetlały nieskończone szeregi wydm, które zdawały się falować jak woda w migotliwym, trzepocącym blasku. Rozwarły się denne luki. Dwa rzędy szeroko rozstawionych gąsienic ze świstem rozcinały powietrze. Raz jeszcze huknęły dysze dziobowe i w ogniu wylotów zajaśniały rzędy piaszczystych pagórków. Lekkie, lecz wyraźne drgnienie przeszyło cały kadłub. Przednia para gąsienic zetknęła się na mgnienie ze szczytem wydmy. Mocny wstrząs rzucił nas w górę. Rakieta toczyła się z przeraźliwym chrzęstem. Coraz ciężej osiadała na podwoziach. Bicze piasku zacinały pancerze i osypywały się po nich z głuchym szumem. Podłoga dygotała i podrywała się na nierównościach, jakby pocisk ponownie chciał się wzbić w powietrze. Ruch ten przechodził w coraz łagodniejsze kołysanie. Raz jeszcze kadłub pochylił się, wyprostował i znieruchomiał. W ciszy słychać było tylko, jak sprężone powietrze syczy wypełniając cylindry amortyzatorów.

Nie upłynęło pół godziny, a dolne klapy rozsunęły się i po opuszczonej pochylni zjechał pojazd gąsienicowy. Zająłem miejsce przy kierownicy, obok — ustawiwszy indykatory promieniowania na wyciągnięcie ręki — usiadł Arseniew. Sołtyk i Rainer znajdowali się z tyłu; oparci o ramiona pionowej kolumienki, stanowiącej podstawę miotacza promieni, mogli obserwować okolicę przez górne szyby, nie tracąc z oczu aparatów umieszczonych na ścianach.

Gąsienicówka wygramoliła się z wielkiego rowu, który Kosmokrator wyorał w pokładach luźnego piasku. Skręciłem na wschód. W świetle reflektorów odsłaniał się krajobraz ponury i jednostajny. Jak okiem sięgnąć, teren płaski, pręgowany niskimi falami brunatnożółtawego, drobnoziarnistego piasku. Gdzieniegdzie wystawały z niego odłamy najbardziej odporne na wietrzenie, o bokach wypolerowanych do gładkości szkliwa. Wiał silny, sprzyjający wiatr. Posuwał przed sobą lotne wydmy, zdmuchiwał z ich szczytów rozwiane kłęby kurzawy i ciskał je w blachy naszego pojazdu. Z rzadka sterczały samotne skały wapienne, otoczone drobniejszymi głazami, zwietrzałe i pobrużdżone. W promieniach reflektorów padały od nich długie, płaskie cienie, uciekające w stronę przeciwną do naszego ruchu.

Po pewnym czasie zaczai się zbliżać niski, długi wał, którego kierunek coraz bardziej zbiegał się z naszym. Jego podwietrzne zbocze było twardo ubite. Gdy maszyna wjechała na górę, ujrzałem, że szczyt wału jest zaklęśnięty i tworzy płytką rynnę. Była to jakby droga, dość dogodna, gdyż po rozdrobnionych kamieniach zaścielających dno, zmieszanych z suchym, ciemnym iłem, jechało się szybciej niż po piasku.

Luna zajmowała już pół nieba. Stała wprost nad nami, srebrnawa, sięgająca chmur.

Wał obniżał się coraz bardziej, aż opadł do powierzchni gruntu. Jeszcze dziesięć minut szybkiej jazdy — i na horyzoncie zjawiła się biaława smuga, rozjarzona przy samym gruncie. Tlały nad nią jasne wywyższenia. Kiedyśmy się znaleźli na grzbiecie jednej z ostatnich wydm, poprzez najbliższe, niskie pagórki otworzył się widok w głąb.

Aż po horyzont rozpościerało się morze błękitnawych kształtów. Rozdzielone pasami półmroku, jaśniały twory obce dla oka jak zgłoski nieznanego pisma: gwiaździste, wieloczłonowe korpusy, wieże podobne do stalagmitów, rotundy o zaklęśniętych pochyłych czołach, terasowate bastiony, a wszystkie wydawały błękitne światło, które w ostatnim planie zlewało się w mgliste, nieruchome sylwety, ogromnym sierpem okalające widnokrąg. Ponad przestrzenią łukami szły białe przerzuty tworząc wielką sieć o promienistych zwodach.

— Miasto… — wyszeptałem. Ręka sama zmniejszyła obroty motoru: pojazd zatrzymał się nad zboczem wydmy. Fale piasku poza zasięgiem reflektorów rozwidniało padające z dali widmowe półświatło.

Spojrzałem na astronoma.

— Jedziemy?

— Po to przybyliśmy z Ziemi — odrzekł Arseniew. Zwolniłem hamulec. Pojazd stoczył się cicho w dół, potem motor warknął i pociągnął. Dodałem gazu. Arseniew dotknął mego ramienia; polecił zmniejszyć szybkość. Pochyliłem się ku przedniej szybie, aby objąć wzrokiem jak najszerszą przestrzeń. Robiliśmy teraz nie więcej niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Silnik ścichł, tylko gąsienice szczękały i zgrzytały, raz po raz miażdżąc jakieś kruszące się z hałasem skorupy. W pewnej chwili coś pod nami załopotało, jakbyśmy jechali po odprężających się arkuszach blachy. Rzuciłem snop światła ruchomym reflektorem — wóz biegł długim, jasnym pasem, idącym prosto jak strzelił. Pokrywała go warstwa piasku, spod której wyglądały ciemne, płaskie czerepy.

Z obu boków pojawiły się pierwsze kształty. Zrazu były to długie, wężowo rozchodzące się bloki, wsparte na stożkowatych łapach. Pod ich świetlistymi bokami pełzły przy samej ziemi czarne cienie. Kiedyśmy przejeżdżali blisko, rozeznałem rozchylony pęk rur wychodzących ze studni, ocembrowanej świecącym pierścieniem. Dalej stały budowle, jedne wzniesione terasowatymi piętrami, inne zupełnie gładkie, jak ustawione rzędami księgi, jeszcze inne o ścianach podzielonych na wąskie sekcje na przemian wklęsłe i wypukłe. Zauważyłem, że niektóre kształty powtarzają się. Utkwiły mi w pamięci porozstawiane w jednakowych odstępach cokoły, z których strzelały w trzy strony szkliste, świecące płetwy, zakończone wygiętymi jak dzioby głowicami.

Droga zaczynała się rozgałęziać. Po bokach migały koliste wnętrza schodzących w dół tuneli, pogrążone w niepewnym półmroku. Coraz częściej przemykały w górze drugie i trzecie poziomy ulicy, łukami przekraczające niższe budowle. Przejechaliśmy przez bramę, szerszą w górze niż w dole, podkowiastą, o falistych, dwuramiennych przyporach. Dalej, pośród trzech pylonów, połączonych strzelistymi przęsłami w kształt trójkąta, droga rozwidlała się. W lewo szła wznosząca się serpentyną i biegła wysoko, niby napowietrzny most, ciemna na rozjarzonym niebieskawo tle, na prawo skręcała tworząc szeroką aleję wśród pionowych świateł. Skręciłem na prawo. Budowle stawały się coraz wyższe i większe, ani śladu nie było w nich okien czy drzwi, wszędzie tylko świecące ściany, jedne płaskie, inne zaklęsłe; znowu pokazały się ogromne rury; wychodziły z nawierzchni i stromymi łukami przesadzały całą szerokość ulicy, by zniknąć w kolistych ocembrowaniach. Jechać stawało się coraz trudniej. Gąsienice rzęziły, chrapały, osuwały się, pojazd dygotał cały, miażdżąc skorupy, które połyskiwały czerwonawo w promieniach reflektorów. Czasem przejeżdżaliśmy po odłamkach pękających ze szklanym dźwiękiem, to znowu kilkaset metrów gąsienice kopały się w sypkim, ciężkim piachu.

Aleja skończyła się. Wyjechaliśmy na przestwór otoczony białymi gigantami. Wydawało mi się, że podpierają je długie kolumnady, ale gdyśmy się zbliżyli, zobaczyłem, że te olbrzymie słupy nie wspierają ich krawędzi, lecz zwisają zaostrzonymi końcami w powietrzu niby rzędy potwornych sopli lodowych. Ukazał się rozjazd zawalony kopcami ciemnego złomu. Lewa gąsienica wczepiła się w jakieś pajęczasto skłębione przewody, pojazd targnął się i motor zgasł. Przez kilka sekund panowała głucha cisza. Wszyscy milcząc przybliżyliśmy hełmy do szyb. Wokół stały błękitnawe olbrzymy, dołem leżał głęboki cień, w którym dwiema żółtymi smugami wchodziły światła naszych reflektorów. Opierały się o masyw gruzu, który zamykał drogę. Zapuściłem silnik i zacząłem wycofywać maszynę. Wyjąc na tylnym biegu, wóz zjechał tuż pod ogromną pionową ścianę. Wydzielane przez nią światło wdarło się oknami do wnętrza i przez chwilę w naszych hełmach drgały błękitnawe płomyczki. Nawróciłem. Wyjechawszy na wolą przestrzeń, obrałem inną drogę. Szeroką serpentyną wznieśliśmy się na górny poziom ulicy. Motor pracował równo i cicho, tylko pod członami gąsienic wciąż pryskały i rozsypywały się okruchy szkliwa. Sunęliśmy kilkanaście metrów nad dolnym poziomem; z obu stron przesuwały się jajowate kopuły, czasem płaska, stojąca na wielkich słupach tarcza, odgięta z jednej strony niby cyferblat apokaliptycznego zegara słonecznego, i podkowiaste przeloty, i znowu budowle podobne do ksiąg, i te z pionowymi rzędami półkulistych wyniosłości, otoczone pękami gładkich rur. Motor szumiał, mijaliśmy ulicę za ulicą, a obraz wciąż był taki sam — nieskończone, milczące miasto świeciło w ciemności, w głuchej ciszy potrzaskiwał tylko gruz pod kołami, jedne bloki cofały się i chowały, a na ich miejsce nadpływały nowe, tak wielkie i wysokie, że zimny blask ich szczytów przyciemniała niekiedy mgła opadająca z niewidzialnego nieba.

Na skrzyżowaniu droga, którą jechaliśmy, opuściła się łagodną spiralą pośród placu otoczonego rozrzuconą szeroko kolistą amfiladą. Gmachy, z wysokości górnego poziomu monumentalniejsze jeszcze od poprzednich, z bliska przedstawiały groźny widok, pokryte ciemną siatką pęknięć. Gdzieniegdzie całe ściany osiadły jak płyty wosku chwyconego żarem, a z ich boków zwieszały się grube sploty szkliwa. Przeciąwszy plac dostaliśmy się w wąski przelot między dwoma skrzydłami ogromu sięgającego, zdawałoby się. chmur. W głębi jaśniały korowody wysokich i niskich świateł, a obok nas biegły budowle o konturach coraz płynniejszych, jedne dziwacznie wykoślawione, jakby rozdęte, inne z odwiniętymi w bok i skręconymi w trąby płytami świetlistej masy, która jarzyła się jeszcze, rozkruszona na miałki pył. Zaczynały nim poświęcać nawet wirujące spiesznie gąsienice naszego pojazdu.

Chwilami w czasie tej nieskończonej jazdy nachodziło mnie wrażenie, że mijane widoki są tylko niesamowitym nagromadzeniem bujnie ukształtowanych form mineralnych, że to jakieś spiętrzone i narosłe przez całe epoki pokłady gigantycznych kryształów, osadzone jedne na drugich, postapiane ogniem wulkanicznym, spękane i wietrzejące w huraganach pustyni… ale potem spod gruzów wyłaniał się szmat gładkiej jak szkło nawierzchni albo mignął w narożu kikut rury z wyraźnymi znakami spoin na wypukłym obrzeżu, niezaprzeczony dowód pracy jakichś istot… Wtedy szerzej otwierałem oczy i przyciskałem hełm do szyby, żeby dojrzeć wreszcie choć jednego mieszkańca tego tak milczącego, choć potężnie oświetlonego miasta.

Tymczasem mijane kształty stawały się coraz bardziej poczwarne i groteskowe. Tu i ówdzie wśród rozjarzonych płyt ciemniały zwoje jakby poszarpanych macek, węży czy kabli… Potem, kiedy drogę przekroczyła w górze ciemna sylweta mostu, wydało mi się, że pod filarami leżą pokotem ogromne tusze zwierzęce, od których światło odbija się srebrnawymi łyśnięciami, jakby to były grzbiety wielkich ryb… Z bliska dostrzegłem zwisy konstrukcji powietrznej, a pod nią — na stos zwalone długie, spłaszczone cygara, niby kadłuby rakiet czy samolotów, okrążone spiralnymi kołnierzami, pogięte i rozpłatane. Przejechaliśmy pod ruiną owego mostu, tonąc na chwilę w zupełnym mroku, który reflektory rozorały na dwoje żółtymi koleinami, i wynurzyliśmy się po drugiej stronie. Tutaj nie było już ani śladu nawierzchni, a sam gruz sprzęgał się w jakąś na poły szklistą, na poły żużlowatą, zaskorupiałą masę, po której gąsienice ślizgały się, kruszyły cienką powłokę, zapadały w pustkę i zaczynały wirować z piekielnym jazgotem.

W oddali świeciły masywy gładkich, olbrzymich skarp, a wokół rozpościerało się pogarbione pustkowie, na którym stały jakby zamarzłe w chwili topienia bloki, poskręcane, splecione, niby tysiące razy powiększone zwoje, festony i girlandy, w jakie rozpływa się płacząca parafiną świeca.

Tu i ówdzie sterczały zręby konstrukcji, szkielety, z których spłynął szklisty budulec. Rozcapierzone nad rumowiskiem, zwichrowane, czarne, odświecały rdzawymi plamami, kiedy dotknęły ich promienie reflektorów. Ciemność nocy, w ulicach odepchnięta w górę wysokimi światłami, tu przypadała do samego gruntu. Nagle, kiedy maszyna omijając płytki lej zjechała w bok, w smugach naszych świateł poruszyły się skurczone postacie. Zahamowałem gwałtownie, napierając na pedały, i cofnąłem wóz. Jednocześnie rzuciłem w tamtą stronę snop światła. Na błękitnawym, przygaszonym polu ściany odcinały się postaci dwu karłów. Wzmocniłem światło. Były to dwa obłamane słupy, wychylone do połowy z gruzu.

Jeszcze dalej budowle znikły jak wykarczowane i widać je było tylko w oddali, jak świecą nieruchomo, wielkim pierścieniem opasując przestrzeń. Tu, gdzie jechaliśmy, cały grunt mżył mętnym, jakby przez bielmo przefiltrowanym blaskiem, bo fosforyzujące szkliwo przemieszane było z piachem i brunatnymi szczątkami ni to kamieni, ni to metalu. Jechać było coraz trudniej, płaszczyzna przechodziła w niewielkie, lecz strome zbocze. Motor zanosił się od ryku, napięte gąsienice szczękały przeraźliwie, zarywając się chwilami niemal po osie. Nagle silnik zawył rozpędzony. Osiągnęliśmy szczyt wzniesienia. Naparłem na hamulec. Pod nami ział płytki krater. Wydawał zmącone, niepewne światło, pełne plam i zacieków brudnofioletowych, żółtawych i zielonych — jak próchno. Dno było gładkie, wklęsłe, puste, ale w głębi tworzącej je szklistej masy majaczyły kształty zatopione jak w bursztynie, jakieś żylaste, poskręcane cienie, kadłuby, figury…

Co to znaczy… gdzie my jesteśmy?… — chciałem spytać, ale głos nie wydostał się ze ściśniętego gardła. Ktoś dotknął mego ramienia i dał znak powrotu. Skinąłem w milczeniu głową, zapuściłem motor i powoli zaczęliśmy się obsuwać z brzegu rumowiska, a za szybami przesuwały się czarne, wbite w gruz zwały, niby korpusy ogromnych jakichś maszyn, pozlewane w bezkształtne, sopliste bryły. Nareszcie wróciliśmy na dolny poziom ulicy, gdzie jazda była łatwiejsza.

Pojazd, drgając lekko na nierównościach, toczył się u podnóży wielkich budowli. Zaciskałem ręce na kole kierowniczym i wsłuchany w szum silnika patrzałem przed siebie, a ulice wiły się i wiły bez końca, z wysokości rzucały blask olbrzymie gładkie ściany, zaokrąglone naroża, przypory, słupy, nad nami przemykały czarne stropy innych poziomów. Oczu nie mogłem oderwać od korowodu kształtów tak majestatycznych i nieruchomych, jakby miały przetrwać wieczność, oświetlając noce zawsze takim samym błękitnym brzaskiem. Od natłoku obrazów byłem jak ogłuszony, nie mogłem myśleć, chwilami zatracałem świadomość tego, że tuż przy mnie siedzą towarzysze, zdawało mi się, że ta podróż w mroku trwa już nie godziny, ale lata całe, i kiedy w pewnej chwili odwróciłem się i spostrzegłem, jak Rainer i Arseniew zapisują wskazania aparatów i porównują ruchy strzałek na indykatorach promieniowania, ogarnęło mnie zdumienie, że mogą myśleć jeszcze o czymkolwiek prócz milczących świateł, przesuwających się za oknami. W ciągu ostatniego kwadransa podróży astronom co kilka chwil dotykał mego ramienia, każąc mi skręcać to w lewo, to w prawo. Nie mogłem zrazu pojąć, czym się kieruje w wyborze drogi, aż spostrzegłem, że obserwuje tarczę aparatu indukcyjnego.

Gdy wjechaliśmy w szerszą ulicę, astronom polecił mi stanąć. Motor zgasł. Zaciągnęliśmy odruchowo uszczelniające uchwyty hełmów i wyszliśmy przez klapę. Nawierzchnię zaścielały drobne opiłki, świecące, jakby w każdą szklistą okruszynę wtopiona była srebrna iskierka. Chrzęst kroków rozlegał się głośno w pustce. Czasem wiatr przepędzał po kamiennych płytach smugi pyłu i świszczał gdzieś w górze z odgłosem rozdzieranej blachy.

Ponad nami z blanków szklistej konstrukcji wystawał zgięty w dół pęk grubych jak ramię, zerwanych przewodów. Dalej, zza płaskiego bloku, wystawał środkiem zaklęśnięty gmach, ogarniający frontem zakręt. Ulica rozchodziła się w głębi na trzy odnogi; dwie wstępowały w górę, trzecią zaś stanowił tunel, który zwracał ku nam ogromny oświetlony otwór. Jego wnętrze zwężało się śrubowato niby stożkowata muszla.

Arseniew patrzał przez chwilę na indykator, potem wziął od Rainera aparat indukcyjny, przewiesił go sobie przez ramię i wezwał nas. Skupiliśmy się wokół niego. Ostatni podszedł Sołtyk. Stał do tej pory przy maszynie i usiłował skierować światło reflektora w głąb śrubowatego tunelu.

— Będą nam potrzebne narzędzia — powiedział Arseniew. Od chwili kiedyśmy wysiedli, słuchawki wypełniało drobne, uprzykrzone trzeszczenie i aby się porozumieć, musieliśmy zbliżać do siebie hełmy. — Dźwig nożycowy, łomy i ładunek fulguritu, to w tej chwili najważniejsze — ciągnął astronom.

Spoglądał na nas kolejno, wreszcie zdecydował:

— Smith zostanie ze mną, a wy wrócicie do rakiety. Posyłam was obu, bo Oswaticz jeszcze leży, a Lao — Czu ma się niewiele lepiej.

Spojrzał na zegarek.

— Droga w obie strony powinna trwać nie dłużej niż trzy godziny, wliczając w to czas na załadowanie materiału.

— Czy mam już jechać? — Sołtyk postąpił krok ku maszynie.

— Tak.

Inżynier wsiadł pierwszy, za nim wcisnął się do wnętrza Rainer i zatrzasnął za sobą klapę. Motor zawarczał i pojazd ruszył kołysząc się lekko. Śledziliśmy go wzrokiem — zniknął za zakrętem, przez chwilę dobiegał głośniejszy warkot motoru, widać przebijał się przez wydmy piasku czy gruzy — potem wszystko ucichło, tylko wysoko nad nami świszczał wiatr.

— Profesorze… — odezwałem się. Nie dosłyszał. Drobne gęste trzaski rozlegały się w słuchawkach, jakby ktoś sypał cienkim strumykiem mak na membranę.

— Profesorze — powtórzyłem głośniej — gdzie… oni są?

Zrozumiał. Zbliżył się do mnie. Okienko jego hełmu było w cieniu i widok kasku z odstającymi siatkami radaroskopów, już tak zwyczajny, w tej chwili poraził mnie. Przyszła mi do głowy szaleńcza wątpliwość, czy to naprawdę jest Arseniew, mój towarzysz, człowiek?!

W następnej chwili dostrzegłem przez szkło hełmu jego jasne oczy.

— Zginęli… — powiedział.

— Jak? W jaki sposób? Wszyscy?

— Tego nie wiem. W tej chwili nie pytaj pan o nic więcej. Aparat indukcyjny wskazuje, że niedaleko przebiegają przewody podziemne…

— To dlatego zatrzymaliśmy się tutaj?

— Tak. Poszukiwałem głównego kabla siłowego. Być może, uda się nam dotrzeć do miejsca, w którym wszystko się zaczęło…

Pomilczawszy chwilę astronom ciągnął:

— Musimy się rozłączyć. Każdy odejdzie na czterysta kroków i wróci w to samo miejsce, gdzie teraz stoimy, po linii spiralnej, szukając akustycznego echa. Ten, który odnajdzie je pierwszy, da drugiemu znać czerwonymi rakietami. Na łączności radiowej nie możemy polegać. Czy wszystko jasne?

— Tak.

Zawrócił i oddalił się lekkim, długim krokiem. Przez sekundę stałem jeszcze, potem spojrzałem na tarczę żyro — kompasu i ruszyłem w przeciwną stronę.

Wyłączyłem dopływ prądu do aparatu radiowego. Buty dudniły po kamiennych płytach; odgłos kroków rozlegał się w pustce ze zdwojoną siłą. Kiedy zbliżałem się do ścian płonących chłodnym blaskiem, dostrzegałem własny cień; rozchwiany, sunął po bruku. Szedłem, jak mi polecił Arseniew, poruszałem w obie strony wylotem aparatu i liczyłem kroki. Gdy doszedłem do czterystu, zawróciłem. Na razie nie odkryłem niczego. Czerwone oko w głębi hełmu, wskaźnik radioaktywności, żarzyło się słabo, wskazując niewielkie ślady promieniowania. Jego natężenie wzmagało się, kiedy podchodziłem do ścian. Podniosłem głowę — w górze bastiony urywały się pod czarnym jak smoła niebem. Szedłem może minutę, gdy usłyszałem za sobą kroki.

Arseniew odszedł w przeciwną stronę. W tę samą odjechała gąsienicówka. Wiedziałem, że nie może iść za mną człowiek. A jednak słyszałem kroki. Brzmiały niezbyt głośno — musiał postępować w odległości co najmniej trzydziestu metrów. Miałem wrażenie, że w plecy wkłuwają mi się setki drobnych igiełek. Całą wolę musiałem natężyć, aby się nie odwrócić. Szedłem, a z tyłu wciąż rozlegało się stukanie — raz, dwa, raz, dwa — to głośniej, kiedy nawierzchnia ulicy leżała naga, to ciszej, gdy pokrywał ją nawiany piasek. Błysnęła myśl, że to jest echo, i stąpnąłem umyślnie mocno, ale krok tego, który szedł za mną, nie zabrzmiał donośniej.

To nie było echo.

Pot zalał mi całą twarz. Teraz byłem już zupełnie pewny, że za mną idzie ktoś, ale to nie jest człowiek. Nagle stanąłem. Krok ucichł. Postąpiłem naprzód. Znowu się odezwał.

Ogarnął mnie gniew. Zerwałem z ramienia miotacz, złożyłem się i, pochylony jak do skoku, zwróciłem się w głąb ulicy.

Była pusta. W jasnym świetle widziałem jej zwężającą się perspektywę aż tam, gdzie schodziła się z innymi światłami. Przez chwilę rozglądałem się błędnie. Potem przewiesiłem miotacz przez ramię… Usłyszałem stąpnięcie… podrzuciłem go… i rozległ się drugi krok… ależ tak! Odgłos, który wziąłem za stąpanie, powodowała sprzączka rzemienia ocierająca się rytmicznie o fałdy kombinezonu, a ja brałem ten bliski, tuż przy uchu powstający szelest za echo kroków.

Zawstydzony, odwróciłem się. Wtem nad budynkami wykwitły jeden za drugim trzy czerwone płomienie. Zachwiały się i poszybowały wolno w dół, ciągnąc za sobą ogony purpurowych iskier. Przyspieszyłem kroku i wnet ujrzałem Arseniewa. Stał na eliptycznym wzniesieniu.

— Zdaje się, że to tu — powiedział. Skręciliśmy w bok. Otwierał się tam płytki tunel. Jego otwór przypominał wygiętą ku dołowi, rozwartą paszczę wieloryba. Podobieństwo wzmagał zwisający z nadproża rząd krótkich szklistych kolców, niby kłów. Było tam ciemno. Arseniew zapalił latarkę i wstąpił do środka. Wszedłem za nim. Droga wiodła w dół pochylnią, która zakręcała koliście. Zrozumiałem, że schodzimy coraz niżej pod poziom gruntu. Trwało to długo. Od czasu do czasu w ścianach pojawiały się owalne otwory innych tuneli; Arseniew patrzał wtedy na tarczę aparatu indukcyjnego: szliśmy wciąż śladem niewidzialnego przewodu. Nagle podłoga odezwała się inaczej: stąpaliśmy po metalu. Drogę zastąpiły trzy wielkie rury, biegnące z jednej ściany w drugą. Przez szczeliny między nimi przesiewał się niepewny blask. Z trudem przecisnęliśmy się pod najniższą rurą. Wylazłem pierwszy i zmrużyłem oczy, oślepiony.

Przed nami była zalana światłem pochylnia. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i ukazała się wielka sala. Strop mienił się ruchliwym zielonkawym blaskiem, jak powierzchnia morza, na którą pada promień Słońca. Miarowo rozjaśniał się i przygasał. Sala była okrągła, przedzielona z dwu stron wysuniętymi skarpami. Dobre oświetlenie pozwoliło mi upewnić się, że coś, co spostrzegłem jeszcze w tunelu, nie było złudzeniem: cienka powłoka glazury na kamiennych ścianach wskazywała, że musiał tu kiedyś panować niesłychany żar. Pod skarpami leżały częściowo stopione walce z białej masy, przypominającej porcelanę. Ze stropu, z otworów, w których tkwiły obłamane i nadtopione rurki, zwisały dziesiątki porwanych przewodów. Niektóre dochodziły do owych walców i czegoś w rodzaju zakończonych kulami rogów, rozchodzących się promieniście z wypukłości w samym środku stropu. Ale nie ów chaos zagadkowych urządzeń spowodował, że stanęliśmy u wejścia jak wryci. Głębiej, w ścianie, widniała wielka wklęsła płaszczyzna, po której chodziły świetliste węże. Długie krzywe linie, świecące błękitnie i biało. Czasem łączyły się w pęki, trzepotały i rozchodziły w różne strony. Jakby ożywione warstwice na wielkiej mapie.

Bo to była mapa.

Wielka, ruchoma mapa. Kiedy przyjrzałem się jej dokładniej, spostrzegłem, że za szklistą powierzchnią rozbiega się tam głębia, pełna świateł, drobnych iskier i wielkich jak lampy kuł, które wirowały, oddalały się, zbliżały, krzyżowały swoje tory i opromieniały wzajemnie.

Słyszałem oddech Arseniewa. Stał przy mnie. Przed nami sunęły ekliptyki, rozpryskiwały się bukiety gwiazd i czarne, wielkie mgławice jak chmury okrywały grupy pulsujących świateł. Czasem ostry promień przecinał przestrzeń, jak gdyby gonił którąś z planet, a ona wirowała powoli, ciężko, obojętnie, przesuwając przed nami kontury nieznanych lądów. Tam gdzie światło było tylko brzaskiem, unosiły się i opadały całe archipelagi gwiazd.

Było bardzo gorąco. Strop pulsował światłem i nasze skrócone cienie na jasnej podłodze to rozpływały się, to nagle wyostrzały.

— Gdzie my jesteśmy?… — zawahałem się. — To jakieś planetarium?

Astronom skierował się w milczeniu przed siebie. Przeszliśmy przez środek sali. Za jedną ze skarp otwierał się okrągły chodnik. Tylko dno było oświetlone na niewielkiej przestrzeni padającym z sali światłem.

Arseniew doszedł już do środka, gdy odwróciłem się, aby raz jeszcze spojrzeć na niezwykłe planetarium.

— Tam jest jakby niebo… gwiazdy… — powiedziałem — ale co znaczą te linie świetlne?

Nagle zadrżałem.

— Tam! Ziemia!

Podbiegłem do przejrzystego ekranu. Glob o perłowym blasku dalekich obłoków wynurzył się z ciemności. Wirował wolno, nachylony do ekliptyki. Nad nim czerniał Księżyc w nowiu. W pełnej gwiazd przestrzeni szła Ziemia, kula matowych świateł, coraz bliższa i bliższa. Już zakrzywiała się jej droga. Wtedy ujrzałem, że znacznie głębiej biegnie Wenus. Poznałem ją po puszystym blasku, bielszym od ziemskiego. Tryskał z niej promień, który dochodził do Ziemi i mocnym światłem oblewał morza obłoków.

— Co to?… — wyszeptałem chwytając Arseniewa za ramię. Milcząc podniósł rękę i wskazał coś, czego dotąd nie dostrzegałem: dwa wyryte w kamieniu, przekreślone grubą linią pierścienie.

— Co to wszystko znaczy?

— Teraz już nic — powiedział Arseniew. — Już nic… Bezwładny ruch raz puszczonego mechanizmu, który będzie trwał…

Nie dokończył. Odwróciwszy się wszedł w ciemny tunel. Był niezbyt szeroki, bo rozkładając ręce mogłem dotknąć obu ścian. Kilka razy przechodziliśmy przez niskie progi utworzone ze stożkowatych występów, stojących obok siebie. Dalej tunel biegł poziomo. W głębi pojawiło się światło. Zmierzało ku nam. Było to odbicie naszego reflektora. Drogę zamykała szklista płyta szczelnie wpasowana w okrągły prześwit tunelu. Arseniew próbował ją podważyć. Z jednej strony w ścianie było zgrubienie, jakby kryła się tam oś tej szklanej klapy, lecz czy mechanizm nie działał, czy też nie potrafiliśmy go uruchomić, płyta nie ustępowała. Astronom namyślał się. Skierował reflektor na przeszkodę. Szklista masa pochłonęła część światła: w smużącym, osłabionym blasku ukazała się dalsza część tunelu. Rozszerzał się na kształt leja.

— Użyjemy miotacza… — powiedział Arseniew.

Cofnęliśmy się do zakrętu. Arseniew przykląkł i wskazał mi gestem, że mam zrobić to samo. Pochyliłem się za nim, starając się nie tracić z oczu przeszkody. Astronom poświecił sobie, nastawił odległość, potem złożył się i nacisnął spust. Gorąco uderzyło w piersi. Środkiem tunelu przemknął złotoliliowy piorun. Szkło w mgnieniu oka sczerwieniało, przekroiły je wielkie rysy jak od cięcia nożem. Olśniony, zacisnąłem powieki. Gdy je otwarłem, Arseniew strzelił po raz drugi. Zadźwięczały przenikliwie odłamki. Odczekaliśmy kilkadziesiąt sekund, żeby szczątki ostygły. Droga stała otworem. Arseniew wszedł pierwszy w rozszerzoną część tunelu. Nagle znieruchomiał. Podniósł ostrzegawczo rękę.

— Uwaga…

Z głębi szedł powolny podmuch. Następowała po nim chwila zupełnej ciszy i powietrze znów zaczynało płynąć, ale w przeciwną stronę.

— Oddech… — szepnąłem mimo woli. Naprzemienne podmuchy powtarzały się regularnie.

Arseniew stał namyślając się, co robić, potem powiedział cicho:

— Miotacz w rękę…

Opuściłem pas naramienny, owijając go wokół przegubu. Trzymałem się blisko Arseniewa, tak że mogłem dotknąć jego pleców. Nagle pociemniało.

— Schyl się… — dobiegł mnie jego przytłumiony głos — tu jest ciasno.

Wokół nas coraz głośniej szumiało płynące powietrze. Była to chwila ciepłego, powolnego wydechu. Arseniew zawadził plecakiem o sklepienie. Przez mgnienie szamotał się, potem wycofał i zatarasował barami całe przejście. Wyciągnąłem rękę. Manipulował przy pasach.

— Zdejmę plecak — powiedział — weź go pan ode mnie, inaczej nie przejdę.

Uczułem, że pasy nagle zaciążyły mi w ręku. Pojaśniało. Arseniew zniknął. Postąpiłem krok naprzód. Głuchy, łagodny szum wyolbrzymiał. Dwa metry przede mną ział fioletowo oświetlony przestwór. Staliśmy wysoko, w wybitym w ścianie otworze.

Było to wnętrze olbrzymiej kuli. Równymi, kolistymi szeregami czerniały okrągłe otwory jak loże niesamowitego teatru. W górę biegły od nich szkliste kolumny. To one wydawały fioletowy, pulsujący blask. Od mrocznego żarzenia przechodził do gwałtownego rozbłysku. Spojrzałem w dół i chwyciłem Arseniewa za ramię. Omal nie straciłem równowagi. Jestem niewrażliwy na przyciąganie, jakie wywiera głębia, ale tutaj nie było dna. Przewalały się tam kształty ciemne, lśniące, mokre, pokryte grzędami srebrnych połysków, jakby ciała tysięcy fok w basenie, z którego wypuszczono wodę. Syropowata, gęsta ciecz, powleczona czarniawą skórą. Ciecz ta wysuwała się z leżących niżej od naszego otworów w ścianach i wlewała do dennego zbiornika. Chwilami tworzyła kształt ramion czepiających się otworów, zwłaszcza kiedy jej poziom opadał. Wówczas owe macki czy strumienie cieniały, rwały się nawet, ale potem cała masa brzękła, szła w górę i wijące się w powietrzu strzępy zlepiały się odtwarzając zerwane pomosty.

Staliśmy długo na krawędzi. Powietrze biegło raz w górę, raz w dół, zależnie od ruchów czarnej mazi. W tym samym rytmie łopotało fioletowe światło.

— Plazma… — wyszeptałem. — Plazma żywej rzeki…

— Tak — odparł astronom — ta sama. Ale to jest tylko narzędzie…

— Co pan mówi?

— Nasze wyobrażenia o wytwarzaniu elektryczności wiążą się z metalowymi maszynami, jak dynamo czy stos atomowy. Można ją jednak wytwarzać inaczej… Cząsteczki tej plazmy tworzą ładunki elektryczne, które, przesyłane na tysiąc kilometrów, działają na podstawę Białej Kuli…

— Profesorze… pan… pan szukał tego miejsca? Pan się spodziewał, że tu… pan wiedział?!

— Tak. Pamięta pan, co mówiłem o pijanych prądach? Oto ich źródło, źródło energii elektrycznej i grawitacyjnej.

— A oni? Dlaczego zginęli?

Astronom milczał patrząc w głębię, która falowała czarnymi przypływami i odpływami.

— Profesorze!

— Widzi pan ten ruch, już swobodny? Teraz nie służy nikomu. Będzie tak falować, póki starczy nagromadzonych zapasów — może sto, może dwieście lat, może pięćset…

Jego głos był ochrypły. Nie pytałem już o nic. Przykląkł nad samym brzegiem. Postąpiłem za jego przykładem. Czarne, połyskliwe morze zalewało coraz wyższe kondygnacje otworów, ślizgało się miękko w górę ścian, zagarniało je nieprzenikliwą powierzchnią, tężało jak czarny tysiąctonowy mięsień, zamierało — i zaczynało opadać.

— Nic tu po nas. Wracamy — rzekł Arseniew.

Zapaliwszy reflektor poszliśmy tą samą drogą. W dziesięć minut znaleźliśmy się w wielkiej sali. Mijając planetarium, w którym wciąż poruszały się świetliste kule, skierowałem mimo woli oczy na czarny znak podwójnego pierścienia, wyryty w kamieniu — i zatrzymałem się wpół kroku. Olśniło mnie przypomnienie. Taki sam rysunek był w górskiej grocie… Wenus i Ziemia krążące wokół Słońca. Ta gruba linia nie łączyła ich. Zaczynała się na powierzchni Wenery, zmierzała poprzez przestrzeń ku Ziemi i przechodziła przez nią, jakby ją przekreślając.

— Profesorze! — krzyknąłem. Myśli biegły w jakąś przepaść.

— Profesorze! — zawołałem raz jeszcze. Astronom wyszedł już z sali i tylko w głębi korytarza dudniły jego kroki, coraz dalsze i dalsze.

Piotr Arseniew

Po powrocie gąsienicówki próbowaliśmy dostać się do wnętrza jednej z lepiej zachowanych budowli. Gdy poszukiwania jakiegokolwiek otworu spełzły na niczym, założyliśmy we wnęce bocznego skrzydła spory ładunek fulguritu. Eksplozja zgruchotała część ściany; przez powstały wyłom dostaliśmy się do środka. Ale ani w tej, ani w innych budowlach, których grube mury udało się nam sforsować, nie znaleźliśmy niczego, co choć trochę przypominałoby ziemskie wnętrza mieszkalne. Tylko zewnętrzne kształty budynków podobne były do naszych. Błękitnawy blask nie docierał w głąb domów: panował w nich mrok prawie zupełny, gdzieniegdzie tylko rozrzedzony cienkimi promykami, sączącymi się przez pęknięcia w ścianach. Światło reflektorów odkrywało przez nami chaos pogiętych rur, tuneli, równi pochyłych i obszernych sal, zasłanych metalowym i szklistym gruzem. Kilkakrotnie napotkaliśmy konstrukcje, których przeznaczenie było dla nas zupełnie zagadkowe. Wielkie hale rozdzielone były pionowymi przegrodami, u stropu szerokimi, w dole zaś zwężającymi się tak dalece, że człowiek ledwo mógł się do nich wcisnąć. W owych niszach znajdowały się liczne skośne występy, jakby półki.

Pod powierzchnią ulic rozpościerała się sieć zamkniętych arterii. Biegły kondygnacja pod kondygnacją, niektóre pogrążone w ciemności, inne rozjaśnione zielonkawymi stropami, czasem zbiegały się po pięć i sześć w przestrzeni o kształcie ogromnego bębna, podzielonego na dwa poziomy. Od górnego odchodziły koliste tunele; zapuszczając się w nie, przekonaliśmy się, że prowadzą do wnętrza rozmaitych budowli. Liczne przejścia tamowały stosy złomu, których nie wysadziliśmy w obawie, że wiszące ponad nami dziesiątki pięter gotowe obruszyć się i runąć przy wstrząśnieniu. Gdzieniegdzie zachowały się szczątki pionowych szybów, w których dawniej poruszały się zapewne jakieś pojazdy, lecz teraz tylko grudy stopionego metalu zwisały wśród osmalonych ścian.

W jednym z największych budynków, którego szczyt rozpękł się na trzy części i wznosił w niebo rozwiedzione łuki konstrukcji, kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią ulicy odkryliśmy w sali, ogromnej jak nawa kościelna, komory o eliptycznych okienkach z przejrzystej masy. Liczne okienka były strzaskane. Wszystko pokrywały tu masy srebrzystego pyłu. Promienie reflektorów grzęzły w jego kłębach, które podnosiły się przy każdym kroku, osiadały na hełmach i skafandrach i spowijały nas migotliwym obłokiem. Dalej rozwierało się lejowate zagłębienie, w dół skierowana koncha, podobna do otwartej studni wentylatora kopalnianego. Kilka pięter niżej, pośród nachylonych ku sobie wsporników i dźwigarów, leżały na kamiennych płytach zwęglone kadłuby maszyn. Było ich kilkadziesiąt; ustawione w prostej linii jedna za drugą, czerniały podługowate jak kręgi jakiegoś potwornego stosu pacierzowego. W górę i na boki wychodziły z nich obtopione segmenty, podobne do połamanych skrzydeł.

Posuwaliśmy się powoli od jednej budowli do drugiej, aż dotarliśmy do pustki okalającej krater. Tutaj uczeni rozpoczęli systematyczne pomiary promieniotwórczości za pomocą komór jonizacyjnych i liczników Geigera. Od krateru odchodziło kilka głębokich rowów, zatarasowanych zwałami żużlu i metalowych nacieków. Oddalając się coraz bardziej od centrum eksplozji, doszliśmy do pierwszych częściowo ocalałych budynków.

Musiała tu niegdyś panować temperatura dorównująca słonecznej. Całą powierzchnię łagodnie pochylonej skarpy pokrywały drobne bąble szkliwa, które zastygło kipiąc. Zwróciło naszą uwagę, że w dwu miejscach ściana jest nieco wygładzona i tworzy nieznaczne zaklęśnięcia. Kiedy przybliżało się silny reflektor i oświetlało ją z boku, tak że promienie padały niemal równolegle do powierzchni, z chropowatego tła występowały dwie zatarte sylwety, zaostrzone w górze, jak cienie w wysokich kapturach. Jeden był pochylony silnie do przodu, jakby pochwycony w upadku, drugi skulony jak ktoś, kto przysiadł wciągając głowę w ramiona. Oba cienie mierzyły niewiele ponad metr wysokości. Porównanie do istot ludzkich jest oczywiście w większej mierze uzasadnione pracą wyobraźni aniżeli tym, co widniało na powierzchni skarpy; były tam po prostu dwie plamy, które mogły, lecz nie musiały być czyimiś cieniami. Uczeni z największą uwagą przystąpili do szczegółowego badania: plamy fotografowano w rozmaitym oświetleniu, mierzono radioaktywność w ich obrębie i otoczeniu. Arseniew wysłał nawet Sołtyka do rakiety po materiał plastyczny do wykonania odcisków, lecz po pięciu godzinach dociekań nie doszliśmy do pewnego wniosku. Było możliwe, że w chwili wybuchu stały przed skarpą dwie żywe istoty, a ciała ich, zanim zmieniły się w parą w temperaturze miliona stopni, zasłoniły część ściany od bezpośredniego działania żaru. Lecz nie domyślając się nawet kształtów ani wielkości owych istot i nie wiedząc, na jakiej wysokości nastąpiła eksplozja, nie mieliśmy danych niezbędnych do rozwiązania zagadki.

Aby nie przedłużać nadmiernie pobytu w martwym mieście, podzieliliśmy się potem na dwójki, z których każda miała za zadanie pobieżnie choćby przeszukać jedną dzielnicę.

Arseniewowi i mnie przypadła rozległa przestrzeń, pokryta lasem wyszczerbionych kolumn, wspartych o siebie płyt, filarów, rozdartych konstrukcji mostowych i wąskich, zasypanych wydmami piasku dróg, które biegły wykopami pośród stromych, gładkich kopułek. Wszystko to świeciło ślepym blaskiem, pogrążone w absolutnym milczeniu, i tylko światła naszych reflektorów ożywiały w panującym przy samym gruncie półmroku kłębowiska cieni.

Wspiąwszy się na wysoki nasyp, pokryty falami zastygłego metalu, ujrzeliśmy jak gdyby kadłuby wielkich grzybów o płaskich kapeluszach, zapewne szczątki jakichś maszyn. W głębi terenu ciemną sylwetą odcinał się od rozjarzonego tła wysoki budynek. Pociągnęło nas ku niemu właśnie to, że w przeciwieństwie do otoczenia pogrążony był w mroku. Obeszliśmy go z bliska, a nie odnalazłszy wejścia, wywierciliśmy w fundamentach otwory, żeby założyć ładunki fulguritowe. Eksplozja utworzyła gwiaździsty wyłom, przez który weszliśmy do środka. Wspiąwszy się po fragmentach uczepionej filarów pochylni znaleźliśmy się w rozległej hali. Zaścielały ją metalowe skorupy, przemieszane z czymś, co wyglądało jak strzępy futra. Były to spopielone szczątki, przy najlżejszym dotknięciu rozsypujące się w proch. Pośrodku hali stał czworogranny filar z dwoma okrągłymi otworami. Był pusty i tworzył coś w rodzaju szybu. Ze ścian wystawały krótkie, w dół zwrócone haki. Zeszliśmy kilka metrów szybem i, przebiwszy się przez kopce złomu, odkryliśmy istny labirynt niskich i wąskich korytarzy. Jedne biegły promieniście, inne spiralnie, przecinając tamte pod kątem. Było tu zupełnie ciemno. W świetle latarek ukazały się w ścianach pionowe wnęki. W każdej tkwiły skośne trójkątne płyty, przewiercone gęsto drobnymi otworami. W samych otworach, na przegrodach wnęk i pod nimi leżały stosy srebrzystych ziaren, takich samych jak te, które wziąłem kiedyś za metalowe owady. Arseniew przypuszczał, że pomieszczenie to jest czymś w rodzaju archiwum lub biblioteki. Za jego przykładem wypełniłem kieszenie metalowymi ziarnami i ruszyliśmy dalej.

Nie obawialiśmy się zbłądzenia, gdyż żyrokompasy nieomylnie notowały każdy skręt i zmianę kierunku drogi. Niektóre korytarze były tak wąskie, że nie mogliśmy nimi przejść, inne rozszerzały się baniaste i tworzyły połączone z sobą kuliste cele, jak gdyby system wydętych z metalu pęcherzy, komunikujących się eliptycznymi rurami. Po godzinie wędrówki w podziemiach wracaliśmy na górę, najpierw stromym chodnikiem, potem przestronną halą. Jej dno wyłożone było gładkimi, czarnymi płytami; pokrywała je cienka warstwa pyłu. Rzuciwszy przypadkiem promień światła w bok, zauważyłem na szarej powierzchni sznur ciemnych plam. Natychmiast skierowaliśmy się w tę stronę.

Na zaprószonych płytach widniały eliptyczne ślady, może czterocentymetrowej średnicy. Wyglądały jak ślady kogoś, kto przeszedł po zakurzonej powierzchni na szczudłach zakończonych owalnymi skuwkami. Arseniew zmierzył odległość pomiędzy dwoma śladami; wynosiła 36 centymetrów. Poszliśmy za nimi długą opuszczającą się galerią, która zwężała się powoli, aż utworzyła rodzaj korytarza o nachylonych ku sobie ścianach. Miejscami pył znikał i wówczas traciliśmy ślady z oczu, ale innej drogi nie było, więc kroczyliśmy dalej. Nagle korytarz skręcił. Gładkie ściany kończyły się, wsparte o naturalną skałę. W dole pomiędzy jej fałdami otwierał się czarny ziew. Tuż przed nim grunt pokrywała warstwa stwardniałego szarobrunatnego szlamu. Owalnymi wgłębieniami znaczyły się tam ślady prowadzące w głąb ciemnego lochu. Postanowiliśmy iść dalej, jak daleko się da.

Trzeba się było posuwać na rękach i kolanach. Ściany naturalnego chodnika tworzyła jednolita, słabo rzeźbiona skała. Niegdyś musiał tędy płynąć podziemny strumień: w miejscach węższych, gdzie prąd wody żłobił sobie przejście ze wzmożoną siłą, ściany wygładziły się. Tu i ówdzie na dnie w twardym jak kość ile widniały owalne odciski. Raz i drugi zabębniły po hełmach drobne kamyki, lecące ciurkiem ze stropu. Wreszcie stało się tak ciasno, że nie mogliśmy się posuwać nawet na czworakach. Strop tworzyły ciemne pokłady skały podobnej do bazaltu, porznięte głębokimi szczelinami. Arseniew, który był na przodzie, rzucił światło poza zwężenie korytarza.

— Tam się robi przestronniej — powiedział. Poczołgał się, ale zaraz zawrócił, bo zaklinował się między głazami. Dopiero gdy zdjął plecak i miotacz promieni, przy mojej pomocy wcisnął się w skalną szyję. Poszedłem za jego przykładem, zostawiwszy plecak pod płaskim występem kamienia.

Jako szczuplejszemu udało mi się przejść łatwiej. Przez chwilę było zupełnie ciemno. Nagle grunt zadrżał. Coś uderzyło mnie boleśnie w nogę. Gwałtownie rzuciłem się do przodu i wypadłem w szerszą przestrzeń. Rozległ się przeciągły niegłośny huk, potem odgłos kilku padających kamieni — i nastąpiła cisza.

Zapłonęło światło. Było tu tyle miejsca, że mogliśmy stanąć obok siebie. Arseniew oświetlił otwór chodnika. W głębi czerniała ściana głazów. Nastąpił obwał; byliśmy zamknięci.

— Fulgurit — powiedział Arseniew. Miałem w kieszeni kilka lasek tego środka wybuchowego. Podałem mu je. Z kolei on włożył rękę do kieszeni po spłonki i kabel detonujący. Reflektor zawiesił sobie na piersi; w odbitym od skały świetle widziałem jego twarz za szybą hełmu. Nagle drgnął i znieruchomiał. Obmacał jedną kieszeń, drugą. Spojrzał na mnie. W jego oczach zobaczyłem to, czego nie widziałem dotąd nigdy: zwyczajny ludzki strach. Była to sekunda. Opuścił powieki.

— Nie masz spłonek? — zapytał.

— Nie.

— Ja też nie. Musiały wypaść, kiedy się czołgałem. Fulgurit jest środkiem bardzo niepewnym w użyciu.

Bez specjalnych spłonek nie wybucha, nawet włożony w ogień. Cztery ładunki, które mieliśmy, były bezużyteczne. Trochę szarawego ciasta, nic więcej.

Arseniew milcząc zawrócił. Poszliśmy w głąb korytarza. Chodnik biegł kreto. Liczyłem kroki: dwadzieścia, potem nagły zakręt, i korytarz rozszerzał się. Krąg światła uderzył w skałę.

Staliśmy w niewielkiej grocie, spłaszczonej jak wnętrze czaszki węża. Mierzyła z osiem kroków średnicy. Uderzyłem czekanem w skałę. Zamurowana przestrzeń nie drgnęła. To jest podziemne koryto strumienia — myślałem gorączkowo — woda musiała gdzieś uchodzić, trzeba dokładnie szukać…

Zobaczyłem, którędy odpływała woda. Niegdyś podziemne koryto biegło dalej, lecz z wierzchnich pokładów zsunął się pionowy złom skalny i wklinował w chodnik z taką siłą, że po ścianach rozpełzła się delikatna siatka pęknięć. Pod Straszliwym ciśnieniem z góry czopujący odłam spoił się szczelnie z otoczeniem i różnił się od niego tylko nieco ciemniejszą barwą. Tam gdzie wchodził w dno groty, było trochę piasku. Ujrzałem w nim płytkie owalne zagłębienie, ostatnie ogniwo śladu, który nas tu przywiódł i znikał pod nieprzebytą zaporą.

— Tego nie przewidziałem… — powiedział Arseniew cicho, przez zaciśnięte zęby, jakby tylko do siebie. Usiadł na kamieniu.

— Zgaś latarkę, bo bateria się wyczerpie. Może się jeszcze przydać.

— Jesteśmy zamknięci.

— Wiem o tym. Zgaś latarkę.

Zrobiłem to i ciemność opadła tak nagle, jakby czarny ptak buchnął w oczy. Zamrugałem kurczowo. Żółte gwiazdy rozprysły się pod powiekami. Spojrzałem na świecącą tarczę zegarka. Upłynęły dopiero cztery minuty, a myślałem, że co najmniej pół godziny.

Z mroku sączył się we mnie niepokój. Zaciskałem powieki i otwierałem je, ale najlżejszy blask nie rozwidniał ciemności. Nagle Arseniew wstał. Słyszałem, jak po ciemku obchodzi grotę. Potem zapalił światło. Zaczął opukiwać skałę młotkiem czekana. Wszędzie odzywała się jednakowym tępym brzmieniem.

Wróciliśmy do korytarza i ostukaliśmy jego ściany i strop. Raz jeszcze zbadaliśmy miejsce obwału. Tylko jeden człowiek mógł wpełznąć po pas do otworu; przez chwilę mocowałem się z głazami, które go zamykały. Żyły wzdęły się i pulsy załomotały w skroniach. Głazy ani drgnęły, osadzone głucho, jak scementowane. Potem spróbował Arseniew. W ciszy rozległy się tylko nasze przyśpieszone oddechy. Milcząc wróciliśmy do groty i usiedli pod ścianą. Zgasiliśmy obaj reflektory. Wtem przypomniałem sobie czekan Arseniewa; mój został przy plecaku. Zaświeciłem reflektor i pobiegłem do korytarza. Rozparłszy się zacząłem kuć w zręby kamiennej barykady. Drobne igiełki kwarcytu dzwoniły odskakując od hełmu.

— Przestań — powiedział leniwie Arseniew. — To nie ma sensu.

Zataczałem łuki lśniącą stalą, biłem ze wszech sił. Głaz szczękał, lecz nie poddawał się. Okruchy leciały w powietrze. Potęgowałem siłę ciosów; opanowała mnie furia, zamachnąłem się tak gwałtownie, że omal nie upadłem. Stylisko strzeliło mi w rękach. Bezużyteczne ostrze czekana zadzwoniło o skałę i spadło. Ułamał się tuż pod kilofem.

Wróciłem do Arseniewa.

— Jak głęboko jesteśmy? — spytałem, kiedy oddech mi się uspokoił.

— Z piętnaście metrów pod powierzchnią.

Siedzieliśmy znowu w mroku. Po jakichś dwudziestu minutach wydało mi się, że nie dość dokładnie opukałem jedną ścianę korytarza; tam może się znajdować za cienką przegrodą jakiś przesmyk, droga prowadząca na wolność… Zerwałem się i zaświeciłem latarkę. Jej blask oślepił mnie, odbierając zarazem złudzenie. Dobrze zbadaliśmy skałę, nie ma w niej Radnej pustki, żadnej szczeliny, nic. na pewno nic.

— Siadaj — powiedział monotonnie Arseniew. — Siadaj. Wielkim cieniem przywarł nieruchomo do skały.

— I zgaś latarkę… już żółknie…

Światło rzeczywiście nieco osłabło. Należało zmienić baterię; była tam, gdzie ją zostawiłem, w plecaku…

Obejrzałem uważnie płonącą w żarówce nitkę wolframu, zgasiłem reflektor i ciężko usiadłem. Teraz nie mogłem już patrzeć na zegarek. Była szósta, od półtorej godziny byliśmy zasypani. Przycisnąłem hełm do skały.

Głucha, szumiąca cisza.

Przywykałem do mroku. Bezruch był tak wielki, że powoli ogarniała mnie senność. Znużone mięśnie chłonęły odpoczynek. Napracowałem się w ciągu ostatniej doby. Ani oka nie zmrużyłem. Odtaczałem gruz, przepychaliśmy pojazd przez rumowiska…

Ocknąłem się nagle z myślą, że mam coś zrobić: zmienić baterię w latarce. Już otrzeźwiały, powtórzyłem myśl i ogarnął mnie gniew. Postanowiłem wziąć się w cugle. Zamknąłem oczy, ułożyłem się możliwie wygodnie na płaskich głazach. Jestem w domu, jest ciemna październikowa noc. Chłodna, ale lubię spać przy otwartych oknach. Cisza, wiatr nawet zwisł w gałęziach ogrodu. O ósmej rano mam lecieć do Kairu. Do pierwszego świtu mogę spać.

Mówiłem tak sobie, ale to nie pomogło. Znów popatrzałem na zegarek. Za kwadrans siódma. Nagle przypomniałem sobie, jak Arseniewowi na imię. W ciągu ostatnich tygodni nie był mi tak bliski, jak w czasie podróży.

— Piotrze… — powiedziałem. Odezwał się natychmiast.

— Co?

— Nic — powiedziałem ciszej. — Chciałem wiedzieć, czy śpisz.

Tak minęła noc. Nad ranem usnąłem, lecz sen nie był wypoczynkiem. Zbudziłem się raptownie, czując, że stało się coś strasznego. Ręce uderzyły o zimną skałę. Było chłodno. Zapaliłem latarkę.

Arseniew leżał na wznak, ogromny. Szarawy kombinezon był zmięty i pokryty wapiennymi plamami. Nie spał. Popatrzył na mnie przez szkło hełmu.

— Jest piąta — powiedział — piąta rano.

— W nocy nic nie było słychać?

Wiedziałem, że jeśli nawet bada szukać, nie znajdą nas, ale spytałem.

— Nie. Arseniew wstał.

— Dokąd idziesz?

— Obejrzeć skałę.

Kroki rozbrzmiały słabnąc. Potem nastąpiła cisza. Trwała długo. Zawołałem. Kroki wróciły.

— Co się stało?

Nie odpowiedziałem. Gdy tak długo nie wracał, chwycił mnie lęk. W nieruchomym, okrągłym świetle wąski prześwit skalnego gardła aż do zakrętu. W górze wielkie, płaskie cienie jak zeschłe nietoperze. Odetchnąłem głębiej, wstałem i zacząłem chodzić w jedną i drugą stronę. Za którymś nawrotem odezwał się:

— Siadaj, męczysz się niepotrzebnie. Poza tym w ruchu zużywa się więcej powietrza.

— Chcę zużywać więcej! — powiedziałem. Jego spokój rozdrażniał mnie. Z trudem opanowałem się. Usiadłem.

Arseniew systematycznie poprawiał skafander, wygładzał fałdy, odciągał i popuszczał pasy. Wyłożył wszystko, co miał w kieszeniach: tabliczkę koncentratu witaminowego, notatnik, zapałki, elektrometr i rewolwer mały jak zabawka.

Nosił go, bo to był podarek: ktoś ofiarował mu go przed odlotem. „Do polowania na dzikie zwierzęta Wenery”. Zważył na dłoni paczuszkę cukru.

— Czy masz swój?

— Nie, zjadłem już.

— Szkoda.

Zdziwiło mnie to ubolewanie nad garstką cukru; na usta cisnęły mi się cierpkie słowa, ale zmilczałem. Arseniew wyjął nabój z rewolweru. Zrozumiałem, co ma na myśli.

— To na nic — powiedziałem. — Zwyczajna spłonka nie zapali fulguritu. Nic go nie zapali oprócz specjalnych detonatorów.

Zaświecił reflektor: palił się słabo.

— Mój też — powiedział. — Zgaś latarkę. Posłuchałem go. Ciemność spadła jak mur. Jakby moje ciało nie kończyło się, jakby przechodziło w nią bez żadnej granicy. Zielone plamy płynęły pod powiekami. Opadające, jaskrawe plamy. Cichutko tykał zegarek. Mijały godziny: dziewiąta, dziesiąta, jedenasta…

Nagle Arseniew odezwał się tak nieoczekiwanie, że drgnąłem:

— Kogo masz na Ziemi?

Przez sekundę namyślałem się, takie to było dalekie.

— Ojca.

— Nikogo więcej?

— Nikogo.

— Ja mam żonę… — i w obawie, bym nie przypuścił, że powiedział to z żalu, ciągnął:

— Wykonywałem teraz w pamięci jedno obliczenie i pomyślałem o niej. Kiedy ją poznałem, przez długi czas mówiliśmy tylko o matematyce. Robiłem dyplom, miałem pewien pomysł, teorię pulsujących gwiazd, i powiedziałem jej to.

Umilkł na chwilę, jakby się sam zdziwił, że tak dużo mówi.

— Raz w ogrodzie obserwatorium siedzieliśmy i czytaliśmy Flammariona O mnogości zamieszkałych światów. Pewno nie znasz tej książki, bardzo stara. Był lipiec, wieczór, zapadał zmrok… czytaliśmy razem, odwracaliśmy strony… stawało się coraz ciemniej, papier szarzał, a my wciąż czytaliśmy… tak jak tylko w młodości… Kiedy rozpłynęły się ostatnie słowa, podnieśliśmy głowy, a nad nami było niebo pełne gwiazd, ciemność i światy, które wstawały ze stronic… wtedy…

Urwał.

— Piotrze?

Zdawało mi się, że coś mówi, ale tak cicho, że dochodził mnie tylko niewyraźny szmer.

— Co mówisz, Piotrze?

Nagle cicho, prawie śpiewnym głosem powiedział:

— Gdybym mógł jeszcze dotknąć jej twarzy…

— Przestań! — krzyknąłem z nienawiścią. — Przestań! Zamilkł.

Przez ostatnie godziny nie nawiedzały mnie żadne obrazy, żadne myśli ani wspomnienia, nie czułem trwogi ani rozpaczy, tylko nieustannie wzrastający wewnętrzny wysiłek, jakbym utrzymywał na sobie ciężar grożący zmiażdżeniem. Byłem jak człowiek, który przytłacza sobą worek pełen jakichś potwornych stworzeń i zaciska go kurczowo, a worek drga pod nim coraz gwałtowniej. Ostatnie siły zbierałem, aby utrzymać ten żelazny chwyt, bo wiedziałem, że jeśli go osłabię, stanie się coś strasznego, po prostu rozleją się jak kałuża, i do utraty tchu bałem się nie śmierci, lecz tego oszalałego stworzenia, w które mogłem się zmienić. To, co mówił Arseniew, porażało mnie niby ciosy noża. Przez jakiś ułamek sekundy mocowałem się z sobą, potem zrezygnowałem. Poczułem — bo nie można tego nazwać wspomnieniem! — poczułem niewypowiedziany zapach zoranej ziemi, jak gdybym stał pośród nagich przedwiosennych pól na wzgórzu, w oddechu bezkresnych horyzontów, oszołamiającą, pijaną woń, która jest oczekiwaniem życia i życiem samym. To był kres. Ogarnął mnie zupełny, żelazny spokój. Wiedziałem, co mam robić. Pochyliłem się w ciemność. Namacałem jego plecy, mocne mięśnie pod pozimniałą tkaniną kombinezonu. Jak złodziej sięgnąłem do kieszeni. W pierwszej chwili nie bronił mi tego, dopiero gdy przez materiał poczułem kolbę rewolweru, zrozumiał. Nagle zaczęliśmy walczyć. Zmagaliśmy się w zupełnym milczeniu, pełnym zdyszanych oddechów. Był silniejszy. Przyparł mnie do ściany, wstając. Namacał wyłącznik latarki, która wisiała na mojej bluzie. Żółte światło wcisnęło się między nas klinem.

— Daj… — wychrypiałem… — Daj… tylko jeden nabój! — Nie odpowiedział. Mocniej przycisnął mnie do ściany.

— Daj rewolwer — mówiłem dysząc — nie bądź głupi! — Już nie wyrywałem się.

— Kangchendżonga — powiedział mi do ucha.

— Daj rewolwer. Wszystko skończone.

— A wtedy…

— Wtedy była szansa, Piotrze, daj!

— Jest szansa.

— Nieprawda!

Nagle puścił mnie i odstąpił na krok.

— Chcesz mnie tu zostawić? — powiedział powoli, ogromny, z gigantycznym cieniem nad głową.

Coś mnie złapało za krtań z taką siłą, że ledwo mogłem oddychać. Przez chwilę łamałem się, jakby mną rzucały torsje. Potem pociekły łzy. Ukląkłem. Usiadł przy mnie, wielką, ciężką ręką otoczył moje plecy.

— No no… — mówił. — No no…

— Słuchaj — powiedziałem spokojnie — oni nie wiedzą, żeśmy zginęli. Zresztą i tak nigdy nas nie znajdą. Nie ma nadziei. Po co czekać? Gdybyśmy mieli materiał wybuchowy…

— Mamy go — powiedział i dotknął butli mego aparatu tlenowego.

— Tlen…?!

— Tak, ciekły tlen. Poderwałem się, ale zaraz opadłem.

— Nie, to na nic, myślałem już o tym. Tlen sam nie wybucha! musi być zmieszany z jakimś palnym materiałem.

— Słusznie.

— Nie mamy nic takiego…

— Mamy.

— Co?

Wyciągnął z kieszeni dwie małe płaskie paczuszki; był to sprasowany cukier. Coś mi zaświtało.

— Piotrze!

— Wiesz, jak się sporządza oksylikwity; miesza się płynny tlen ze sproszkowanym węglem albo sadzą. Przy zapaleniu tlen łączy się wybuchowo z węglem. Cukier jest węglowodanem, jest w nim węgiel i wodór, jest palny; ten tutaj jest zupełnie miałki i sypki.

— To dlatego pytałeś mnie przedtem?

— Tak.

— I nic nie mówiłeś?!

Mocną ręką przyciągnął mnie do siebie.

— Posłuchaj. Obliczyłem, jak wielką siłę burzącą może rozwinąć ładunek, którym dysponujemy. Nie wiemy, na jakiej przestrzeni zapadł się strop. Jeżeli tylko w najwęższym miejscu, mamy szansę. Najmniej jest paliwa — cukru: tlenu posiadamy sporo, bo wzięliśmy podwójny zapas, wiec jeśli się uda, starczy go nam i na później, kiedy wyjdziemy. Jest jednak inna trudność. Taki ładunek, żeby wybuchnąć, musi być odpalony elektrycznie.

Skinąłem gorliwie głową. — Mamy baterię.

— Mamy baterię i dlatego oszczędzałem światła, ale brak nam kabla. To wszystko, co mamy — pokazał trzymetrowy kawał drutu. — Wydobyłem go z elektrometru. Ze skafandrów drutu nie wyjmiemy, bo nie możemy zdjąć hełmów, i dlatego…

Zatrzymał się na sekundę.

— Ktoś musi odpalić ładunki tam na miejscu.

— Dlatego nie mówiłeś?

— Tak.

Nagle zaświtała mi jakaś myśl.

— Piotrze, ty nie spałeś?

— Nie.

— Przez całą noc?

— Tak. Szukałem innego sposobu.

— I znalazłeś?

— Nie. Nie możemy zdjąć hełmów — powtórzył. — Zatrulibyśmy się natychmiast.

— A gdyby jednak lontem — zacząłem. — Wykręcić proch z naboi.

— Wybuch albo wcale nie nastąpi, albo będzie słaby. Owszem, proch jest niezbędny, należy podsypać go na końcu drutów. To spowoduje detonację. Ale zapłon musi być elektryczny.

— Czekaj… a jeżeli strzelić z rewolweru w ładunek?

— Myślałem o tym. Musi być pięć ładunków, i to odpalonych równocześnie, tak wypada z obliczeń, inaczej nie tylko nie otworzymy sobie drogi, ale jeszcze spotęgujemy obwał.

— Tak — powiedziałem. — Masz rację. Jeden z nas musi być tam… Losujemy?

— Nie chcę zdawać się na przypadek. W tym jest coś poniżającego.

— A więc? Milczał.

— Może jednak jest jakieś wyjście?

— Jest. Po pierwsze, jako fizyk wiem dobrze, w jakich warunkach najsilniej działa fala uderzeniowa, a po drugie, jako kierownik wyprawy…

— Rozumiem, nie kończ. Nie zgadzam się.

— Jestem przekonany, że mi się uda. Nie chcę ci rozkazywać.

— Nie masz do tego prawa!

— Nie mam prawa?

— Nie, i to podwójnie… po tym, co chciałem zrobić. Ja pójdę.

Arseniew wyjął z kieszeni pudełko zapałek i podał mi je.

— Jeśli liczba będzie parzysta — powiedział — ty pójdziesz, jeżeli nieparzysta — ja.

Zacząłem wykładać zapałki na kamień. Wyglądało to na zabawę: kładłem jedno białe drewienko obok drugiego, a wargi poruszały się licząc: osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście…

Ostatnia była siedemnastą.

— Puste — rzekł Arseniew.

Potrząsnąłem pudełkiem. Jeszcze jedna zapałka, która schowała się pod wieczkiem, stoczyła się po powierzchni głazu i upadła na grunt.

Arseniew odwrócił się i ułamanym kilofem czekana zaczął rozdrabniać cukier; wysypywał go na kartki z notatnika, które posłużyły do skręcania tutek. Potem w zupełnym milczeniu podważyliśmy nożem pociski rewolwerowe wysypując proch z łusek. Poszliśmy korytarzem do miejsca obwału. Arseniew oznaczył pięć szczelin między głazami, które rozwierałem dziobem czekana, a on tymczasem nalewał tlen do tutek. Prawie bezbarwny, bladoniebieski płyn syczał i wrzał cieknąc wąską strużką. Tutki, zrazu miękkie, stały się twarde jak kamień; gdyby nie to, że mieliśmy rękawice, nie można by ich wziąć do ręki, ale i przez tkaninę parzyły dłoń straszliwym chłodem.

Gotowe ładunki wcisnęliśmy głęboko do otworów. Połączywszy wszystkie przewodem, Arseniew wyprowadził końce drutu w bok. Kiedy otwory zostały zamurowane okruchami i ugniecionym szlamem, Arseniew, przyciskając się do skały, powiedział:

— Staniesz tak. W ten sposób będziesz zasłonięty od czoła podmuchu. Dotkniesz drutu i padniesz na twarz. To wszystko.

Przez sekundę stał tuż przede mną, nieruchomy, nagle chwycił mnie w ramiona, z całej siły przycisnął do siebie i puścił tak nagle, jakby mnie chciał odtrącić. Kiedy kroki ucichły za zakrętem, podniosłem baterię.

Jeden biegun był już przyłączony. Przycisnąłem się z boku do skały, starając się jak najbardziej rozpłaszczyć.

— Uwaga! — krzyknąłem. — Już!

Maleńka iskierka przeskoczyła pod drutem. Rozżarzony młot uderzył mnie w piersi. Zdmuchnięty z gruntu, poleciałem w ryczącej chmurze ognia.

Załoga

Zbudziło mnie silne światło. Tuż nade mną palił się lustrzany jupiter. Leżałem na czymś chłodnym i miękkim. Chciałem osłonić oczy ręką, lecz coś ją trzymało.

— Spokojnie — powiedział jakiś głos.

W głowie przejaśniało się. Spojrzałem w bok. Tarland w białym płaszczu pochylał się nad wózkiem. Stały na nim szklane cylindry i aparaty. Światło błyskało w rurkach. Moja lewa ręka leżała na gumowej poduszeczce, w przedramieniu tkwiła igła, dochodził do niej gumowy wężyk. Przez szklaną rurkę, łączącą go z aparatem, biegł jasnoczerwony płyn. Czułem, jak w żyły wnika mrowiący, ciepły prąd.

— Co to — zdziwiłem się — transfuzja?

Robiło mi się coraz cieplej. Wszystko dokoła było dziwnie spokojne i nierzeczywiste. Tarland odsunął aparat, szybko wyciągnął igłę i przycisnął do ręki kawałek gazy.

— Kto tu śpiewa? — spytałem. Słyszałem wysoką, łagodną melodię. Było mi dobrze. Myśli płynęły powoli. Pojawiały się jakieś ciemne obrazy: wędrówka martwymi, oświetlonymi wąwozami, rozłupane ściany kryształowe, ciemne chodniki, galerie… gdzie to wszystko było? W lodowcu? W Himalajach czy we śnie? Nagle w pamięci stanęła ostatnia krawędź świadomie przeżytej jawy: grota, czarne, słabo oświetlone głazy, głucha cisza i dwa druty, nad którymi pochyliłem się, żeby…

Zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, wzrok padł na tarczę telewizora w przeciwległej ścianie. W czarnym tle stały drobne iskry.

— Gwiazdy?

Śpiew był głosem silników. Lecieliśmy. Do kajuty weszło dwu ludzi: Rainer i Arseniew.

— Jak się czujesz? — spytał astronom.

— Dobrze.

Nie wiem, czemu do głowy przyszło mi pytanie, które zadałem natychmiast.

— Dlaczego to miasto świeciło? Czy to był lucyt? Stojący przy łóżku spojrzeli na siebie.

— Nie, to szkliwo barowo — sodowe, nie mające nic wspólnego z lucytem. Świeci, bo zostało napromieniowane w chwili wybuchu — mówił Rainer, wyraźnie zadowolony, że może mi tak dokładnie odpowiedzieć.

— Wybuch? A prawda… ten krater — powiedziałem — słuchajcie…

Tarland przerwał mi.

— Nie wolno panu mówić. Mamy czas, dowie się pan wszystkiego.

Wyprosił obu uczonych z kajuty. Słyszałem, jak w drzwiach powiedział coś o wstrząsie mózgu i o tym, że nie wolno mi przeżywać żadnych wzruszeń.

— Ale co było dalej? — protestowałem słabo, gdy wrócił. — Czy przejście się otworzyło?

Tarland wziął mnie za puls.

— Profesor Arseniew wywiódł pana z ciemności na światło, a ja — stworzyłem pana od nowa.

Uśmiechał się. Chciałem spytać o coś jeszcze, ale wszystko zmieszało się, splątało, popłynęło gdzieś daleko. Zobaczyłem niebieskie niebo… ptaki śpiewały… Zasnąłem.

Długo trwało, zanim z oględnych rozmów, które wciąż przerywał czuwający nade mną Tarland, dowiedziałem się, jak Arseniew wyniósł mnie spod ziemi, kiedy chodnik stanął otworem, jak usiłował uszczelnić rozdarcia mego skafandra, jak w pewnej chwili wydało mu się, że jestem w agonii, jak potem zjawiła się przywołana rakietami gąsienicówka i zawiozła nas do Kosmokratora.

Nieprzytomnego, zaczadzonego trującą atmosferą, która wnikła poprzez rozdarcia skafandra, z popękanymi żebrami, wziął mnie biolog na stół operacyjny. Upłynęło trzydzieści godzin, zanim po raz pierwszy otworzyłem oczy. Potem jednak zacząłem szybko przychodzić do zdrowia, spałem niemal okrągłą dobę, budząc się z wilczym apetytem, kiedy nadchodziła pora posiłku. Gdy zacząłem wstawać, Tarland zalecił mi oddychanie sztucznym powietrzem górskim i naświetlanie lampa kwarcową. Wciąż nie wolno mi było pytać towarzyszy o martwe miasto i mieszkańców Wenery. Biolog motywował to tym, że przeszedłem wstrząs mózgu i powinienem unikać wzruszeń. Daremnie tłumaczyłem mu, że nie zaspokojona ciekawość jest wzruszeniem bardzo silnym. W odpowiedzi radził mi przebywać w Centrali, przy wielkich ekranach, gdyż uważał, że w okresie rekonwalescencji nie ma nic bardziej uspokajającego od widoku gwiaździstego nieba. Po moim wypadku Kosmokrator krążył jeszcze przez sześć dni nad planetą, po czym oddaliwszy się od niej spiralą o rozciągniętych zwojach, zawrócił ku Ziemi.

Oczywista, że oglądanie gwiazd wcale mnie nie uspokajało, a już na pewno nie mogło ugasić głodu wiadomości. Poty molestowałem Tarlanda, aż wreszcie w trzecim dniu podróży, kiedy wyjmował mi szwy z zasklepionych ran, tak przyparłem go do muru, że zdecydował, iż mogę dowiedzieć się wszystkiego.

Uczeni pracowali w kabinie Maraxa. Przez jakiś czas chodziłem po korytarzu. W tym dniu rano wyłączono silniki i rakieta leciała dzięki przyciągającej sile Słońca. Panowała cisza tak absolutna, jakby wyjęta z wieczności. Kiedy wszedłem do środka, uczeni stali przy centralnym pulpicie Maraxa. Górne światła były przygaszone; ludzie rysowali się ciemnymi sylwetkami na tle zielonkawego jarzenia ekranów. Jednostajnie szumiały elektromotory. Z głębi Maraxa wywalały się kłęby metalowego drutu, biegły po żłobkowanych płytach ku elektromagnesom i nawijały się z powrotem na szpule zawieszone na statywach. Czandrasekar przerzucił dźwignię. Koniec ostatniego drutu wił się przez chwilę na śliskiej płycie pulpitu jak metalowy robak, zadygotał i znikł w nawojnicy. Pomruk prądów ścichł. Wszystkie ekrany powlekała szarość, w której topniało znieruchomiałe rojowisko zielonych hieroglifów. Zapłonęła okrągła rura podsufitowa.

Arseniew przeszedł się po kabinie, grzbietem ręki potarł czoło, przystanął i spojrzał mi w oczy.

— Chcesz wiedzieć?

Skinąłem głową.

— Nie jest łatwo złożyć z ocalałych fragmentów historię obcego gatunku… zwłaszcza kiedy to jest historia zagłady…

Ostatni brzask, tlejący na ekranach, przepadł. Stały teraz kręgi szare i martwe.

— Kroniki, które posiadamy, obejmują urywkami okres stu osiemdziesięciu lat. Pierwszy zrozumiały ustęp zawiera plan inwazji na Ziemię. Początkowo sądziłem, że opanowanie Ziemi było dla nich spełnieniem mitu religijnego i że symbolem jego był wizerunek dwu kół przekreślonych prostą, który spotykaliśmy w ruinach, ale kroniki ukazują obraz całkowicie odmienny. Planetę zamieszkiwał gatunek istot obliczających. Półtora wieku temu, kiedy przystąpiły do realizacji planu, rozważyły, czy ludzie mogą im do czegoś posłużyć, liznąwszy, że nie zdadzą się na nic, postanowiły nas usunąć. Użyty w tym celu środek miał nie przyczynić szkody naszym miastom, drogom, fabrykom… aby mogły ich potem używać. Ciśnienie promieniowania miało wyrzucić w stronę Ziemi chmurę radioaktywną. Potem, po spadku jonizacji, Biała Kula poczęłaby miotać tysiące wozów lądujących na powierzchni gotowej już na ich przyjęcie, bo martwej Ziemi. Chcieli zniszczyć życie z zachowaniem wszystkiego, co nim nie było… ale choć obliczali tak sumiennie, choć wzięli pod uwagę wszystkie wielkości, zapomnieli włączyć do rachunku jedną: samych siebie. Kiedy wielkie miotacze i Biała Kula były już na ukończeniu, w ostatniej fazie realizacji planu zaczęli z sobą walczyć. Udało im się osiągnąć postawiony cel… tyle że na własnej planecie!

Całe otoczenie Arseniewa rozmazywało się i nikło. Wpatrzony w jego twarz, widziałem ją jako białą plamę na ciemnym, mętnym tle. Z nieubłaganym spokojem ciągnął:

— Ich stosunek do maszyn nie jest dla nas jasny. Być może, stanowiły coś w rodzaju najwyższej władzy państwowej. W każdym razie to one opracowały dokładny plan zaatakowania Ziemi. One także tworzyły plan walki.

— O co walczyli?

Arseniew podniósł pęk drutów spoczywających na płycie, jakby go ważył w dłoni.

— To nie jest jasne. Być może, o prawo osiedlenia się na Ziemi. Było to społeczeństwo o wysokiej cywilizacji, rasa doskonałych konstruktorów i budowniczych, ożywiona wielkimi planami — niszczenia i panowania. Takie społeczeństwo musiało prędzej czy później zwrócić się przeciw sobie samemu. Wojna, zanim skończyła się kataklizmem, trwała dziesiątki lat. Niektóre jej fazy są dla nas zupełnie niepojęte, niezależnie od wielkich wyrw czasowych, jakie zieją w kronikach podziemnego archiwum. Ukryci pod powierzchnią gruntu, wymierzali sobie ciosy ładunkami zgęszczonej energii, zasypywali się chmurami jadowitych pyłów, wywoływali sztuczne przesunięcia i tektoniczne obwały gruntowe. Zużyli w walce ilość energii, która mogła ich planetę przemienić w kwitnący ogród.

Wśród mieszkańców planety wyodrębniała się grupa istot o wysokiej inteligencji. Zadaniem ich było tworzyć rozumiejące maszyny i obsługiwać je. Istoty te przez pewien czas pozostawały pozornie neutralne, albowiem służyły obu stronom walczącym naraz. Między innymi dostarczały im planów zniszczenia.

— Ależ to absurd.

— A jednak tak było. W miarę jak wojna się przeciągała, poziom cywilizacji upadał. Był to proces nierównomierny, wahania z okresowymi nawrotami świetności, spowodowane, jak się wydaje, czasowym zaciszem, po którym następowały walki coraz gwałtowniejsze. Zależnie od ich wyniku wielkie centrale energetyczne zmieniały niejednokrotnie władców i były okresy, w których stały bezczynne, bo chwilowi zwycięzcy nie potrafili ich uruchomić z powodu braku dostatecznej wiedzy technicznej. Prawdopodobnie w tych czasach grupa istot „neutralnych” usiłowała uratować twory cywilizacji, kroniki i dokumenty w schronach budowanych wśród gór, w nie zamieszkałych pustkowiach. Na ruinę takiego schronu natrafiliśmy w czasie wyprawy do Białej Kuli. Potem jedna ze stron walczących poczęła brać górę. Była już tak pewna zwycięstwa, że wysłała na Ziemię pocisk, którego lot zakończył się katastrofą. Tu kroniki się urywają. Dalszego biegu wypadków możemy się tylko domyślać. Być może, kataklizm nastąpił w czasie walki o opanowanie całego sytemu energetycznego. Być może, istoty, które go spowodowały, nie orientowały się dostatecznie w działaniu urządzeń. A może stało się inaczej, i kto wie, czy to nie jest najprawdopodobniejsze. Może zagrożeni klęską użyli środka ostatecznego. Był nim ładunek deuteronów przeznaczonych do zniszczenia Ziemi…

— Kiedy to się stało?

— W kwietniu 1915 roku pewien młody uczony belgijski opublikował pracę, w której zestawiał przeciętne roczne temperatury Wenus na przestrzeni czternastu lat. Wszystkie wahały się koło czterdziestu stopni Celsjusza i tylko w ostatnim roku obserwacji temperatura podniosła się do 290 stopni Celsjusza. Zwyżka ta trwała niespełna miesiąc. Jednakże były to czasy wielkiej wojny… nikt nie zajmował się wówczas astronomicznymi mrzonkami… i rzecz poszła w zapomnienie, uznana za błąd początkującego badacza…

Zabrzęczał telefon. Oswaticz wzywał astronoma do Centrali, gdyż Ziemia pragnęła z nim mówić. Arseniew wyszedł.

— I wszyscy zginęli? — zwróciłem się do fizyka, który, wciąż pochylony nad pulpitem, przez wielkie szkło powiększające badał wykresy na fotografiach. Wszyscy? Jakże to możliwe? Dlaczego nie ocalał nikt, nawet w najgłębszych podziemiach, tam gdzie jest ta czarna plazma… a może gdzieś w odległej części planety są jeszcze…?

— Istotnie nie mamy pewności, czy ani jedna z tych istot nie żyje — odrzekł Chińczyk — a jeżeli jesteśmy o tym przekonani, to dlatego, że pokładamy w ich geniuszu wielkie zaufanie. To brzmi szyderczo, ale tak jest.

Milczałem.

— Zniszczyć siebie sądząc, że tym samym niszczy się cały świat — to wielka i straszna pokusa…

Chińczyk patrzył na mnie spod przymrużonych powiek. Po chwili wszedł do kabiny Arseniew. Był podniecony.

— Słuchajcie — zawołał — czy pamiętacie to miejsce „raportu”, które nas tak zdumiewało, gdzie mówi się o poszukiwaniu czegoś czy kogoś poza mieszkańcami Ziemi? Przypuszczaliśmy, że podróżni statku międzyplanetarnego nie zwracali uwagi na ludzi, gdyż szukali innych, jakichś „prawdziwych” twórców cywilizacji… Teraz to się stało jasne! Na Ziemi opracowują jeszcze raz tłumaczenie „raportu” z pomocą materiałów, któreśmy przekazali, i oto rezultat: oni nie szukali bynajmniej „twórców cywilizacji” ani w ogóle żadnych istot… lecz wypatrywali urządzeń, które byłyby zdolne pochwycić niszczący ładunek i odrzucić go z powrotem w nich!

— Tak, to możliwe — rzekł Lao — Czu wstając. — Czy nadano pełny tekst?

— Na razie nie. Dubois przyrzekł mi podać go za pół godziny. Pójdziesz ze mną, Lao, was także poproszę, kolego Czandrasekar, będziecie mogli przekazać dalszy ciąg obliczeń.

Matematyk, który pracował dotąd w głębi Maraxa za ścianką izolacyjną, pojawił się między rozchylonymi jak drzwi tablicami rozdzielczymi. Stałem wciąż w tym samym miejscu. Uczeni rozmawiali, ich głosy dochodziły mnie z wielkiej oddali.

— Taki był koniec… — powiedziałem. — Chcieli nas zgładzić… W tym jest coś niepojętego. Nie mogę tego zrozumieć; czy naprawdę byli uosobieniem zła?

Po tych słowach zaległa cisza. Czandrasekar, który pracował przy pulpicie, opuścił rękę z narzędziem.

— Nie wierzę w to — powiedział.

— To znaczył…

Czandrasekar odrzucił nagle końce kabla na płytę Maraxa.

— Cóż wiemy o mieszkańcach planety? Nic. Nie znamy ich wyglądu, nie domyślamy się go nawet, nie wiemy, co wypełniało ich życie… z tysięcy rzeczy naprawdę znamy tylko jedną: plan, który miał nas zniszczyć.

Przemilczał kilka sekund.

— Wiemy, że materia jest ślepa i nie ma ponad nią żadnej Opatrzności, która prostowałaby drogi błądzących. Człowiek wnosi ład w niezmierzoną przestrzeń Wszechświata, bo tworzy wartości. Istoty, które poświęcają się zniszczeniu, choćby były najpotężniejsze, niosą w sobie własną zgubę. Co mamy o nich myśleć? Wyobraźnia zawodzi, umysł cofa się przed ogromem cierpienia i śmierci, zawartym w słowach: zagłada planety. Czy mamy potępić jej mieszkańców? Czy Wenerę zamieszkiwały potwory? Ja tak nie myślę. Czyż najpotworniejsze wojny nie toczyły się na Ziemi pomiędzy społeczeństwami złożonymi z garncarzy, wieśniaków, urzędników, cieśli, rybaków, malarzy? Czy miliony, miliony, które poległy w tych wojnach, były gorsze od nas? Czy w jakikolwiek sposób bardziej od nas zasłużyły na śmierć? Profesor Arseniew przypuszcza, że to maszyny posyłały mieszkańców Wenery do walki. Nie jest to zupełnie pewne, ale załóżmy, że tak było. Czy to nie maszyna posyłała ludzi na wojnę — szalona, chaotycznie działająca maszyna ustroju społecznego, kapitalizmu? Czy możemy wiedzieć, ilu Beethovenów, Mozartów, Newtonów zginęło pod jej ślepymi ciosami, nie dojrzawszy do stworzenia nieśmiertelnych dzieł? Czy na Ziemi nie było istot, które robiły to, co panu, pilocie, wydało się szaleństwem — czy nie było handlarzy śmierci, którzy służyli obu stronom walczącym i sprzedawali im broń?

Niejedną możemy tu znaleźć analogię. I nie jest to przypadek, bo muszą istnieć wspólne prawa, którym poddana jest historia istot rozumnych. Rozumnych… Jak gorzko brzmi to słowo w takiej chwili. Jest jednak między nami różnica, tak właśnie wielka, jak między życiem a śmiercią. Energia, która miała runąć na Ziemię, stanęła nad wszystkimi miastami tego globu pod postacią słońc atomowych, słońc, które zabłysły nie na wieki, aby wspierać i tworzyć życie, lecz na jedno mgnienie — aby je zniszczyć. W temperaturze milionów stopni kipiały i rozpływały się ich wspaniałe budowle, płonęły maszyny, pękały i topiły się maszty emitorów radioaktywnych, wybuchały rury podziemne, z których uciekała czarna plazma. Tak powstał krajobraz, który ujrzeliśmy tu w kilkadziesiąt lat po katastrofie: ruiny, zgliszcza, pustynie, lasy zakrzepłych kryształów, rzeki plazmy fermentującej w dzikich wąwozach i ta Biała Kula, ostatni świadek kataklizmu, której rozregulowane, lecz wciąż jeszcze czynne nastawnie działają, bezsensownie i chaotycznie wydatkując nagromadzoną energię… i będą tak działać, póki w podziemnych zbiornikach tętnią jeszcze zasoby czarnej plazmy… Może to trwać setki łat… jeżeli się na tej planecie nie zjawi człowiek!

— Straszna spuścizna… — wyszeptałem.

— Tak — powiedział Arseniew — ale mamy prawo po nią sięgnąć. Kiedy ludzie zaczęli pojmować, że są towarzyszami wspólnego losu i że ta sama gwiazda niesie ich poprzez przestrzeń, że są załogą statku, jak my, i życia ich łączą się, jak nasze, bo zwrócone są w tę samą stronę — stanęli nad przepaścią. W obliczu zguby, jaką niosła mu historia, imperializm usiłował pociągnąć za sobą całą ludzkość. Walcząc z nim, walczyliśmy o coś większego niż nagi byt. Tylko odbijając się w oczach, które na nie patrzą, kształty materii nabierają piękna i znaczenia. Tylko życie nadaje światu sens. Dlatego będziemy mieli odwagę powrócić na tę planetę. Na zawsze zachowamy w pamięci jej tragedię, tragedię życia, które powstało przeciw życiu i samo zostało zniszczone.

Arseniew podszedł do telewizora.

— Przyjaciele, Wenus to tylko etap. Wyprawa nasza jest pierwszym krokiem na drodze, której końca nikt z nas nawet się nie domyśla. Wierzę, że przekroczymy granice układu słonecznego i pójdziemy dalej, że wstąpimy na tysiące ciał niebieskich, które wirują wokół innych słońc, i nadejdzie — może za milion, może za miliard lat — czas, kiedy człowiek zaludni całą Galaktykę i światła nocnego nieba będą mu tak bliskie, jak światła dalekich domów. A chociaż nie możemy pojąć tych czasów, wiem, że dotrwa do nich miłość, bo ona jest potwierdzeniem piękna świata w oczach drugiego człowieka.

Mówiąc te słowa astronom stał przy ekranie. W mroku płonęła kurzawa gwiazd. Wydało mi się, że ich słaby odblask pada na jego twarz. Długą chwilę trwaliśmy w milczeniu, jakby nasłuchując wołania z oddzielonych otchłanią światów.

Zabrzęczał telefon. Lao — Czu podniósł słuchawkę. Odłożył ją i spojrzał na Arseniewa.

— Wzywa nas Ziemia.

Kraków, Xl 1950 — V 1951