Oni
Andrzej Krawczyk przebiegł palcami po klawiaturze. Ekran ożył setkami punkcików. Rozbłysły znajome kształty Krzyża Południa. Usiane gwiazdami niebo przesuwało się wolno, jak obraz dalekich przedmiotów widziany z okna pędzącego pojazdu.
Ruch ustał. Trzy najjaśniejsze gwiazdy konstelacji Krzyża Południa schowały się już poza krawędź ekranu. Obejmował on obecnie obszar na pograniczu trzech gwiazdozbiorów: Krzyża, Centaura i Okrętu.
Astronom sięgnął znów do tablicy sterowniczej pantoskopu.
Gwiazdy jakby rozbiegły się na wszystkie strony, potęgując jednocześnie swą jasność. Coraz to inna znikała poza ramą ekranu, a ledwo dostrzegalne przed chwilą punkciki stały się gwiazdami pierwszej wielkości.
Uczony uniósł się nieco w fotelu.
— Jest! Widać dysk! — zwrócił się do stojącego za nim młodego człowieka.
— Gdzie?
— Na środku, w prawo od tej żółtej, jasnej gwiazdy. Szary punkcik… Średnica pozorna tarczy nie przekracza 5 mm. Poza tym przeszkadza światło gwiazd. Sprawdź, Witia, odległość.
Wiktor Sokolski przełączył swój miniaturowy monitor kontrolny na tablicę nawigacyjną sterowni.
— Blisko sześćset milionów kilometrów. Doszedłeś do granicy powiększenia?
— Jeszcze nie, ale już jestem blisko — stwierdził astronom i ponownie przebiegł palcami po przyciskach.
Gwiazda rozrosła się i przesunęła na lewo w dół, dochodząc niemal do krawędzi ekranu. W jego centrum, na tle aksamitnoczarnego nieba, ukazał się szary krążek, ustawiony nieco ukośnie. Po chwili krążek zżółkł, nie tracąc jednak nic na kontrastowości, gwiazda zaś nieco przygasła. Na tarczy maleńkiego dysku można już było rozróżnić jaśniejsze i ciemniejsze punkty.
— Obraca się bardzo wolno — zauważył Sokolski.
— Dokładnie: jeden obrót na minutę — usłyszeli za sobą głos Rity Croce, inżyniera łączności.
— Brawo, dziewczyno! Nie tracisz czasu — uśmiechnął się do niej Sokolski. — A co tam u ciebie? Odebrałaś jakieś sygnały?
— Niestety… Na wszystkich zakresach cisza.
— A mówiłaś, że coś tam łapiesz na mikrofalach
— To jakiś automat wysyłający stale te same impulsy.
— Nie jest to pocieszające — powiedział z troską Krawczyk.
— Przypuszczasz, że zginęli?
— Tego nie mogę twierdzić. Brak sygnałów radiowych może świadczyć równie dobrze o tym, że nie odebrali naszych lub nawet, że w ogóle nie mają radia.
Rita spojrzała na Krawczyka z niedowierzaniem.
— Czyżby?
— Nie zapominaj, że CM-2 opuściło Układ Słoneczny cztery wieki temu. Czterysta lat życia małego liczebnie społeczeństwa w takim izolowanym świecie przy ówczesnych prymitywnych urządzeniach i bardzo skromnym doświadczeniu w dalekich podróżach kosmicznych, mogło dać najróżnorodniejsze wyniki.
— Sądzisz, że należy liczyć się z regresem?
— Nie tylko sądzę, ale jestem pewny, że na wielu odcinkach życia musiało nastąpić cofnięcie, choćby dlatego, że niektóre dziedziny wiedzy przestały być potrzebne. Dla innych brak było materiałów, narzędzi, surowców, które uległy rozproszeniu albo zniszczeniu przez niedbalstwo lub zbyt prymitywne środki techniczne.
— Ale przecież trudno wyobrazić sobie zupełny zastój. Zresztą tamci porwali z sobą, oprócz załogi złożonej z wykwalifikowanych specjalistów, kilku wybitnych uczonych.
— W niektórych dziedzinach musiał niewątpliwie istnieć postęp, ale po pierwsze: mógł go poprzedzić poważny regres, po drugie: w tak małym społeczeństwie postęp wiedzy musi być bardzo nieznaczny.
— Zdaje się, że sprawa ta była przedmiotem dyskusji Międzynarodowej Akademii Nauk przed naszym odlotem z Ziemi — wtrącił Sokolski. — Ja w tym czasie byłem bardzo zajęty generalnym przeglądem Astrobolidu, więc nie mogłem śledzić raportów Akademii, ale coś mi się obiło o uszy.
— Tak. Sprawa postępu w społeczeństwie małym i izolowanym… — zamyślił się Krawczyk. -Chyba nigdy w naszych dziejach nie było tak wspaniałej okazji przebadania ewolucji społeczeństwa izolowanego, i to społeczeństwa o stosunkowo wysokim poziomie techniczym.
— A jeśli w CM-2 nie ma już żywych istot? Właściwie na jakiej podstawie liczymy na to, że ludzie ci, a ściślej potomkowie ich, dożyli naszych czasów? Przecież sam mówisz, że musieli oni napotkać poważne trudności wynikające z ówczesnego niskiego poziomu technicznego. Mogli nie znaleźć sposobów pokonani^ jakichś komplikacji, na przykład znaczniejszego zachwiania równowagi w procesie krążenia węgla czy tlenu. A to oznaczałoby śmierć wszystkich. Może to tylko pusta, wymarła skorupa…
— Ale ja odbierałam sygnały — zaoponowała Rita.
— Sama mówisz, że to automat.
— Nawet jeśli okaże się — rzekł astronom — że to martwy świat, nawet w tym stanie zawiera z pewnością cenny materiał historyczny. Więc sądzisz, że zginęli? Spójrzcie! Oto obraz termograficzny.
Krawczyk, który w czasie całej rozmowy nie przestał manipulować przyciskami zmieniając długość fal elektromagnetycznych, odbieranych przez pantoskop, WM; i, ” ręką na ekran. Krążek przybrał barwę seledynową o różnym natężeniu w poszczególnych punktach tarczy.
— CM-2 nie jest ani puste, ani zimne — podjął uczony. — O, wyraźnie widać większe natężenie promieniowania w okolicach, gdzie, jak pamiętam, według starych planów mieścić się ma centralny reaktor jądrowy. Gdy się bardziej zbliżymy, zobaczymy nawet drobne różnice w natężeniu promieniowania. Myślę, że to nam pozwoli z dużym prawdopodobieństwem zorientować się, co kryje wnętrze tego almcralitowego dysku. Ja osobiście słabo pamiętam szczegóły budowy CM-2 ani też nie jestem specem jak Hans, jeśli chodzi o promieniowanie tego rodzaju sztucznych ciał, ale z pewnością Brabec i Feldmann będą mogli nam tu wiele powiedzieć.
— Sądzisz, że wzrosły szansę na szybkie nawiązanie łączności?
— Trudno powiedzieć coś konkretnego: jesteśmy jeszcze zbyt daleko od nich. Sześćset milionów kilometrów to nie bagatela. Sygnał biegnie przeszło pół godziny. Przede wszystkim jednak, pomijając techniczną zdolność porozumienia się, istnieje tu jeszcze pewien niemal nieuchwytny czynnik. Nie wiemy, czy ważnej roli nie gra tu przypadek.
— Przypadek?
— Nie jestem aż takim optymistą, aby przypuszczać, że jeśli mają aparaturę nadawczo-odbiorczą, to czynna jest ona stale. A jeśli tak, to skąd mają wiedzieć o naszej obecności? Trzeba spróbować innych sposobów.
— Nie możemy czekać dłużej niż dwa, trzy dni — rzekł Wiktor. — Jeżeli w tym czasie Rita nie nawiąże łączności, musimy zbudzić przynajmniej Brabca, gdyż on jest najlepiej zorientowany w konstrukcji CM-2. Za 96 godzin niemal zrównamy się prędkością z nimi i silnik rakietowy przestanie pracować. Będziemy wówczas w odległości 20 tysięcy kilometrów od CM-2, wchodząc w teoretyczną strefę zagrożenia.
— Poczekamy więc jeszcze dwa dni — zawyrokował Krawczyk.
— Ale czy w ogóle warto czekać? Melodyjny dźwięk dzwonka przerwał rozmowę.
— Ziemia! — zawołał Sokolski — Chodźmy na górę.
W chwilę później znaleźli się w przestronnym pokoju klubowym. Zastali tu kilkoro dzieci w towarzystwie młodej lekarki, pełniącej dyżur wychowawczy.
— Myślałam, że nie przyjdziecie — zawołał na widok przybyłych. — Za niecałą minutę audycja.
— Zagadaliśmy się — usprawiedliwił spóźnienie astronom. — Czy wiesz, że CM-2 widać już wyraźnie? Wkrótce będzie można rozróżnić szczegóły powierzchni.
— Muszę do ciebie wpaść po audycji, jak tylko ułożę do snu dzieci. Cicho, Szu! — zwróciła się do skośnookiego ośmioletniego chłopca, przekomarzającego się podniesionym głosem ze swą młodszą koleżanką. — Cicho! Już się zaczyna.
Niemal jednocześnie ze słowami lekarki rozległ się przeciągły gwizd, który zmieniwszy kilkakrotnie wysokość tonu przeszedł nagle w rytmiczne tykanie zegara. Wszyscy obecni, nie wyłączając czteroletniej córki lekarki — pulchnej dziewczyneczki budującej na podłodze jakiś pałac z kolorowych płytek — podnieśli głowy wpatrując się w błyskający światłami, wklęsły ekran telewizora.
— Halo, tu Ziemia! — wpadł w ciszę głos spikera. — Halo, tu Ziemia! Wzywamy Astrobolid! Tu stacja GR-57. Pozdrawiamy pierwszą naukową ekspedycję międzygwiezdną i łączymy się ze studio praskim.
Zabrzmiał melodyjny sygnał i przed ekranem pojawiła się twarz młodej kobiety.
— Tu Praga. Nadajemy specjalną 45-minutową audycję dla pierwszej naukowej ekspedycji międzygwiezdnej. Dziś przemawia do was Praga czeska. Mamy poniedziałek, 13 stycznia 2406 roku. Jest w tej chwili godzina czwarta rano. Na wstępie przegląd wydarzeń.
— 13 stycznia, godzina czwarta — uśmiechnął się Sokolski. — Przecież to 25 dni i ponad 11 godzin temu. Nie mogę się jeszcze przyzwyczaić. Na ekranie kłębiły się ciemne, gęste chmury.
— Ubiegłej nocy nad wschodnią Słowacją i południową Polską — dźwięczał głos spikera — w związku z próbami nowego zespołu izoklimatycznego wystąpiły w nie spotykanym od 32 lat nasileniu burze elektromagnetyczne, połączone z ulewnym deszczem. Szczególnie wspaniałe efekty świetlne zaobserwowano w okolicach mikrofalowego kolektora krakowsko-częstocho wskiego.
— Co to? — czteroletnia Zina wskazała różowym paluszkiem na migocące na ekranie jasne wstęgi wyładowań elektrycznych. — Co to, mamo?
— To elektryczność — wyjaśniła lekarka. — Tak samo świeci, jak w tej dużej lampie, która stoi przy stole w moim laboratorium.
— A jak to świeci?
— Opowiem ci później. Teraz patrz uważnie, bo zaraz zobaczysz coś innego.
— Ale jak to świeci? — nie ustępowała mała.
Rozpocząłby się teraz nieskończony ciąg pytań, lecz na szczęście nowy obraz odwrócił uwagę dziecka.
Ukazały się potężne, liczące dziesiątki pięter gmachy o harmonijnych kształtach, szerokie ulice i rozległe place. Wszystko to tonęło w soczystej zieloności. Na błękitnej wstędze rzeki uwijały się setki pojazdów wodnych. A oto rośnie w oczach szary, zakończony smukłą iglicą wieżowiec i po chwili na ekranie ukazuje się wielka sala koncertowa…
— W Warszawie, w zabytkowej budowli zwanej niegdyś pałacem kultury, pamiętającej drugą połowę XX stulecia, trwają obrady czołowych kompozytorów Federacji Srodkowo-Europejskiej, poświęcone analizie twórczości Władysława Strugalskiego, genialnego muzyka polskiego z końca XXII wieku. W ostatnich latach jesteśmy świadkami renesansu jego wpływów, zwłaszcza na młodszą generację kompozytorów słowiańskich — Nadajemy fragment VII Symfonii Strugalskiego, zwanej „Zwycięską”, w wykonaniu wielkiej toruńskiej orkiestry symfonicznej.
Popłynęły dźwięki muzyki.
Lecz oto obraz znów się zmienił, przenosząc widzów najpierw do Arizony, gdzie dokonywano prób z nową największą na świecie latającą wyspą, później nad jezioro Titicaca, by uczestniczyć w południowoamerykańskich zawodach jednoosobowych łodzi podwodnych, wreszcie do Afryki, w okolice równika, na teren rewelacyjnych odkryć archeologicznych.
Na ekranie ukazały się widziane z lotu ptaka gigantyczne sploty jakichś metalowych konstrukcji i wielkie, lśniące w słońcu kule, wszczepione w ścianę masywu skalnego.
Rozległ się głos spikerki:
— Wczoraj w Tatrach Wysokich rozpoczął pracę nowy zespół izoklimatyczny zainstalowany w południowej ścianie Lodowego. Jest to siódma stacja tego typu w Europie, a dziewięćdziesiąta druga na świecie. W bieżącym roku przewidziana jest budowa sześćdziesięciu siedmiu dalszych zespołów izoklimatycznych, których współdziałanie…
Dwukrotny melodyjny dźwięk dzwonka zmieszał się z głosem spikerki.
Krawczyk spojrzał pytająco na Rite, która zerwała się z tapczanu i szybko wybiegła z pokoju. Sokolski również usłyszał sygnał i widać było, że się waha. Ciekawość jednak zwyciężyła — podniósł się z miejsca i podążył za koleżanką.
— A teraz przeniesiemy się — brzmiał w dalszym ciągu głos spikerki — na północne wybrzeże Grenlandii, w okolice Nexhagen, gdzie na doświadczalnej fermie Koleczki i Stirnberga najbardziej uwidoczniła się przemiana klimatu. Warto dodać, że w ciągu roku, jaki upłynął od zatwierdzenia planów budowy Nexhagen, liczba mieszkańców tego najmłodszego miasta Grenlandii przekroczyła 3 miliony.
Przez ekran przesuwały się barwne, plastyczne obrazy bogatej roślinności południowej. Drzewa i krzewy uginały się pod ciężarem wspaniałych owoców różnych kształtów, wielkości i smaku. Zdawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby pochwycić olbrzymie grono lub kilkukilową odmianę pomarańczy.
— Te południowe owoce, wyhodowane na wolnym powietrzu w północnej Grenlandii, są najwymowniejszym dowodem sprawności działania zespołów IK…
Rozpoczął się dłuższy wykład słynnego agrobiologa, poparty licznymi wykresami i mikroskopowymi zdjęciami. Dzieci poczęły się niecierpliwić, nie mogąc się doczekać końca wykładu. Również dorośli nie byli jakoś w stanie skupić uwagi, rzucając raz po raz spojrzenia w kierunku drzwi prowadzących do windy.
— Może jednak przerwiemy i dokończymy później z zapisu? — nie wytrzymała wreszcie lekarka. — Tam, zdaje się, coś zaszło.
— To był sygnał z nasłuchu… — rozpoczął Krawczyk, lecz urwał w pół zdania, bo oto na białej ścianie klubu pojawiła się twarz Rity.
— Andrzeju! Jest! Jest coś! — rozległ się jej głos.
— Nawiązałaś łączność?
— Jeszcze nie. Ale wystąpił nowy sygnał. Tym razem na ultrakrótkich. Zjawił się zupełnie nagle, trwał równe trzy sekundy i równie raptownie zgasł.
— Nie powtórzył się więcej?
— Dotychczas, niestety, nie. Prawdopodobnie chodzi tu również o jakiś przyrząd. Wik twierdzi, że to jeszcze nic nie mówi, mnie się jednak wydaje, iż jest to ważny dowód życia w CM-2.
— Zbyt pochopny wniosek — zabrzmiał głos Sokolskiego i za dziewczyną ukazała się jego postać. — Możemy jedynie stwierdzić, że w CM-2 istnieją urządzenia wysyłające tego rodzaju sygnały. Ale mogą to być automaty działające ślepo. Sygnał może po pewnym czasie znów się zjawić, wygasnąć, znów się pojawić i tak w kółko, raz nastawiony przed kilkuset laty.
— Ale z ciebie sceptyk — uśmiechnął się Krawczyk. — Nie wiem, czy można założyć tak długotrwałe działanie automatów przy ówczesnym poziomie techniki. Oczywiście w zasadzie sceptycyzm jest tu słuszny, gdyż nawet stwierdzone przeze mnie promieniowanie cieplne nie świadczy kategorycznie o istnieniu życia w CM-2 i konieczne są dalsze dokładne badania. Jednak prawdopodobieństwo wzrosło. Czekajmy, co będzie dalej. Czy próbowałaś nadawać jakieś sygnały na tej samej fali? — zwrócił się do Rity.
— Właśnie to robię, ale cierpliwości! Przecież jesteśmy oddaleni od nich o przeszło 30 minut świetlnych. Musimy czekać.
Po blisko sześciu godzinach sygnał powtórzył się i Rita w odpowiedzi nadała szereg własnych sygnałów. W godzinę później na taśmie rejestratora wystąpił znów ten sam wykres, trwał jednak znacznie krócej, gdyż tylko 0,1 sekundy. Powtarzał się odtąd regularnie przez następne trzy dni bez najmniejszych zmian w sposobie nadawania. Tylko częstość sygnałów wzrastała nieustannie w miarę zbliżania się Astrobolidu do Celestii.
Nie ulegało już wątpliwości, że działa tu automat i to w ten sposób, jakby po wysianiu sygnału czekał, aż nadejdzie fala odbita od Astrobolidu, po czym natychmiast wysyłał następny. Rita wyraziła przypuszczenie, że jest to automatycznie działająca sonda radiolokacyjna, a więc obecność Astrobolidu została zauważona i wkrótce powinno nastąpić nawiązanie łączności. Jednak Wiktor wysunął obiekcję, że włączenie takiego przyrządu mogło nastąpić całkowicie automatycznie po przekroczeniu określonej odległości przez Astrobolid, pod działaniem pierwszej stacji, pracującej na mikrofalach. Za hipotezą Wiktora zdawał się przemawiać fakt, że na sygnały nadawane przez Rite na tej samej fali nie było żadnej reakcji.
Uczeni zaczęli już zniechęcać się do tej metody, gdy wyniki badań promieniowania Celestii rzuciły nowe światło na zagadnienie życia w CM-2. Pomiary w różnych punktach pancerza wykazały, że we wnętrzu Celestii panuje temperatura bardzo zbliżona do temperatury wnętrza Astrobolidu. Zaobserwowany rozkład promieniowania odpowiadał z niedużymi zmianami planom rozmieszczenia urządzeń, pracujących przy podwyższonej temperaturze. Mogło to być dowodem, że życie Celestii toczy się normalnym torem.
W tym samym czasie Sokolski przeprowadził wstępne badania strefy dezintegracji CM-2. Polegały one na wystrzeleniu szeregu maleńkich rakiet w kierunku sztucznego księżyca w ten sposób, aby przebiegały w różnych od niego odległościach. Próby miały stanowić sprawdzian, czy miotacze badonowe CM-2 reagują na ciała przelatujące obok tej kosmicznej wyspy. Na ostateczne zbadanie strefy dezintegracji drogą ostrzeliwania wprost było jeszcze za wcześnie z uwagi na zbyt wielką prędkość Astrobolidu. Nawet kilkumiligramowe kule papierowe mogły spowodować niebezpieczne następstwa, gdyby Celestia nie miała ochrony.
Ostrzeliwanie boczne, jak można było się spodziewać, nie dało wyników. Przewidziane planem przejście Astrobolidu w odległości 500 km od Celestii zdawało się więc nie nastręczać żadnych przeszkód. Wobec tych faktów nawet Sokolski, usposobiony dotąd pesymistycznie, nie ukrywał radości. Niemniej problem nawiązania łączności pozostawał nie rozwiązany.
— Zdobyliśmy przekonywający dowód istnienia życia w CM-2, jednak praktycznie niewiele nam to daje — otworzył naradę Krawczyk. — Stawiam wniosek, abyśmy rozważyli zastosowanie innych metod nawiązania łączności. Milczenie CM-2 może mieć dwojaką przyczynę: albo nie interesują się działaniem sondy i w ogóle nie wiedzą o naszym istnieniu, albo też — astronom zawahał się — wiedzą o tym i świadomie nie chcą nawiązać z nami łączności. W pierwszym przypadku należy chyba rozważyć możliwość…
Nie dokończył. Dźwięk sygnału poderwał Ritę z fotela.
— To oni! — zawołała radośnie, biegnąc do windy.
Wiktor pospieszył za nią. Upłynęła dłuższa chwila nerwowego oczekiwania i oto na białej ścianie ukazała się twarz Sokolskiego.
— Mamy ich! Odezwali się! I to na fonii. W tej chwili Rita próbuje nawiązać z nimi łączność. Zaraz, zaraz…
— Więc jak ostatecznie? — zniecierpliwił się Krawczyk. — Nawiązała łączność czynie nawiązała?
— Łączności jeszcze nie nawiązała, ale szukacz wielozakresowy złapał ich. Jak wiecie, szukacz nadaje nieprzerwanie, wędrując z fali na falę, nasze wezwanie po angielsku: „Halo, CM-2! Czy nas słyszycie? Czekamy na odpowiedź”. Otóż przed dziesięcioma minutami dostaliśmy odpowiedź, nieco dziwaczną, ale w każdym razie jest to głos ludzki, nadawany na krótkich falach. Możecie zresztą posłuchać z taśmy.
Wiktor znikł na chwilę i oto rozległ się jakiś obcy męski głos:
— Co lam, D a i s y, co s i f znów stał o? — brzmiały nieco zniekształcone odbiorem, dziwne słowa w języku angielskim. — Co ty mówisz?
Na chwilę zapanowała cisza i znów rozległ się tajemniczy głos: — Czemu milczysz, Daisy:1 Co to za żarty? Odezwij się, Daisy! Co? Powtórz, bo nie zrozumiałem, co m ó w i s z! Znowu nastąpiła dłuższa przerwa, po czym:
— Daisy, nie wygłupiaj się! Z kim ty rozmawiasz? Jaka fula? Daisy! — chwila ciszy. — Da i s y?
— To wszystko — odezwał się ponownie Sokolski. — Dźwięk jest zniekształcony przez bardzo duże wzmocnienie, ale zrozumieć można. Źródłem emisji jest nadajnik o nieznacznej mocy. A przecież dzieli nas od nich odległość 6 500 000 km. Po odebraniu pierwszych słów szukacz nadał natychmiast drugie wezwanie, aby słuchali nas za godzinę na tej samej fali.
— Dlaczego za godzinę? Przecież dzieli nas około 22 sekund świetlnych.
— To wina Rity, która od trzech dni nie zmieniła zawołania. Zbyt była zajęta tymi sygnałami na falach ultrakrótkich. Wracając jednak do odebranych słów: świadczą one, że zarówno pierwsze, jak i drugie wezwanie zostało przez tego człowieka odebrane — ciągnął Sokolski. — Inna sprawa, że dziwaczna ich treść wskazuje na to, iż nie miał on wcale pojęcia o tym, kto do niego mówi. Zdaje się, że pierwsza twoja teza znalazła potwierdzenie — zwrócił się w stronę Krawczyka. -Prawdopodobnie w CM-2 w ogóle nie wiedzą o naszej obecności. Teraz jednak powinni się czegoś domyślać i będą przynajmniej za godzinę czuwać na tej samej fali. No, jak tam, Rita? — odwrócił głowę spoglądając w prawo, gdzie pracowała dziewczyna.
— Jeszcze nic. Milczą. Ale chyba teraz, najdalej za godzinę, uda się uzyskać z nimi połączenie.
Minęły jednak trzy godziny, a mimo stałych wezwań nadawanych przez automat, nikt się nie zgłaszał. Rita rozpoczęła próby z wyprzedzaniem powtarzających się regularnie sygnałów odbieranych na mikrofalach. Nadchodziły one obecnie w dwudziestose-kundowych odstępach i gdy tylko Rita, wyprzedzając ich odbicie od Astrobolidu, wysyłała własny sygnał, powodowało to nagły skok gęstości, stanowiący odpowiedź na fałszywą falę.
Lecz oto, po kilkunastu takich — zakłóceniach, automatyczna stacja CM-2 nagle zamilkła. Rita była teraz całkowicie przeświadczona, że to jej eksperymenty spowodowały taką reakcję i że z pewnością lada moment ów tajemniczy głos odezwie się ponownie.
Niestety, nadzieje na szybkie nawiązanie łączności były i tym razem przedwczesne. Po godzinie sygnał znów się powtórzył, a następnie, ku ogólnemu zdziwieniu, począł się odzywać zupełnie nieregularnie.
— Nic teraz nie rozumiem — irytował się Sokolski. — Przecież to zupełnie tak wygląda, jakby nie chcieli, abyśmy im zakłócali działanie radaru. Bo nie ulega wątpliwości, że jest to nadajnik radiolokacyjny.
Rita również nie ukrywała niepokoju.
— Pamiętasz, gdy odebraliśmy pierwszy ich sygnał na mikrofalach i nadałam nasz, to wówczas następny nadszedł po dwóch godzinach. A dopiero później rozpoczęli regularne automatyczne nadawanie. Czyżby więc…
— Tak, to dziwne. Można by sądzić, że oni już wtedy odebrali nasz sygnał.
— A może nie chcą nawiązać z nami łączności?
— Nie wiem — wzruszył ramionami Wiktor. — Przecież to nie miałoby sensu. Nic z tego nie rozumiem. Spróbuj jeszcze jednego sposobu. Wygaś ich falę.
— Tak — ożywiła się Rita. — To powinno odnieść jakiś skutek. Jeśli chcą obserwować nasze ruchy, to nie bardzo będą zadowoleni, gdy w pewnym momencie znikniemy.
Jednakże i ta próba nie przyniosła oczekiwanego wyniku. Radio milczało i tylko z chaotycznego działania sondy można było się domyślać, że obsługa jej zaniepokojona jest utratą odbioru.
Tymczasem odległość między obu statkami kosmicznymi malała nieustannie. Wreszcie, gdy zaledwie 20 tysięcy kilometrów dzieliło je od siebie, w całym wnętrzu wielkiej kuli Astrobolidu rozległ się głośny sygnał syreny, nadawany przez automatycznego pilota. Szybkość
Astrobolidu względem CM-2 spadła już niemal do 4 km/sek. i za siedem minut miał przerwać pracę gigantyczny silnik rakietowy hamujący lot statku od przeszło 11 dni i 13 godzin.
— Uwaga, uwaga! Za chwilę nastąpi zmiana kierunku przyśpieszenia! — rozległ się głos Sokolskiego, który przebywając w centrali nawigacyjnej śledził działanie automatycznego pilota.
— Uwaga! Nie zostawiajcie nic na stolikach. Mamy jeszcze dwie minuty czasu… Uwaga, jeszcze jedna minuta. Proszę usiąść w fotelach. Uwaga, jeszcze 30 sekund, jeszcze 20, jeszcze 10… Uwaga! Już.
Wklęsła, paraboliczna podłoga wolno uniosła się i wyprostowała tworząc płaską płytę. Jednocześnie siedzenia foteli przymocowanych do podłogi stały się oparciami i wszyscy obecni znaleźli się w nieco groteskowej pozycji, z nogami na oparciach, leżąc plecami na siedzeniach. To co jeszcze przed chwilą było podłogą, stało się ścianą boczną, dotychczasowe zaś ściany boczne poczęły służyć za podłogę.
Pracownia astronomiczna oraz szereg innych sal nad nimi i pod nimi zajmowały centralne, osiowe położenie wewnątrz Astrobolidu. Wszystkie te pomieszczenia były jakby odcinkami długiego walca.
W okresie, gdy silnik nie pracował, sztuczne ciążenie, zastępujące przyciąganie grawitacyjne, wywołane było obrotem statku. Podłogę w pomieszczeniach centralnych stanowiła wówczas wewnętrzna boczna powierzchnia walca. Zupełnie swobodnie spacerowano po „ścianie” i „suficie”, gdyż położeniem pionowym było każde położenie prostopadłe do osi obrotu Astrobolidu. Życie mieszkańców pojazdu kosmicznego koncentrowało się jednak w pomieszczeniach położonych jak najdalej od osi statku, gdzie ciężar ciał był zbliżony do ziemskiego.
Sytuacja ulegała zupełnej zmianie, gdy rozpoczynał pracę główny silnik rakietowy. Życie przenosiło się wówczas do osi, przy czym przyśpieszenie wywołane pracą silnika, równe 10m/sek2, zastępowało normalne ciążenie. Podłogami pomieszczeń w osi stawały się wtedy przegrody dzielące na odcinki walec, który przybierał dla astronautów położenie pionowe. Aby zapobiec wędrówce przedmiotów w dolnych, mieszkalno-produkcyjnych pomieszczeniach statku, a zwłaszcza w licznych laboratoriach i pracowniach naukowych, w czasie pracy silnika przyśpieszano rotację Astrobolidu wywołując dwukrotnie większe „przyciąganie”.
W pomieszczeniach centralnych ta zwiększona siła odśrodkowa była jednak kilkakrotnie mniejsza od przyśpieszenia nadawanego przez silnik. Elastyczne podłogi, podlegając działaniu tych dwu sił, przybierały kształt parabolicznego zwierciadła, tak iż przebywający tam ludzie nie napotykali praktycznie żadnych trudności w poruszaniu się, pomijając nieznacznie zwiększoną wagę ciał.
W trzy godziny po ustaniu pracy silnika rakietowego w obszernej sali konferencyjnej rozpoczęła się narada. Uczestniczyli w niej wszyscy uczeni, biorący udział w pierwszej w dziejach ludzkości naukowej wyprawie międzygwiezdnej.
Po zreferowaniu przez Krawczyka wyników dotychczasowych obserwacji i prób nawiązania łączności z Celestią, dyskusję zagaiła przewodnicząca rady, fizjolog Kora Heto, oddając głos Sokolskiemu.
Osiemnaście par oczu zwróciło się na młodego uczonego.
— Zbliżamy się obecnie do CM-2 ze stałą prędkością równą 100 m/sek. Jeśli się nie zatrzymamy, za 52 godziny miniemy CM-2, przechodząc obok niego w odległości 500 km. Trzy godziny temu weszliśmy w teoretyczną strefę zagrożenia, za jaką możemy uważać przestrzeń w odległości poniżej 20 000 km od CM-2. Praktycznie jednak nie wydaje się prawdopodobne, aby ich miotacz miał większy zasięg niż 6000 km. Opieramy się tu na starych planach CM-2 jeszcze z okresu jego budowy, wobec jednak stosunkowo niewielkiej prędkości 50 km/sek. względem Słońca, późniejsza przebudowa miotaczy wydaje się nieuzasadniona. Ponadto, z uwagi na prymitywną ich konstrukcję, rozszerzenie strefy spowodowałoby poważne zmniejszenie celności, nie mówiąc już o tym, że musieliby przebudować również urządzenia energetyczne, a przede wszystkim reaktor jądrowy. Tak więc wejście w strefę dezintegracji CM-2 nie powinno nastąpić szybciej niż za 35–36 godzin. Dokładnych pomiarów strefy dokonam po zakończeniu tej konferencji.
Wiktor urwał na chwilę, po czym wyjaśnił zwięźle główny problem, który powinna rozstrzygnąć narada:
— Musimy obecnie zadecydować, czy zatrzymamy się przed granicą strefy dezintegracji CM-2 aż do chwili nawiązania łączności, czy też przejdziemy przez strefę wygaszając fale wysyłane przez radar ich miotacza i zatrzymamy się w przewidzianej planem odległości 500 km. Chciałbym zaznaczyć, że nie możemy zupełnie przewidzieć, kiedy uda się nam nawiązać łączność, i że szkoda czasu, by tkwić nieruchomo w odległości 5–7 tysięcy kilometrów od celu.
Podniosło się kilka rąk.
— Wydaje mi się jednak — rozpoczął skośnooki chemik Sun — że wejście Astrobolidu w strefę dezintegracji CM-2 musi być wykluczone ze względów zasadniczych. Nie wiemy, czy nie mogą oni zmieniać długości fali nadawanej przez radar ich miotacza. A nagła zmiana, o ile dobrze rozumiem zagadnienie, równałaby się katastrofie. Ponadto chciałbym się dowiedzieć, jakie środki planujecie zastosować w celu nawiązania łączności z CM-2, jeśli kontakt radiowy zawiedzie zupełnie. Tyle na razie.
Sokolski podniósł rękę, prosząc ponownie o głos.
— Mylisz się — zwrócił głowę w stronę Suną — twierdząc, że może grozić nam katastrofa, gdyby zmieniono długość fali. Urządzenie wygaszające fale działa w ten sposób, że w niezwykle drobnym ułamku sekundy nastąpi automatyczne dostrojenie do danej długości fali. Ale nie to jest najważniejsze. Badanie strefy dezintegracji przez ostrzeliwanie boczne wykazało przecież niezbicie, że ich miotacz nie reaguje na ciała przelatujące obok. My zaś posuwamy się tą samą drogą co wystrzelone rakiety, istnieje więc pełna gwarancja bezpieczeństwa. Przechodząc do ostatniego pytania: najważniejszą nieradiową próbą zwrócenia uwagi na nas będzie ostrzeliwanie CM-2 wprost. Metody tej nie można było stosować wcześniej, gdy szybkość Astrobolidu względem CM-2 wynosiła choćby tylko kilkaset kilometrów na sekundę, nie mówiąc już o paru tysiącach, jakie jeszcze przed trzema dniami miał nasz statek. Przy tak wielkich prędkościach uderzenie ciała o masie kilku gramów w pancerz CM-2 spowodowałoby potężną eksplozję. Teraz, gdy nasza prędkość jest niewielka, możemy ostrzeliwać ich kulami papierowymi, poruszającymi się z prędkością l km/sek., co nie stanowi żadnego ryzyka, jeśliby ich miotacz nie działał. Mam więc zamiar wystrzelić w ich kierunku trzy kule w odstępach co dwie sekundy. Jeżeli miotacz jest czynny, to nastąpi trzykrotny wyrzut cząstek. To powinno zwrócić uwagę wszystkich mieszkańców CM-2, gdyż ten typ miotacza pochłania bardzo dużo energii, co wywołuje przygaszenie światła. Inne metody zależne są od decyzji, gdzie się mamy zatrzymać.
Znów podniosło się kilka rąk. Padały pytania dotyczące niektórych szczegółów technicznych dotychczasowych prób porozumienia się, jak i projektów na przyszłość. Wyjaśnień udzielali bądź Rita, bądź też Wiktor. Większość uczonych opowiadała się za przejściem przez strefę dezintegracji.
Padały również nowe propozycje. Najmłodszy z uczonych — fizyk Władysław Kalina postawił wniosek, aby za dwa dni, po zatrzymaniu się Astrobolidu obok CM-2, wysłać „radiozwiadowcę” zwanego „Łazikiem”, który by spróbował dostać się do wnętrza metalowego dysku. Propozycja ta spotkała się z aprobatą, gdyż wszyscy byli już zniechęceni bezskuteczną grą sygnałów.
Lecz oto zabrał głos przysłuchujący się dotąd w milczeniu dyskusji geolog Igor Kondratiew. Znacznie młodszy od Krawczyka, cieszył się nie mniejszym od niego autorytetem, tworząc wraz z Andrzejem, Korą i Mary Sheeldhorn niejako sztab Astrobolidu.
— Nie wiem, czy słuszne jest — rozpoczął jakby z wahaniem geolog — że przechodzimy do porządku dziennego nad tym, co powiedział na zakończenie swego sprawozdania Andrzej. Chodzi mi o to, że naprawdę gra sygnałów jest nie tylko dziwna, lecz i niepokojąca. Cóż to za zagadkowe zachowanie się: wiedzą o naszej obecności, a nie czynią nic, aby nawiązać z nami kontakt? Jak to wytłumaczyć?
Urwał i dopiero po chwili, jakby z trudem dobierając słowa, ciągnął dalej:
— Nie znamy tych ludzi. Nie wiemy, co się tam dzieje. Jakie panują tam stosunki ekonomiczne, socjalne, jeśli nie powiedzieć wprost — kto tam rządzi? Chodzi o to, że w ogóle nie wiemy, co oni o nas myślą. A przynajmniej ci, którzy obsługują sondę radiolokacyjną, bo zdaje się, jak wynika z dziwnych słów złapanych przez szukacz, nie wszyscy mieszkańcy CM-2 wiedzą o naszej obecności. A to może być bardzo ważne.
Zamyślił się.
— Powiedz mi, Witia — zwrócił się do Sokolskiego — czy do uruchomienia miotacza konieczny jest impuls otrzymany od sondy?
— Zasadniczo tak, bo przecież trudno przypuścić, aby ktoś nastawiał miotacz ręcznie, na podstawie osobnych pomiarów kątowych. W ten sposób nie mógłby zniszczyć z odległości 5000 km żadnego ciała, którego średnica byłaby mniejsza od jakichś, powiedzmy, 5 metrów. A tym samym miotacz nie spełniałby swego zadania.
— Tak sądzisz? Może… Kondratiew znów zamyślił się.
— Może masz i rację — podjął po chwili. — Trudno przypuszczać, aby uczynili taką niedorzeczność i zamiast sprzężenia z radarem kierowali miotaczem ręcznie. Ale — zrobił krótką pauzę — nie zwalnia to nas od obowiązku zachowania maksimum ostrożności. Tak, ostrożności — powtórzył widząc zdziwienie pomieszane z niedowierzaniem na twarzach większości uczonych. -Dlatego też stawiam wniosek: wysłać „Łazika” nie za dwa dni, lecz natychmiast, i wysłać go nie po to, aby już teraz próbował dostać się do wnętrza CM-2, lecz aby stale przebywał w pobliżu tego miotacza, który mógłby nam zagrażać. Inaczej mówiąc, chodzi mi o to, aby „Łazik” czuwał nad naszym bezpieczeństwem przez cały okres przebywania Astrobolidu w strefie zagrożenia.
Umilkł. Nikt nie kwapił się z zabraniem głosu.
— Absurd — przeciął nagle ciszę Renę Petiot. Biolog, pełniący jednocześnie funkcję inżyniera gospodarczego Astrobolidu, zerwał się z miejsca i wyrzucił z siebie szybko potok słów. — Hipoteza Igora to zupełny absurd. Mimo całego szacunku, jaki mam dla jego zdania, tym razem muszę stwierdzić, że się chyba myli. Cóż za powód mieliby ci ludzie, aby kierować miotacz przeciw nam? Jeśli nawet boją się nas, dlaczegóż zaraz mieliby niszczyć Astrobolid i to zupełnie bez prób nawiązania łączności? Powiedz konkretnie — zwrócił się do geologa — na czym opierasz tę hipotezę, bo ja zupełnie nie rozumiem…
Urwał i usiadł tak samo szybko jak wstał.
— Źle mnie zrozumiałeś — podjął Kondratiew. — Nie wysuwam żadnej hipotezy. To tylko ostrożność. Zbyt mało jest danych, aby można było wysuwać jakakolwiek hipotezę — dodał, jakby się usprawiedliwiając
Znów zapanowało milczenie.
— Zdaje się, że dyskusję można zamknąć — przerwała wreszcie ciszę Kora. — Proponuję przyjąć wniosek Igora. Czy ktoś chce jeszcze zabrać głos w tej sprawie? Nie? No, to można uważać wniosek za przyjęty. Teraz podzielimy funkcje: Wład, Suzy i Ingrid będą obsługiwać na zmianę „Łazika”, Wiktor wyśle serię kuł papierowych dla ostatecznego zbadania strefy dezintegracji, Rita czuwa u siebie w centrali radiowej. Andrzej, tak jak dotąd, niech trzyma rękę na pulsie całej akcji. Oczywiście wszyscy inni w razie potrzeby są do dyspozycji.
W pół godziny później od wielkiej kuli Astrobolidu oderwał się pająkowaty przedmiot i pozostawiając za sobą fioletową smugę popędził z wzrastającą prędkością tą samą drogą, którą przed 35 godzinami biegły wystrzelone przez Sokolskiego rakiety. Był to robot-radiozwiadowca „Łazik”, wysłany przez Kalinę dla czuwania nad bezpieczeństwem statku kosmicznego.
Krawczyk podniósł wzrok znad fotolektora. Niepokój malujący się na twarzy Rity rozproszył w jednej chwili jego zamyślenie.
— Sygnał na mikrofalach wygasł — powtórzyła Rita.
— Jak to? Przecież to radar — astronom zmarszczył brwi.
— Właśnie! Zapanowało milczenie.
— Zawołaj Witię i Władka — powiedział Andrzej i obraz Rity znikł.
Na ekranie pantoskopii rysowała się już ostro ażurowa konstrukcja tylnego miotacza Celestii, gdy w drzwiach windy pojawili się obaj młodzi uczeni.
— Czy „Łazik” nie uszkodził miotacza? — rzucił bez wstępów astronom.
— Wykluczone — zaprzeczył kategorycznie Kalina. — Nie zbliża się do CM-2 na odległość mniejszą niż 150 metrów. Zresztą przez ostatnie 20 minut w ogóle się nie porusza. Możesz sam sprawdzić, o tam, na prawo, jakieś dwieście metrów od kosza — fizyk wskazał ręką poza ekran.
— Kto teraz pilotuje „Łazika”?
— Suzy.
Krawczyk położył rękę na płycie kierowniczej pantoskopu i kosz miotacza przesunął się ku krawędzi ekranu. W jego rogu, na tle szarych, prostokątnych płyt almeralitowego pancerza ukazała się maleńka, błyszcząca kulka z pięcioma łapami, podobna do pająka.
— W jakiej odległości od CM-2 znajdują się w tej chwili papierowe pociski? — astronom rzucił znów pytanie, tym razem skierowane do Sokolskiego.
— Około 6 tysięcy kilometrów. Według przewidywań 10 minut temu powinny były już być zniszczone przez miotacz. Niestety, przestał działać.
— Kiedy i w którym miejscu kule uderzą w CM-2?
— Za 95 minut, tuż przy krawędzi tej jasnej, okrągłej tarczy znajdującej się u podstawy miotacza. Według starych planów jest to platforma do lądowania pojazdów rakietowych mająca znaczną wytrzymałość. Oczywiście, ostrożność jest tu przesadzona, ponieważ uderzenie nie może spowodować żadnej szkody. Chyba gdyby tu stał człowiek, no to… Ale to byłby nadzwyczajny zbieg okoliczności — skończył i spojrzał na astronoma pytająco. Andrzej zamyślił się.
— Dlaczego wyłączyli miotacz? — rzekł po chwili na wpół do siebie.
— Może sądzą, że kule wystrzelone przez Witię są pojazdami załogowymi — podsunął Kalina. — Może nie potrafią określić ich kształtu i wielkości. A spodziewając się, że to być może jakaś nasza ekipa, nie chcą jej zniszczyć i dlatego wyłączyli miotacz.
— A dlaczego nie korzystają z radia? To byłoby znacznie prostsze i rozsądniejsze — wtrącił Sokolski.
— Praktycznie więc pozostaje czekać na dalszy rozwój wydarzeń — odrzekł spokojnie astronom.
— Nie bardzo mi się uśmiecha czekanie…
— Otóż i mamy dalszy rozwój wydarzeń! — zawołał triumfalnie Kalina i zerwawszy się z fotela podbiegł do ekranu pantoskopu.
W centrum pomalowanej białą farbą płyty, pod grzybem miotacza badonowego zabłysnął jasno oświetlony, owalny otwór.
Astronom manipulował chwilę gałkami. Okrągła platforma służąca do lądowania pojazdów rakietowych zajęła centralne położenie i poczęła szybko rosnąć. Po kilkunastu sekundach wypełniła sobą cały ekran. Jednocześnie w oświetlonym otworze ukazała się ciemna sylwetka człowieka w skafandrze.
Krawczyk, Sokolski i Kalina z napięciem wpatrywali się w jasną plamę włazu. Metalowa siatka ażurowej konstrukcji miotacza zakrywała nieco obraz, bez trudu jednak można było stwierdzić, co dzieje się pod grzybem.
Oto postać w skafandrze przełożyła nogi przez krawędź otworu i ostrożnie zsunęła się na wąski pomost otaczający pierścieniem wieżę miotacza. Po chwili we włazie pojawił się drugi człowiek, trzymający w rękach jakiś przedmiot. Podał go pierwszemu i również zszedł na pomost.
Potem ukazała się trzecia postać, a za nią czwarta i piąta. Nadal wynosili na zewnątrz jakieś przedmioty. Jeden z ludzi przesunął się do dużego reflektora umieszczonego po drugiej stronie pomostu i za chwilę rażący, żółty blask uderzył w oczy uczonych.
Andrzej ograniczył zakres odbieranych fal świetlnych i reflektor jakby przygasł.
— Patrzcie! — zawołał nagle Wiktor.
Dwoje ludzi odbiło się lekko od krawędzi pomostu i błyskając pistoletami odrzutowymi, służącymi do swobodnego poruszania się w przestrzeni kosmicznej, wolno popłynęło w kierunku głowicy miotacza. Kilka regulujących prędkość i kierunek lotu wystrzałów i obie postacie wylądowały pod ażurową czaszą. Pistolety odrzutowe łatwo pokonywały niewielką w pobliżu osi Celestii siłę odśrodkową.
Od pomostu odbiła się nowa postać. Ciągnąc za sobą na linie przedmioty wyniesione na zewnątrz szybko zbliżała się ku dwóm poprzednim osobom.
— Będą naprawiać miotacz — szepnął Sokolski, jakby głośną rozmową bał się spłoszyć ludzi obserwowanych z odległości wielu tysięcy kilometrów.
— Zmienię Suzy i spróbuję sprawdzić, co oni tam robią — przerwał ciszę Kalina kierując się ku drzwiom.
— Nie może tego zrobić sama Suzy? — zdziwił się Krawczyk, lecz Włada już nie było w pracowni.
— Dobry chłopak, tylko trochę zapaleniec — uśmiechnął się astronom. Tymczasem Kalina, znalazłszy się w niewielkim, okrągłym pokoju, zawołał:
— Suzy! Zmiana obsady! Możesz odpocząć!
— Dlaczego? — rozległ się młody, dziewczęcy głos.
— Muszę sprawdzić, co oni tam robią.
— Mogę to zrobić i ja.
— Tak, ale… — szukał w myślach argumentu. — To może być niebezpieczne.
— Choćby nawet, to co? Nie bój się, nie zgubię „Łazika”.
— Wiem, ale…
Przez chwilę panowała cisza.
— Jeśli już tak koniecznie chcesz ich zobaczyć z bliska, to zjadę — odezwała się dziewczyna. -Ale za dziesięć minut wpuścisz mnie z powrotem.
— Oczywiście! — ucieszył się chłopak. — Możesz zresztą obserwować tymczasem przez pantoskop.
— Dobrze, już dobrze.
Pionowa, błyszcząca rura wyrastająca jak kolumna w samym środku salki poczęła wolno pogrążać się w podłodze. W suficie ukazał się okrągły otwór, zakryty dotąd płytą przymocowaną do szczytu rury.
Na płycie, w wygodnym fotelu, trzymając smukłe, ciemnobrunatne palce na białej, niewielkiej klawiaturze, siedziała młoda Mulatka. Prawa jej dłoń schowana była w grubej rękawicy przytwierdzonej do pulpitu kierowniczego.
Fotel stanął na podłodze. Dziewczyna zwinnie zeskoczyła i z uśmiechem wskazała ręką na fotel:
— Proszę! Zmiana warty. Tylko nie zgub „Łazika”. A za dziesięć minut tu jestem.
Pogroziwszy mu palcem zniknęła w drzwiach windy.
Kalina usadowił się w fotelu i nacisnął mały guziczek na brzegu pulpitu. Płyta poczęła unosić się w górę, aby w kilkanaście sekund później zakryć otwór w suficie.
Znalazł się w pomieszczeniu nad okrągłą salką. Miało ono kształt wnętrza kuli, wyjątek stanowiła płyta, na której umocowany był fotel z klawiaturą.
Władek rozejrzał się wokół.
Wprost za płytą klawiatury widniała olbrzymia almeralitowa ściana Celestii. Nad nim, za nim i z boku po obu stronach roztaczała swą głębię otchłań kosmiczna.
Fotel wydawał się zawieszony samotnie wśród ogromu wszechświata. Tylko pięć wielkich, czarnych łap, rozchodzących się promieniście od podstawy fotela, przypominało, że widok roztaczający się przed oczyma człowieka pilotującego „Łazika” nie jest bezpośrednią rzeczywistością, lecz obrazem świata widzianego wzrokiem robota-zwiadowcy. Robota oddalonego o kilkanaście tysięcy kilometrów od Astrobolidu.
Kalina przebiegł palcami po klawiszach.
Ogromna ściana Celestii jakby zachwiała się i runęła. Prostokątne płyty almeralitowego pancerza rosły w oczach, zdając się lada moment zwalić na pilota.
Znów palce przesunęły się po klawiaturze.
Zbliżająca się szybko szara powierzchnia olbrzymiego dysku dokonała nagłego obrotu o 90 stopni i poczęła uciekać w tył, jak nawierzchnia lotniska widziana ze startującego samolotu. W dole, niemal pod stopami, mignęły oświetlone reflektorem pręty ażurowej czaszy miotacza.
Kalina podniósł dłoń.
Uciekająca ściana obróciła się o 180 stopni, zachybotała i zamarła w bezruchu.
W odległości 30 metrów przed Kaliną rysował się wyraźnie pomost z umieszczonym na jego krawędzi reflektorem. W oświetlonym włazie stała jakaś nowa postać w skafandrze. Poniżej, na pomoście, znajdowały się dwie inne, nie licząc człowieka przy reflektorze. Pod czaszą miotacza pracowało w dalszym ciągu trzech ludzi. Władek zauważył, że hełmy ich łączą długie, cienkie nici przewodów.
„Więc jednak nie mają radia — przebiegło mu przez głowę. — Te przewody to kable telefoniczne. Ale skąd ten tajemniczy głos pochwycony przez Rite?” — zastanawiał się.
Jedna ze stojących na pomoście postaci poczęła gwałtownie wymachiwać rękami, dając jakieś znaki ludziom znajdującym się na głowicy miotacza. Widocznie zauważono sygnały, bo po chwili jeden z nich oderwał się spod szczytu grzyba i zręcznie manewrując pistoletem odrzutowym wylądował na pomoście.
Podszedł do otworu. Wyciągnął rękę podając koniec przewodu telefonicznego człowiekowi czekającemu na skraju włazu.
Naraz stało się coś nieoczekiwanego. Stojąca w owalnym otworze postać nagłym ruchem chwyciła przybyłego za ramiona i raptownie pociągnęła go ku sobie.
Napadnięty szarpnął się gwałtownie, bezskutecznie usiłując przeciwdziałać wciągnięciu go do wnętrza. Obok napastnika w jasnym kręgu włazu ukazały się jeszcze dwie osoby, śpiesząc mu z pomocą. Widocznie napastnicy przybyli kilkuosobową grupą.
Człowiek z pierwszej grupy, stojący przez cały czas na pomoście przy wejściu, wyciągnął zza pasa jakiś błyszczący przedmiot i rzucił się ku walczącym. Nim jednak dotarł do kłębowiska ciał, dopadł go osobnik, który przed chwilą dawał napadniętemu jakieś znaki. Ruchy ich były zbyt gwałtowne w porównaniu z nikłą siłą ciążenia, panującą n^ pomoście. Obaj zsunęli się w przepaść.
Sczepione, wirujące ciała poczęły szybko oddalać się od platformy. Dwukrotny jaskrawobiały błysk rozdzielił walczących. Jeszcze trzykrotnie jasny język ognia wystrzelił w kierunku oddalającego się ciała pokonanego przeciwnika. Człowiek ten skurczył się i przez kilka sekund wykonywał jeszcze jakieś rozpaczliwe, bezsensowne ruchy rękami i nogami, wreszcie znieruchomiał.
Tymczasem wypadki następowały po sobie z błyskawiczną szybkością.
Napastnicy zauważyli tragiczny wynik walki toczonej na zewnątrz. Jeden z nich oderwał się od walczącej w przedsionku grupy i pośpieszył towarzyszowi z pomocą, nie wiedząc widocznie, że ten już nie żyje. Skoczył z pomostu i błyskając w ciemności pistoletem odrzutowym pogonił za oddalającym się martwym ciałem.
Człowiek z pistoletem elektrycznym nie zamierzał strzelać do niego, lecz wrócił z powrotem na pomost. Jego ukazanie się wywołało w przedsionku nowe zamieszanie. Korzystając z tego pierwszy z napadniętych uwolnił się i wyskoczył na zewnątrz. Widoczne było, jak szybko popłynął ku głowicy miotacza, gdy wtem z otworu wypadło trzech napastników i błyskając gęsto pistoletami odrzutowymi puściło się za nim w pogoń.
Stojący dotąd spokojnie przy reflektorze człowiek dopiero teraz zauważył, co się dzieje. Wyciągnął pistolet elektryczny zza pasa i, odbezpieczywszy go, czekał. Nie wiedział jeszcze dobrze, o co tu chodzi, tym bardziej że skafandry utrudniały odróżnienie napastników od napadniętych.
Lecz oto rzucił się ku niemu czwarty napastnik i padli na pomost. Widocznie atakujący był zręczniejszy, bo w kilkadziesiąt sekund później człowiek obsługujący reflektor był już obezwładniony. Zamarli w bezruchu tonąc w ciemnościach.
W otworze włazu pojawił się osobnik z pistoletem elektrycznym — ten sam, który zastrzelił jednego z napastników. Zeskoczywszy na pomost przykucnął w cieniu i począł mierzyć w stronę oświetlonych reflektorem postaci napastników pod grzybem miotacza.
Kalinie zabiło gwałtownie serce.
Przecież on ich powystrzela, wszystkich po kolei. Dość tego!
Palce przebiegły po klawiaturze.
Obraz miotacza, reflektora i ludzi w skafandrach zawirował gwałtownie i w szalonym tańcu wybiegł naprzeciw Kaliny. W ułamku sekundy mignęła mu przed oczyma zza szyby hełmu wykrzywiona strachem twarz. Już z boku ujrzał skierowaną w swą stronę lufę pistoletu elektrycznego.
Oślepiający błysk na kulistym ekranie — i głuchy stuk rozległ się w kabinie kierowniczej.
— Nie takich pocisków trzeba na „Łazika”! — wybuchnął nerwowym śmiechem Kalina i wykonawszy nagły skręt zawisł na chwilę nad niemal obłąkanym ze strachu człowiekiem w skafandrze. Mężczyzna wypuścił z ręki pistolet, zakrył konwulsyjnie ramionami szybę hełmu i osunął się zemdlony na pomost.
Palce młodego fizyka znów przesunęły się po klawiszach.
Biało pomalowana płyta zapadła się jakby w otchłań wszechświata, stając się dużym, jasnym krążkiem.
Kalina odruchowo sięgnął do czoła. Uczuł pod palcami krople zimnego potu. Ostatnie minuty przeżył tak, jakby sam naprawdę znajdował się w robocie-zwiadowcy, odległym od niego o ponad 17 tysięcy kilometrów lodowatej pustki kosmicznej.
Spojrzał ku miotaczowi.
Walka dobiegała końca. Napastnicy zrezygnowali z dalszych prób uprowadzenia osobnika, będącego prawdopodobnie kierownikiem montażu i wycofali się do śluzy. Gdy cztery postacie znikły w otworze włazu, Kalina odetchnął z ulgą.
Do leżącego bezwładnie na pomoście człowieka podszedł jego towarzysz obsługujący reflektor. Podniósł porzucony pistolet i ostrożnie zajrzał do wnętrza przedsionka. Stwierdziwszy, że nikogo tam nie ma, wniósł odzyskującego powoli przytomność człowieka i po chwili wrócił dając ręką znaki pozostałym na miotaczu monterom, uczepionym głowicy miotacza.
Delikatny dźwięk dzwonka przerwał obserwacje Kaliny.
— Jak tam, Wład? Chyba masz już dosyć awantur — rozległ się głos Suzy Brown. — Zmiana warty!
— Tak. Zaraz zjadę — odrzekł półgłosem i zamyślił się. — A jeśli to jeszcze nie koniec? — zapytał jakby wahając się, czy może zejść z posterunku.
— No, to już moja sprawa.
— Ale może…
— Zjeżdżaj na dół. Zresztą to rozkaz Andrzeja.
Po kilku minutach znalazł się w pracowni astronomicznej.
— Świetnie to zrobiłeś! — zawołał na jego widok Wiktor. — Nie wolno nam było dopuścić do masakry. Cała ta awantura bardzo jednak podejrzanie wygląda.
— Zobaczymy, co dostrzeże Suzy — rzekł ze zwykłym spokojem Krawczyk. — Jest niewątpliwie w tej chwili bardziej opanowana od ciebie i będzie mogła tak pokierować „Łazikiem”, aby zebrać jak najwięcej danych.
Kalina wskazał ruchem głowy ekran pantoskopu, na którym w znacznym zbliżeniu widniały pod siatką miotacza trzy postacie.
— Co nowego? — zapytał.
— Nic. Spokój. Ci trzej majstrują dalej.
— Miotacz wyłączony?
— Bez zmian.
— W jakiej odległości znajdują się w tej chwili kule papierowe?
— Około 900 kilometrów od przypuszczalnej dolnej granicy dezintegracji, czyli blisko 4 tysiące kilometrów od CM-2.
— Czy oni zdążą naprawić miotacz?
— Jeśli ich strefa dezintegracji kończy się w odległości 3000 km, to mają tylko piętnaście minut czasu.
Rozmowa urwała się.
Wszyscy z napięciem wpatrywali się w ekran.
Do zapowiedzianego przez Sokolskiego terminu brakowało blisko trzech minut, gdy dwóch ludzi pracujących w skafandrach przy głowicy miotacza wylądowało na pomoście. Po chwili w otworze włazu znikła i trzecia postać.
Krawczyk zmienił stopień powiększenia i na ekranie ukazała się cała tarcza do lądowania pojazdów rakietowych. Przy jej krawędzi rysowały się wyraźnie ciemne punkty.
— To nasze papierowe pociski — rzucił szeptem Wiktor wskazując ręką.
Naraz wielka czasza miotacza drgnęła i poczęła wolno obracać się w kierunku przeciwnym ruchowi Celestii. Wkrótce czas jej obrotu względem almeralitowego dysku zrównał się z czasem jego obrotu wokół osi i ażurowy grzyb zamarł w bezruchu na ekranie.
Jednocześnie rozległ się okrzyk śledzącej pracę swych przyrządów Rity:
— Włączyli! Znów włączyli miotacz!
Czasza przechylała się w jedną, to znowu w drugą stronę.
— Co to ma znaczyć? — zaniepokoił się Wiktor. — Dlaczego miotacz nie działa? I te gwałtowne ruchy…
Ażurowy grzyb znów zamarł. Upłynęła dłuższa chwila.
Nagle miotacz wykonał subtelny, płynny, niemal niewidoczny ruch i oślepiający błysk rozświetlił ekran.
Przymrużyli oczy nie mogąc znieść kłującego blasku. Po dwóch sekundach — nowy błysk, ciemność i znów błysk.
— Jednak zdążyli — rozległ się w ciszy głos astronoma.
— Poniżej 3000 km od CM-2? — zdziwił się Sokolski spoglądając na zegarek.
Nastrój przygnębienia, wywołany ponurą sceną walki, ustąpił miejsca nowym uwagom i domysłom. Rozpoczęła się ożywiona dyskusja. Przede wszystkim odtworzono z zapisu wszystkie sceny zaobserwowane i utrwalone przez pantoskop i „Łazika”.
Ocena przyczyn niezwykłych wydarzeń była jednak dość rozbieżna. Wyłoniły się dwa poglądy. Pierwszy, reprezentowany przez Andrzeja, Wiktora i Ritę tłumaczył zajście jako epilog jakichś wewnętrznych porachunków między ludźmi zamieszkującymi Celestię, porachunków nie mających nic wspólnego z obecnością Astrobolidu. Faktem przemawiającym za tym był przestrach, jaki wywołało pojawienie się „Łazika”. Punktem wyjścia była hipoteza, że przerwa w pracy miotacza mogła wyniknąć z przypadkowego uszkodzenia. Opierając się na tym, że napastnicy kierowali swe ataki wyłącznie ku jednej osobie, nie zaś przeciw wszystkim przybyłym w pierwszej piątce ludziom, tłumaczono zajście jako wykorzystanie okazji do załatwienia porachunków bez niczyjej ingerencji zewnątrz. Słaba strona tej hipotezy było to, iż dwóch ludzi z pierwszej grupy zaopatrzonych było w broń, co wskazywałoby na to, że spodziewali się ataku.
Z gruntu odmienny pogląd reprezentowali Kora, Igor, Wladek i Suzy. Uważali oni, że uszkodzenie miotacza nie było przypadkiem, lecz dokonane zostało przez grupę napastników dla jakichś określonych celów, prawdopodobnie związanych z obecnością Astrobolidu. Celem akcji byłoby wice niedopuszczenie do naprawy miotacza. Łatwo również dało się wytłumaczyć, czemu kierowała się ona przeciw jednej osobie, wobec zgodnej opinii Władka i Suzy, że był to z pewnością kierownik montażu.
Hipoteza ta, znajdująca wielu zwolenników wśród innych uczonych, biorących udział w dyskusji, miała niestety jeden punkt łatwy do podważenia, zdaniem Sokolskiego i Brabca uszkodzenie głowicy możliwe jest tylko z zewnątrz, zamachowcy musieliby więc w chwili ustania sygnałów miotacza znajdować się na pomoście. A przecież gdy Andrzej włączył pantoskop, natychmiast po wiadomości przekazanej przez Rite, nikogo tam nie było. O tym, że obecność monterów na głowicy nie miała na celu tylko kontroli, świadczył zaobserwowany fakt, iż wymieniano jakieś przewody czy nawet części urządzeń sterujących.
Niestety, nie można było ustalić, na czym polegała ta przypuszczalna naprawa. Dostęp do wnętrza głowicy był niewielki i monterzy zakrywali go swoimi ciałami, narzędzia zaś i części zamienne trzymane były w specjalne] zamknięte] skrzynce.
Zapis wraz z planami miotacza przekazano Meilin Tai, która natychmiast przystąpiła do rozwiązywania zagadki za pomocą krystalicznego komputera zwanego konkrytem.
Po dwóch godzinach dociekań, przerywanych kilkakrotnym domaganiem się przez Tai uzupełniających danych o przebiegu wydarzeń na zewnątrz — włącznie do indywidualnych domysłów obserwatorów — dyskusja powoli wygasała. Przyczyniły się do tego zwłaszcza intrygujące wszystkich słowa Tai, że to poważniejsza sprawa, niż sądzą wszyscy. Rozmowa już się nie kleiła. Nikt nie kwapił się z wygłaszaniem jakichś stanowczych twierdzeń. Ruchliwy Renę nie mogąc usiedzieć na miejscu przechadzał się nerwowo po pracowni.
Wreszcie w drzwiach windy ukazała się drobna postać Tai. Podeszła do stołu i rzuciła na przezroczysty blat kilkanaście długich, splątanych wstęg wąskiej taśmy. Usiadła w opuszczonym przez biologa fotelu i wskazując na ekran pantoskopu, gdzie na jasnej, okrągłej tarczy zarysował się ostro ażurowy parasol miotacza, powiedziała z powaga:
— Miotacz nie był naprawiany, lecz przebudowywany. Celem przebudowy było umożliwienie ostrzeliwania dowolnie wybranych ciał przelatujących obok CM — Metody osiągnięcia celu — prymitywne. Ponadto przebudowa szła również w kierunku przybliżania i zwężania strefy dezintegracji. Stopień — nie do ustalenia, gdyż chodzi tu o urządzenie wewnątrz CM-2. Podstawowy materiał do wnioskowania: zarejestrowane ruchy rąk monterów, wygląd zewnętrzny narzędzi i niektórych spostrzeżonych części zamiennych oraz stare plany miotacza.
— A więc… — wtrącił Sokolski, lecz Tai podniosła rękę dając znak, że chce mówić dalej.
— Analiza dotychczasowego materiału faktycznego dokonana przez konkryt pozwala wyciągnąć następujące wnioski typu konkluzji AKR III: 1. Wyłączenia miotacza dokonała grupa I, nazwijmy ją montażową. 2. Grupa napastników dążyła do sparaliżowania przebudowy przez usunięcie kierownika montażu, lecz nie miała zbrodniczych zamiarów. 3. Uzbrojeni ludzie z grupy montażu byli strażnikami przydzielonymi dla ochrony przebudowy. 4. Grupa montażu, a ściślej — zaatakowany przez „Łazika” strażnik, nie docenia zupełnie postępu technicznego na Ziemi. 5. Z grupy montażu nikt poza strażnikiem nie zauważył „Łazika”. Prawdopodobnie spostrzegł „Łazika” jeden z napastników.
— Ale wiedzą o naszej obecności? — przerwał Kalina.
— Czekaj. Jeszcze nie koniec — powiedziała Tai. — Wnioski ogólne typu warunkowych konkluzji AKR VII: 1. Na CM-2 wie o obecności Astrobolidu przynajmniej część mieszkańców, w tym również grupa napastników. 2. Celem przebudowy miotacza jest zniszczenie Astrobolidu.
Lodowaty chłód przebiegł przez ciała wszystkich. Zapanowała cisza, lecz tylko na chwilę. Przerwał ją spokojny głos Tai:
— Wnioski typu domysłów ADR IV: 1. Część mieszkańców CM-2 obawia się nas, choć trudno stwierdzić, z jakich powodów. 2. Grupa napastników przeciwstawia się planowi zniszczenia Astrobolidu. 3. Walka, którą obserwowaliśmy, stanowi odbicie walki, jaka toczy się wewnątrz CM-2; przyczyny jej są znacznie poważniejsze niż samo zagadnienie zniszczenia naszego statku.
Uczona przeszła do „wniosków typu hipotez” i wyliczywszy szereg możliwości oceny niektórych wątpliwych zagadnień zakończyła sprawozdanie.
Raport Tai, jeśli nie liczyć kilku pytań uzupełniających, został przyjęty bez dyskusji. Natomiast ostre kontrowersje wywołały krańcowo różne wnioski dotyczące dalszego działania. Przedmiotem sporu były w istocie kwestie etyczno-prawne, zawierające się w pytaniu: czy i w jakim stopniu przybysze z Ziemi mają prawo ingerować w to, co dzieje się we wnętrzu kosmicznej wysepki, która od czterech wieków nie utrzymywała łączności z macierzystą planetą?
Wyjaśnienie losów Celestii i nawiązanie kontaktu z potomkami jej załogi, jeśliby ten dawny sztuczny księżyc Ziemi był zamieszkany, należało do priorytetowych zadań ekspedycji Astrobolidu. Jak jednak zrealizować to zadanie, gdy ta część mieszkańców CM-2, która włada miotaczem i środkami łączności, nie chce tej łączności nawiązać i ma wrogie zamiary wobec przybyszów?
Najradykalniejsze środki działania proponowali Sokolski i Kalina: niezależnie od dalszego biegu wydarzeń należy miotacz zablokować lub nawet zdemontować za pomocą „Łazika”, tak aby bezpiecznie przebyć strefę dezintegracji. Nawet jeśli łączność zostanie nawiązana, operacja taka powinna być przeprowadzona, gdyż sytuacja w CM-2 jest niejasna i trzeba liczyć się z możliwością podstępu.
Całkowicie przeciwny pogląd wyraził Renę, popierany przez Suzy i Rite. Domagał się on nie tylko wyłączenia silników w odległości kilku tysięcy kilometrów od górnej granicy strefy dezintegracji, ale także przerwania badań tej strefy kulami papierowymi, nawet ściągnięcie „Łazika” z powrotem na statek. Padły też propozycje, aby wobec braku prawników w zespole
Astrobolidu raport Tai wraz z materiałami podstawowymi przekazać na Ziemię i decyzję, jakie kroki należy w tej sytuacji podjąć, pozostawić Światowej Akademii Nauk. Spotkało się to jednak z powszechnym sprzeciwem i to z uwagi zarówno na niezręczność takiego wniosku, stwarzającego wrażenie politycznego uniku, jak również na dwumiesięczny okres oczekiwania na odpowiedź, co niepotrzebnie wiązałoby ręce radzie ekspedycji.
Po kilkugodzinnej dyskusji, nie podejmując ostatecznych decyzji przerwano obrady, postanawiając wznowić je po pięciu godzinach, przeznaczonych na ponowne przemyślenie całej sprawy przez wnioskodawców.
Tymczasem nadawano nadal przez radio wezwania do nawiązania łączności, wyjaśniając mieszkańcom Celestii naukowy charakter ekspedycji, a także cel sondowania strefy ochronnej ich świata poprzez ostrzeliwanie jej papierowymi kulami. Dziewięć takich pocisków, skierowanych w centrum almeralitowej wyspy kosmicznej, miało zwrócić uwagę wszystkich żyjących w niej ludzi. Niestety, godziny mijały, a nadajniki radiowe CM-2 milczały w dalszym ciągu.
Rita prawie już nie wychodziła z centrali radiowej. Mimo że nadawanie wezwań odbywało się całkowicie automatycznie, nie chciała oddalać się zbytnio od przyrządów, aby w razie nawiązania łączności natychmiast przeprowadzić rozmowę.
Na pół godziny przed wznowieniem narady Sokolski i Kalina przyszli do obserwatorium, aby zaobserwować błyski towarzyszące niszczeniu przez miotacz 9 papierowych pocisków. W gruncie rzeczy chcieli przy okazji przekonać Krawczyka, aby poparł ich wniosek.
— Zostało nam zaledwie dziesięć godzin — argumentował Kalina. — Dłużej już zwlekać nie można. Albo już teraz, w ciągu dwóch godzin, zrównamy prędkość i zatrzymamy się w odległości 12 tysięcy kilometrów od nich, albo przystępujemy do wprowadzenia takich zmian w działaniu układu sterującego miotaczem, abyśmy mogli przejść bezpiecznie przez strefę D. Musimy być pewni, że nie będą w stanie nas zaatakować. Trzymanie się z dala od CM-2 nie jest żadnym rozwiązaniem. Samo „pukanie” w strefę D papierowymi balonikami zwiększa tylko ich nieufność. Ładujemy się w impas, w którym możemy tkwić przez miesiące, a nawet lata. Nie widzę żadnych uzasadnionych przyczyn, abyśmy mieli nadal zwlekać z decyzją demontażu miotacza. Tym bardziej że to niczym im nie grozi. CM-2 znajduje się z tej strony pod naszą ochroną, więc ich miotacz może być wyłączony bez obawy.
— Na czym miałby polegać demontaż? — zapytał astronom.
— To stosunkowo prosta sprawa. Wymaga tylko dużej zręczności. Ognisko produkujące badon i akcelerator cząstek znajdują się w głowicy miotacza, pod grzybem. Sam grzyb spełnia rolę celownika. Urządzenie nadawcze sondy miotacza wysyła stały sygnał, który wraca z powrotem odbity od zbliżającego się lub przechodzącego obok CM-2 ciała. Jeśli ciało to pędzi wprost na CM, odbita fala wraca z jednego kierunku. Oczywiście, najsilniejszy odbiór powracającej fali występuje w tym miejscu „powierzchni” parasola, które jest prostopadłe do kierunku, skąd nadlatuje ciało. Oślepiające błyski pojawiły się na ekranie. Sokolski spojrzał na zegarek.
— Tak jak poprzednio, około 3 tysięcy kilometrów.
— Mów dalej — powiedział astronom do Kaliny.
— Przestudiowałem dokładnie stare plany — podjął fizyk. — Gdy „parasol” miotacza odbiera przez pewien czas sygnały odbite od zbliżającego się ciała, wówczas ustawia się automatycznie w ten sposób, że punkt prostopadłego odbioru fal znajdzie się w samym centrum czaszy, skąd emitowane są cząstki. W ten sposób miotacz ustawia się automatycznie na cel. Teraz wystarczy tylko, aby urządzenie radiolokacyjne dokonało pomiaru odległości i w odpowiednim momencie nastąpiła synteza oraz wyrzut ładunku. Chcąc skierować miotacz na dowolne ciało, przelatujące obok CM-2, trzeba wyłączyć urządzenie automatyzujące celownik i zainstalować dodatkowe, umożliwiające kierowanie miotaczem według danych kątowych. To właśnie zrobiono. Jeśli Suzy ma dokonać unieruchomienia miotacza, zadanie jej będzie polegało na…
Sygnał centrali radiowej poderwał Sokolskiego i Kalinę z miejsc. W pracowni pozostał sam Krawczyk. Chwilę uderzał nerwowo dłonią po poręczy fotela, raz po raz rzucając spojrzenia na białą ścianę.
Wstał, postąpił parę kroków ku windzie i zawahał się.
— Znów pewno nic — machnął niedbale dłonią i wrócił na fotel.
Już położył palce na klawiaturze kierowniczej pantoskopu, aby zwiększyć obraz na ekranie, gdy na ścianie zamigotał świetlny zygzak i ukazała się głowa Wiktora.
— Są! — zawołał. — Są! Odezwali się! Sami się odezwali. Rita rozmawia w tej chwili z nimi. Chodź natychmiast do centrali!
— Rozmawia z nimi?
— Tak, rozmawia z nimi. Tylko że oni… Sokolski urwał i zrobił jakąś dziwną minę.
— Tylko że co? — astronom okazał zniecierpliwienie chyba po raz pierwszy od wielu miesięcy. — Co znów się stało?
— Nic. Nic… — odrzekł Sokolski. — Tylko, że oni… że oni nas biorą za… za… — i parskając śmiechem wykrztusił —…za diabłów!