Droga wiła się brzegiem wąskiej rzeczki. Wysokie ściany wąwozu krzyżowały się w oddali swoimi pochyłościami, które opadały stromo z prawej i lewej strony ku rzece.
Najbliższe urwisko czerniło się surowo w zacienionym pasie z lewej strony. Jodły jak strzały ustawiły się szeregiem wzdłuż zębatej, skalnej ściany. Wznoszące się pochyłości wydawały się u góry coraz jaśniejsze, a najdalsze okryte były jakby lekką, perłową mgłą. Nieco na uboczu wznosił się okryty śniegiem występ, który przechodził w potężny grzbiet górski, śnieg osuwał się wydłużonymi, białymi pasmami po jego szarych, kamienistych zboczach, a na wierzchołku, gdzie olśniewająco biała warstwa śniegu wygładzała występy skał — wielki biały obłok powoli, jak biała łódź, wlókł się po śnieżnej przełęczy górskiego grzbietu.
Droga okrążyła strome urwisko i zaczęła się wznosić ku przełęczy, garbiąc się i wyginając. Maszyna rozgrzewając się wyła; dął czysty, zimny wiatr, wdzierając się w szpary na wpół otwartych szyb.
Dawydow nie spostrzegł, jak minęli przełęcz, raczej odgadł to nie słysząc więcej szumu motoru. Maszyna pomknęła w dół, tam, gdzie otwierała się równa jak stół dolina, okrążona potrójnym łańcuchem występów górskich.
Na dole, wyżłobione fantastycznymi wypłuczyskami lub podnoszące się w postaci wysokich wieżyczek i zaokrąglonych kopuł, ciągnęły się czerwone piaskowce i glina. Drugi występ masywnych skał był jakby najeżony pasmami jodeł, które wydawały się czarne na szaro-fioletowej powierzchni zbocza. W wysokości zaś, połyskując zwycięsko swoją nieprzystępną bielą, ciągnął się zębaty łańcuch górski, niby mur ochronny olbrzymiego zamku, który broni doliny.
A tam, na dole widać było wyraźną bruzdę, która pruła równy step, nasyp olbrzymiej tamy, zwały ziemi, głębokie kotliny, domki, osiedla i rzędy długich, białych namiotów.
Dawydow przyzwyczaił się już do widoku ogromnego budownictwa, które na początku zdumiewało go, ale obecnie ze wzruszeniem patrzył na ażurowe sploty rusztowań konstrukcji betonowych. Tutaj widocznie mieściła się centralna elektrownia wodna. Przy odsłonięciu warstw znaleziono szkielety dinozaurów; było to cmentarzysko, powstałe jeszcze wtedy, kiedy dookoła nie było tych wysokich gór. Góry te podniosły się później — powstały na skutek potężnych reakcji atomowych, które odbywały się w głębinach skorupy ziemskiej. Ale promieniowanie mogło się przedostać tutaj i mogło właśnie sprowadzić gwiezdnych przybyszów, poszukujących energii atomowej.
Maszyna zatrzymała się koło długiego, białego domu.
— Jesteśmy na miejscu, towarzyszu Dawydow — powiedział szofer otwierając drzwiczki. Zdrzemnęliście się trochę? Droga dobra, pospać można…
Dawydow ocknął się, wyszedł z samochodu i ujrzał Starożyłowa, który w pośpiechu szedł ku niemu. Twarz badacza, o wystających koś ciach policzkowych, zarosła aż do oczu gęstą szczeciną, szare ubranie robocze całe okryte było żółtym kurzem. Błękitne oczy jego błyszczały radośnie.
— Naczelniku (kiedy Starożyłow był jeszcze studentem dużo podróżował z Dawydowem i od tego czasu uporczywie nazywał go naczelnikiem, podkreślając przez to jak gdyby swoje prawo do przyjaźni zawartej w czasie wspólnych wędrówek) — możliwie, że ucieszę pana! Długo czekałem i doczekałem się! Proszę odpocząć, zjeść coś i pojedziemy. To są ostatnie odsłonięcia warstw z południowej strony o kilometr stąd.
— Ależ nie jestem wcale zmęczony. Jedźmy natychmiast. — przerwał Dawydow. Starożyłow uśmiechnął się jeszcze szerzej.
— Doskonale, naczelniku! — krzyknął wsiadając do auta i usiłując nie spostrzegać niezadowolonego szofera, który spoglądał na niego z ukosa, wyraźnie nie dowierzając czystości jego ubioru.
— Jak tylko usunęliśmy ogromną warstwę eolicznego[17], ubitego piasku — pośpiesznie opowiadał Starożyłow — natychmiast natknęliśmy się na szczątki dinosaurów. Na początku znaleźliśmy kilka rozrzuconych kości, potem odkryliśmy ogromny szkielet monoklona[18], który się cudownie zachował. Okazało się, że czaszka jego przebita jest na wylot, właśnie na wylot. I cóż na to powiecie, Ilja Andrejewiczu… wąziutki, owalny otworek!
Dawydow zbladł, kąciki jego ust drgały nerwowo.
— I co dalej? — wykrztusił wreszcie.
— Dalej na dużej przestrzeni nie napotkaliśmy na nic więcej, a przedwczoraj, przy samej granicy wykopu, znaleźliśmy stos kości, nie były to jednak przypadkowe kości, raczej odnosi się wrażenie, że są to części kilku szkieletów. Dziwne: kości mięso i trawożernych leżą razem. Określiłem to podług tylnej łapy ogromnego karnosaura[19], obok którego sterczą kopyta jakiegoś ceratopsa[20]. Niektóre kości są pogruchotane jak od uderzenia potężnej siły. Nie mogłem się zdecydować na rozkopywanie tego stosu bez was… Tutaj, na prawo, tam zjeżdża się aż do dna — zwrócił się Starożyłow do szofera — i na lewo.
Po kilku minutach Dawydow pochylił się nad ogromnym szkieletem, którego białe kości wyraźnie odcinały się na tle żółtego piasku. Starożyłow starannie oczyścił go od góry, polakierował w celu ochrony przed uszkodzeniem i zostawił w tym stanie do przyjazdu Dawydowa.
Dawydow przeszedł obok wyciągniętego ogona i kurczowo skręconych łap i uklęknął przed potworną ogromną głową z długim na kształt sztyletu rogiem, który koronował pysk potwora, podobny do jakiegoś ogromnego dzioba. Pierścienie kostne dla ochrony oczu, które zachowały się w pustych oczodołach, nadawały potworowi wyraz na zawsze zastygłego okrucieństwa.
Wkrótce profesor odnalazł poniżej lewego oka owalny otwór, znany mu już z kości w Sikanu, które przysłał Szatrowowi Tao-Li. Otwór przebijał czaszkę na wylot, tylny otwór leżał na ciemieniu, poza prawą orbitą, która jeszcze znajdowała się w skałach.
Tak, nie ulegało wątpliwości, że „oni” byli tutaj! Decyzja prowadzenia poszukiwań w granicach Związku Radzieckiego była słuszna! Ale jakie jeszcze ślady przybyszów mogą być wykryte i czy pozostały w ogóle jakieś ślady?
Dawydow obejrzał skraj tego miejsca, na którym były zgromadzone szkielety, znalezione w ścianie wykopu. Na tych kościach, które były już odkopane, nie znaleziono śladów ran. Złamania, o których wspominał Starożyłow, nastąpiły już widocznie po śmierci. Kości zostały złamane już po pogrzebaniu w piaskach, które nastąpiło na skutek osiadania i zgęszczenia mas skalnych, jak to się często zdarza.
Dawydow zarządził, aby usunięto masy skalne ponad skupiskiem kości i zabrano się od razu do ich oczyszczenia na całej przestrzeni skupiska.
— Należałoby to objąć jak najszerzej, ażeby można było opisać dookoła kontury — ze zwątpieniem w głosie powiedział profesor — ale my po prostu nie mamy środków na wykopanie takiej ogromnej przestrzeni. Tu trzeba wyrzucić co najmniej pięć tysięcy metrów sześciennych ziemi.
— Niepotrzebnie się martwisz, naczelniku! — szeroko uśmiechnął się Starożyłow. — Robotnicy tak są zainteresowani znalezieniem tych rogatych „krokodyli”, jak je nazywają, że sami zaofiarowali swą pomoc w tym, aby „rozkopać odpowiedzialnie” to miejsce. Właśnie w ten sposób wyraził się pewien brygadier, gdy wysłuchał mego wykładu. Pojutrze jest niedziela i do kopania wyjdzie dziewięciuset ludzi.
— Dziewięciuset! Przeklęta siła! — krzyknął Dawydow.
— Nie, nie przeklęta, po prostu siła! — dumnie odpowiedział Starożyłow.
— Administracja daje nam do dyspozycji sześć ekskawatorów, przenośniki, ciężarówki — jednym słowem wszystko, co będzie potrzebne. Przeprowadzimy takie odsłonięcia warstw, jakich jeszcze świat nie widział.
Profesor zaklął z zachwytu. Praca w całej swej potędze szła z pomocą nauce bezinteresownie i z zapałem. Dawydow poczuł nadzwyczajną pewność i wiarę w powodzenie swoich poszukiwań. Dziesiątki tysięcy ton ziemi, która kryła w sobie tajemnice nauki, nie wydawały się już tak straszne. Dawydow zapomniał o wszystkich swoich zwątpieniach, trudnościach, niepowodzeniach i poczuł w s obie niezwykłą moc. Przy takiej pomocy potrafi zmusić do odpowiedzi te bezwładne masy piasków, które martwo leżały siedemdziesiąt milionów lat… Dawydow nawet nie pomyślał, że prace te mogą się okazać bezowocne, że mogą mu nie dać odpowiedzi ani sposobności znalezienia śladów gwiezdnych przybyszów.
Zwłaszcza teraz, kiedy w odległości stu pięćdziesięciu metrów leżał szkielet jaszczura, zabitego bronią ludzką…
— Naczelniku, proszę oznaczyć przestrzeń do odsłonięcia! — rozległ się głos Starożyłowa. — Proszę wziąć pod uwagę, że granica eolicznych piasków ciągnie się ukośnie, przebiegając z północno-zachodu na południowy wschód. Bardziej na lewo wbija się klinem pasmo piasków pochodzenia rzecznego.
Profesor wszedł na pochyłość wykopu i długo coś obmyślał, wyliczając i patrząc na kawałek stepu, który ciągnął się do stóp góry.
— Może zrobimy kwadrat poczynając od tamtego słupa na prawo i kończąc tutaj?
— Wtedy lewy kąt zaczepi o piaski rzeczne — odpowiedział Starożyłow.
— Doskonale! Właśnie tego chcę, abyśmy przeszli brzegiem dawnego potoku. Obok miejsca, gdzie ongiś była woda… A więc zaczynamy odmierzać i ustawiać słupki. Czy macie przy sobie taśmówkę?
— Po co taśmówka? Odmierzymy krokami, nie skąp, naczelniku! Zdjęcia terenu zrobimy po wykopaniu.
— Postaram się nie skąpić — uśmiechnął się profesor na myśl o zapale współpracownika. — Zaczynamy. Proszę więc iść do tamtego pagórka… Chciałbym jeszcze dzisiaj zatelegrafować do profesora Szatrowa.
* * *
Na miejscu, gdzie przed dwunastu dniami Dawydow z pomocnikami odmierzał krokami pagórkowaty, porośnięty piołunem step, obecnie rozpościerał się ogromny, na dziewięć metrów głęboki wykop. Wicher kręcił w nim słupy kurzu, które unosiły się z wygładzonej mocno ubitej powierzchni kredowych piasków. Wzdłuż wschodniego skraju wgłębienia żółty kolor skał przechodził w szary, jakby stalowy. Starożyłow biegał tam i z powrotem wydając rozkazy zastępowi swoich pomocników, którzy przekopywali piasek i oczyszczali znalezione szkielety. Dawydow zawezwał z Moskwy wszystkich preparatorów Instytutu oraz czterech swoich aspirantów, odwołał, z budowy numer dwa, jednego naukowca. Trzydziestu robotników pod kierunkiem dziesięciu specjalistów zagłębiało się w pokłady piasków, zawierających kości, przesuwając się wciąż bliżej i bliżej ku granicy szarych skał, gdzie napotykali jedynie na odłamki kości i ogromne skamieniałe pnie iglastych drzew.
Słońce okrutnie prażyło z góry, piasek był gorący, ale ludzie nie zwracali na to uwagi, pochłonięci swoją pracą.
Dawydow opuścił się do leja i przystanął obok wielkiego skupiska kości, które zauważył jeszcze w wykopie. Tam znaleźli szkielety sześciu dinozaurów, których kości były pomieszane. W odległości sześćdziesięciu metrów na wschód został odnaleziony szkielet olbrzymiego drapieżnika, który leżał samotnie niedaleko granicy piasków rzecznych. Obok tego szkieletu znaleziono jeszcze trzy szkielety drapieżnych jaszczurów — mniej więcej wielkości psa. Dalej w całym leju niczego więcej nie znaleziono, nie było też przedziurawionych kości, przestrzelonych tajemniczą bronią. Dawydow z trwogą oglądał rozkopaną część leja, jak gdyby obliczał szanse, jakie mu jeszcze pozostały.
— Ilja Andrejewiczu, proszę zbliżyć się do nas — rozległ się głos Żeni. — Znaleźliśmy żółwia.
Dawydow odwrócił się i powoli poszedł w kierunku szkieletu drapieżnego dinosaura. Żenia z Michałem już drugi dzień odkopywali i oczyszczali ogromną głowę z otwartą paszczą, zapełnioną okropnymi, zagiętymi zębami. Żenia podniosła się na spotkanie profesora, zmarszczyła się od bólu w zdrętwiałych nogach, ale natychmiast uśmiechnęła się wesoło. Biała chusteczka podkreślała opaleniznę jej twarzy, na której błyszczały kropelki potu.
— Tutaj! — powiedziała Żenia wskazując w głąb jamy instrumentem, służącym do preparowania. — Żółw! Leży prawie zupełnie pod czaszką! Proszę do nas! — Dziewczyna lekko skoczyła na dół. — Oczyściłam pancerz żółwia — mówiła dalej Żenią. — Jest bardzo dziwny, o jakimś perłowym połysku, i rzeźba na pancerzu jest niezwykła.
Dawydow z trudem pochylił swoje masywne ciało w ciasnym rowie, zaglądając pod olbrzymią czaszkę drapieżnego dinozaura. Z wilgotnej i dlatego ciemniejszej skały wystawała mała kopuła o średnicy około dwudziestu centymetrów. Powierzchnia tej kopuły pokryta była ornamentem utworzonym z wgłębień i rowków, które zachowały ślady układu promienistego. Kolor kości był niezwykły — ciemnofioletowy, prawie czarny — i bardzo wyraźnie odbijał od białych kości czaszki dinozaura. Niezwykły był również perłowy połysk tej dziwnej, gładkiej, jakby polerowanej kości, która świeciła matowo w cieniu na dnie jamy.
Wszystko rozpłynęło się przed oczyma Dawydowa. Stękając zbliżył twarz do dziwnego znaleziska i zaczął z największą ostrożnością koniuszkami palców oczyszczać je z piasku. Profesor zauważył pomiędzy oddzielnymi kośćmi szew, który przechodził środkiem kopuły, i drugi, który przecinał ją w poprzek, bliżej jednego końca.
— Zawołajcie Starożyłowa, prędzej! — zawołał Dawydow podnosząc twarz nabiegłą krwią. — I robotników dawajcie!
Zdenerwowanie uczonego udzieliło się Żeni. Dźwięczny głos dziewczyny rozległ się ponad rozkopanymi piaskami. Starożyłow przybiegł błyskawicznie, jak się zdawało Dawydowowi, który był pogrążony w kontemplacji dziwnego przedmiotu.
Cierpliwie, powoli, delikatnie, profesor i jego współpracownik zaczęli usuwać skałę dookoła ciemnofioletowej kopułki. Z boku kość nie poszerzała się, ścianki kopuły stawały się pionowe i przybierały kształt nieprawidłowej, lekko ściśniętej półkuli. Dawydow, który oczyszczał swoją stronę, poczuł nagle, że igła preparatorska pogrążyła się w podatną miękkość piasku, jak gdyby w tym miejscu już nie było kości. Przez pewien czas profesor badał granice, aż wreszcie zdecydował się i obrotowym ruchem igły szybko rozsunął ziemię. Piasek zmieciono miękkim pędzlem. Dolny skraj kości był zaokrąglony i pogrubiony dwoma szerokimi łukami, które wcinały się w ścianę półkuli.
Z szerokiej piersi Dawydowa wyrwał się ryk, na dźwięk którego wszyscy współpracownicy drgnęli.
— Czaszka! Czaszka! — zaryczał profesor, śmiało wgłębiając w skałę swój instrument.
Rzeczywiście, oczyszczone z osadu skalnego ogromne, puste oczodoły zaznaczały się zupełnie wyraźnie. Dalej uwidoczniło się szerokie i wypukłe czoło.
Zagadkowa kopuła była po prostu górną częścią czaszki, podobnej do ludzkiej, nieco większej aniżeli u przeciętnego człowieka.
— Wreszcie wpadł w nasze ręce ten niebiański zwierz albo też człowiek! — z bezgranicznym zadowoleniem powiedział profesor, z wysiłkiem prostując się i pocierając skronie.
Poczuł zawrót głowy i ciężko osunął się na ścianę jamy. Starożyłow pośpiesznie schwycił profesora za łokieć, ale ten odsunął go niecierpliwie.
— Do dzieła! Przygotujcie duże pudło, watę, klej — czaszkę należy jak najszybciej wyjąć. Widocznie jest bardzo trwała. Szukajcie dalej, w głębi powinny być kości szkieletu, jego szkieletu! Niechaj robotnicy odsłaniają kolejno wszystkie skały. Szkielet dinozaura należy natychmiast rozłożyć i zabrać. Proszę przekopać wszystko — każdy centymetr przestrzeni. Cały piasek należy przesiać.
* * *
Szatrow szedł wzdłuż korytarza instytutu nie odpowiadając na przywitania napotkanych pracowników. Znalazł się obecnie przed tymi samymi drzwiami, przez które wchodził z pudłem Tao-Li przed dwoma i pół laty. Ale obecnie Szatrow nie przystanął u wejścia, nie uśmiechał się chytrze, myśląc o tym, jak oszołomi przyjaciela niespodziewanym przyjazdem. Z poważną, pełną skupienia twarzą wbiegł prosto do gabinetu.
Dawydow natychmiast odłożył papiery, na których robił jakieś wyliczenia.
— Jesteś po prostu kurierem dyplomatycznym! — zawołał tubalnym głosem. — Taka szybkość jest u ciebie po prostu nieprzyzwoita… Kiedyż to otrzymałeś mój list z opisem wszystkich szczegółów dotyczących znalezionej przez nas czaszki?
— Wczoraj rano. Wyjechałem o piątej. Ale przysięgam, że jestem bardzo urażony. Czy nie można było zawiadomić mnie wcześniej? Po co było pisać post factum? Szalałeś po prostu żądając ode mnie opisu przypuszczalnego wizerunku niebiańskiego zwierzęcia, a kiedy go wreszcie znalazłeś, to milczałeś aż do końca. — Szatrow rozgniewany wzruszył ramionami i zaczął biegać po gabinecie.
— Proszę, nie gniewaj się, Aleksy Pietrowiczu. Ja także chciałem poza tym zrobić ci niespodziankę. Cóż z tego, gdybyś nawet wiedział o tym o dwa tygodnie wcześniej. Denerwowałbyś się tylko i dręczył czekając niecierpliwie w swoim Leningradzie.
— Przyjechałbym tu, słowo daję! — z gniewem krzyknął Szatrow.
— Przyjechałbyś? — zdumiał się Dawydow. — Oglądać odsłonięcie warstw? Widzę, że zupełnie się zmieniłeś, nawet nie przypuszczałem…
Szatrow nie wytrzymał i uśmiechnął się.
Zresztą tak jest lepiej, drogi przyjacielu. Za to zobaczysz w tej chwili niebiańską bestię. — Dawydow podszedł do szafy wesoły i tryumfujący. — Jak zwykłeś mówić — O key! — Dawydow pociągnął drzwiczki, które otworzyły się…
— Zaczekajcie, Ilja Andrejewiczu! — krzyknął Szatrow. — Proszę zaczekać i zamknąć!
Zdumiony Dawydow posłusznie zamknął szafę.
— Nie zdążyłem ci przysłać listu z opisem swoich hipotez — wyjaśnił Szatrow — ale teraz gotów jestem pocierpieć jeszcze kilka minut, by je przeczytać, zanim ujrzę czaszkę niebiańskiego przybysza. To będzie bardzo ciekawy sprawdzian jak dalece rozum nasz zdolny jest do przewidywania oraz do jakiego stopnia słuszna jest metoda analogii, opartych na prawach, rządzących naszą planetą — także dla innych światów.
— Doskonały pomysł! Proszę!
I Dawydow, jakby dla większej pewności, zamknął szafę na klucz i podszedł do stołu. Szatrow wydostał duże arkusze papieru, zapisane równym, dość dużym, wyjątkowo wyrazistym charakterem pisma.
— Nie będę czytał wszystkiego, gdyż nie mam cierpliwości — przyznał się. — Przejrzymy tylko ogólne wnioski. Czy pamiętasz, zgodziliśmy się kiedyś z tym, że ogólny schemat zwierzęcego życia, oparty na cząsteczce białka i energii reakcji tlenowych, musi być taki sam w całym wszechświecie. Doszliśmy również do wniosku, że substancje, z których składają się organizmy, wykorzystane są nie przypadkowo, ale wskutek swego rozpowszechnienia i swoich właściwości chemicznych. Zgodziliśmy się także z tym, że planeta, która najbardziej nadaje się do życia w dowolnym systemie planetarnym — powinna być podobna do naszej Ziemi. Przede wszystkim pod względem energii cieplnej, jaką otrzymuje od swojego słońca — jeśli słońce to jest większe i jaśniejsze od naszego, ta planeta powinna znajdować się dalej; jeśli zaś słońce jest mniejsze i chłodniejsze — warunki ogrzewania podobne do Ziemi mogą być na bliższej tego słońca planecie. Prawdą jest, że większość gwiazd podobna jest właśnie do naszego Słońca.
Po wtóre, planeta ta powinna być dostatecznie wielka, ażeby przyciąganiem swojej masy utrzymać wokoło siebie dostatecznie potężną atmosferę, która będzie bronić ją od chłodu przestrzeni międzyplanetarnych i zabójczych promieniowań kosmicznych. Ale nie powinna być zbyt wielka, aby mogła utracić w początkowym stadium swego istnienia, gdy znajduje się jeszcze w stanie rozżarzonym, znaczną część gazów, których cząsteczki rozproszyłyby się w przestrzeni wszechświata. W przeciwnym razie dookoła planety utworzyłaby się zbyt zgęszczona atmosfera, nieprzenikliwa dla promieni słonecznych i pełna szkodliwych gazów.
Po trzecie, szybkość obrotu dookoła jej osi powinna być zbliżona do szybkości obrotu Ziemi. W wypadku zbyt powolnego obracania się nastąpi zabójcze dla życia przegrzanie z jednej strony i silne ochłodzenie z drugiej: jeśli obrót będzie zbyt szybki, to naruszone zostaną warunki równowagi. Planeta straci swoją atmosferę, spłaszczy się i w końcu rozpadnie się na równiku.
Ergo: siła ciężkości, temperatura i ciśnienie atmosfery na powierzchnię tej planety w zasadzie powinny być względnie podobne jak na naszej Ziemi.
Takie są zasadnicze przesłanki. A zatem najważniejsza kwestia to poznanie podstawowych dróg ewolucji, tworzących istotę myślącą. Jaka jest ta istota? Co jest konieczne dla rozwoju dużego mózgu, dla jego niezależnej pracy, dla myślenia? Przede wszystkim powinny być rozwinięte potężne narządy zmysłów, a z nich najbardziej — wzrok, zdolność stereoskopowego widzenia za pomocą dwojga oczu, która umożliwia widzenie przestrzenne, pozwala dokładnie utrwalać widziane przedmioty, tworzyć sobie dokładne wyobrażenie o ich kształcie i układzie. Zbyteczne jest mówić o tym, że głowa winna znajdować się na przednim końcu ciała, który najbardziej styka się z otaczającym światem, tuż obok powinny być umieszczone organy zmysłów, które winny się znajdować najbliżej mózgu, a to dla skrócenia dróg przekazania bodźców. Następnie istota myśląca powinna się łatwo poruszać, mieć skomplikowane kończyny, zdolne do wykonywania pracy, gdyż tylko dzięki pracy, dzięki nawykowi do pracy zachodzi pojmowanie otaczającego świata i przeobrażenie zwierzęcia w człowieka. Rozmiary stworzenia myślącego nie mogą być małe, dlatego że w małym organizmie nie ma warunków dla rozwoju potężnego mózgu, nie ma potrzebnych zapasów energii. Poza tym mała istota jest zanadto zależna od drobnych przypadków na powierzchni planety: wiatr, deszcz itp. są już dla niej katastrofą żywiołową. A po to, by pojąć świat, należy być w pewnym stopniu niezależnym od sił przyrody. Dlatego stworzenie rozumnie myślące powinno posiadać ruchliwość, dostateczne rozmiary i siłę, a więc posiadać wewnętrzny szkielet podobny do naszych kręgowców. Istota ta nie może być zbyt duża: wtedy zostają naruszone najlepsze warunki wytrzymałości i proporcjonalności organizmu, konieczne dla wykonania nadprogramowej pracy w porównaniu z niemyślącymi istotami, pracy dźwigania ogromnego dodatkowego ciężaru — mózgu.
Ale zanadto się nad tym rozwodzę… Krótko mówiąc, stworzenie myślące powinno być kręgowcem, posiadać głowę i być mniej więcej naszej wielkości. Te wszystkie cechy człowieka nie są przypadkiem. Mózg zaś rozwija się wtedy, jeśli głowa nie jest narzędziem, nie jest obciążona rogami, zębami, potężnymi szczękami, nie ryje ziemi, nie chwyta zdobyczy. Jest to możliwe wtedy, gdy w przyrodzie istnieje dostatecznie posilne pożywienie roślinne; dla naszego człowieka na przykład dużą rolę odegrało pojawienie się roślin uprawnych. To wyzwoliło jego organizm od stałego pożerania niezliczonych ilości masy roślinnej, co było udziałem stworzeń roślinożernych, a także od losu drapieżników — stałej pogoni za żywym łupem i zabijania go. Drapieżne zwierzę, chociaż karmi się pożywnym mięsem, musi jednakże posiadać przyrządy przystosowane do napadania i do zabójstwa, które przeszkadzają rozwojowi mózgu. Jeśli istnieją płody ziemi, to szczęki mogą być stosunkowo słabe, może rozwinąć się ogromna kopuła czaszki zawierającej mózg, która przytłacza sobą pysk. Można by jeszcze wiele powiedzieć o tym, jakie powinny być kończyny, ale jedno jest jasne: człowiek musi posiadać swobodę ruchów, zdolność posługiwania się narzędziami i sporządzania tych narzędzi. Bez narzędzi nie ma i nie może być człowieka. Teraz ostatni wniosek: przeznaczenie kończyn musi być różne — jedne winny wykonywać funkcje poruszania się — nogi, inne muszą być przyrządami do chwytania — ręce, które są przyrządami skomplikowanymi, zdolnymi wykonywać najrozmaitsze ruchy. Wszystko to wiąże się z tym, że głowa musi być podniesiona ponad ziemią, w przeciwnym razie słabnie zdolność percepcji otaczającego świata.
Stąd wniosek — kształt człowieka, jego wygląd jako myślącego zwierzęcia nie jest przypadkowy — odpowiada on najbardziej organizmowi, który posiada ogromny, myślący mózg. Pomiędzy wrogimi życiu siłami kosmosu istnieją jedynie wąskie korytarze, które są wykorzystane przez życie, a które określają wizerunek człowieka. Dlatego każda istota myśląca powinna posiadać wiele rysów wspólnych z człowiekiem, zwłaszcza podobną musi mieć czaszkę. Tak, nie ulega wątpliwości, że czaszka musi być podobna do ludzkiej. Oto pokrótce moje wnioski. — Szatrow umilkł. Powstrzymywana z trudem niecierpliwość wreszcie wybuchła: — A teraz pokaż mi wreszcie tego niebiańskiego zwierza, prędzej!
— W tej chwili! — Dawydow przystanął obok szafy. — Muszę przyznać, Aleksy Pietrowiczu, że masz zupełną słuszność! W takich chwilach odczuwa się, jak potężna jest nauka, jak wspaniała jest myśl ludzka…
— Doskonale, zaraz zobaczymy. Pokaż go!
Dawydow wyciągnął z szafy szerokie pudło.
Szatrow ujrzał ciemnofioletową czaszkę, pokrytą ornamentem z wgłębień i rowków, wyrytych w kości. Potężna kopuła — siedlisko mózgu, była zupełnie podobna do ludzkiej, takie same wielkie oczodoły, skierowane prosto przed siebie i oddzielone wąską kością nosową. Potylica oraz krótkie, pionowe kości policzkowe były również zupełnie podobne do ludzkich. Ale zamiast wysuniętej kości nosowej było trójkątne wgłębienie. Od podstawy wgłębienia górna szczęka, podobna do dziobu, z lekka zagięta ku dołowi, ostro wysuwała się naprzód. Dolna szczęka odpowiadała górnej i tak samo nie posiadała śladu zębów. Jej końce, tworzące stawy, opierały się poziomo o wgłębienia na końcach szerokich wyrostków, które opuszczały się ku dołowi z przedniej strony okrągłych dużych otworów znajdujących się po bokach czaszki pod skroniami.
— Czy jest mocna? — cicho zapytał Szatrow i gdy Dawydow potakująco skinął głową, wziął czaszkę do rąk. — Zamiast zębów, widocznie posiadała tnącą rogową powłokę, jak u żółwia? — zapytał Szatrow i nie czekając na odpowiedź mówił dalej: — Budowa szczęk, nosa, narządu słuchowego jest dość prymitywna… Te wgłębienia na kości, cała rzeźba, wskazują, że skóra bardzo dokładnie przylegała do kości, bez podskórnej warstwy mięśniowej. Taka skóra prawdopodobnie nie miała na sobie włosów. A poszczególne k ości… oczywiście, trzeba się jeszcze w tym zorientować, ale proszę spojrzeć: szczęka składa się z dwóch kości, co jest również bardziej prymitywne niż u człowieka…
— To znaczy, że droga ich ewolucji do osiągnięcia stanu myślącego człowieka była krótsza niż u nas — dorzucił Dawydow.
— Właśnie! Tam, na ich planecie, mogły być nieco inne warunki przyrodnicze, inny przebieg procesów geologicznych, inne warunki doboru naturalnego. Oto dlaczego, jeżeli wiek różnych systemów planetarnych, tak jak i gwiazd, jest mniej więcej jednakowy, oni wyprzedzili nas mniej więcej o siedemdziesiąt milionów lat. Ciekawe, czy zbadałeś skład tej kości?
— Dokładnie nie badałem. Ale wiem, że zasadniczym jej składnikiem nie jest fosforan wapnia, jak u nas, ale…
— Czy krzem? — szybko przerwał Szatrow.
— Właśnie. I to jest zrozumiałe: własności chemiczne krzemu podobne są do węgla i dlatego może być wykorzystany w procesach biologicznych.
— Ale szkielet? Pozostałe kości? Czy rzeczywiście nie znaleziono nic?
— Absolutnie nic, prócz… — Dawydow wyciągnął z szafy drugie pudło — prócz tego.
Szatrow ujrzał dwa nieduże metalowe odłamki i okrągły krążek o dwunasto-centymetrowej średnicy. Małe odłamki miały ścianki jednakowej wielkości, ale ułożone były odwrotnie na każdym kawałku. W ogóle zaś każdy odłamek podobny był do ściętego graniastosłupa.
Metal ze względu na jego ciężar podobny był do ołowiu, ale różnił się tym, że był o wiele twardszy i koloru żółtawo-białego.
— Zgadnij, co to jest — powiedział Dawydow podrzucając w ręku ciężką bryłkę.
— Nie mam pojęcia. Jakiś stop… — mruknął Szatrow. — Zresztą jeśli pytasz, to chyba jest to coś niezwykłego.
— Tak, to jest hafn, rzadki metal, o własnościach podobnych do miedzi, ale cięższy i o wiele trudniej topliwy. Posiada jedną ciekawą właściwość — ma dużą zdolność wysyłania elektronów w wysokich temperaturach. To ma już pewne znaczenie, zwłaszcza jeśli spojrzysz na to dziwne zwierciadło.
Szatrow wziął do rąk metalowy krążek, który również okazał się bardzo ciężki. Brzeg krążka był zaokrąglony i miał jedenaście głębokich nacięć, ułożonych wokoło w jednakowych odległościach. Z jednej strony powierzchnia dysku była lekko wgłębiona, wypolerowana i bardzo twarda. Była to przezroczysta jak szkło warstwa, pod którą widniał czysty, srebrzystobiały metal, zżarty z jednego końca przez jakiś brunatny nalot. Przezroczysta warstwa okrążona była pierścieniem twardego błękitno-szarego metalu, z którego właśnie zrobiony był cały krążek. Na odwrocie krążka, w środku, widać było krążek, zrobiony z takiejże przezroczystej masy, pokrytej matowym nalotem, ale o wypukłej, nie zaś wklęsłej, jak na odwrocie, powierzchni. Średnica tego, krążka nie przekraczała sześciu centymetrów. Dookoła zaś był wciąż ten sam błękitnawo-szary metal, na którym ułożone były na kształt pierścienia wyrzeźbione czy też wyciśnięte gwiazdki o różnej ilości promieni, od trzech do jedenastu. Gwiazdki te nie były umieszczone w jakimś określonym porządku, lecz rozgraniczone dwiema spiralnymi liniami, wplecionymi jedna w drugą.
— Krążek zrobiony jest z tantalu, który jest metalem twardym i niesłychanie odpornym. Przezroczysta błonka zrobiona jest z nieznanego związku chemicznego. Zwykła analiza jakościowa nie dała żadnych rezultatów, a bardziej skomplikowanych badań nie zdążyłem jeszcze przeprowadzić. Ale metal pod błonką — to ind, metal o nadzwyczajnych właściwościach.
— Dzięki czemu jest tak nadzwyczajny? — pośpieszył z zapytaniem Szatrow.
— Metal ten jest w naszych instrumentach najlepszym wskaźnikiem promieniowania neutronowego. Że to jest ind, wiem stąd, że zdecydowałem się wyświdrować tutaj, celem analizy…
— Te gwiazdki — czy to jest jakieś pismo, czy też coś innego? — w zdenerwowaniu zapytał Szatrow.
— Możliwe, że to jest jakieś pismo, może są to cyfry, a może schemat tego przyrządu. Obawiam się, jednak, że tego nie dowiemy się nigdy.
— I to wszystko?!!
— Wszystko. Czy tego ci mało, zachłanny człowieku? I bez tego posiadasz coś takiego, co oszołomi całą ludzkość.
— Czy wykopaliście wszystko? — nie mógł się uspokoić Szatrow. — Dlaczego razem z czaszką nie znaleziono szkieletu. Przecież to niemożliwe, aby nie było szkieletu…
— Szkielet oczywiście był, gdyby to była istota bezkostna, nie posiadałaby również czaszki. Wszystko zostało przekopane, przesialiśmy nawet piasek, ale bardzo wątpliwe jest, czy coś tam jeszcze się zachowało…
— Dlaczego jesteś tego tak pewny? daje ci to prawo?…
— Zwykłe rozumowanie. Natrafiliśmy na pozostałości po katastrofie, która zdarzyła się siedemdziesiąt milionów lat temu. Gdyby nie zdarzyła się katastrofa, nie znaleźlibyśmy tej czaszki i w ogóle żadnych szczątków, z wyjątkiem tych dinosaurów, które bez wątpienia będziemy jeszcze spotykać. Jestem pewien, że „oni” — Dawydow wskazał na czaszkę, która nieruchomo spozierała na przyjaciół swoimi oczodołami — bawili u nas bardzo krótko, najwyżej kilka lat i znów odlecieli do siebie. W jaki sposób doszedłem do tego wniosku, opowiem potem. Proszę spojrzeć tutaj — Dawydow rozwinął duży arkusz milimetrowego papieru — oto plan odsłonięcia warstw. „On” — profesor wskazał na czaszkę — znajdował się tutaj na brzegu potoku, z jakimś przyrządem i bronią, która zapewne pozwalała na wykorzystanie energii atomowej. „Oni” już ją znali i korzystali z niej, to nie ulega żadnej wątpliwości, ich obecność tutaj już tego dowodzi. „On” zabił za pomocą broni monoklona, i to z dużej odległości. Prawdopodobnie dinozaury porządnie im uprzykrzały życie. Następnie „on” zajął się czymś i został napadnięty przez olbrzymiego potężnego jaszczura. Czy nie zdążył chwycić swojej broni, czy też broń ta popsuła się — tego się już nie dowiemy. Jasne jest, że potwór został zabity zaledwie o kilka kroków od niebiańskiego przybysza i padł martwy prosto na „niego“. „Jego” zaś broń zepsuła się albo eksplodowała. Zdruzgotany przyrząd mógł wyzwolić skryty w nim ładunek energii i widocznie utworzyło się nieduże pole śmiercionośnego promieniowania. W polu tym zginęło kilka przypadkowo przybyłych tu dinozaurów — wskazuje na to ten stos szkieletów. Promieniowanie nie dosięgło drugiej strony, od południa, albo też było słabsze. Stąd przybyli też mniejsi drapieżnicy, którzy rozwlekli kości szkieletu niebiańskiego przybysza. Czaszka zaś pozostała na miejscu, możliwe, że była dla nich za ciężka, a może została przygnieciona ciężarem głowy dinozaura. Zresztą zginęła również część szakali — o tu znajdują się trzy małe szkielety. Wszystko to odbyło się na nadbrzeżnych wydmach i wiatr bardzo szybko skrył wszelkie ślady tragedii, która się tu zdarzyła.
— A przyrządy, a broń? — sceptycznie wykrzywił usta Szatrow.
— Należy na to zwrócić uwagę, że pozostały przedmioty i części zrobione z bardzo odpornych metali. Wszystkie inne rzeczy zniknęły bez śladu, utleniły się, rozpadły i rozpuściły w ciągu dziesiątków milionów lat. Metale nie są przecież kośćmi, nie mogą więc skamienieć albo przesiąknąć substancjami mineralnymi i tworzyć dokoła siebie minerały. Poza tym przyrząd mógł być rozerwany i rozrzucony podczas wybuchu lub uszkodzenia broni i to prawdopodobnie spowodowało zniknięcie metalowych części.
— Schemat twój jest prawdopodobnie zgodny z rzeczywistością — zgodził się Szatrow. — Obecnie należy jak najszybciej zbadać tę czaszkę, przeprowadzić analizę ewolucji, opierając się na strukturze kości i ogłosić wyniki drukiem. Taki artykuł padnie jak grom z jasnego nieba!..
Wypukłe, jasne oczy Szatrowa nie mogły oderwać się od ciemnej czaszki niebiańskiego przybysza.
Dawydow objął przyjaciela i lekko nim potrząsnął.
— Nie ogłoszę opisu tej czaszki.
Szatrow szarpnął się ze zdumieniem, ale Dawydow przycisnął go do siebie i zanim ten zdążył cośkolwiek powiedzieć, zakończył:
— To ty ją zbadasz i opiszesz. Tobie należy się prawnie ten zaszczyt. Proszę, nie oponuj! — wrzasnął na Szatrowa. — Czy zapomniałeś o moim uporze?
— Ale, ale… — Szatrow nie znajdował słów.
— Oto masz i „ale”. Geologiczne sprawozdanie z odsłonięcia warstw, wnioski dotyczące katastrofy, z wymienieniem wszystkich moich współpracowników, zwłaszcza osoby, która wykryła czaszkę — jest gotowe — proszę. Możesz to ogłosić pod moim nazwiskiem załączając jednocześnie swój opis czaszki. Tak będzie sprawiedliwie. — Prawda, Aleksy Pietrewiczu? — Dawydow zmienił nagle ton, który stał się miękki i pełen zamyślenia. — Poza tym mam inną ważną sprawę. Czy pamiętasz, jak trafnie powiedziałeś, że czasem jedna nieprawdopodobna rzecz zahacza o inną, również nieprawdopodobną, i to w sumie daje coś realnego? W tym wypadku realną jest czaszka niebiańskiej bestii. Ale ta realność wywołuje z kolei inne nieprawdopodobieństwa, zahacza o nie i łańcuch ciągnie się dalej. A ja pragnę wyciągnąć go jeszcze dalej!
— Przypuśćmy, że tak jest, chociaż niezupełnie cię rozumiem. Ale to wygląda na ofiarę. Nie mogę tego przyjąć…
— Nie sądź tak, Aleksy Pietrowiczu! Proszę, wierz mi, stary przyjacielu, jestem zupełnie szczery. Czyż w ciągu naszej wspólnej pracy nie dzieliliśmy się najciekawszymi materiałami? Z czasem zrozumiesz, że tu także nastąpił taki podział. Nie chcę przywłaszczać sobie wszystkiego, a zresztą po co? W jednakowy sposób zapatrujemy się na naukę i najważniejszy jest dla nas jej ruch i postęp.
Wzruszony Szatrow opuścił głowę. Nie umiał wyrażać swoich uczuć, zwłaszcza swoich głębokich przeżyć. I obecnie stał przed swoim barczystym przyjacielem, który przypatrywał mu się wesoło. Szatrow niechcący dotknął ręką czaszki niebiańskiego przybysza, mieszkańca „gwiezdnego okrętu”. Okręt zniknął w niezmierzonej głębi przestrzeni, stał się niedościgły dla jakichkolwiek sił, maszyn i myśli.
A jednak oto jego niewątpliwy, bezsporny ślad. Jest on dowodem, że życie przebywa niedającą się odwrócić ewolucję, dąży do stałego udoskonalenia się, choć droga ta jest niezmiernie długa i żmudna. W ruchu tym jest prawo życia — nieuniknione prawo jego istnienia. I jeśli nie zostanie ono przerwane jakimiś wypadkami w kosmosie — to nieuniknionym rezultatem są narodziny myśli, powstanie człowieka, dalej społeczeństwa, techniki, walki z groźną mocą wszechświata. A walka ta może posunąć się bardzo daleko — przybysz dalekiego świata jest tego rękojmią. Gdyby „oni” zjawili się na Ziemi nie wtedy, ale teraz, jak wiele nowego moglibyśmy się dowiedzieć!
Szarów odwrócił się do przyjaciela i powiedział spokojnie i szczerze:
— Przyjmuję twoją… propozycję. Niechaj tak będzie. Oczywiście będę musiał pojechać do Leningradu, by załatwić swoje sprawy i szybko powrócić. Pracować należy tutaj. Przewożenie takiego skarbu nie jest wskazane. Ale dlaczego, Ilja Andrejewiczu, nazywasz go „niebiańską bestią”? To brzmi nie bardzo właściwie — po prostu lekceważąco.
— Nie umiem znaleźć stosownej nazwy. Przecież nie można nazywać go „człowiekiem”, jeśli chcemy używać terminologii naukowej. Jeśli zaś sądzić z myśli, techniki, stopnia uspołecznienia, to może jest człowiekiem, ale ukształtował się na innej podstawie anatomicznej. Jego organizm nie jest pokrewny naszemu. To jest inne zwierzę. I dlatego nazywam go niebiańskim zwierzęciem: bestia caelestis. Można go nazwać z greckiego: therion caelestis. To brzmi nawet lepiej. O prawdziwą zaś nazwę dla niego już ty powinieneś się zatroszczyć.
— A jednakże, Ilja Andrejewiczu — powiedzia po dłuższym milczeniu Szatrow — cóż w takim razie pozostanie dla ciebie?
— Drogi przyjacielu, wiem, że łańcuch wyciągnę jeszcze dalej… Już dawno rozmyślam nad rolą reakcji atomowych w procesach geologicznych. A obecnie nasze niezwykłe odkrycie wyprowadziło mnie z kręgu spraw powszednich i podniosło na wyższy szczebel myśli, dodało mi odwagi w moich konkluzjach, rozszerzyło granice moich pojęć; spróbować dowieść, że istnieją możliwości wykorzystania olbrzymich źródeł energii atomowej w głębinach skorupy ziemskiej; opracować geologię głębinową, ażeby uczynić ją łatwiejszą do praktycznego zrealizowania. A ty… twoją sprawą jest ewolucja życia i powstanie myśli nie tylko w granicach naszej Ziemi, ale w obrębie całego wszechświata. Pokazać ten proces, dać ludziom obrazy wszelkich stojących przed nimi możliwości. Obalić małodusznych sceptyków i ubogich niedowiarków, jakich w nauce jest jeszcze bardzo wielu!
Dawydow umilkł. Szatrow patrzył na przyjaciela, jakby widział go po raz pierwszy.
— Ale dlaczegóż stoimy? — powiedział wreszcie Dawydow. — Siądźmy i opanujmy się. Jestem zmęczony.
Obydwaj uczeni zagłębili się w fotelach, zapalili i jak na komendę w zamyśleniu wpatrzyli się w czaszkę, w puste oczodoły dziwnego stworzenia. W gabinecie zapanowało milczenie.
Dawydow patrzył na wypukłe, wyżłobione drobnymi wgłębieniami czoło i wyobrażał sobie, jak kiedyś nieskończenie dawno temu, za tą ścianką z kości pracował ogromny mózg ludzki. Jakie pojęcia o świecie, jakie uczucia, jakie wiadomości napełniały tę dziwną głowę? Co zachowało się w pamięci mieszkańca obcego świata, jakie wizje swojej rodzimej planety miewał na naszej Ziemi? Czy odczuwał tęsknotę za rodzimym światem, pragnienie wielkich spraw, miłość piękna? Jakiego rodzaju stosunki pomiędzy ludźmi istniały tam, jaki był ich ustrój społeczny, czy osiągnął swój najwyższy stopień, kiedy cała planeta stała się jedną pracującą rodziną, bez ucisku, bez wyzysku, bez okrutnej bezmyślności wojen, które trwonią siły ludzkości i energetyczne zapasy planety? Jakiej płci był gość z gwiezdnego okrętu, który pozostał na zawsze na tej obcej dla niego Ziemi.
Czaszka patrzyła na Dawydowa niemo, obojętnie jak symbol milczenia i zagadki. „Tego wszystkiego nie dowiemy się — myślał profesor — ale my, ludzie Ziemi, mamy tak potężne mózgi, że wielu rzeczy domyślamy się. Przybyliście tutaj. Ale przestrzenie naszej Ziemi były zamieszkałe przez p otwory, uosobienie bezmyślnej siły. W tępej wściekłości i nieustraszoności potworów tkwiło wielkie niebezpieczeństwo, a was było niewielu. Garstka przybyszów, którzy tułali się po nieznanym świecie, w poszukiwaniu potężnego źródła energii atomowej, w p oszukiwaniu myślących współbraci…”
Szatrow poruszył się ostrożnie. Jego nerwowa natura protestowała przeciwko długiej bezczynności. Spojrzał z ukosa na zamyślonego Dawydowa, ostrożnie wziął ze stołu ciężki krążek metalu i zaczął oglądać dziwny przedmiot z przenikliwością doświadczonego badacza. Profesor przysunął krążek do jasnego światła, specjalnej lampy mikroskopowej i obracał ten szczątek nieznanego przyrządu na wszystkie strony, pragnąc uchwycić niespostrzeżone jeszcze szczegóły konstrukcji. Nagle Szatrow spostrzegł wewnątrz krążka, na odwrotnej stronie tarczy coś, co przeświecało przez matową błonkę. Z zapartym oddechem uczony próbował dostrzec to i podstawiał krążek pod światło pod różnymi kątami nachylenia. I nagle, poprzez mętną warstwę, jaka utworzyła się z biegiem czasu na przezroczystej substancji krążka, Szatrowowi wydało się, że jakieś oczy spojrzały mu prosto w twarz. Profesor krzyknął stłumionym głosem i upuścił ciężki krążek, który z hukiem upadł na stół.
Dawydow podskoczył, jak podrzucony sprężyną, klnąc na czym świat stoi. Ale Szatrow nie zwrócił uwagi na wściekłość przyjaciela. Już zrozumiał i nowy pomysł zmusił go do powstrzymania oddechu.
— Ilja Andrejewiczu — krzyknął Szatrow — czy znajdzie się tutaj coś do polerowania? Drobny karborund albo jeszcze lepiej szafran i kawałek zamszu?
— Oczywiście, że jest jedno i drugie. Ale co się z tobą stało do stu tysięcy diabłów!?
— Daj jak najprędzej to, o co proszę, Ilja Andrejewiczu! Nie będziesz żałował. Gdzie to masz?
Dawydowowi udzieliło się zdenerwowanie Szatrowa. Wstał, zrobił wielki krok i potknął się o dywan. Gniewnie kopnął zgięty róg dywanu i zniknął za drzwiami. Szatrow chwycił tarczę i zaczął lekko próbować paznokciem wypukłą powierzchnię maleńkiego krążka…
— Oto jest — powiedział Dawydow ustawiając na stole słoiki z proszkami, naczynia z wodą i spirytusem oraz kawałek skóry.
Szatrow pośpiesznie i umiejętnie przygotował mieszaninę z proszku do polerowania, wysmarował skórkę i zaczął trzeć powierzchnię krążka równomiernym, obrotowym ruchem. Dawydow z chciwym zainteresowaniem obserwował pracę swego przyjaciela.
— Ten przezroczysty, nieznany nam stop jest nadzwyczaj odporny — objaśnił Szatrow nie przerywając pracy. — Mimo to jest niewątpliwie przezroczysty jak szkło, a zatem powinien mieć powierzchnię polerowaną. A tu — proszę — powierzchnia jest matowa, czyli że została w ciągu milionów lat przeżarta przez piasek. Nawet tak odporna substancja musiała się poddać. Ale jeżeli go odpolerujemy, stanie się na powrót przezroczysty.
— Przezroczysty? I cóż dalej? — zwątpił Dawydow. — Przecież z drugiej strony tarczy przezroczystość zachowała się. Widzę warstwę indu i to wszystko…
— A tutaj jest wizerunek! — w podnieceniu krzyknął Szatrow. — Widziałem, widziałem! I jestem pewien, że ukryty jest tu portret gwiezdnego przybysza, a może nawet tego samego, do którego należy ta czaszka. Po co jest tutaj — może to jest rozpoznawczy znak na aparacie, albo może taki był u nich zwyczaj — tego się nie dowiemy. Zresztą to nie jest ważne, jeżeli udało się nam rzeczywiście dostrzec jakiś wizerunek… Wystarczy spojrzeć na kształt powierzchni — to jest soczewka optyczna… Ale poleruje się doskonale — mówił dalej profesor próbując palcem krążek.
Pochylony poprzez ramię Szatrowa, Dawydow z niecierpliwością patrzył na tarczę, na której pod pasmami mokrej, czerwonej papki coraz wyraźniej występował szklisty połysk.
Wreszcie Szatrow westchnął z zadowoleniem, starł masę do polerowania, zwilżył krążek spirytusem i przez kilka minut tarł go suchym zamszem.
— Gotowe! O key! — Podniósł tarczę do światła, trzymając ją w ten sposób, aby światło odbijało się wprost na patrzących.
Obydwaj profesorzy mimo woli drgnęli. Z głębi zupełnie przezroczystej warstwy, powiększona w jakiś pomysłowy optyczny sposób do wielkości naturalnej — spojrzała na nich dziwna, ale niewątpliwie — ludzka twarz. Wykonany w jakiś nieznany sposób, wizerunek był wypukły, a najważniejsze — niezwykle, nieprawdopodobnie żywy. Mieli złudzenie, że spogląda na nich żywa istota, oddzielona tylko niewidzialną przegrodą soczewki optycznej. A przede wszystkim uporczywie patrzyły przyćmiewając wszystkie inne wrażenia ogromne, wypukłe oczy.
Podobne były do jezior, w których kryje się tajemnica wszechświata, były natchnione rozumem i natężoną wolą i jak dwa potężne promienie dążyły naprzód, poprzez szklaną przegrodę, w niezmierzone oddalę przestrzeni. W oczach tych lśniło światło nieskończonej odwagi rozumu, który zdaje sobie sprawę z nieubłaganych praw rządzących wszechświatem, rozumu wiecznie miotającego się w mękach radości i poznania.
I spojrzenia uczonych Ziemi skrzyżowały się z niesamowitym wzrokiem, który spoglądał ku nim z otchłani wieków, i nie opuściły się zawstydzone. Szatrow i Dawydow odczuli radosny tryumf. Myśl, choć rozrzucona w oddalonych od siebie i niedostępnych światach, nie zginęła bez śladu w przestrzeni i czasie. Nie, samo istnienie życia było rękojmią ostatecznego zwycięstwa myśli nad wszechświatem, rękojmią tego, że w różnych zakątkach przestrzeni międzyplanetarnej trwa wieczny proces ewolucji, tworzenie się wyższej formy materii i twórcza praca poznania…
Gdy uczeni ochłonęli po pierwszym wrażeniu, jakie wywarły na nich patrzące oczy gwiezdnego przybysza, zaczęli oglądać jego twarz. Okrągła, o dużych oczach, pozbawiona zarostu głowa, o grubej i gładkiej skórze, nie wydawała się ani potworna, ani wstrętna. Potężne, szerokie i wypukłe czoło miało w sobie coś ludzkiego i rozumnego, a zadziwiające oczy sprawiały, że zacierało się nieprzyjemne wrażenie odmiennej dolnej części twarzy. Nie obecność uszu i nosa, usta w formie dzioba były bardzo nieprzyjemne, ale nie mogły zatrzeć wrażenia, że nieznana ta istota jest człowiekowi bliska i zrozumiała. Wielkie braterstwo ducha i myśli z ludźmi Ziemi bezwiednie przemawiało z oblicza gościa naszej planety. Szatrow i Dawydow widzieli w tym rękojmię tego, że mieszkańcy różnych gwiezdnych okrętów wzajemnie się zrozumieją, kiedy przestrzeń, która dzieli światy, zostanie wreszcie zwyciężona, kiedy nastąpi w końcu spotkanie myśli, rozrzuconej po dalekich planetarnych wysepkach wszechświata. Uczonym przyjemnie byłoby myśleć, że zdarzy się to wkrótce, ale rozum mówił o tysiąc leciach, jakie jeszcze miną, zanim nastąpi wielka rozbudowa naszego świata.
A przede wszystkim należy połączyć narody własnej planety w jedną braterską rodzinę, znieść nierówność, ucisk i rasowe przesądy, potem zaś dążyć ku połączeniu różnych światów. W przeciwnym razie ludzkość nie będzie w stanie wypełnić największego swego bohaterskiego czynu — ujarzmienia groźnych międzygwiezdnych przestrzeni, nie będzie mogła sobie poradzić z zabójczymi siłami kosmosu, grożącymi żywej materii, która odważyłaby się porzucić swoją chronioną przez atmosferę planetę. Ażeby osiągnąć ten pierwszy stopień, należy z całych sił duszy i ciała pracować nad urzeczywistnieniem tego warunku, koniecznego dla wielkiej przyszłości ludzi na Ziemi!
KONIEC