— Kiedy przyjechaliście, Aleksy Piotrowiczu? Dużo ludzi pytało tu o was!

— Przyjechałem dziś, ale nie dla wszystkich jestem obecny. Bardzo proszę zamknąć w pierwszym pokoju okno!

Przybyły zdjął stary płaszcz wojskowy, otarł chusteczką twarz, przygładził swoje jasne, mocno przerzedzone na ciemieniu włosy i siadł w fotelu; następnie zapalił papierosa i zaczął chodzić po zastawionym szafami i stołami pokoju.

— Czyżby to było możliwe?! — powiedział w zamyśleniu.

Podszedł do jednej z szaf i z wysiłkiem otworzył wysokie dębowe drzwi. Białe poprzeczki półek zarysowały się wyraźnie na tle ciemnej głębi szafy. Na jednej z nich stało pudło w kształcie sześcianu, zrobione z żółtej, lśniącej jak kość tektury. W poprzek jednej z krawędzi umocowana była nalepka z szarego papieru upstrzona grubymi, czarnymi chińskimi hieroglifami. Na powierzchni pudła widniały rozrzucone kółka stempli pocztowych.

Długie, blade palce profesora lekko dotknęły sześcianu.

— Tao-Li, nieznany przyjacielu! Nadszedł czas, kiedy trzeba działać!

Profesor Szatrow cicho przymknął drzwi szafy, wziął wytarty portfel i wyjął z niego zniszczony wilgocią zeszyt w szarej, tekturowej oprawie. Ostrożnie odrywając zlepione arkusze, profesor przeglądał przez powiększające szkło kolumny cyfr i od czasu do czasu robił w dużym notesie wyliczenia.

W popielniczce zwiększał się stos niedopałków i zapałek, a powietrze w pokoju zbłękitniało od dymu papierosów.

Niezwykle jasne oczy Szatrowa błyszczały spod gęstych, krzaczastych brwi. Wysokie czoło myśliciela, kwadratowe szczęki i ostro zarysowane nozdrza potęgowały wrażenie niepospolitej mocy duchowej i nadawały profesorowi wygląd fanatyka.

Wreszcie uczony odsunął zeszyt.

— Tak, siedemdziesiąt milionów lat! Siedemdziesiąt milionów! O key! — Szatrow uczynił ręką raptowny gest, jak gdyby przebijał coś, co mu stoi na przeszkodzie, chytrze zmrużył oczy i znów głośno powiedział: — Siedemdziesiąt milionów!.. Tylko się nie obawiać!

Profesor powoli i systematycznie sprzątnął wszystko z biurka, ubrał się i poszedł do domu.

Szatrow wszedł szybko do swego pokoju, rzucił spojrzenie na ustawione we wszystkich kątach „brąziki“, jak nazywał swój zbiór artystycznych rzeźb z brązu, siadł przy okrytym ciemną ceratą biurku, na którym krab z brązu dźwigał na grzbiecie ogromny kałamarz, i zaczął przeglądać album.

Profesor był doskonałym malarzem-samoukiem i rysowanie dawało mu spokój i ukojenie. Dziś jednak nawet pomysłowa kompozycja, którą wykonał, nie pomogła mu opanować podniecenia. Szatrow zamknął nerwowo album, wstał od stołu i sięgnął po paczkę starych, pomiętych nut. Wkrótce stara fisharmonia napełniła pokój śpiewnymi dźwiękami intermezza[1] Brahmsa. Szatrow grał rzadko i źle, ale zawsze brał się śmiało do rzeczy trudnych i nie krępował się brakiem umiejętności, gdyż grał tylko wtedy, gdy był sam. Mrużąc swoje oczy krótkowidza, profesor wpatrywał się w nuty i przypominał sobie wszystkie szczegóły podróży, którą niedawno odbył, tak niezwykłej dla niego, pustelnika zamkniętego w pracowni.

Jeden z byłych uczniów Szatrowa przerzucił się na wydział astronomiczny i opracował oryginalną teorię ruchu systemu słonecznego w przestrzeni. Pomiędzy profesorem a Wiktorem (tak nazywał się były uczeń) zadzierzgnęły się przyjazne i trwałe stosunki. Wiktor poszedł jako ochotnik do wojska i został skierowany do szkoły czołgistów, gdzie przeszedł dłuższe przeszkolenie. W tym okresie zajmował się także swoją teorią. Na początku 1943 roku, Szatrow otrzymał od Wiktora długi list. Uczeń pisał, że udało mu się zakończyć swoją pracę. Wiktor obiecywał przysłać zeszyt ze szczegółowym wyjaśnieniem swojej t eorii natychmiast po przepisaniu wszystkiego na czysto. Był to ostatni list, jaki profesor otrzymał od niego. Wkrótce uczeń zginął w wielkiej bitwie czołgów.

Szatrow nie otrzymał więc przyrzeczonego zeszytu. Wszczął energiczne p oszukiwania, które okazały się bezcelowe; profesor przypuszczał, że formacja czołgowa Wiktora została nagle rzucona do walki i uczeń nie zdążył po prostu przesłać mu swoich obliczeń. Niespodzianie, już po wojnie, Szatrow odnalazł majora, który był zwierzchnikiem nieżyjącego Wiktora. Major brał udział w bitwie, w której zginął Wiktor, a teraz leczył się w Leningradzie, gdzie pracował Szatrow. Nowy znajomy zapewnił profesora, że czołg Wiktora został silnie uszkodzony uderzeniem pocisku, ale nie spalił się i dlatego jest nadzieja odnalezienia dokumentów zabitego, oczywiście, jeśli znajdowały się w czołgu. Według przypuszczeń majora, czołg powinien jeszcze i teraz stać na polu walki, które zaraz potem zostało zaminowane. Profesor wraz z majorem odbyli podróż do miejsca, w którym zginął Wiktor.

I oto przed profesorem spośród linijek zmiętych nut zjawiły się obrazy niedawno przeżytych chwil…

* * *

— Proszę się zatrzymać, profesorze! Ani kroku dalej! — krzyknął pozostający w tyle major.

Gwałtowny i ruchliwy Szatrow zatrzymał się posłusznie, pochylając głowę.

Przed nim, na zalanym słońcem polu nieruchomo sterczała wysoka, soczysta trawa. Perliste krople rosy skrzyły się na liściach, na puszystych wierzchołkach słodko pachnących białych kwiatów, na liliowych kiściach kwiatostanu wierzbówki. Owady pracowicie brzęczały nad wysoką jaskrawo-zieloną trawą w ciepłym słońcu poranka. Dalej widniał przetrzebiony przed trzema laty pociskami las, który rzucał nierówny, często rozjaśniony promieniami słońca cień — przypominający powoli gojące się rany wojny. Pole pełne było bujnego życia roślin. Ale tam w gęstwinie trawy czaiła się śmierć, której sidła, zastawione przez wroga, nie zostały jeszcze zniszczone i zwyciężone ani przez przyrodę, ani przez czas.

Bujnie rosnąca trawa przykryła zranioną ziemię, skopaną pociskami min i bomb, zoraną gąsienicami czołgów, usianą odłamkami i zalaną krwią.

Szatrow ujrzał rozbite czołgi. Na wpół osłonięte chwastami, mrocznie garbiły się ponad kwitnącą łąką, a strumienie czerwonej rdzy zdawały się spływać z rozwalonego opancerzenia czołgów, o podniesionych lub opuszczonych lufach armat. Na prawo, w niewielkim zagłębieniu, czerniły się trzy maszyny skupione blisko siebie — spalone i nieruchome. Niemieckie działa patrzyły wprost na Szatrowa, jak gdyby bezsilna wściekłość zmuszała je jeszcze teraz porywać się na białe i świeże brzózki na skraju lasu.

Dalej, na niewielkim pagórku, jeden czołg stanął jak gdyby dęba ponad inną, leżącą na boku maszyną. Poza krzakami wierzbówki widoczna była tylko część wieży z brudnym białawym krzyżem. Z lewej strony szeroka plamista szaroruda masa „Ferdynanda” pochylała ku dołowi długą lufę działa, którego koniec ginął w gęstwinie traw.

Żadna ścieżka nie przecinała kwitnącego pola, w gęstych zaroślach chwastów nie widać było śladów człowieka ani zwierzęcia. Tylko gdzieś u góry przeraźliwie krzyczała przelękniona sójka, a z oddali dochodził szum traktora.

Major wdrapał się na przewrócone drzewo i długo stał nieruchomo. Milczeli także dwaj przewodnicy i szofer majora — oddając hołd poległym tutaj radzieckim ludziom.

Szatrow mimo woli przypomniał sobie pełen uroczystego smutku łaciński napis, który mieścił się zazwyczaj nad wejściem do sal anatomicznych: „ Hic locus est, ubi mors gaudet succurrere vitam”, co oznacza w tłumaczeniu: „Jest to miejsce, gdzie raduje się śmierć, pomagając życiu”.

Do majora zbliżył się małego wzrostu sierżant — dowódca grupy saperów.

Był wesoły, co wydało się profesorowi niewłaściwe.

— Czy można zaczynać, towarzyszu majorze? — dźwięcznym głosem zapytał sierżant. — Skąd zaczynamy?

— Stąd. — Major wskazał ręką krzak głogu. — Kierunek dokładnie do tamtej brzózki.

Sierżant i czterech przybyłych z nim żołnierzy przystąpiło do usuwania min.

— Gdzie tu jest czołg Wiktora? — cicho zapytał Szatrow. — Widzę tylko niemieckie…

— Proszę spojrzeć tu — major wskazał ręką na lewo wzdłuż tej grupy osik. Czy widzicie tę brzózkę na pagórku? Tak? A na prawo od niej — czołg!.

Szatrow spojrzał uważnie. Nieduża, cudem ocalała brzózka stała na polu bitwy, a delikatne jej listki drżały lekko na wietrze. W odległości dwóch metrów, pośród chwastów wznosił się stos pogiętego metalu, podobnego z daleka do czerwonej, upstrzonej czarnymi cieniami plamy.

— Czy widzicie? — zapytał major i w odpowiedzi na twierdzący gest profesora dodał: — A jeszcze bardziej na lewo, nieco z przodu — stoi mój czołg. Ten oto, czarno-czerwony, spalony. Tamtego dnia ja…

Major niespodziewanie zamilkł i Szatrow nie doczekał się końca zdania.

— Gotowe! Zbliżył się do nich sierżant, który już zakończył robotę.

Profesor i major skierowali się do zamierzonego celu. Czołg wydawał się Szatrowowi podobny do olbrzymiej zmasakrowanej czaszki, ziejącej czarnymi dziurami wielkich szczerb od pocisków. Opancerzenie pogięte, zaokrąglono i stopione, czerwieniło się krwawymi plamami rdzy.

Przy pomocy szofera major wszedł na potrzaskaną maszynę i wcisnąwszy głowę do otwartego włazu, długo coś wewnątrz oglądał. Szatrow wdrapał się w ślad za nim i stanął na rozbitym pancerzu czołgu, naprzeciw majora. Ten wyd ostał wreszcie głowę z otworu, zmrużył oczy i powiedział ponuro:

— Nie macie po co fatygować się. Proszę zaczekać, aż my z sierżantem wszystko obejrzymy. Jeśli niczego nie znajdziemy — to poprosimy was do wnętrza, abyście sami sprawdzili.

Zręczny sierżant szybko wskoczył do maszyny i pomógł wejść majorowi. W czołgu powietrze było duszne, przepojone stęchlizną i słabym zapachem smarów. Major zapalił latarkę, chociaż światło przez szczeliny wpadało do wnętrza czołgu. Stał pochylony, starając się w chaosie powyginanych metalowych części wyobrazić sobie, co zostało całkowicie zniszczone. Major próbował przedstawić sobie, że jest na miejscu dowódcy czołgu, który zmuszony jest ukryć w nim jakąś cenną rzecz: zaczął więc dokładnie oglądać wszystkie schowki, przegródki i zakątki. Sierżant przedostał się do oddziału, gdzie mieścił się motor czołgu, i długo kręcił się tam i stękał, Szatrow zaś pozostał na zewnątrz. Pod nogami jego na pancerzu czołgu skrzypiał piasek.

Bezowocne poszukiwania już zmęczyły majora, gdy nagle spostrzegł na ocalałym siedzeniu, wsunięty za poduszki koło ścianki, mapnik. Szybko go wyciągnął. Skóra zbielała i wzdęła się, ale pozostała nieuszkodzona: poprzez mętną celuloidową powłokę widać było spleśniałą mapę. Major spochmurniał przewidując zawód i z wysiłkiem odpiął zardzewiałe zatrzaski. Pod złożoną kilkakrotnie mapą znalazł szary zeszyt w twardej oprawie.

— Tak, tak! — nie mógł po wstrzymać się major.

— Czy znaleźliście? — troskliwie zapytał pochylony nad włazem Szatrow.

— Znaleźliśmy coś, proszę spojrzeć — i major podał przez otwór mapnik.

Szatrow szybko wyciągnął zeszyt, ostrożnie otworzył zlepione arkusze, ujrzał pośrodku kolumny cyfr, zapisane charakterem pisma Wiktora, i krzyknął z radości.

Major wylazł z czołgu.

Lekki wietrzyk przyniósł miodowy zapach kwiatów. Smukła brzózka szeleszcząc pochylała się nad czołgiem, jak gdyby w jakimś niepocieszonym smutku. Wysoko płynęły białe obłoki, a z oddali słychać było senny i miarowy krzyk kukułki.

* * *

Szatrow nie spostrzegł, jak cicho otwarły się drzwi i weszła jego żona. Dobrymi błękitnymi oczami spojrzała z trwogą na męża, który w zamyśleniu opuścił ręce na klawisze.

— Czy będziemy jedli obiad, Aliosza?

Szatrow zamknął fisharmonię.

— Znów coś planujesz, przyznaj się? — cicho zapytała żona wydobywając z kredensu talerze.

— Pojutrze jadę do obserwatorium na dwa, trzy dni.

— Nie poznaję cię, Aliosza. Jesteś przecież domatorem, całymi miesiącami widzę, jak siedzisz nie rozprostowując pleców, pochylony nad biurkiem, a tu nagle… Co się z tobą stało? Upatruję w tym wpływ…

— Oczywiście Dawydowa!? — zaśmiał się Szatrow. — Daję ci słowo, Oleńko, że on nawet o niczym nie wie. Wszak nie widzieliśmy się od czterdziestego pierwszego roku.

— Ale przecież pisujecie do siebie co tydzień.

— To przesada., Oleńko. Dawydow jest obecnie w Ameryce na zjeździe geologów… Zresztą dobrze, żeś mi przypomniała — powinien w tym tygodniu wrócić. Dziś napiszę do niego.

* * *

Widocznie jestem zmęczony… I starzeję się… Głowa siwa, łysa i głupia — mruczał Szatrow do siebie każdego dnia, przeglądając papiery lub zabierając się do pisania.

Już od dawna odczuwał jakąś apatię. Pajęczyna jednostajnych, codziennych zajęć utkana w ciągu wielu lat mocno spowijała mózg. Nie odczuwał polotu myśli, która unosi się wzwyż rozpościerając swoje potężne skrzydła. Podobna do obarczonego ciężkim ładunkiem konia, posuwała się powoli, pewnie i ponuro. Szatrow zrozumiał, że stan ten spowodowany jest zmęczeniem. Przyjaciele i koledzy dawno już radzili mu zażyć odpoczynku i rozrywki. Ale profesor nie umiał ani odpoczywać, ani interesować się ubocznymi wprawami.

— Zostawcie mnie w spokoju! Wszak nie byłem już w teatrze przez dwadzieścia lat, a na letnisku nie mieszkałem nigdy w życiu — mówił posępnie do swoich przyjaciół.

Jednakże uczony rozumiał, że za swoje długie wyrzeczenia, za umyślne zwężanie kręgu zainteresowań — płaci upadkiem sił i śmiałości myśli. Samoograniczenie, dając możność większej koncentracji, zamykało go jak gdyby w ciemnym pokoju, oddzielając od różnorodnego i szerokiego światy. Tę niewolę rutyny należało rozerwać.

Szatrow udał się do obserwatorium Pułkowskiego, które zostało niedawno odbudowane po barbarzyńskim zniszczeniu dokonanym przez Niemców. W obserwatorium Szatrow doznał serdecznego i miłego przyjęcia. Sam dyrektor, członek akademii, Bielski, gościł profesora w jednym z pokoi swego niewielkiego domu.

Szatrow przyglądał się niezwykłemu rozkładowi życia pracowników obserwatorium, którzy po nocnych obserwacjach rozpoczynali późno pracę.

Trzeciego dnia po przyjeździe Szatrowa zwolnił się jeden z najpotężniejszych teleskopów, a noc sprzyjała obserwacjom. Bielski zaofiarował się towarzyszyć profesorowi w te niebiańskie krainy, o których wspominał Wiktor w swoich rękopisach. Pomieszczenie, w którym znajdował się teleskop, przypominało raczej dział jakiejś wielkiej fabryki aniżeli laboratorium naukowe. Szatrow mało znał się na technice i skomplikowane metalowe konstrukcje były dla niego mało zrozumiałe; pomyślał sobie, że jego przyjaciel Dawydow, amator wszelkich maszyn, potrafiłby lepiej ocenić to, co on w tej chwili oglądał. W tej okrągłej wieży było mnóstwo tablic rozdzielczych z elektrycznymi przyrządami. Pomocnik Bielskiego wprawnie i zręcznie manipulował różnymi wyłącznikami i guziczkami. W oddali głucho zawarczały ogromne motory elektryczne, wieża obróciła się i masywny teleskop, podobny do działa o ażurowych ściankach, pochylił się niżej ku horyzontowi. Szum motorów ucichł, natomiast dało się słyszeć jakby ciche wycie — to pracowały mniejsze i bliżej położone silniki. Ruch teleskopu stał się prawie niewidoczny. Bielski zaprosił Szutrowa, by wszedł na górę po lekkiej drabince z duralu. Szatrow zdziwił się, gdy ujrzał na platformie wygodny, przymocowany do podłogi fotel, dostatecznie szeroki, by pomieścić obydwóch uczonych. Obok stał stolik z przyrządami. Bielski pociągnął ku sobie jakąś metalową sztabę, zaopatrzoną na końcach w dwoje binokularów, podobnych do tych, jakich używał w swoim laboratorium Szatrow.

— Jest to przyrząd do jednoczesnej podwójnej obserwacji — wyjaśnił Bielski.

— Obydwaj będziemy patrzyli na ten sam obraz, jaki zarysowuje się w teleskopie.

— Znam to, gdyż takie same przyrządy stosujemy w biologii — odpowiedział Szatrow.

W głębi duszy jednak profesor dziwił się, gdyż obserwatorium astronomiczne wyobrażał sobie jako ciemną wieżę, gdzie astronom skurczony pod teleskopem, w ciszy nocnej spogląda jednym okiem na gwiazdy. Tutaj zaś wieża, choć słabo — lecz była oświetlona, jedynie platforma, na której znajdowali się w tej chwili, przyciemniona była wielkim ekranem. Obserwujący siedział nie na dole, ale na górze, w bardzo wygodnym fotelu: przed nim znajdował się przyrząd, który przywykł widzieć na stołach laboratoryjnych. Doprawdy można było pomyśleć, że znajdują się w gabinecie, nie zaś przy teleskopie w wieży astronomicznej…

Jak gdyby zgadując jego myśli, Bielski powiedział:

— Obecnie mało korzystamy z obserwacji wizualnych, oko męczy się bardzo szybko, jest mało wrażliwe i nie zachowuje w pamięci rzeczy widzianych. Współczesna praca astronomiczna opiera się całkowicie na zdjęciach fotograficznych dotyczy to zwłaszcza tego działu astronomii, który zajmuje się badaniem gwiazd, a który was interesuje. Oko potrzebne jest, gdy chodzi o wybór obiektu do zdjęcia, ale i to nie zawsze…

— A więc chcielibyście popatrzeć na jakąś gwiazdę? Proszę, oto jest ład na podwójna gwiazda — błękitna i żółta — w konstelacji Herkulesa. Należy regulować podług swego wzroku. Zresztą proszę zaczekajcie. Najlepiej będzie, jeśli wyłączę światło całkowicie, niech się wzrok przyzwyczai…

Szatrow przylgnął do obiektywów binokularu, przy czym wprawnie i szybko uregulował śruby. W samym środku czarnego pola widzenia jasno błyszczały dwie, bardzo blisko siebie położone gwiazdy.

Szatrow od razu zrozumiał, że teleskop zupełnie nie zwiększa gwiazd, tak jak zwiększa planety lub księżyc, gdyż odległości, jakie je dzielą od Ziemi, są tak wielkie, że teleskop nie jest po prostu w stanie ich powiększyć. Teleskop czyni gwiazdy bardziej wyrazistymi, jasnymi, gdyż zbiera i koncentruje promienie. Dlatego przez teleskop widoczne są miliony słabych gwiazd, niedostępnych dla nieuzbrojonego oka.

Przed Szatrowem, wśród głębokiej czerni, płonęły dwa małe, jasne ogniki pięknego błękitnego i żółtego koloni, bez porównania piękniejsze od najcudowniejszych drogocennych kamieni. Te maleńkie błyszczące punkciki sprawiały wrażenie — które trudno było z czymkolwiek porównać — najczystszego światła i nadzwyczajnego oddalenia; były pogrążone w najgłębszą otchłań ciemności, przebitą ich promieniami.

Szatrow długo nie mógł oderwać wzroku od tych ogni dalekich światów, ale wygodnie wyciągnięty w fotelu Bielski przynaglił go:

— Będziemy kontynuowali nasz przegląd. Nieprędko nadarzy się znów taka cudowna noc, a poza tym teleskop może być zajęty. Chcielibyście obejrzeć centrum naszego wszechświata, oś, dookoła której obraca się „gwiaździste koło” naszej Galaktyki?[2]

Znowu zawyły motory. Szatrow odczuł ruch platformy. W szkłach binokularu powstał rój mętnych ogników. Bielski niezupełnie zatrzymał ruch teleskopu.

Ogromna maszyna poruszała się niedostrzegalnie i bezdźwięcznie, a przed spojrzeniem Szatrowa przepływały odcinki Drogi Mlecznej w okolicy konstelacji Strzelca i Wężownika.

Krótkie wyjaśnienia Bielskiego pomagały Szatrowowi szybko orientować się i rozumieć to, co widział.

Przyćmionym blaskiem świecąca gwiezdna mgła Drogi Mlecznej rozsypała się niezliczonymi rojami ogników. Roje te zgęszczały się i tworzyły ogromny wydłużony obłok, przecięty dwiema ciemnymi pręgami. Dookoła jasno płonęły, jakby wyskakując z głębin przestrzeni, poszczególne, rzadkie, bliżej Ziemi położone gwiazdy.

Bielski zatrzymał teleskop i zastosował znaczniejsze powiększenie. Teraz w polu widzenia był prawie cały gwiezdny obłok — gęsta błyszcząca masa, w której nieuchwytne były poszczególne gwiazdy. Dookoła roiły się zgęszczając się i rzednąc miliony gwiazd. Na widok tej obfitości światów, które co do wielkości i siły światła nie ustępowały naszemu Słońcu, Szatrow odczuł jakieś smętne przygnębienie.

— W tym kierunku znajduje się środek naszej Galaktyki — wyjaśnił Bielski — w odległości trzydziestu pięciu tysięcy lat świetlnych[3]. Sam punkt ten jest dla nas niewidoczny. Oto tu na prawo widnieje czarna, ogromnej wielkości plama — jest to masa ciemnej materii, która zasłania środek Galaktyki. Ale dookoła niego obracają się wszystkie gwiazdy naszego wszechświata, dookoła niego pędzi Słońce z szybkością prawie trzechset kilometrów na sekundę. Gdyby nie było tej ciemnej zasłony, Mleczna Droga byłaby o wiele jaśniejsza, a nasze nocne niebo wydawałoby się nie czarne lecz popielate… Jedziemy dalej…

Teleskop przesunął się.

Szatrow ujrzał czarne przerwy w rojach gwiezdnych ciągnące się na przestrzeni milionów kilometrów.

— To są obłoki ciemnego pyłu i materii składającej się z drobnych odłamków kosmicznych — wyjaśnił Bielski. — Pojedyncze gwiazdy przeświecają poprzez nie swymi pozafiołkowymi i pozaczerwonymi promieniami, jak to wykazały zdjęcia zrobione na specjalnych kliszach…

Szatrowa zdziwiła jeszcze jedna mgławica. Podobna była do kłębów świecącego dymu, poorana głębokimi czarnymi przepaściami, wisiała w przestrzeni, podobna do postrzępionego wichrem obłoku.

Na górze z prawej strony skupiły się szare kłęby chmur, które ginęły tam, w bezdennych międzygwiezdnych przepaściach. Z trudem można było sobie wyobrazić ogromne rozmiary tego obłoku składającego się z pyłu kosmicznego, który odbijał światło dalekich gwiazd. W każdej z tych czarnych przepaści mógłby utonąć niepostrzeżenie cały nasz system słoneczny.

— A teraz zajrzyjmy poza granice naszej Galaktyki — powiedział Bielski.

W polu widzenia Szatrowa powstał głęboki mrok. Prawie nie uchwytne, jasne punkty, tak słabe, że blask ich zamierał w oku, nie wywołując prawie wrażeń wzrokowych, rzadko spotykały się w niezmierzonej głębokości.

— To właśnie odróżnia naszą Galaktykę od innych, podobnych do niej gwiezdnych wysp. To co widać tutaj — to nie gwiazdy, lecz mgławice, całe gwiezdne światy, niesłychanie od nas oddalone. Tutaj, gdy popatrzeć w kierunku konstelacji Pegaza, otwierają się przed nami najgłębsze znane nam części przestrzeni. Zaraz przyjrzymy się jednej z najbliższych Galaktyk, która pod względem wielkości i kształtu podobna jest do naszego olbrzymiego systemu gwiezdnego. Galaktyka ta składa się z miliardów poszczególnych, różnej wielkości gwiazd o różnym blasku, posiada również takie same smugi ciemnej materii, które tak samo ścielą się w płaszczyźnie równikowej i jest tak samo okrążona kulistymi gromadami gwiazdowymi. Jest to tak zwana mgławica w konstelacji Andromedy. Jest ukośnie do nas pochylona, tak, że widzimy ją częściowo z boku, częściowo z płaszczyzny.

Szatrow ujrzał blado świecący obłok w formie podłużnego owalu. Przyglądając się mógł dojrzeć świecące smugi, umieszczone spiralnie i rozdzielone czarnymi przestrzeniami.

W środku mgławicy widać było zwartą, świecącą masę, widocznie bardziej zgęszczone skupienia gwiezdne, które na olbrzymiej przestrzeni zlewały się w jedną całość. Od niej rozchodziły się ledwie dostrzegalne, spiralnie zagięte odgałęzienia. Dookoła tej zwartej masy, oddzielone ciemnymi pierścieniami widniały bardziej rozrzedzone i nikłe pasma, a na samym skraju, zwłaszcza na skraju dolnego pola widzenia, pierścieniowe pasma rozpadały się w szereg okrągłych plamek.

— Proszę popatrzeć tutaj! — Dla was jako paleontologa, powinno to być szczególnie ciekawe. Światło, które wpada teraz do waszych oczu, wyszło z tej Galaktyki przed milionem lat. Wtedy na ziemi nie było jeszcze człowieka!

— I to jest jedna z najbliżej położonych Galaktyk! — przeląkł się Szatrow.

— Oczywiście, znamy już takie, które położone w odległości pięciuset milionów lat świetlnych.

Prawie pięćset milionów lat biegnie światło z szybkością dziesięciu bilionów kilometrów rocznie. Widzieliście takie Galaktyki z konstelacji Pegaza…

— To niemożliwe! Nie podobna sobie wyobrazić podobnych przestrzeni. Nieskończone, niezmierzone głębiny.

Bielski z lekka uderzył palcami.

— My astronomowie, z większą pewnością orientujemy się w przestrzeni, chociaż wielu rzeczy jeszcze nie rozumiemy. Ale, oto proszę spojrzeć… Nasz teleskop skierowany jest na mgławicę Andromedy. Niedaleko znajduje się konstelacja Trójkąta — tutaj z lewej strony i niżej ku horyzontowi. Można w niej dostrzec ładną i dobrze widzialną mgławicę „M. 33” — jest to najbliższa Galaktyka. Jeśli zaś odwrócimy teleskop dokładnie w odwrotną stronę, w kierunku Wielkiej Niedźwiedzicy i ku Gończym Psom, to ujrzymy dwie bardzo słabe i dalekie Galaktyki, które dokładnie odpowiadają położeniu Galaktyk Andromedy i „M. 33“.

Jeszcze bardzo długo pokazywał Bielski profesorowi gwiaździste niebo. Wreszcie Szatrow gorąco podziękował swemu Wergiliuszowi po niebieskich przestworzach, wrócił do swego pokoju, położył się do łóżka, ale długo nie mógł zasnąć.

Przed zamkniętymi oczami roiły się tysiące gwiazd. Płynęły olbrzymie obłoki skupisk gwiezdnych, czarne zasłony zimnej materii, gigantyczne płaty świecącego gazu.

I wszystko to znajduje się na przestrzeni bilionów i trylionów kilometrów, rozsiane w przeraźliwej pustce, rozdzielone przestrzeniami, których nie można sobie wyobrazić, w najzupełniejszym mroku, poprzez który pędzą tylko strumienie śmiercionośnych promieniowań.

Gwiazdy, ogromne zwały materii, stłoczone siłą przyciągania, rozwijające pod wpływem nadzwyczajnego ciśnienia wysoką temperaturę. Na skutek wysokiej temperatury zaczynają działać łańcuchowe reakcje atomowe które powiększają wydzielanie energii. Ażeby gwiazdy te mogły istnieć, nie wybuchać i znajdować się w równowadze, energia ta powinna być wyrzucona w przestrzeń w kolosalnych ilościach w postaci ciepła, światła i promieni kosmicznych…[4] I dookoła tych gwiazd, jak gdyby dookoła stacyj centralnych pracujących na energii atomowej, obiegają ogrzewane przez nie planety.

I w przeraźliwych głębinach przestrzeni mkną, wraz z miliardami pojedynczych gwiazd i ciemną ostygniętą materią, te systemy planetarne stanowiąc ogromny, podobny do koła system — Galaktykę. Czasem gwiazdy zbliżają się i znów rozchodzą na miliardy lat, niby okręty Galaktyki. A w jeszcze większej przestrzeni, poszczególne Galaktyki podobne są do jeszcze większych okrętów, przyświecające sobie wzajemnie w niezmierzonym oceanie mroku i chłodu, który trudno sobie wyobrazić.

Uczucie podobne do przerażenia opanowało Szatrowa, kiedy wyraźnie i jasno wyobraził sobie wszechświat z jego beznadziejnym śmiertelnym chłodem próżni, z rzadko rozrzuconymi w niej, niemniej śmiercionośnymi masami materii rozżarzonej do niemożliwych, dla naszej wyobraźni, temperatur. Wyobraźmy sobie odległości niedostępne dla jakichkolwiek sił, niesłychaną powolność odbywających się procesów, w których pyłki podobne do Ziemi mają zupełnie znikome znaczenie.

Jednocześnie pełen dumy zachwyt wobec rozumu człowieka przesłaniał straszliwy obraz gwiezdnego wszechświata. Życie szybko przemijające — o tyle kruche, że może istnieć tylko na planetach podobnych do Ziemi — płonie maleńkimi ognikami gdzieś w czarnych i martwych głębinach przestrzeni.

Cała siła i trwałość życia zawarta jest w jego skomplikowanej organizacji, którą zaledwie zaczęliśmy rozumieć, organizacji zdobytej w ciągu milionów lat historycznego rozwoju, w walce wewnętrznych przeciwieństw, poprzez niekończącą się zmianę przestarzałych form na nowe i bardziej doskonałe.

W tym jest siła życia, jego przewaga nad materią nieżywą, bezwładnie biorącą udział w procesach kosmicznych, a niepodlegającą, komplikacjom i udoskonaleniom. Jednakże pomimo groźnej wrogości sił kosmicznych życie trwa nadal, rozwija się i wreszcie rodzi myśl, która opanowuje siły przyrody, analizuje jej prawa, z pomocą których zwycięża przyrodę.

U nas na Ziemi i tam w głębinach przestrzeni rozkwita życie — potężne źródło myśli i woli. Źródło to w następstwie zamieni się w potok, który szeroko rozleje się po wszechświecie. Potok, który połączy oddzielne rzeczki w jeden potężny ocean myśli. Rękojmią tego jest odkrycie zamknięte w pudełku Tao — Li.

I Szarów zrozumiał, że wrażenia, jakich doznał tej nocy, obudziły na nowo siłę jego twórczej myśli, która zdawała się zasypiać.

Będzie działał nadal, nie obawiając się nowych odkryć, bez względu na to co przyniosą.

* * *

Starszy pomocnik kapitana okrętu „Witim” niedbale oparł się o połyskujące w promieniach słońca poręcze. Duży okręt zdawał się spać na miarowo kołyszącej się zielonej fali, okrążony powoli biegnącymi odblaskami światła. Obok angielski okręt o wysokim dziobie puszczał gęsty dym i leniwie kołysał dwoma białymi krzyżami masywnych masztów.

Południowy skraj zatoki, prawie równy i czarny od głębokich cieni, kończył się ścianą czerwono-fioletowych gór, okrytych liliowymi cieniami. Oficer usłyszał na dole ciężkie kroki i ujrzał na schodkach mostku masywną głowę i szerokie ramiona profesora Dawydowa.

— Cóż tak wcześnie, Ilja Andrejewiczu? — przywitał uczonego.

Dawydow zmrużył oczy i milcząc spojrzał na uśmiechającego się starszego pomocnika.

— Pragnę pożegnać się z Hawajami. — Dobre miejsce, przyjemne miejsce… Czy prędko odjeżdżamy?

— Kapitana nie ma — załatwia formalności na wybrzeżu. Poza tym wszystko już gotowe. Jak kapitan wróci, natychmiast ruszymy. Prosto do domu!

Profesor kiwnął głową i zaczął po kieszeniach szukać papierosów. Rozkoszował się odpoczynkiem, dniami przymusowej bezczynności, które są tak rzadkie w życiu prawdziwego uczonego. Dawydow wracał z San Francisko, dokąd jeździł w charakterze delegata na zjazd geologów i paleontologów — badaczy przeszłości naszej Ziemi.

Uczony pragnął odbyć drogę powrotną na radzieckim okręcie, i „Witim” nadarzył się w odpowiedniej chwili. Jeszcze przyjemniejszy był dla uczonego postój na wyspach Hawajskich, gdzie Dawydow zapoznał się z przyrodą tego kraju okrążonego ze wszystkich stron ogromnymi przestrzeniami Oceanu Spokojnego. I obecnie, rozglądając się dookoła, odczuwał wielką radość na myśl, że wraca do ojczyzny. Dużo ciekawych pomysłów powstało w jego umyśle, domagając się natarczywie ujawnienia — sprawdzenia, porównań, dalszego rozwoju. Ale tego nie można było uczynić tutaj, w kabinie okrętowej nie było pod ręką potrzebnych notatek, książek, zbiorów…

Dawydow pocierał palcami skronie, co było u niego oznaką niezadowolenia.

Na prawo od wystającego zakrętu betonowej bariery rozpoczynała się niespodziewanie szeroka aleja palmowa; gęste, pierzaste korony palm połyskiwały jasnym brązem, zasłaniając ładne białe domy z kolorowymi kwietnikami. Dalej, tam gdzie brzeg głęboko wcinał się w zatokę i zieleń młodych drzew — kołysała się lekko na wodzie błękitna łódka w czarne pasy. Młodzieńcy i dziewczęta w łódce podstawiali pod promienie porannego słońca swoje opalone zgrabne ciała, głośno śmiejąc się przed kąpielą.

W przezroczystym powietrzu oczy profesora, który był dalekowidzem, odróżniały wszystkie szczegóły bliskiego brzegu. Dawydow zwrócił uwagę na okrągły klomb, pośrodku którego wznosiła się dziwna roślina. U dołu, jak gęsta szczotka, sterczały srebrne, podobne do noży liście. Ponad liśćmi, prawie na wysokości wzrostu człowieka, wznosiła się w formie wrzeciona kiść czerwonych kwiatów.

— Czy nie wiecie, co to za roślina? — zapytał starszego pomocnika zainteresowany profesor.

— Nie wiem — wesoło odpowiedział młody marynarz. — Widziałem ją, owszem, słyszałem, że jest uważana za bardzo rzadki okaz… A proszę mi powiedzieć, Ilja Andrejewiczu, czy to prawda, że w młodości byliście marynarzem?

Niezadowolony ze zmiany tematu, profesor nachmurzył się.

— Owszem, byłem. Ale jakie to ma dzisiaj znaczenie? — burknął. — Lepiej byście…

Gdzieś za budynkami, z lewej strony zawyła syrena i dźwięk ten głośno rozległ się nad cichą wodą.

Starszy pomocnik od razu zaczął się przysłuchiwać. Dawydow rozglądał się ze zdziwieniem.

Wszędzie, nad miastem i zatoką, otwartą szeroko ku błękitnej dali oceanu, panował spokój poranka. Profesor skierował spojrzenie na łódkę z kąpiącymi się.

Śniada dziewczyna, widocznie tuziemka, wyprostowała się, stojąc na dziobie łódki, uprzejmie powitała rosyjskich marynarzy wysoko podniesioną ręką i skoczyła do wody. Czerwone kwiaty jej kąpielowego stroju przełamały szklistą powierzchnię wody i zniknęły w głębinie. Lekka motorówka szybko popłynęła do portu. Po chwili na przystani ukazało się auto, z którego wyskoczył kapitan „Witima” i pędem pobiegł na okręt; natychmiast podniosły się szeregiem chorągiewki i zadrżały na maszcie sygnałowym. Kapitan bez tchu wskoczył na mostek, ścierając z twarzy pot rękawem śnieżnobiałego munduru…

— Co się stało? — zawołał starszy pomocnik. — Nie rozpoznaję sygnału.

— Alarm — wrzasnął kapitan. — Alarm! — i chwycił rączkę aparatu telegraficznego. — Czy maszyna gotowa?

Kapitan pochylił się nad tubą i wydając rozkazy rzucił szereg oderwanych zdań:

— Wszystkich na górę! Zamknąć okienka! Oczyścić pokład! Podnieść liny!

— Russians, what shell you do?[5] — nagle trwożenie zaryczał megafon stojącego obok okrętu.

— Go ahead![6] — natychmiast odpowiedział kapitan „Witima”.

— Well! At full speed![7] — z większą już pewnością zawołał Anglik.

Głucho plusnęła woda pod rufą, kadłub „Witima” drgnął, przystań powoli odpłynęła w prawo. Trwożliwa bieganina po pokładzie niepokoiła Dawydowa. Rzucał kilkakrotnie pytające spojrzenia na kapitana, ale ten, pochłonięty manewrowaniem okrętu, zdawał się niczego wokół nie dostrzegać.

Morze zaś nadal pluskało się spokojnie i miarowo, i nie widać było ani jednego obłoczka na rozżarzonym i czystym niebie.

„Witim” odwrócił się i nabierając pędu ruszył wprost na spotkanie olbrzymich przestrzeni oceanu.

Kapitan odetchnął i wyjął z kieszeni chustkę. Bystrym spojrzeniem obrzucił pokład i zrozumiał, że wszyscy żądają od niego wyjaśnień.

— Z północo-wschodu przypływa gigantyczna fala. Przypuszczam, że jedynym ratunkiem okrętu jest spotkać ją na pełnym morzu, gdy maszyny będą w pełnym biegu… Jak najdalej od brzegu!

Kapitan obrócił się do oddalającej się przystani, jakby oceniając przestrzeń.

Starszy pomocnik, który momentalnie znikł z mostku celem wykonania pracy na pokładzie, teraz znów powrócił, czerwony i podniecony.

Dawydow spojrzał przed siebie i ujrzał rząd olbrzymich fal, które z szaloną szybkością niosły się ku ziemi. A za nimi, jak główne siły za przednimi oddziałami, ścierając błękitny blask dalekiego morza, ciężko pędził szary, płaski grzbiet gigantycznego bałwanu.

— Załoga, ukryć się na dole! — rozkazał kapitan, gwałtownie ujmując rączkę telegrafu.

Przednie fale zbliżając się do brzegu rosły i piętrzyły się.

„Witim” raptownie poruszył dziobem, wzniósł się do góry i dał nura wprost pod grzebień następnej fali. Miękkie, ciężkie uderzenie odbiło się o poręcze mostka, których mocno trzymał się Dawydow. Pokład znalazł się cały pod wodą, otok błyszczących kropelek morskich kurzawą podniósł się nad mostkiem. Po sekundzie „Witim” wynurzył się, a dziób jego znów wzniósł się do góry. Potężne maszyny drgały gdzieś daleko na dole, rozpaczliwie przezwyciężając i sprzeciwiając się naporowi fal, które zatrzymywały okręt goniąc go do brzegu, jakby pragnęły go rozbić o twardą pierś ziemi.

Ani jedna plama piany nie bieliła się na zboczu olbrzymiego bałwanu, który podnosił się z wściekłym rykiem i stawał coraz bardziej stromy. Matowy blask ściany wodnej, która nadchodziła nieprzenikliwa i masywna, przypomniał Dawydowowi stromość bazaltowych skał nad brzegiem morza.

Ciężka jak bazalt fala podnosiła się wciąż wyżej i wyżej, zasłaniając niebo i słońce, jej zaostrzający się wierzchołek wypłynął ponad przedni maszt „Witima“. Złowrogi mrok zgęszczał się u stóp wodnej góry, w czarnej głębokiej jamie, dokąd ześlizgiwał się okręt, pochylając się jak gdyby z pokorą, aby przyjąć śmiertelny cios.

Ludzie na mostku mimo woli opuścili głowy w obliczu żywiołu, który mógł w każdej chwili spaść na nich. Okręt kurczowo szarpnął się, brutalnie wstrzymany w swoim pędzie naprzód do oceanu. Sześć tysięcy koni parowych, które obracały pod pokładem śruby — zastało pokonanych przez przewyższającą je wielokrotnie siłę.

Pierwsze uderzenie przycisnęło ludzi do poręczy i natychmiast woda z rykiem opadła na mostek skądś z góry, ogłuszając i oślepiając wszystkich. Chwytając się ostatnimi siłami poręczy, na wpół żywy profesor odczuł całym ciałem, jak zgrzytnął kadłub okrętu, jak pochylił się na lewy, potem na prawy bok, wreszcie wyprostował się, wstając z głębiny, która go pochłonęła. Powoli — powoli okręt podnosił się do góry i nagle szybko uniósł się z szarego kłębowiska ku kolorowemu beztroskiemu niebu.

Oszałamiający ryk ustał nagle z przeraźliwą raptownością. Z grzebienia olbrzymiej fali szeroko rozpostarło się morze i okręt płynnie pomknął w dół na grzbiecie oddalającego się ku brzegowi bałwanu. Nowe zastępy fal szły już na spotkanie od morza, ale w porównaniu ze zwyciężonym potworem nie wydawały się już straszne. Kapitan głośno odsapnął i kichnął z zadowoleniem. Dawydow, przemoczony do nitki, przetarłszy oczy, ujrzał z prawej strony szybko zanurzający się w wodę angielski okręt i, jak gdyby coś sobie przypomniał, pomknął na koniec mostka, choć mokre ubranie krępowało mu swobodę ruchów. Stamtąd widać było doskonale niedawno pozostawione miasto i przystań. Z przerażeniem spoglądał uczony, jak gigantyczny bałwan wyrósł u samego brzegu, jak ściana ruchomej wody zasłoniła zieleń ogrodów i białe domki miasta oraz proste, wyraźne zarysy przystani…

— Drugi! Drugi! — głośno wrzasnął starszy pomocnik tuż nad uchem Dawydowa.

Rzeczywiście, drugi olbrzymi bałwan walił prosto na okręt. Nie zauważono jego zbliżenia się, jak gdyby ogromna fala tajemnie podkradła się i nagle podniosła z dna oceanu.

Z ochrypłym wyciem wznosił się ten zaokrąglony wodny grzbiet rycząc i wyładowując nagromadzoną w nim wściekłość.

I znów okręt zaczął się miotać kurczowo pod ciężarem potwornej fali, wa lcząc zawzięcie o swoje istnienie. Pala prześlizgnęła się za rufę, szereg towarzyszących jej mniejszych fal stanął przed „Witimem“. Dwie — trzy minuty odpoczynku — i trzecia olbrzymia fala podniosła się z morza. Tym razem maszyny, posłuszne nadanym przez telegraf rozkazom kapitana, w odpowiednim momencie poddały się w tył, uderzenie było już słabsze i okręt z większą łatwością podniósł się na grzbiet fali. Ta walka z tajemniczymi falami przy dziwnej nieobecności wiatru i w jasny słoneczny dzień trwała około godziny. „Witim“, czysto umyty, z nielicznymi tylko uszkodzeniami, długo jeszcze kołysał się na równej toni, póki kapitan nie przekonał się, że niebezpieczeństwo minęło, i zawrócił okręt do portu.

Dopiero przed dwiema godzinami Dawydow zachwycał się z pokładu „Witima” pięknym miasteczkiem. Teraz trudno było poznać ten brzeg. Zniknęły kolorowe kwietniki i równe aleje. Zamiast nich piętrzyły się stosy belek, części zniszczonych dachów: odłamki te zmieszane z gałęziami bez liści znaczyły miejsce, gdzie stały nadmorskie domy. Gęsty zagajnik, obok którego kąpała się rozbawiona młodzież, zmienił się w błoto, w którym tkwiło kilka rozszczepionych pni. Duże kamienne domy wzdłuż brzegu ponuro patrzyły czarnymi oczodołami wyrwanych okien. A u podnóża tych domów gromadziły się zwalone, rozbite przybrzeżne budki i sklepy. Na lewo, na asfalcie ulicy, rozrzucone były najróżniejsze sprzęty domowe.

Ogromny, wywrócony na bok rybacki kuter motorowy koronował cały ten stos rupieci, jak pomnik zwycięstwa groźnego morza.

Na warstwach świeżo naniesionego piasku wszędzie, we wszystkich kierunkach płynęły, połyskując w słońcu, kręte strumyki słonej wody. Wśród ruin kręciły się nędzne postaci ludzi, którzy szukali zaginionych lub ratowali resztki swego mienia.

Radzieccy marynarze stali wstrząśnięci. Milcząc skupili się na pokładzie i chmurnie patrzyli na brzeg, nie będąc w stanie cieszyć się z własnego ocalenia. Zaledwie „Witim” zakotwiczył się na ocalałej betonowej przystani, a już kapitan zwrócił się do załogi z apelem niesienia pomocy mieszkańcom; po chwili na okręcie nie pozostał ani jeden człowiek, prócz marynarzy odbywających wartę.

Dawydow razem z załogą wrócił na okręt późnym wieczorem, ponuro mył się, obandażował zranioną rękę i długo jeszcze chodził po pokładzie, ćmiąc papierosy.

* * *

O oznaczonej godzinie profesor udał się na przednią część okrętu, gdzie miał odbyć się jego wykład. Zaledwie zniknęła za horyzontem spustoszona wyspa, a już u Dawydowa zjawił się drugi mechanik, przewodniczący komitetu okręt owego, i prosił, aby profesor zechciał wyjaśnić załodze przyczyny tego, co zaszło. Profesor jeszcze nigdy nie wykładał w tak niezwykłym otoczeniu. Postanowiono, że pogadanka odbędzie się bezpośrednio na pokładzie. Słuchacze zebrali się tłumnie, siedząc, stojąc i leżąc obok pierwszej ładowni, Dawydow zaś opierał się o przykryty pokrowcem lewarek, który służył mu jako katedra. Ocean był beztrosko spokojny i nie powstrzymywał pędu, dążącego do ojczyzny, okrętu.

Profesor opowiedział marynarzom o Oceanie Spokojnym — gigantycznym zagłębieniu na powierzchni Ziemi, wypełnionym największą na naszej planecie masą wody. Dookoła tego zagłębienia, niedaleko lądów, pierścieniem ciągną się łańcuchy olbrzymich fałdów skorupy ziemskiej, które powoli występują z dna największych zagłębień. Wszystkie łańcuchy wysp — Aleuckich, Japońskich, Sundajskich — stanowią właśnie owe tworzące się obecnie fałdy. Tworzenie się tych fałdów odbywa się stale: każdy fałd, którego wierzchołkiem jest jedna z wymienionych wysp — podnosi się wciąż wyżej, czasem z szybkością dwóch metrów rocznie, a jednocześnie wciąż bardziej pochyla się w stronę Oceanu.

— Wyobraźcie sobie — mówił dalej profesor — że wody Oceanu na chwilę odpłynęły w bok… Wtedy na miejscu wysp ujrzycie rzędy wysokich gór, pochylonych ku środkowi oceanu, które groźnie zwisają ponad zagłębieniami i podobne są do zastygłych fal. Pochyłość leżąca po przeciwległej stronie, a zwrócona do lądu, jest mniej stroma, ale także tworzy głęboką wklęsłość, zapełnioną morzem. Takie jest na przykład Morze Japońskie. Wzdłuż pochyłości odwróconych do lądu umiejscowiły się łańcuchy wulkanów. Ciśnienie wewnątrz fałdów jest tak duże, że topi skały znajdujące się w ich wnętrzu, które wydostają się poprzez szczeliny w postaci płynnej lawy. Zagłębienia ze strony Oceanu powiększają wciąż bardziej pod ciśnieniem podnóża fałdów i wzdłuż nich układają się ośrodki częstych, potężnych trzęsień Ziemi.

Jedno takie trzęsienie Ziemi było właśnie przyczyną wczorajszej katastrofy.

Gdzieś na północy, zapewne w aleuckiej otchłani, u podnóża aleuckich fałdów, pod silnym ciśnieniem tych fałdów obniżyła się jakaś część dna Oceanu, co spowodowało silne trzęsienie Ziemi pod wodą.

Jedno lub kilka potężnych uderzeń wywołało utworzenie się olbrzymiej fali, która popłynęła wzdłuż Oceanu na południe, na tysiące mil od miejsca, gdzie powstała, i po kilku godzinach dotarła do Wysp Hawajskich. Na otwartym Oceanie fala ta dla naszego „Witima” przeszłaby niepostrzeżenie, gdyż długość tej fali wynosi około stu pięćdziesięciu kilometrów, tak że podniesienie się okrętu na całą jej wysokość nie dałoby się w żadnym wypadku odczuć. Ale inaczej wygląda sprawa w pobliżu lądu. Kiedy ta olbrzymia masa wody pędząc po oceanie napotyka przeszkodę, podnosi się, rośnie i opada na brzeg z trudną do pojęcia siłą. Ale o czym tu mówić — widzieliście wszyscy, co uczyniła fala. Dlatego też wygląd i charakter fali zależy od kształtu dna w pobliżu brzegu.

Fale takie od czasu do czasu powstają na Oceanie Spokojnym, dlatego że tu odbywają się procesy formowania fałdów skorupy ziemskiej… W ciągu ostatnich stu dwudziestu lat, Wyspy Hawajskie dwadzieścia sześć razy odczuły ataki napływających w ten sposób fal. Falo szły z różnych stron i od Wysp Aleuckich, jak właśnie ta nasza fala, od wysp Japońskich, z Kamczatki, z Filipin, z wysp Salomona, z Ameryki Południowej i nawet od strony Meksyku. Ostatnia fala napłynęła w listopadzie tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku. Średnią szybkość fal liczy się mniej więcej od trzystu do pięciuset węzłów…

Marynarze byli ogromnie zainteresowani i zadawali Dawydowowi wiele pytań, tak że rozmowa przeciągnęłaby się na kilka godzin, gdyby zmiana warty nie przeszkodziła zebranym. Profesor jeszcze przechadzał się na pokładzie, chmurząc czoło i krzywiąc usta uporczywie nad czymś rozmyślał.

Widok błyskawicznej zagłady pięknej wyspy pozostawił głęboki ślad w d uszy uczonego. Prawie wszystkie pytania zadane mu przez marynarzy zbiegały się z kierunkiem jego własnych myśli. Należy wiedzieć nie tylko, w jaki sposób odbywa się na Oceanie Spokojnym tworzenie się fałdów, ale dlaczego proces taki powstaje. Jakie przyczyny tam, w głębi Ziemi, wywołują te powolne, olbrzymie ruchy, ściskające ogromne warstwy skał w fałdy i wypychające je wciąż wyżej na powierzchnię Ziemi? Jak nędznymi rozporządzamy wiadomościami, jeśli chodzi o głębię naszej planety, o procesy chemiczne i fizyczne, które dokonują się pod ciśnieniem milionów atmosfer, pod warstwami tysiąckilometrowej grubości o nieznanym składzie.

Wystarczy, by nastąpiły nieznaczne przegrupowania molekularne, drobne powiększenie objętości tych ogromnych mas, ażeby na cienkiej powłoce znanej nam skorupy ziemskiej następowały ogromne przesunięcia, ażeby skorupa ta, zmiażdżona na kawałki, została podniesiona na dziesiątki kilometrów do góry. Jednakże wiemy, że zjawiska takie nie zdarzają się, co oznacza, że substancje, z których zbudowana jest nasza planeta, znajdują się w stanie spokoju i równowagi.

Tylko od czasu do czasu, co miliony lat, skały w łańcuchach górskich zostają rozmiękczone, zginają się w fałdy, częściowo zostają roztopione i wylewają się poprzez kratery wulkanów. A potem wszystko zmięte i zgniecione zostaje wyparte na powierzchnię w postaci ogromnego wału.

Działanie wody i atmosfery rozdrabnia taki wał na systemy dolin i grzbietów górskich, tworząc to, co nazywamy krajami górzystymi.

Najdziwniejsze jest to, że ogniska wulkaniczne oraz obszary, na których nastąpiło zgniecenie skał, znajdują się stosunkowo niegłęboko — wszystkiego kilkadziesiąt kilometrów od powierzchni ziemi, podczas gdy centralne części planety skryte są pod warstwą substancji o grubości trzech tysięcy kilometrów, a znajdującej się widocznie w stanie trwałego spokoju.

Dawydow zbliżył się do burty, jakby starając się w myśli przebić grubą warstwę oceanu i jego dno, ażeby odgadnąć, co dzieje się na głębokości sześćdziesięciu kilometrów.

Twarda, zastygła substancja naszej planety utworzona jest ze stałych, nierozpadających się pierwiastków chemicznych — tych dziewięćdziesięciu dwóch cegiełek, z których składa się wszechświat. Pierwiastki te tu na Ziemi są stałe i niezmienne, w przeciwieństwie do gwiazd, na których odbywają się procesy przejścia pierwiastków od form niestałych do stałych, łańcuchowe reakcje atomowe, które wydzielają kolosalne ilości energii — ciepła, światła i innych niemniej potężnych promieniowań. A jeżeli nawet w ostygłej masie substancji Ziemi istnieją jeszcze jakieś niestałe pierwiastki — pozostałości po byłych procesach atomowych przeobrażeń tamtej epoki, kiedy nasza planeta była tylko jakimś zgęszczeniem rozżarzonej materii gwiezdnej? Pierwiastki te są rozproszone i dlatego bezczynne do czasu, aż w nieskończonych przesunięciach i przegrupowaniach materii utworzą się dość pokaźne skupiska ich o dużym ciężarze atomowym, jak uran, tor albo inne jeszcze, nieznane nam, niestałe, łatwo rozpadające się pierwiastki.

Wówczas, jak to obecnie wiemy, mogą rozwijać się potężne łańcuchowe reakcje rozpadu, które wydzielają dużo energii, powodując tym samym przesuwanie się części skorupy ziemskiej.

Oznacza to, że nieznane nam siły, powodujące ruchy skorupy ziemskiej, są następstwem nieskończenie dawno zagasłych przeobrażeń atomowych, substancji gwiezdnej. A jeśli tak jest, jeśli tworzenie się gór na Ziemi spowodowane jest głębinowymi reakcjami atomowymi, to mamy nadzieję opanowania w przyszłości tych ognisk reakcji atomowych. Należy ich szukać w podnoszących się pofałdowanych górach i wulkanicznych przestrzeniach, jak te na Oceanie Spokojnym… Możliwe, że w chwilach największego rozwoju głębinowych reakcji atomowych, przedostają się na powierzchnię potężne promieniowania, które pozwalają określić miejsce, gdzie zachodzi rozpad atomów.

Ale w takim wypadku w dawnych epokach geologicznych, promieniowania te mogły wywierać potężne działanie na żyjących mieszkańców planet w miejscach, gdzie zachodziło formowanie się fałdów i gór.

Dawidów przypomniał sobie gigantyczne skupienia kości wymarłych jaszczurów, których badaniem zajmował się w Azji środkowej; próżno próbował wtedy znaleźć właściwe wyjaśnienie przyczyny nagromadzenia szczątków milionów jaszczurów w tych samych miejscach.

Instynktem uczonego wyczuwał ważność swoich domysłów. Zatopiony całkowicie w rozmyślaniach, nie spostrzegł upływającego czasu, a gdy przypadkowo spojrzał na zegarek, zrozumiał, że spóźnił się na obiad, i zaklął siarczyście.