Szatrow zatrzymał się przed drzwiami ze szklaną tabliczką: „Kierownik Oddziału, prof. I. A. Dawydow“, przełożył do drugiej ręki duże pudełko, chytrze się uśmiechnął i raptownie zapukał. Niski i mocny głos z niezadowoleniem wrzasnął: „Proszę!“ Szatrow wszedł do gabinetu, jak zwykle, bardzo szybko i lekko pochylony błysnął spod brwi oczyma.

— Cóż to! Kogo widzę! — zawołał wstając gospodarz gabinetu, który dotąd pracował nad jakimś rękopisem. — Nie spodziewałem się! Ileż to lat, drogi przyjacielu!

Szatrow postawił pudło na stole, przyjaciele objęli się i ucałowali. Szczupły, średniego wzrostu Szatrow wydawał się zupełnie drobny obok ogromnego Dawydowa; bardzo się od siebie różnili. Dawydow, wielkiego wzrostu i atletycznej budowy, wydawał się raczej powolny i dobroduszny w odróżnieniu od nerw owego, bystrego i ponurego Szatrowa. Twarz Dawydowa, o wyrazistym, nieprawidłowym nosie, wypukłym czole pod czupryną siwych włosów, jakże inna była od twarzy Szatrowa. Jedynie oczy obu przyjaciół, o nieuchwytnej jasności i przenikliwości, podobne były do siebie, a to na skutek wyrażającego się w nich takiego samego napięcia myśli i woli.

Dawydow usadowił Szatrowa, obydwaj zapalili i zaczęli z zapałem opowiadać sobie to wszystko, czego nie wypowiedzieli w listach, a co nagromadziło się w ich umysłach w ciągu tylu lat. Nagle Dawydow pociągnął się za ucho i wydobył z kieszeni płaszcza dość pokaźne zawiniątko. Rozwinął je i położył przed Szatrowem.

— Proszę zjeść, Aleksieju Piotrowiczu… Nie oponować! — zawołał nagle w odpowiedzi na gest protestu ze strony Szatrowa i obydwaj roześmieli się.

— Zupełnie jak w czterdziestym — powiedział rozweselony Szatrow — znów zapomniałeś zjeść! Oberwiesz!

Dawydow roześmiał się serdecznie.

— Oberwę, jeśli zaniosę do domu. Bądź uprzejmy „jak w czterdziestym”.

— Zaraz my tu go — szorstko poruszył ręką Szatrow. — O key!

— Oczywiście i twoje „O key“, jak dawniej. Jak przyjemnie jest słyszeć! Posłuchaj Aleksieju Pietrowiczu, chodź do muzeum, pokażę ci ciekawe nowości… Jest dla ciebie praca…

— Nie, Ilja Andrejewiczu, mam bardzo pilną sprawę. Muszę poważnie o czymś z tobą pomówić, potrzebny mi jest twój umysł, który zawsze pracuje dobrze i bezbłędnie…

— Ciekawe! — Dawydow przesunął palcem po ostatnim wierszu rękopisu i złożył niezapisane arkusze. — List twój otrzymałem tydzień temu i jeszcze nie odpowiedziałem. Nie popieram…

— Nie popierasz moich utyskiwań? Trudna dla mnie chwila — z lekka speszony, w poczuciu winy odpowiedział Szatrow. — Zapożyczyłem od ciebie pewną ideę filozoficzną, która często mi pomaga. By stosować ją, muszę jednak posiadać pewien hart ducha. A zdarza się, że człowiek słabnie…

— Cóż to za idea? — ze zdumieniem zapytał Dawydow.

— Można ją wyrazić magicznym wyrazem „to nic“. Jak często w latach wojny brakło mi tego małego „to nic“.

Dawydow śmiał się bez ustanku, wreszcie złapał oddech i z trudem wymówił:

— Właśnie, że to nic. Będziemy pracować dalej. Oczywiście bywa czasem trudno. Nauka nasza wymaga dużo wysiłku, gdyż obejmuje odsłonięcie warstw i gromadzenie olbrzymich zbiorów, i skomplikowane opracowanie materiału, a pracowników jest bardzo, bardzo mało. Wypada często tracić nieprodukcyjnie czas, zwracać uwagę na głupstwa. No, ale prowadziliśmy poważną rozmowę, a ja odbiegłem od tematu.

— Rozmowa nasza będzie niezwykła. Trzymam w rękach coś niebywałego, a rzecz ta o tyle jest nieprawdopodobna, że nikomu prócz ciebie nie odważyłbym się o tym powiedzieć.

Z kolei Dawydow okazał zniecierpliwienie. Szatrow uśmiechnął się chytrze, tak samo jak przy wejściu do gabinetu, otworzył swoją paczkę i wyjął z niej duże sześcienne pudło z żółtej tektury, ozdobione chińskimi hieroglifami i stemplami pocztowymi.

— Czy pamiętasz Tao-Li?

— Oczywiście! To był młody chiński paleontolog, bardzo zdolny! W tysiąc dziewięćset czterdziestym roku, gdy wracał z ekspedycji, został zabity przez bandytów faszystowskich. Zginął za wolność Chin!

— Zgadza się! Badałem niektóre jego materiały, korespondowałem z nim. Zamierzał nawet przyjechać do nas. Ale tak się stało, żeśmy się n ie spotkali! — westchnął Szatrow. — Ze swojej ostatniej ekspedycji przysłał mi paczkę z bardzo ciekawą zawartością. Paczka ta leży tu na stole. Do niej załączona jest kartka, w której Tao-Li zapowiada nadesłanie szczegółowego listu, którego jednak nie udało mu się napisać. Zabito go w Seczuanie po drodze do Czun— Kingu.

— A gdzie był z ekspedycją?

— W prowincji Sikan.

— Ho, ho! Dokąd się dostał! — Zresztą jest to węzeł górski na wschodnim skraju Himalajów, położony między nim a Seczuańskimi Górami. Wszak słynny Kam, dokąd dążył Przewalski, także się tam znajduje.

Szatrow z zadowoleniem spojrzał na przyjaciela.

— Rzeczywiście, w geografii trudno z tobą rywalizować! Ja z mapą w ręku z trudnością się zorientowałem. Kam — znajduje się w północno-zachodniej części Sikanu, a Tao-Li prowadził badania właśnie w Kamie, we wschodniej części okręgu En-Da.

— Tak, to jest jasne. Proszę, pokaż te nadzwyczajności. Stamtąd można spodziewać się wszystkiego.

Szatrow wydostał z pudła zawiniątko spowite w kilka warstw cieniutkiego szeleszczącego papieru i po odpakowaniu podał wreszcie Dawydowowi odłamek twardej kości wykopaliskowej, która z pierwszego spojrzenia wydawała się nieforemną.

Dawydow ze dwa razy odwrócił ciężki, jasnoszary przedmiot i powiedział:

— Kawał tylnej części czaszki ogromnego drapieżnego dinozaura[8], cóż w tym nadzwyczajnego?

Szatrow milczał. Dawydow jeszcze raz obejrzał kość i nagle wydał głuchy okrzyk. Szybko położył odłamek na stół i pośpiesznie wyciągnął z żółtej politurowanej skrzyneczki binokularną lupę, wyciągnął ramę statywu, przymocował do niego tubus. Szerokie plecy profesora pochyliły się nad aparatem, przylgnął cały do binokularu, wsuwając jednocześnie pod lupę swoje ogromne ręce z zaciśniętą w nich kością dinozaura. Przez pewien czas w gabinecie panowało milczenie. Szatrow potarł zapałkę. Wtedy Dawydow podniósł sponad binokularów rozszerzone w zdumieniu oczy.

To nie do wiary! Nie mogę znaleźć wyjaśnienia. Czaszka jest przebita na wylot, i to w najgrubszym miejscu kości. Otwór jest o tyle wąski, że nie mógł być przebity rogiem ani zębem jakiegoś zwierzęcia. Gdyby zaś był spowodowany chorobą — nekrozą lub próchnicą — wtedy na krawędziach byłyby widoczne ślady chorobowych zmian! Nie, ten otwór został przebity! Przebity w żywej kości! Co do tego nie ma żadnej wątpliwości. Obie ścianki czaszki. Na wylot, jak gdyby kulą. Gdyby to nie było majaczeniem, powiedziałbym, że jest to ślad kuli… Ale nie! Otwór nie jest okrągły — jest to owalna wąska szparka, jak gdyby wypiłowana, która potem, już w okresie okamienienia kości, wypełniła się kruchą skałą.

Dawydow ostrym ruchem odepchnął statyw binokularów.

— O ile dotychczas nie byłem skłonny do majaczeń, gdyż jestem najzupełniej trzeźwym człowiekiem, to obecnie mogę powiedzieć tylko: dziwny wypadek, niezrozumiały wypadek!

Chłodno popatrzył na Szatrowa. Ten wyciągnął z pudełka drugą paczkę i znowu zaszeleścił papierem.

— Nie mogę sprzeczać się z tobą! — powoli powiedział Szatrow. — Jest to rzeczywiście dziwny wypadek i jeśli dobrze pomyśleć, to można znaleźć niejedno wytłumaczenie. Ale drugi identyczny wypadek może zmusić cię do tego, abyś się wyzbył wątpliwości. A ten drugi wypadek istnieje, ot proszę — O key!

Na stole przed Dawydowem znalazła się druga kość — płaska, o złamanych krawędziach.

Dawydow zaciągnął się może zbyt mocno dymem papierosa i zakaszlał.

— Kawałek lewej łopatki drapieżnego dinozaura — mówił Szatrow pochylając się nad ramieniem przyjaciela — ale nic należy do tego zwierzęcia co czaszka. Jest to większy i starszy okaz…

Dawydow kiwnął głową na znak zgody, nie odrywając jednak spojrzenia od małego owalnego otworu w kościanej płytce — pozostałości łopatki ogromnego jaszczura.

— To samo! To samo! — szepnął zdenerwowany, dotykając palcem krawędzi zagadkowego otworu.

— A teraz liścik od Tao-Li — powoli mówił Szatrow, tając uczucie triumfu.

Jemu, który już pojął wstrząsające znaczenie tego odkrycia, łatwiej było zachować zimną krew.

Zamiast płynnego rosyjskiego języka, w gabinecie daty się słyszeć oderwane angielskie słowa. Szatrow powoli czytał krótką wiadomość, jaką im podał nieżyjący już uczony:

…O czterdzieści mil na południe od En-Da, w systemie lewych dopływów Me-konga, natrafiłem na obszerną kotlinę, zajętą obecnie przez dolinę rzeki Czu-Cze-Czu. Jest to międzygórska zapadlina tzw. rów tektoniczny, zalany potokiem lawy w okresie trzeciorzędowym.

Tam, gdzie wąwóz rzeki przecina na wylot warstwę lawy, można stwierdzić, że grubość jej wynosi trzydzieści stóp. Pod nią leżą miękkie piaskowce, które zawierają mnóstwo kości dinozaurów; pośród nich znalazłem kości w dziwny sposób uszkodzone. Dwie z nich posyłam Panu, ponieważ tym, co znalazłem, jestem zdumiony do tego stopnia, że muszę upewnić się, czy nie tkwi w tym wszystkim jakiś błąd. Nie wszystkie uszkodzenia są takie same. Jedne wyglądają, jak gdyby część kości ścięta była ogromnym nożem, choć nie ulega wątpliwości, że miało to miejsce przed śmiercią zwierzęcia, a właściwie w chwili śmierci. Wiozę do Czun-Kingu więcej niż trzydzieści takich próbek, zebranych w różnych miejscach doliny, gdzie natrafiono na dużą ilość dinozaurów, przy czym szkielety ich zachowane są w całości. Etykiety z dokładnymi danymi dotyczącymi miejsca są wypisane na kościach. Spieszę się bardzo, gdyż chcę odesłać Panu tę paczkę, dokładny list napiszę, gdy wrócę do bardziej komfortowych warunków życia w Seczuanie.

Szatrow zamilkł.

— To wszystko? — z niecierpliwością zapytał Dawydow.

— Tak. Wiadomość równie krótka, jak ważna.

— Zaczekaj Aleksieju Pietrowiczu, daj mi przyjść do siebie. To jakiś sen! Siądziemy sobie spokojnie i omówimy całą tę rzecz. Wszystko mi się w głowie pokręciło, po prostu zgłupiałem.

— Doskonale cię rozumiem, Ilja Andrejewiczu. Trzeba przyznać, że uczony musi mieć dużo odwagi, ażeby wyciągnąć z tego faktu odpowiedni wniosek. Należy zburzyć wszystkie dotychczasowe pojęcia… Nie wykazuję w swoich pracach takiej śmiałości, jak ty, ale widzę, że tu i tyś się zahaczył…

— Dobrze, starajmy się rozumować śmiało, jako że jesteśmy sami i nikt nie pomyśli, że dwa paleontologiczne wieloryby postradały rozum. A więc zaczynam. Wynika stąd, że drapieżne dinozaury zostały zabite jakąś potężną bronią. Siła jej strzału przewyższała najpotężniejszą broń współczesną. Taką broń mogło stworzyć tylko stworzenie myślące, w dodatku stojące na wysokim szczeblu kultury. Czy słusznie mówię?

— Bez wątpienia. Ergo[9] człowiek! — dodał Szatrow.

— Tak, ale dinozaury żyły w okresie kredowym[10] powiedzmy siedemdziesiąt milionów lat temu. Wszystkie fakty, stwierdzone przez naszą naukę, niezaprzeczalnie stwierdzają, że człowiek zjawił się na Ziemi, jako jedno z ostatnich ogniw wielkiego łańcucha rozwoju świata zwierzęcego, sześćdziesiąt dziewięć milionów lat później, że jeszcze przez wiele setek tysięcy lat przebywał w stanie zwierzęcym, zanim w ostatniej swojej postaci nauczył się myśleć i pracować. Przedtem człowiek nie mógł powstać, a tym bardziej człowiek posiadający jakąś technikę. Jest to absolutnie wykluczone. Z tego można wyciągnąć tylko jeden wniosek: ci, którzy zabili dinozaura, nie urodzili się na Ziemi. Przybyli z innego świata…

— Tak, z innego — twardo powiedział Szatrow. — I ja….

— Jedną chwilę. Na razie jeszcze wszystko jest zrozumiałe. Ale dalej już staje się nieprawdopodobne. Ostatnio osiągnięcia astronomii i astrofizyki zmieniły stare pojęcia. Napisano już wiele powieści o przybyszach z innych światów. Prawdą jest, że jeszcze niedawne twierdzenia uczonych o tym, że nasz system słoneczny, planet jest zjawiskiem wyjątkowym — zostały obecnie odrzucone. Obecnie mamy podstawy do przypuszczenia, że wiele gwiazd posiada systemy planetarne. A ponieważ liczba gwiazd we wszechświecie jest przeogromna, przeto i niezliczona jest ilość systemów planetarnych. Dlatego też bezpodstawne byłoby twierdzenie, że życie na naszej planecie jest wyłącznym przywilejem Ziemi. Można śmiało twierdzić, że w przestrzeniach wszechświata istnieje wiele życia. Z równą śmiałością można twierdzić, że życie wszędzie przechodzi drogę rozwoju ewolucyjnego i dlatego jest zupełnie możliwe ukazanie się istot myślących. Tak jest. Ale równocześnie wiemy, że odległości do najbliższych gwiazd i systemów planetarnych są przeogromne. Na przebycie ich potrzeba setek i t ysięcy lat lotu z szybkością promienia świetlnego, który przebiega trzysta tysięcy kilometrów na sekundę. Takiej szybkości istota żywa — delikatny, bardzo delikatny i kruchy twór materii — wytrzymać nie może. A w naszym systemie planetarnym, prócz naszej Ziemi, jedynie Mars i Wenus rokują pewne nadzieje. Ale nadzieje te są słabe. Na Wenus jest zbyt gorąco, obrót jej jest powolny, atmosfera gęsta i pozbawiona tlenu w stanie wolnym. Jest wątpliwe, czy na Wenus mogło rozwijać się życie, i zupełnie wykluczona jest tam obecność istot myślących, o wysokiej kulturze. To samo dotyczy Marsa. Atmosfera na tej planecie jest zbyt rozrzedzona, warstwa jej zbyt cienka, ciepła jest tam mało, a jeśli istnieje tam życie, to jedynie w słabych niedorozwiniętych formach. Nie wątpię, że nie ma tam wybujałej energii w rozwoju życia, energii która potrafiła na naszej Ziemi wytworzyć człowieka. O dalekich zaś i wielkich planetach nie wspominam: Saturn, Jowisz, Uran, Neptun — są to światy straszliwie zimne, ciemne, jak dolne sfery Dantejskiego Piekła. Weźmy np. Saturn: w środku planety znajduje się jądro skaliste, na którym leży warstwa lodu ogromnej grubości. Promień planety ma sześćdziesiąt tysięcy kilometrów. I wszystko to jest spowite gęstą atmosferą grubości 25000 kilometrów, nieprzeniknioną dla promieni słonecznych i bogatą w trujące gaży — amoniak i metan. Oznacza to, że w takiej atmosferze panuje wieczny mrok przy mrozie stu pięćdziesięciu stopni i ciśnieniu miliona atmosfer… Ciarki przechodzą, gdy człowiek sobie wyobrazi…

— Nie wszystko było mi wiadome z tego, o czym opowiadałeś — ale tak samo myślę, że w naszym systemie planetarnym nie ma pokrewnych nam istot, podobnie jak my myślących. I ja sądzę…

— Widzisz więc, że na naszych planetach ich nie ma, a przybycie z dalekich gwiazd jest niemożliwością. Więc skąd mogli się wziąć ci przybysze? Oto w czym tkwi nieprawdopodobieństwo.

— Nie dosłuchałeś mnie do końca, Ilja Andrejewiczu! Pomimo że nie posiadam twojej erudycji w wielu dziedzinach, ale na ogół myśli moje biegły w podobnym kierunku. Przecież gwiazdy nie są nieruchome. Gwiazdy przesuwają się wewnątrz naszej Galaktyki, sama zaś Galaktyka obraca się i cała jeszcze gdzieś się przesuwa, podobnie jak wielka ilość innych Galaktyk. W ciągu milionów lat mogły następować istotne zbliżenia i oddalenia się gwiazd…

— Tak, ale wątpię, czy to nam pomoże. Wszak przestrzeń Galaktyki jest o tyle ogromna, że prawdopodobieństwo zbliżenia właśnie naszego słonecznego systemu do innych praktycznie równa się zeru. I jak poznać te gwiezdne drogi?

— To jest oczywiście słuszne, ale jedynie w tym wypadku, jeśli ruchy gwiazd nie podlegają prawom i nie odbywają się po jakichś określonych drogach. Jeżeli jednak podlegają jakimś prawom? I jeżeli prawa te można ustalić i wyliczyć?

— Hm! — sceptycznie mruknął Dawydow.

— Dobrze, otwieram swoje karty. Otóż jeden z moich byłych uczniów uciekł z trzeciego kursu i przerzucił się na nauki matematyczne, na astronomię, zajął się zagadnieniem ruchu naszego systemu słonecznego w granicach Galaktyki i stworzył ciekawą i dobrze uzasadnioną teorię. Będę się streszczał. Nasz system słoneczny opisuje wewnątrz Galaktyki ogromną eliptyczną orbitę, której okres obiegu trwa dwieście dwadzieścia lat. Orbita ta jest nieco pochylona w stosunku do horyzontalnej płaszczyzny gwiezdnego „koła” naszej Galaktyki. Dlatego też Słońce z planetami w określonym czasie przecina zasłonę ciemnej substancji — zastygłej materii składającej się z pyłków i okruchów — która ścieli się w równikowej płaszczyźnie, koła” Galaktyki. Wówczas Słońce przybliża się do zgęszczonych systemów gwiezdnych w obszarach centralnych, w rodzaju, powiedzmy, konstelacji Strzelca. W tym wypadku możliwe jest zbliżenie naszego systemu słonecznego do innych nieznanych systemów na taką odległość, że przelot może się stać realnym.

Dawydow nie poruszając się słuchał przyjaciela, a dłoń jego zastygła na statywie binokularu.

— Tak brzmi teoria — kontynuował Szatrow. — Dopiero powróciłem z miejsca katastrofy, w której zginął mój były uczeń i gdzie odnalazłem jego rękopis. Zginął w roku czterdziestym trzecim… — Szatrow przerwał i zapalił papierosa. — Tak, teoria wskazuje nam tylko możliwość — zaakcentował ostatnie słowo, — ale jeszcze nie daje nam prawa uważania nieprawdopodobieństwa za fakt realny. Ale kiedy widzimy zazębianie się dwóch zupełnie niezależnych od siebie obserwacji — możemy uważać, że jesteśmy na właściwej drodze.

Szatrow wyprostował się, stanął w malowniczej pozie i podniósł do góry głowę. — W teorii mojego ucznia powiedziane jest wyraźnie, że zbliżenie się systemu słonecznego do centralnych zgęszczeń Galaktyki nastąpiło mniej więcej siedemdziesiąt milionów lat temu!

— Przeklęta siła! — wykrzyknął Dawydow swoje ulubione przekleństwo.

Szatrow kontynuował uroczyście:

— Jedno nieprawdopodobieństwo zazębione o inne zamienia się w zdarzenie realne. Przypuszczam, że mam prawo twierdzić i w okresie kredowym nastąpiło zbliżenie naszego systemu planetarnego z innym systemem zaludnionym myślącymi istotami — po prostu ludźmi, jeśli chodzi o intelekt — że istoty te przedostały się ze swojego systemu na nasz, jak na oceanie z okrętu na okręt. A potem, na ogromnej przestrzeni minionego czasu, okręty te rozeszły się i znów dzielą je nieprawdopodobne przestrzenie. Ci z innej gwiazdy niedługo bawili na naszej Ziemi i dlatego nie pozostawili na niej widocznych śladów. Ale byli tu, opanowali przestrzeń międzyplanetarną na siedemdziesiąt milionów lat przedtem, zanim my zaczęliśmy się interesować tą kwestią…

— Czy masz jakieś zastrzeżenia?

Dawydow wstał, spojrzał na przyjaciela i milcząc wyciągnął doń rękę:

— Przekonałeś mnie. Ale nie jest dla mnie jeszcze jasne — dlaczego mieli trafić właśnie na naszą planetę — maleńki pyłek pośród planet i gwiazd? Są jeszcze inne pytania, ale sprawa zasadnicza jest według mnie dostatecznie przekonywująca. Niesłychane, nieprawdopodobne, ale realne. Jednakże jak myślisz, czy można to ogłosić drukiem?

Szatrow potrząsnął głową:

— W żadnym wypadku! Pośpiech może wszystko zabić. Jeżeli chodzi o takie odkrycie — jest po prostu niedopuszczalne.

— Słusznie, słusznie, przyjacielu. Zawsze lepiej jest przeczekać aniżeli zaglądać naprzód. Ale tymczasem przygotować się należycie! Należy uzbroić się w argumenty tak ważkie, jak nasz „argument” w Leningradzie.

Szatrow przypomniał sobie „argument”, który znajdował się w czasie ich wspólnej pracy w kącie gabinetu Dawydowa.

Była to masywna żelazna podstawa szkieletu. Dawydow groził, że będzie przy jej pomocy przekonywał upartego i zapalczywego w dyskusjach przyjaciela. Szatrow mimo woli uśmiechnął się:

— A jakże, pamiętam! O właśnie. Tutaj rozpoczyna się druga część mojej sprawy. Nie jestem geologiem, nie pracuję w polu — jestem po prostu molem książkowym. A tylko ty, i nikt inny, będziesz miał dość siły, by przeprowadzić to przedsięwzięcie. Twój autorytet…

— Cha, cha, cha! Jednym słowem, trzeba będzie robić odsłonięcia warstw w miejscu, gdzie odbyła się walka gwiezdnych przybyszów z dinozaurami… No, no…

Dawydow zamyślił się, potem powoli powiedział:

— To jest bardzo ciekawe miejsce, ten Sikan. A dla nas paleontologów, diabli wiedzą, co to jest! Wiesz zapewne, Aleksy Pietrowiczu, że tam w końcu trzeciorzędowego okresu istniały starożytne i nowe formy wymarłych ssaków. Dziwaczna mieszanina tego, co w niektórych miejscach na Ziemi już wymarło dziesiątki milionów lat temu, z tym, co się niedawno zjawiło. A samo miejsce! — zapalił się Dawydow. — Wysokie, pokryte wiecznym śniegiem góry, zimne płaskowzgórza, suche i pustynne, a pomiędzy nimi — głębokie doliny z cudowną tropikalną roślinnością. Nieprzebyte przepaści, odległe osiedla. Od jednej wioski do drugiej odległość wynosi, powiedzmy, dwa kilometry, ale pomiędzy nimi leży przeraźliwie głęboka dolina, tak że mieszkańcy tych wiosek nigdy się nie spotykają, choć mogą się widzieć z daleka. Dziwne, nieznane jeszcze w nauce zwierzęta mieszkają w gęstych lasach, na dnie dolin, na górze zaś wyją zimne wichry. Tam biorą początek największe rzeki Indii, Chin, Syjamu — Bramaputra — Me-kong. Zadziwiające miejsce! Czy wyobrażacie sobie to miejsce, gdzie stykają się Tybet, Indie, Syjam, Birma, Chiny? Cha, Cha! Czy nasi „przyjaciele” puszczą tam bolszewickich uczonych? Czy nauka może przeniknąć tam, gdzie pan uje wroga dyplomacja, politykujący spryciarze! — Dawydow wyciągnął ogromny stary zegarek. — Nie ma jeszcze drugiej. Co to znaczy wielkie wzruszenie, zdawało się, że minął cały dzień! — Wstał i podał Szatrowowi kółeczko z kluczami.

— Pudełko schowaj do tej szafy z lewej strony… Cokolwiek by się stało, musimy uczynić wszystko, co tylko możliwe. Chodź, dowiemy się, może Tuszyłow nas przyjmie. Czy długo zostajesz w Moskwie, Aleksy Pietrowiczu? Aż do wyjaśnienia? No to znaczy, że zabawisz tu tydzień, gdyż wątpię, czy się wcześniej coś załatwi. Oczywiście, zamieszkasz u mnie. Zadzwonię zaraz do sekretarza, a potem do domu i powiem, że się jeszcze zatrzymamy.

* * *

W obszernym, skromnie umeblowanym pokoju Dawydowa było cicho. Poprzez ogromne okna przenikał błękitnawy półmrok letniego zmierzchu. Szatrow długo chodził z kąta w kąt, zgarbiony i milczący. Dawydow ponuro rozsiadł się w fotelu przy swoim dużym biurku.

Przyjaciele rozmyślali, każdy po swojemu. Nie chciało się zapalać światła, jak gdyby zapadający powoli zmrok zmniejszał ich zmartwienie.

— Jutro wyjadę — przemówił wreszcie Szatrow — dłużej nie mogę tu zostać, nie ma już po co. Odmowa bezapelacyjna. Zresztą wątpię, czy mogło się stać inaczej. Nasi potomkowie rozpatrzą tę sprawę kiedyś, gdy znikną te przeklęte granice i cała ta pokutująca jeszcze starzyzna!

Dawydow nie odpowiadając spoglądał w okno, gdzie ponad dachem sąsiedniego domu nieśmiało zapalały się drobne i blade gwiazdy miejskiego nieba.

— Gorzko jest stać jak żebrak na progu wielkiego odkrycia i nie mieć możliwości wejścia — znów przemówił Szatrow. — Już nie zaznam spokoju do końca moich dni i nie pocieszą mnie żadne osiągnięcia i sukcesy.

Dawydow nagle potrząsnął nad głową zaciśniętą pięścią:

— Nie możemy tym się zrażać. Pomogą nam! Diabli niech wezmą ten Kam. A zresztą, jaką mamy pewność, że tam, gdzie zachowały się ślady zabitych przez „nich” dinozaurów, znajdują się również ich ślady? Żadnej! Jeśli, oni” zjawili się, to nie widzę powodów, dla których mieliby siedzieć na jednym miejscu. Dlaczego nie możemy poszukać w naszych kredowych złożach? I mogę powiedzieć z góry; jeśli istnieją podobne pozostałości, to można je odnaleźć tylko w systemach wysokich i młodych grzbietów górskich. W Kamie odkrycie to jest przypadkowe. Dlaczego? Dlatego, że tam, gdzie skorupa ziemska rozszczepiona jest na niezliczone drobne działki, z których jedne się podnoszą, a drugie się opuszczają — tylko tam mogą zachować się różne małe i przypadkowe złoża i uniknąć nieuchronnego rozmycia. Jeśli jakieś małe wgłębienie zaczęło opuszczać się jeszcze w okresie kredowym, a potem pozostało tam w postaci niewielkiego zagłębienia pośród gór, pod wciąż narastającymi warstwami osadów — to może ocaleć to, co w innych miejscach, na przykład na równinie, zostanie rozmyte, przeniesione i zniszczone. Odpowiednie miejsca istnieją w naszych górach Kazachstanu, Kirgizji, w ogóle w Azji Środkowej. Góry te odnoszą się do wielkiej górotwórczej fazy Alpejskiej[11], która rozpoczęła się z końcem okresu kredowego. Mamy gdzie szukać, ale należy wiedzieć, czego szukać.

— Słowo daję, że nie rozumiem cię, Ilja Andrejewiczu — przerwał Szatrow.

— Czy nie jest jasne czego, a właściwie kogo szukać?

— Właśnie, że nie masz racji! Powinniśmy ustalić, jaki był wygląd tych przybyszów, czym właściwie byli — może tylko protoplazmą, której ślady nie mogły się zachować. To jest pierwsza rzecz. Po wtóre co tu robili. Pierwsze pomoże nam ustalić, jakie szczątki możemy napotkać przy wykopach — drugie — gdzie najłatwiej możemy na te szczątki natrafić, jeśli one w ogóle istnieją. Przez jakie miejsca naszej planety przybysze ci mogli wędrować? Ach, jeśli się głębiej zastanowić, to nasze przedsięwzięcie wyda się beznadziejne. Oczywiście nie oznacza to, że mamy się wyrzec naszych zamiarów! A więc jak za dawnych dobrych czasów kiedyśmy wspólnie pisali pracę, podzielmy wykonanie naszych zamierzeń. Ty opracujesz pierwsze zagadnienie od strony biologicznej. Ja zaś opracuję kwestię drugą, to jest całą geologię, kierunek i rozwój poszukiwań. Mam niektóre pomysły — wszak badałem nasze olbrzymie średnio azjatyckie obszary pobytu dinozaurów.

— Powierzyłeś mi niełatwe zadanie! — wykrzyknął Szatrow. — Kto wie, czy można zbadać, jakie formy życia istniały w innych światach! Tu przecież nikt nie może powiedzieć nic określonego na ten temat, słowo daję.

— Zgnilizna, gnuśność i nędza inteligencka! — nagle rozwścieczył się Dawydow. — Oczywiście, zadanie jest bardzo trudne, dlatego że brak faktów, trzeba będzie pracować jedynie wyobraźnią. Cała nadzieja w pomocy rozumu. Przełamać ślepą ścianę! Ale jeśli twoja głowa nie wymyśli nic do rzeczy, któż z nas wszystkich to rozstrzygnie? A fantazje o różnych formach życia — o wszelkich tworach z metalu lub kamienia — to pozostawcie pisarzom. Nam nie jest z tym do twarzy. Należy pamiętać o energetyce życia, która powstała nie przypadkowo, ale całkiem zgodnie z prawami natury. Zasadnicze podstawy są następujące i ażeby pozostać do końca uczonymi, na nich się musimy opierać. Budowa żywych istot nie jest przypadkowa. Przede wszystkim jedność materii wszechświata jest rzeczą dowiedzioną — wszędzie i zawsze, tak jak i na naszej Ziemi, istnieją dziewięćdziesiąt dwa pierwiastki. Dowiedziono również wspólnoty praw chemicznych i fizycznych we wszystkich głębinach wszechświatowej przestrzeni. A jeżeli tak, to — Dawydow trzasnął pięścią w stół — żywe stworzenie składające się z najbardziej skomplikowanych cząsteczek musi mieć za podstawę węgiel, który zdolny jest do tworzenia najbardziej skomplikowanych połączeń. Po wtóre, podstawą życia jest wykorzystanie energii promieniowania Słońca, wykorzystanie najbardziej rozpowszechnionych i efektywnych chemicznych reakcji tlenowych. Czy tak?

— Wszystko jedno — skinął Szatrow — ale na razie…

— Jedną chwileczkę. Im bardziej skomplikowana jest budowa cząsteczek, tym łatwiej rozpadają się one w wyższej temperaturze; w materii rozżarzonych gwiazd w ogóle nie istnieją związki chemiczne. W mniej silnie nagrzanych światach, jak w widmach zimnych czerwonych gwiazd, w plamach słonecznych, wykrywamy tylko najprostsze połączenia chemiczne. Dlatego też można twierdzić, że powstanie życia w każdej, najbardziej niezwykłej formie może nastąpić tylko w stosunkowo niskiej temperaturze. Nie powinna ona jednak być zbyt niska, gdyż wtedy zanadto zmniejszy się ruch cząsteczek i przestaną zachodzić reakcje chemiczne, a więc nie będzie się tworzyć potrzebna dla życia energia. Dlatego można z góry, bez specjalnych przewidywań mówić o określonych wąskich granicach temperatury, w których istnieją żywe organizmy. Nie będę cię zamęczał długimi rozumowaniami, ale łatwo jest zrozumieć, że są to granice temperatury, w których woda istnieje w stanie płynnym. Woda rozpuszcza i roznosi substancje potrzebne dla życia organizmu.

Aby powstało życie wraz z narastającymi jego komplikacjami, potrzebny jest długotrwały, historyczny, ewolucyjny rozwój. Czyli że warunki konieczne dla jego istnienia powinny być trwałe w wąskich granicach temperatury, ciśnienia, promieniowania i tego wszystkiego, co rozumiemy jako warunki fizyczne na powierzchni Ziemi.

Co zaś dotyczy myśli, to może przejawić się tylko w bardzo skomplikowanym organizmie, o wysokim rozwoju przemian energetycznych — w organizmie, który jest w pewnym stopniu niezależny od otaczającego środowiska. To znaczy, że dla powstania istot myślących istnieją granice węższe — podobne do wąskiego korytarza biegnącego poprzez czas i przestrzeń.

Weźmy na przykład rośliny, które asymilują węgiel przy pomocy światła. Jest to energetyka niższego rzędu inna niż tlenowe spalanie substancji u zwierząt. Dlatego rośliny, choć osiągają kolosalne rozmiary, nie zmieniają swego miejsca. W świecie roślinnym nie istnieje szybki i potężny ruch, jak u zwierząt. Rośliny nie mogą się poruszać. Wyrażając się pospolicie — jest to inna maszyna!

A więc życie w tych warunkach i w tej formie, w jakiej istnieje na Ziemi, nie jest przypadkowe, lecz podlega ścisłym prawom. Tylko takie życie może przechodzić długą drogę historycznego doskonalenia się, drogę ewolucji. Dlatego też zagadnienie sprowadza się do zbadania wszelkiego rodzaju ewolucyjnych dróg, jakie prowadzą od najprostszych tworów do myślącego stworzenia. Wszelkie inne rozwiązania są urojeniem, pozbawionym podstaw majaczeniem nieuków!

— Surowo sądzisz, Ilja Andrejewiczu! Ja wcale się nie wyrzekam rozmyślań nad tym zagadnieniem. I wszystko, co mi przyjdzie do głowy — będę ci komunikował…

* * *

— Ilja Andrejewiczu, proszą was do telefonu. Już dzwoniono wiele razy, ale nie było was od wielu dni.

Dawydow, stęknął wściekle, odrywając się od korekty. Na stole leżał wielki stos odbitek, a do nich przypięty był arkusz: „Dla Prof. Dawydowa, pilne! Proszę nie zatrzymywać!” Pod odbitkami leżały dwa nadesłane artykuły recenzyjne już przetrzymane przez profesora. W ciągu kilku dni, jakie stracił usiłując uzyskać zezwolenie na prowadzenie prac na Kamie, zebrało się wiele terminowej pracy.

Pracy, która gromadzi się u każdego wybitnego uczonego, a nie dotyczy bezpośrednio jego poszukiwań. W mieszkaniu Dawydowa leżała gruba dysertacja, kandydat oczekiwał szybkiej oceny. Za trzy godziny miało się odbyć długie posiedzenie. Zjawił się preparator z prośbą o obejrzenie prac i wydanie dalszych wskazówek dotyczących dalszego ich prowadzenia. Jednocześnie należało koniecznie napisać kilka listów celem zrealizowania niezwykłej sprawy Szatrowa.

Po rozmowie telefonicznej profesor siadł przy stole i zabrał się do korekty. Pióro skrzypiało gniewnie po papierze, oderwane wyzwiska sypały się pod a dresem korektorów. Wreszcie w oczach Dawydowa wiersze zaczęły zlewać się, opuścił dwie poprawki i zrozumiał, że musi zrobić przerwę. Przetarł oczy, wyprostował się i nagle zaśpiewał głośno, nieprawdopodobnie fałszując, jakiś ponury i jednostajny motyw:

— Och, ty matko — Wołgo, rzeko rosyjska…

Ktoś zapukał do na wpół uchylonych drzwi. Wszedł profesor Kolcow, zastępca dyrektora instytutu, w którym pracował Dawydow. Na obramowanej krótką bródką twarzy Kolcowa błąkał się jadowity uśmieszek, a ciemne oczy patrzyły smętnie spod długich, zagiętych jak u kobiety rzęs.

— Żałośnie śpiewasz, sir! — uśmiechnął się Kolców.

— Oczywiście! Całe zatrzęsienie drobnych spraw, a do właściwej pracy p odejść trudno. Im człowiek staje się starszy, tym więcej bzdur owija się dookoła niego, a siły już nie te same, trudno przesiadywać po nocach. Wciąż ta mysia krzątanina — zaryczał Dawydow.

— Uff, ile hałasu — zmarszczył się Kolcow. — Możecie ciągnąć dużo, postawę macie wspaniałą — niczym statua komandora. Cha, cha, cha! Otrzymaliśmy od Korpaczenki z Ałma-Aty list, który chyba was zainteresuje…

* * *

Niebo ponad dachami rozjaśniło się, wczesny dzień letni walczył z żółtym światłem lampy stojącej na stole tuż obok na oścież otwartego okna. Dawydow zapalił papierosa, który utracił wszelki smak, nikotyna ciężarem kładła się na zmęczone serce. Ale wszystko, co profesor zamierzał załatwić — zostało wykonane; jedenaście listów do geologów, którzy pracowali na terenach złóż kredowych w Azji środkowej, leżało już na zawalonym papierami i książkami stole. Pozostało tylko zapieczętować koperty, aby listy odeszły poranną pocztą. Dawydow zaczął pisać adresy i nie spostrzegł, że do pokoju weszła jego żona, przecierając jak dziecko piąstkami oczy.

— Jak ci nie wstyd! — wykrzyknęła z oburzeniem. — Już świta. A przecież obiecałeś nie siedzieć po nocach? Wszak sam uskarżałeś się na przemęczenie, na utratę zdolności do pracy… Fe, jak nieładnie!

— Już skończyłem, widzisz przecież — zaadresuję tylko pięć kopert i jestem wolny — w poczuciu winy usprawiedliwiał się Dawydow. — I więcej nie będę siedzieć. Musiałem to wszystko koniecznie odrobić. Idź, idź moja mała, ja zaraz się położę.

Dawydow zaadresował ostatnią kopertę i zgasił lampę. Blade światło i chłodne powietrze poranka zapełniły pokój beznamiętną jasnością.

Dawydow spojrzał na niebo i potarł czoło. Zagadnienie poszukiwania gwiezdnych przybyszów w górskich kotlinach Azji Środkowej stanęło przed nim nagle w całej swojej nieogarniętej wielkości.

Rzeczywiście, jeśli stosunkowo często natrafia się na skamieniałe szczątki zwierząt, to tylko dlatego, że na powierzchni Ziemi żyły ich miliardy i wiele szczątków natrafiało na warunki, sprzyjające ich zachowaniu się i skamienieniu. Ale przybyszów z obcego świata nie mogło być wielu. Nawet jeśli ślady ich zachowały się, to znalezienie ich w ogromnych ilościach osadów, w tysiącach sześciennych kilometrów różnych skał możliwe jest tylko przy odkrywkach prowadzonych na wielką skalę. Tysiące ludzi musiałoby przetrząsać tysiące sześciennych metrów różnych skał, setki ogromnych ekskawatorów musiałyby zdejmować wierzchnie warstwy. Chimera! Żaden najbogatszy na świecie kraj nie może tracić miliardów rubli na prowadzenie odkrywek geologicznych na tak ogromną skalę. Zwykłe zaś odkrywki paleontologiczne, nawet największe, przy których otwiera się powierzchnię trzystu, czterystu metrów kwadratowych — są kroplą w morzu, drobnostką po prostu wobec zamierzonego zadania. Możliwości więc równają się zeru.

Prawda naga i nielitościwa zmusiła Dawydowa do opuszczenia zmęczonej głowy. Jego usiłowania wydały mu się śmieszne, plany — beznadziejne. Szatrow miał rację — tym bardziej, że oceniał swoim jasnym rozumem całą nieprzydatność środków, jakie były w jego dyspozycji.

— Przeklęta siła — zaklął w myśli Dawydow. — Widzę, że nie zasnę, zmogą mnie przeklęte wątpliwości. Jakby się zapomnieć, rozerwać? Ach, tu leży list przyniesiony przez Kolcowa, jeszcze go nie przejrzałem.

Profesor wydostał z portfelu list znakomitego geologa Kazachskiej Akademii Nauk. Pisał on do instytutu o tym, że w bieżącym roku zaczynają się potężne prace w wielu ogromnych międzygórskich kotlinach Tiań-Szania — państwowa budowa całej sieci ogromnych kanałów i elektrowni wodnych. Dwa największe zamierzenia: numer drugi w dolnym biegu rzeki Czu i numer piąty — w okolicach Kotliny Karkaryńskiej — odkryją częściowo górne kredowe warstwy, w których znajdują się ogromne skupiska kości dinozaurów. Dlatego należy koniecznie zorganizować stałe obserwacje paleontologów, w czasie gdy będą prowadzone roboty ziemne. Należy porozumieć się z Gosplanem[12], a potem uzgadniać wszelkie akcje z kierownikami budowy…

W trakcie czytania listu uczucie beznadziejności ustępowało z duszy Dawydowa. Zrozumiał, że przychodzi mu z pomocą wyjątkowe szczęście. Potrzeby jego nauki zbiegły się z przemysłowymi potrzebami kraju i obecnie ogromna potęga pracy urzeczywistni takie odsłonięcia warstw, jakie nie śniły się żadnemu uczonemu. Jest może nawet nadzieja sprawdzenia fantastycznego odkrycia Tao — Li, a jeśli uśmiechnie im się powodzenie, będą mogli podarować ludzkości wyraźny dowód tego, że nie jest ona samotna we wszechświecie!

Słońce, świeże i jasne, wstawało nad miastem, obłoki wydawały się pasmami liliowej piany na przezroczystej złotej wodzie. Szum budzącego się miasta wdzierał się do pokoju. Dawydow wstał, łapczywie wciągnął kilka razy świeże powietrze, zasunął portiery i zaczął się rozbierać.

* * *

Szatrow zmiął i rzucił do kosza dopiero co ukończony rysunek czaszki. Potem wyciągnął ze stosu książek na stole broszurę i nie otwierając jej zamyślił się.

Trudna jest droga nowych poszukiwań! Rzadkie wzloty myśli — jak bajecznie lekkie skoki nad przepaściami ciężkich pomyłek. I wlec się przez cały czas po stromych pochyłościach wspinając się powoli pod ciężarem faktów, które zatrzymują i wloką z powrotem w dół… Ale to nic! Zadanie jest przecież wielkie i ważne. A ci, co byli tu przed siedemdziesięciu milionami lat? Nieustraszona wola i rozum człowieka nie przelękły się nawet groźnych międzygwiezdnych przestrzeni. Te nieznane istoty potrafiły przerzucić się z jednego gwiezdnego okrętu na drugi wtedy właśnie, gdy okręty te, szybujące z przeraźliwą szybkością, oddalały się od siebie. Nie ulękły się tego, że każda sekunda odsuwa ich na setki kilometrów od macierzystej planety. A gdy wypełnili swe zadanie — zdołali powrócić — oczywiście, że powrócili, gdyż wielkie zmiany, jakich człowiek dokonał w przyrodzie, nic uszłoby uwadze ludzi, którzy przeprowadzają dziś, po siedemdziesięciu milionach lat, studia nad naszą planetą.

Jeśli dotychczas nie dostrzegliśmy tych zmian, to znaczy, że przybysze ci — nieznani goście nieznanego świata — byli na Ziemi bardzo krótko!

Dobrze! Będzie dalej rozmyślał nad swoim zadaniem, będzie szukał wyglądu ludzi innych światów. I wkrótce zawiadomi Dawydowa… Ale Dawydow…

Ten pisze do niego regularnie o wszystkim, z wyjątkiem najciekawszej sprawy — jak posuwają się poszukiwania. Przeszło już półtora roku od chwili pamiętnej rozmowy w Moskwie, kiedy rozprawiali o przedziurawionych kościach wymarłych jaszczurów. Widocznie nic się nie udało wielkiemu przyjacielowi…

* * *

W tej samej chwili auto Dawydowa posuwało się szybko po pełnej kurzu szosie. Białawy pył drgał w drżącym świetle reflektorów, podnosił się za autem w postaci obłoku, zakrywając gwiazdy. Z daleka, poprzez szybę widać było ogromną łunę. Stamtąd dochodziły głuche odgłosy, których nie mógł zagłuszyć szum motoru…

Po upływie pół godziny Dawydow w asyście kierownika robót oraz przydzielonego do budowy współpracownika skierowali się na północny koniec terenu, nieco ogłuszeni gigantycznym rozmachem prac.

Tysiącświecowe lampy na ogromnych słupach stały okrążone jakby mgłą, obłok gęstego kurzu przesłaniał lewą stronę terenu. Rozlegał się zgrzyt, szum i rumor potężnych ekskawatorów, zagłuszających zupełnie stuk setek wagoników, które z szumem wywracały się na bocznym torze.

Złoża były na całej grubości głęboko przecięte łożyskiem przyszłego kanału. Dwudziestometrowe ściany podnosiły się z obydwu stron: na ich równych, jakby wygładzonych olbrzymim nożem pochyłościach występowały potężne żwirowiska, ogromne skupienia głazów z żółtymi piaskami i warstwowanymi piaskowcami, z milionami błyszczących blaszek miki i gipsu.

Noc, która rozpościerała się ponad pustynnym stepem, nie istniała tutaj, tak samo jak nie istniał step. Tu istniał tylko świat naprężonej gigantycznej pracy, który zmienił oblicze starożytnej kazachskiej pustyni.

Dawydow przechodził obok opalonych, pokrytych potem i kurzem ludzi, którzy nie zwracali na niego żadnej uwagi. Ogromne kilofy w umiejętnych rękach poruszały ogromne występy skał. Ciężkie, podobne do żelaznych szkieletów maszyny ciężko obracały się w kurzu. Wielkie ciężarowe auta całymi stadami tłoczyły się obok konwejerów, które w ogromnych ilościach zsypywały wydobywaną ziemię.

— To są dopiero prawdziwe odsłonięcia warstw, Ilja Andrejewiczu! — krzyknął współpracownik Dawydowa.

Profesor uśmiechnął się wesoło, chciał coś powiedzieć, ale w tejże chwili okryte kurzawą niebo rozjaśniło się szerokim lukiem nie bardzo jasnego zapłonu i ciężki huk rozległ się w głębi ziemi.

— Wybuch wyrzutowy — objaśnił kierownik robót. — Wyrzuciło za jednym zamachem trzysta tysięcy metrów sześciennych ziemi. Tam zaś na ósmej działce szykują rowek dla ekskawatorów.

Dawydow obejrzał „rowek”, wzdłuż którego szedł, a który ciągnął się tak daleko, jak sięgał wzrok, prosto przecinając step i ku północy rozszerzając się w kotlinę, która miała prawie pół kilometra średnicy. Tam odnalezione zostało cmentarzysko dinosaurów— kolosalne nagromadzenie ogromnych skamieniałych kości. Kości ciągnęły się grzędą w poprzek całej kotliny, a widocznie i poza nią. Leżały nieporządnie nagromadzone, podobne do pni drzew, tworząc warstwę ośmiometrowej grubości, zmieszane z niewielką ilością żwiru. Nie było tutaj jednak całych szkieletów, tylko zmieszane bezładnie, różnej wielkości kawałki kości różnych gatunków wymarłych jaszczurów. Ekskawatory wcinały się w te złoża szczątków setek tysięcy potworów, rozgrzebując i oczyszczając całą powierzchnię kotliny. Rozrzucone i zwalono stosami kości ponuro czerniły się na skraju wgłębienia w nikłym świetle poranka.

* * *

Słońce podniosło się wysoko i prażyło z całej siły. Stosy czarnych kości rozżarzyły się jak w piecu.

— Można uważać oględziny za ukończone — powiedział Dawydow, wycierając mokrą od potu twarz. — Tutaj jest to samo, co na drugiej działce. Jeszcze jedna grzęda kości. Przed dwudziestu laty w uroczysku Bozaby, na północ stąd, na prawym brzegu Czu znalazłem jeszcze dłuższą grzędę kości, coś około trzydziestu kilometrów długości. Podobne gigantyczne cmentarzysko znajduje się w dolinie rzeki Ili, w Kara-Tau i obok Taszkentu. I wszystkie wyglądają tak samo — składają się ze zmieszanych milionów kości, ale nie ma w nich ani jednego całego szkieletu lub czaszki. Do badań materiał ten prawie się nie nadaje. Są to pozostałości rozmytych kiedyś cmentarzysk dinozaurów, cmentarzy, które swoimi rozmiarami przekraczają wszelką fantazję.

— Czy macie jakieś nowe koncepcje dotyczące tych „pól śmierci”, Ilja Andrejewiczu? — zapytał pomocnik. — W ogłoszonych pracach…

— Wypowiedziałem się niejasno? — przerwał Dawydow. — Nie tylko niejasno, ale nawet błędnie. Nie wyobrażałem sobie wtedy dokładnie rozmiarów tego zjawiska.

— A obecnie, co myślicie o tym, Ilja Andrejewiczu?

— Nie wiem, po prostu nie wiem i nie myślę! — szorstko odpowiedział Dawydow. — No dobrze, trzeba już pójść. Jeśli odjadę za trzy godziny, to wieczorem będę na stacji Ługowa. Pociąg do Moskwy odchodzi o godzinie pierwszej w nocy.

— A ja, czy mam dalej prowadzić obserwacje?

— Oczywiście! Proszę dobrać sobie pomocników do segregowania kości. W masie odłamków znaleźć można czasem coś możliwego. Wreszcie na innych działkach mogą się znaleźć inne złoża. Zresztą jeśli wciąż będzie się napotykać na żwirowiska i zlepieńce, to nie ma się czego spodziewać. Tak się przedstawia sprawa z numerem dwa. Natomiast numer pięć ma już całkiem inny charakter osadów: piaski, żwir oraz piaskowce prawie bez żwiru. Są to osady małych spokojnych potoków i nawet częściowo powstałe na skutek wiatrów. Ale Starożyłow w ciągu pół roku pracy nie nadesłał nic ciekawego. Siedzi bez rezultatów i smuci się biedaczysko…

* * *

W dużym pokoju, gdzie pracowali aspiranci znajdowało się troje młodych ludzi. Jeden z nich wgramoliwszy się na stół, z zapałem rozmawiał o czymś z dziewczyną, która siedziała w kącie przy małym stoliku.

— Obecna chwila historyczna — mówił wichrząc ‘ zawzięcie swoje gęste rudawe włosy — decyduje o wielu rzeczach w przyszłym losie ludzkości. Energia atomowa w rękach napastników grozi zniszczeniem cywilizacji oraz wszystkich zdobyczy kultury. Uważam, że obecnie geologia i paleontologia nie są najważniejszą dziedziną nauki, i to budzi we mnie wątpliwości, czy właściwie obrałem sobie specjalność. Czuję się jakoś na uboczu prawdziwego życia. Chciałoby się być w liczbie tych, którzy wyzwalają energię atomową dla naszej ojczyzny. Kraj socjalizmu powinien mieć najpotężniejszą i najlepszą fizykę. Czy słusznie mówię, Żeniu?

— To wszystko jest słuszne — odpowiedziała dziewczyna — ale jeśli ktoś nie jest zdolny do matematyki? Na przykład ja jej nie lubię — jak więc mogę pracować w dziedzinie fizyki?

— To nie jest takie straszne. Według mego zdania, w niektórych działach fizyki wcale nie potrzeba tyle matematyki… Czego potrząsasz głową? — zwrócił się do drugiego aspiranta, który w milczeniu przysłuchiwał się ich rozmowie.

— A jednakże paleontologia jest bardzo ciekawa! — westchnęła dziewczyna. — Oczywiście fizyka jest ważniejsza. Ale mnie się zdaje, że i tutaj można przynieść wiele pożytku… Wiedza…

Drzwi otwarły się z hałasem i do pokoju wbiegła chudziutka, zgrabna dziewczyna z rolką milimetrowego papieru w ręce.

— Koledzy, przyjechał Ilja Andrejewicz Dawydow! — Widziałam go w kancelarii. Powiedział, że zaraz tu przyjdzie. Trzeba się przygotować! A wy tutaj z Miszką tylko się rozmowami zajmujecie!

Żenią obejrzała się w stronę drzwi:

— My tu z Michałem rozprawialiśmy o poważnych rzeczach.

— Domyślam się, o jakich poważnych sprawach: aby rzucić paleontologię i zająć się energią atomową. Już cię od razu biorą! Ginie nieznany geniusz! Wiecie co, zapytajmy Ilji Andrejewicza, jak on się na to zapatruje. Podobno, gdy jest wściekły klnie na czym świat stoi!

— Oszalałaś, Tamaro! — zdenerwował się Michał. — Czy można powiedzieć wielkiemu uczonemu, że jego nauki nie uważamy za ważną! My, jego aspiranci!

— A ja nie zlęknę się i zapytam! — uparła się Tamara. — Należy wreszcie postawić kropkę na wszystkich naszych rozmowach. Zamęczyłeś nimi Żenię, a mnie też znudziłeś.

Ktoś głośno zapukał do drzwi. Michał natychmiast zeskoczył ze stołu. Żenią mimo woli poprawiła sobie włosy. Wszedł Dawydow, uśmiechając się szeroko, wypoczęty i ogromny, przywitał się i w kilku słowach opowiedział o swojej podróży.

— A teraz wy opowiadajcie. O waszych osiągnięciach i o tym, co was ciekawi? Zaczniemy od pani, Tamaro Mikołajewno!

Tamara uśmiechnęła się z zażenowaniem:

— A czy można o coś zapytać w sprawie ogólnej? — zaczęła. — Czy pan się nie śpieszy?

Michał w komicznym swoim strachu, wzniósł za plecami Dawydowa oczy do góry.

— Zupełnie się nie śpieszę — odpowiedział Dawydow. — Nawet lubię, gdy mi się zadaje pytania.

— Ilja Andrejewiczu, Michał… i my wszyscy zastanawialiśmy się, czy dobrze obraliśmy specjalność.

W takich czasach, nasze skamieliny… Na przykład, Michał mówił, że trzeba uczyć się fizyki… Byliśmy na wykładzie Piętrowa — nie wszystko było zrozumiałe, ale strasznie ciekawe! — Tamara wypowiedziała to wszystko jednym tchem, zatrzymała się, westchnęła i zakończyła pośpiesznie: — Chciałam zapytać o pańskie zdanie w tej kwestii. Jak pan nam radzi?

Dawydow spoważniał, nachmurzył się i wbrew przewidywaniu Tamary wcale się nie rozgniewał. Wyciągnął powoli papierośnicę.

— Okno otwarte, więc można palić. Pytanie jest poważne. Rozumiem was dobrze. W okresie wielkich przewrotów w technice te nauki, które stoją na uboczu, muszą wydawać się nieważne. I wy, młodzież, co zresztą jest zjaw iskiem naturalnym, wahacie się nie bacząc na to, że posiadacie już pewną specjalność. Ja bym się także wahał… Ale oto co wam powiem…

Dawydow zapalił papierosa i w zamyśleniu patrzył na unoszący się do góry dym.

— Są ludzie — powiedział powoli profesor — którym obojętny jest wybór drogi naukowej. Przypadek, wyrachowanie — i będą zajmować się wszystkim co wypadnie. I nawet z dużym powodzeniem, z dobrymi wynikami. Ale ja nie uważam ich za prawdziwych uczonych. W każdym wypadku wybór gałęzi wiedzy — zostaje określony przez osobiste zamiłowania, zdolności, upodobanie. Tylko wtedy, jeśli rozum wasz będzie pożądał wiedzy i chwytał ją, jak chwyta powietrze człowiek, który się dusi — tylko wtedy będziecie prawdziwymi twórcami nauki, którzy nie szczędzą sił w swoim dążeniu naprzód, którzy stapiają swoją indywidualność w jedną całość z nauką. Na początku sam się wahałem. Z wykształcenia jestem inżynierem, lubię technikę, ale zasadniczo mam upodobanie do nauk historycznych. Dlatego też zajmuję się najstarożytniejszą historią Ziemi i życia — niezależnie od tego, czy jest to dobre lub złe, ale wypełnia mi życie bez reszty. Oczywiście może nawet szkoda, że nie jestem fizykiem i nie tworzę w tej chwili tego, co jest najważniejsze, ale chodzi o odpowiednie skombinowanie moich zdolności i zainteresowań ze sprawami, które mogą przynieść największy efekt, jeżeli będą harmonizować z obraną przeze mnie drogą. A najwięcej powinniście bać się zwątpienia, obojętności, połowiczności i pytań—a czy warto, a po co? Bo wtedy nie będziecie warci nawet grosza!

Poza tym nie należy umniejszać znaczenia naszej nauki. Jej „jutrzejszy dzień” nastąpi może później niż w innych dziedzinach wiedzy, ona stanie się niezbędna dopiero wtedy, kiedy będziemy mogli wręcz przystąpić do badań nad człowiekiem. Nasz organizm — jest historyczną, najbardziej skomplikowaną kombinacją ewolucyjnych nawarstwień, poczynając od ryby aż do najwyższych ssaków. Zrozumienie we właściwy sposób biologii człowieka jest niemożliwe bez poznania całej drabiny ewolucyjnej. Od tego zaś zależy całkowicie medycyna przyszłości, zachowanie człowieka, jako gatunku i jeszcze wiele innych spraw. Obecnie zagadnienia te są jeszcze bardzo dalekie od nas, ale stają się bliższe z każdym dniem. Dla tych zagadnień szukamy dokładnych podstaw naukowych. Porzucić naszych badań nie wolno także dlatego, że człowiek, który buduje przyszłość, powinien posiadać ogólny poziom kultury, dużą wiedzę i szerokie horyzonty. Nauka rządzi się własnymi prawami rozwoju, które nie zawsze zbiegają się z praktycznymi potrzebami dnia dzisiejszego. I dlatego uczony nie może być wrogiem współczesności, ale nie może tkwić tylko we współczesności. Musi przodować, gdyż w przeciwnym razie będzie tylko biurokratą. Bez teraźniejszości — jest fantastą, bez przyszłości — wyrazicielem tępoty. A przecież już Piotr Wielki rozumiał to doskonale. Przypomnijcie sobie jego zarządzenie dotyczące obowiązku zbierania kości wykopaliskowych, a działo się to w tamtych czasach w biednym, niekulturalnym kraju.

Dawydow zgasił papierosa i przez nieuwagę rzucił na podłogę. Aspiranci nie spostrzegli tego. Żenią przechyliła się poprzez stół patrząc na Dawydowa. Tamara stała ze zwycięsko podniesioną głową, a Michał posępnie opuścił oczy.

— Teraz rozpatrzmy tę sprawę z innej strony — kontynuował Dawydow. — W tym wypadku również nie należy przesadzać. Siła broni atomowej jest ogromna, ale w żadnym razie nie jest absolutna. Mówić o niebezpieczeństwie grożącym cywilizacji i bezradnie opuszczać ręce — nie wolno — tak postępują niektórzy inteligenci na Zachodzie, starając się w ten sposób usprawiedliwić swoją bezczynność. Obecnie technika znacznie wyprzedza tam osiągnięcia kulturalne. Ludzie zdobywają wciąż większą władzę nad przyrodą, zapominając o konieczności wychowania i przekształcenia człowieka, który często nie bardzo wyprzedza swoich przodków jeśli chodzi o stopień świadomości społecznej. A wy, młodzież radziecka, chcecie być orędownikami kultury, chcecie walczyć o przyszłe szczęście ludzkości. Musicie więc wierzyć w przyszłość naszego kraju i bez wahania iść po obranej drodze! Możliwe, że grozi nam nowa wojna, choć wątpliwe jest, by to nastąpiło szybko; wojna ta będzie decydującym zderzeniem starego świata z nowym. Wykonując dalej naszą pracę, będziemy walczyć o naszą kulturę. Jest to szlachetny cel — bronić ją przed barbarzyństwem uzbrojonym podług ostatniego słowa techniki. A następnie, czy wyobrażacie sobie, czym w danej chwili jest energia atomowa? — Większość pierwiastków spośród dziewięćdziesięciu dwóch posiada bardzo a bardzo trwałe jądra. Ażeby je rozbić, należy zużyć energię większą od tej, jaką otrzymalibyśmy z ich rozpadu. I to nie jest przypadek. W okresie miliardów lat, kiedy tworzyła się substancja naszej planety, zarówno jak i innych planet, w procesach przemiany materii gwiezdnej zaszedł jakby dobór — wszystko, co było nietrwałe, rozpadło się, niejako przepaliło, przeszło w formy bardziej stałe. Mniej stałe w stosunku do rozpadu są pierwiastki początkowe tablicy Mendelejewa aż do tlenu, zwłaszcza lit, beryl, bor, węgiel. Ale maszyna atomowa, której praca opierać się będzie na tych pierwiastkach, działać będzie tylko przy użyciu kolosalnych mas materii, przy olbrzymich temperaturach i ciśnieniach. W gwiazdach te właśnie pierwiastki stanowią podstawę ich energetyki. Na razie nie możemy ich wykorzystać i według mego zdania nie prędko potrafimy to uczynić, gdyż potrzebne są specjalne warunki ilościowe, aby nastąpiły ich reakcje łańcuchowe. Obecnie możemy wykorzystywać reakcje łańcuchowe w pierwiastkach umieszczonych na końcu tablicy Mendelejewa, mianowicie tych, które posiadają największy ciężar atomowy. To także nie jest przypadkiem — gdyż najcięższe pierwiastki są ogromnie bogate w neutrony[13] i łatwo podlegają rozpadowi powodując łańcuchową reakcję neutronową[14] — jedyną, jaką możemy w danej chwili technicznie wykorzystać. A rozpadu tego nie należy wyobrażać sobie jako zupełnego rozpadu całego atomu. Atom ciężkiego pierwiastka rozpada się jakby na dwie części, a każda z nich tworzy trwałe pierwiastki, znajdujące się w środku tablicy Mendelejewa. Przy tym wyzwala się częściowo energię, która jest energią bomby atomowej. Oczywiście, że do całkowitego rozpadu jest jeszcze bardzo daleko i niemniej daleko jest do reakcji łańcuchowej pierwiastków trwałych.

Na razie nasze opanowanie energii atomowej sprowadza się do niecałkowitego jeszcze opanowania właściwości najcięższego pierwiastka — uranu — ostatniego w tablicy — do rozpadu na dwa lżejsze pierwiastki. To jednak nie jest jeszcze opanowanie energii każdej substancji, jak wy sobie to wyobrażacie. Uran, według swego położenia w tablicy, znajduje się na samym krańcu naturalnych pierwiastków trwałych. Wiecie o tym, że można zwiększyć ciężar atomowy uranu i otrzymać sztuczne pierwiastki, które wybiegają poza granicę tablicy — neptun i pluton, dziewięćdziesiąty trzeci i dziewięćdziesiąty czwarty pierwiastek. Uran można zamieniać dalej, tworząc dziewięćdziesiąty piąty i dziewięćdziesiąty szósty — ameryk i kiur, itd. do setnego i wyższego numeru. Wszystkie one są nietrwałe, podlegają połowicznemu rozszczepieniu. Energia połowicznego rozpadu plutonu stanowi wybuchową siłę bomb atomowych, tak samo jak energia nietrwałej formy uranu — tak zwanego izotopu[15] dwieście trzydzieści pięć. Bez wątpienia w kosmicznych procesach przemiany materii istniały dawniej pierwiastki cięższe niż uran, które następnie jednak przeszły w stałe formy podstawowych dziewięćdziesięciu dwóch pierwiastków. Dlatego uran możemy rozpatrywać jako pozostałość tych „ultraciężkich” pierwiastków, a zachował się on dlatego, że był w stanie rozproszonym, poza tym znajdował się w górnych warstwach skorupy ziemskiej, gdzie przy niewysokich temperaturach i niedużym ciśnieniu jest pierwiastkiem niemal trwałym. Uran i prawdopodobnie drugi zbliżony do niego ciężki pierwiastek, tor, pozostaną na długo podstawą energii atomowej, gdyż między wykorzystaniem zdolności uranu do połowicznego rozpadu i wykorzystaniem energii substancji innych pierwiastków istnieje głęboka przepaść i jest wątpliwe, czy prędko będziemy ją mogli przekroczyć. Ale uran i tor — są to pierwiastki nader rzadkie, a Zapasy ich w świecie są bardzo nieznaczne. Dlatego na razie nagromadzone zapasy substancji wybuchowych dla bomb atomowych i pocisków odrzutowych są bardzo nikłe.

— Do telefonu, Ilja Andrejewiczu. — Prosi międzymiastowa! — rozległ się głos za drzwiami.

— Zaraz, zaraz! — Dawydow zmarszczył czoło. — Ale, oto co chciałem wam opowiedzieć o energii atomowej… Uranu jest niewiele, jego zapasy mogą być zużyte bardzo szybko. Dlatego spoglądając w przyszłość powinniśmy zdobyć ogromne zapasy tego drogocennego pierwiastka. I my… — Profesor nagle umilkł, potarł skronie i patrzał nieruchomym spojrzeniem ponad głowy swoich interlokutorów. — Ogromne zapasy uranu… Resztki pozostałe podczas kształtowania się planety — cicho wyszeptał Dawydow. — Ech, do stu tysięcy diabłów! Tak…

Profesor jakby się zakrztusił i szybko wyszedł z pokoju aspirantów.

— Cóż to się zdarzyło z Ilją Andrejewiczem? — wykrzyknęła Tamara, przerywając ogólne, pełne zdumienia milczenie. — Mogę przysiąc, że omal nie wypowiedział jakiegoś przekleństwa.

— Cóż ty wymyślasz, Tamaro — z oburzeniem odpowiedziała Żenia. — Po prostu przerwali mu i ten nieszczęsny telefon wszystko popsuł… A jak ciekawie mówił.

— Zapewniam cię, że coś się z nim stało. Z twojego miejsca nie mogłaś go dobrze obserwować. Zmienił się na twarzy, jakby ujrzał ducha.

— Zupełnie słusznie, Tamaro — przytaknął Michał — ja także to zauważyłem. Może mu przyszła do głowy jakaś ciekawa myśl.

Przypuszczenie Michała było słuszne. Dawydow szedł korytarzem i wszystkie jego myśli skoncentrowały się dookoła powstałego nagle przypuszczenia. Uczony przeniósł się myślami do okresu sprzed dwóch lat, kiedy pod wrażeniem strasznej fali, która spustoszyła wyspę, wpatrywał się z pokładu w głębiny oceanu i w mózgu jego formowała się nieśmiała myśl o siłach, które wywołują ruchy skorupy ziemskiej. Od tej chwili bez przerwy dobierał fakty i rozmyślał, przechodząc stopniowo od tych współczesnych zjawisk do bardziej potężnych w czasie i przestrzeni procesów tworzenia się gór w przeszłości. I czy obecnie sam los nie daje mu do ręki dowodów słuszności jego przypuszczeń?

Dawydow wziął słuchawkę. Odpowiedzi nie było, ale on machinalnie wciąż przyciskał słuchawkę do ucha i myślał o swoich sprawach. Dwadzieścia lat dręczyła Dawydowa zagadka pól śmierci dinozaurów w Azji Środkowej. Wzdłuż podnóża Tiań-Szania ciągną się gigantyczne skupienia kości ogromnych jaszczurów. Miliony okazów w różnym wieku leżą pogrzebane na tych cmentarzyskach. Ale dawniej cmentarzyska te były jeszcze większe, gdyż obecnie mamy do czynienia z ostatnimi miejscami, w których one występują. Zostały one rozmyte w okresie trzeciorzędowym[16] w czasie dalszego wznoszenia się gór. Co mogło wywołać taką masową śmierć tych istot, i to właśnie w tym miejscu? Wszak nie wymierały z jakichś nieznanych przyczyn! Nie, masowa zagłada dinozaurów zbiegła się z początkiem wielkiej alpejskiej epoki górotwórczej, kiedy podniosły się szczyty: Tiań-Szań, Himalaje, Kaukaz i Alpy. Zbiegła się również w przestrzeni terytorialnie. Wówczas, przed siedemdziesięciu milionami lat, w końcu okresu kredowego, grzbiety te powoli wyginały się w rzędy równoległych fałdów zupełnie tak, jak to się dzieje obecnie na Oceanie Spokojnym. Różnica tkwi w tym, że fałdy tienszańskiego okresu kredowego tworzyły się nie na Oceanie, lecz na kontynencie, na skraju morza, i przestrzeń ta była zamieszkała przez zwierzęta lądowe. Poza tym w epoce kredowej tworzenie się fałdów skorupy ziemskiej odbywało się w większej aniżeli obecnie skali. Te same procesy tworzenia się gór wtedy i obecnie zachodzą pod wpływem sił powstałych z rozpadu uranu w głębinach skorupy ziemskiej albo, ściślej mówiąc, pod wpływem rozpadu pierwiastków ciężkich w ogólności. Jeżeli to przypuszczenie jest sł uszne, to nie ma nic niemożliwego w tym, że energia reakcji łańcuchowych w niektórych okolicach w pewnych momentach przedostawała się na zewnątrz, chociażby w postaci potężnego promieniowania. Wytworzyła się obszerna przestrzeń, niosąca w ciągu tysiącleci śmierć wszystkiemu, co żyło, i tutaj właśnie zwierzęta ginęły milionami, przybywając wciąż z bezpiecznych połaci ziemi.

Nic oczywiście nie mogło uprzedzić pozbawionych mózgu jaszczurów o grożącej im, nieuniknionej zagładzie. W okresach rozmywania przez wodę drobne pozostałości nie zachowały się, natomiast ogromne, mocne kości dinozaurów zostały, jeszcze teraz zadziwiając nas swoimi rozmiarami i nadzwyczajną ilością. Taki zbieg okoliczności nie jest przypadkowy!..

A jeśli i ten drugi zbieg okoliczności nie jest przypadkowy? Dlaczego ślady gwiezdnych przybyszów znaleźliśmy także w okolicach górzystych wzniesień tamtego okresu?

Potężne promieniowanie, śmiercionośne dla dinozaurów, można oczywiście uchwycić za pomocą przyrządów. Jeżeli „oni” błąkali się tam, gdzie tysiące lat później rozpoczęło się masowe wymieranie dinozaurów, czy nie oznacza to, że szukali źródeł energii atomowej… może była im potrzebna dla powrotu na swoją planetę… ale jeśli tak było — do diabła — z tego można wysnuć dwa bardzo ważne wnioski: Musimy szukać śladów tych przybyszów z gwiazd, tych gości z nieba na Ziemi, właśnie tutaj, wzdłuż Tiań-Szania i Himalajów — najmłodszych górskich okolic Ziemi. Właśnie tam, gdzie ich szukaliśmy i szukamy! I drugie — jeśli procesy tworzenia się gór i działalność wulkaniczna powstają dlatego, że w skorupie ziemskiej od czasu do czasu tworzą się koncentracje uranu lub innych ciężkich pierwiastków, w których występują reakcje łańcuchowe, to można się spodziewać, że istnieje możliwość znalezienia pozostałości tych koncentracji w dostępnych dla nas głębinach skorupy ziemskiej na odnośnych terenach geograficznych. Gdyby mi się udało znaleźć ślady niebiańskich gości właśnie w miejscach, gdzie tworzą się góry, to miałbym pewność, że…

— Proszę mówić! — rozległ się nagle w słuchawce głos — łączę z Ałma-Atą!

Dawydow drgnął, potok myśli został nagle powstrzymany. Ałma-Ata mogła

podać ważne wiadomości, z miejsca budowy kanałów.

Daleki, ale wyraźny głos wymówił jego imię. Dawydow poznał sekretarza Instytutu Geologicznego.

— Ilja Andrejewiczu, rano dzwonił Starożyłow z budowy 5. Znaleziono tam szkielety dinozaurów, uszkodzone czy też nieuszkodzone, tego nie mogłem zrozumieć, gdyż źle było słychać. Starożyłow prosił, abym się z wami połączył. Uważa wasz przyjazd za konieczny. Co mam mu zakomunikować?

— Proszę zawiadomić go, że wyjeżdżam jutro samolotem — powiedział szybko Dawydow.

— Mam jeszcze dwie sprawy — mówił dalej sekretarz. — Ale skoro przyjeżdżacie tutaj, omówimy to na miejscu. A zatem oczekujemy was. Pozdrowienia dla wszystkich!

— Bardzo dziękuję! — radośnie krzyknął Dawydow. — Ukłony dla wszystkich, do zobaczenia!

Dawydow pośpieszył do Kolcowa i poprosił administratora, ażeby zamówił bilet lotniczy.