Tom Mallet jeszcze silniej przywarł do ściany. Serce biło mu gwałtownie, krople potu wystąpiły na czole.

Osobnik w granatowej bluzie otworzył szerzej drzwi i zajrzał do pomieszczenia, w którym ukrył się chłopiec.

Snop białego światła przeciął ciemność i jasny krążek począł się ślizgać po zastawionej beczkami podłodze i ścianach magazynu.

Tom wstrzymał oddech. Krążek światła przebiegł tuż nad jego głową i zgasł. Człowiek w granatowej bluzie cofnął się i z trzaskiem zasunął drzwi.

Zapanowała ciemność. Tom odetchnął z ulgą: widocznie agent nie zauważył go. Poczekał chwilę, a następnie ostrożnie, aby żadnym dźwiękiem nie zdradzić swojej obecności, począł po omacku przesuwać się ku wyjściu. Przyłożył ucho do zimnej powierzchni metalu.

Za drzwiami zdawała się panować zupełna cisza. Chłopiec ujął metalowy uchwyt i próbował ostrożnie odsunąć drzwi.

Stawiały opór. Pociągnął mocniej. Rozległ się przytłumiony zgrzyt i jasna linia szczeliny przecięła ciemność. Tom zadrżał. Żaden jednak obcy dźwięk nie dotarł do uszu chłopca.

A jeśli on gdzieś tu zaczajony czeka, aż wyjdę? — poczuł, że robi mu się gorąco. Wiedział jednak, że nic na to nie poradzi. Usiłował uświadomić sobie rozmieszczenie najbliższych korytarzy i drzwi, skąd mógł spodziewać się pogoni. Nie było to jednak łatwe, gdyż znajdował się tu po raz pierwszy. Choć Tom w czasie licznych zabaw i wypraw poznał Celestię niemal jak własną kieszeń, jednak korytarze i pomieszczenia, w których się obecnie znajdował, były zwykle zamknięte, gdyż mieściła się tu znaczna część magazynów Sial Celestian Corporation. Chłopiec wiedział tylko tyle, że musi po wyjściu z ukrycia skierować się na prawo, gdzie za zakrętem rozpoczynał się znany mu już korytarz.

Przysunął stopę do szpary i ostrożnie, końcem buta, rozszerzył otwór. Drzwi ustępowały teraz już bez zgrzytu. Przez szparę widać było wyraźnie znaczną część przeciwległej ściany korytarza.

Wyjrzał na zewnątrz. Nie było nikogo. Na palcach wyszedł na korytarz i nasłuchując począł zbliżać się do zakrętu. Tu również mogło czaić się niebezpieczeństwo.

Stwierdził z ulgą, że nikogo nie ma. Po chwili dotarł do dużych, rozsuwanych obustronnie drzwi, nad którymi wisiała tablica z napisem: Brama nr l 8. Ściskając mocno w dłoni pęk kluczy, aby nie dźwięczały, odszukał właściwy i wsunął w otwór zamka.

Rozległ się cichy trzask i drzwi rozsunęły się. Błyskawicznie wskoczył do środka i zatrzasnął je za sobą.

Teraz dopiero poczuł się bezpieczny. Sięgnął do kieszeni i końcami palców namacał papier. List znajdował się na swoim miejscu. Ale cóż z tego, skoro nie zdołał go doręczyć, a w obecnej sytuacji trudno było ryzykować nową próbę dotarcia do mieszkania Horsedealera.

Nie ulegało wątpliwości, że korytarze wokół centralnej windy znajdują się pod obserwacją policji i spotkanie agenta nie było przypadkowe. Fakt, że śledził on Toma, zdawał się wskazywać, iż podejrzewa go o kontakt z ukrywającymi się zbiegami.

Co by było, gdyby go zauważył w tym magazynie? Gdyby policja znalazła list Bera i te klucze?

Nie wiedział, co napisał konstruktor do starego filozofa, lecz orientował się, że musiały to być sprawy wielkiej wagi.

Właściwie powinien był wrócić do kryjówki i powiadomić konstruktora o sytuacji. Jednak duma z powierzonej mu misji sprawiała, że nie mógł się zdecydować na powrót bez spełnienia otrzymanego polecenia.

Choć Tom nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród gromady urwisów, grasujących niemal po wszystkich poziomach Celestii, jednak częste rozmowy z ojcem sprawiały, że nieco inaczej patrzył na świat niż jego rówieśnicy. Dla innych chłopców ideałem byli tacy bohaterowie powieści rysunkowych Greena, jak „wielki mściciel” niszczący za pomocą fantastycznych narzędzi zagłady tysiące żółtych, czarnych i czerwonych diabłów, na jakiejś dziwacznej sztucznej planecie, czy „mały Jim”, który zaprzyjaźnił się z krwiożerczym upiorem straszącym na 93 poziomie.

Dla Toma, choć często i chętnie brał udział w zabawach opartych na tych tematach, wzór stanowiły raczej postacie z opowieści ojca. Może decydował tu autorytet, jaki wyrobił sobie John Mallet u syna, może złożył się na to fakt, że Tom, chłopiec nieco wątlejszej budowy, nigdy nie odgrywał w zabawach z rówieśnikami jakiejś znaczniejszej roli, która z reguły przypadała silniejszym chłopcom, przodującym w gromadzie. W każdym razie pomocnicze funkcje, pełnione w wielkich chłopięcych snach na jawie, pasowały świetnie do ideałów, jakimi byli w opowieściach ojca skromny uczeń szewca James czy mechanik Dean, którzy dzięki swej odwadze i pomysłowości oraz pomocy licznych przyjaciół ratowali życie ludziom lub nawet całą Celestię od zagłady.

Marzenia jego koncentrowały się też głównie wokół jakiejś wielkiej przygody, przygody nie wymyślonej przez chłopców, lecz prawdziwej, takiej, jakiej żaden z jego kolegów nie przeżył. Aby on, Tom, mógł później opowiadać o tym wszystkim — rudemu Jackowi, i dużemu Bobowi, co zawsze grał rolę „wielkiego mściciela” lub wodza diabłów, czy wreszcie wiecznie roześmianej

Mary, która razem z chłopcami brała udział we wszystkich ich zabawach. Wyobrażał sobie, jak będą z podziwem patrzeć na niego, jak od tej chwili Jack i Bob będą dawali mu rolę może nawet „wielkiego mściciela”. A on wtedy odpowie, że cóż to znaczy dla niego, gdy on naprawdę…

I oto stało się to, o czym od dawna marzył Tom Mallet. Splot wydarzeń niepokojących i groźnych wepchnął go w wir właśnie takiej wielkiej przygody, przygody, o której nie wątpił, że wywoła podziw i zazdrość kolegów.

Lecz jakże inaczej wszystko się układało, niż sobie wyobrażał chłopiec!

Jeszcze sześć godzin temu bawił się wesoło z kolegami na łące 62 poziomu, obrzucając grudkami ziemi przerażonego niewolnika, koszącego maszyną trawę. Murzyn zapomniał zamknąć bramę i teraz bezskutecznie usiłował przepędzić kilkunastu urwisów z pola. Nie wiedział, co ma począć, bo nie wolno mu było jako niewolnikowi używać siły wobec białych chłopców, i tylko wymachując bezradnie rękami prosił na przemian i groził, wywołując tym huragany śmiechu wśród napastników.

Naraz zgasło światło.

Fritz, który lubił się włóczyć po różnych ciemnych dziurach, miał latarkę i zapalił ją.

Chłopcy z niepokojem wybiegli na korytarz, ale i tam panowała ciemność. Próbowali uruchomić windę. I ona nie działała. Widocznie przerwa w dostawie prądu obejmowała znaczną część, a może i całą Celestię.

Poczęli się naradzać, co mają robić. Ruszyli wreszcie za oświetlającym drogę Fritzem w stronę drugiej windy, oddalonej o jakieś 400 metrów od głównego dźwigu. Nim jednak doszli do niej, światło zabłysło ponownie.

Próbowali dowiedzieć się od robotników pracujących w polu, czy nic znają oni przyczyny przerwy w dostawie prądu. Robotnicy jednak byli tak samo zdziwieni, jak chłopcy. Cała gromada pojechała więc na 78 poziom do zakładów Morgana, ale i tam nikt nic nie wiedział.

Rudy Jack, zwany „prezydentem”, zawsze miał świetne pomysły. Zarządził, aby każdy z chłopców dla zorientowania się, co było przyczyną zgaśnięcia światła, udał się do swego domu, wysłuchał, co o tym mówią, i za 20 minut stawił się na skwerze Greena.

Chłopcy mieszkali w różnych punktach, istniała wiec duża możliwość kontroli.

Tom wraz z dwoma kolegami zjechał na 37 poziom i pobiegł do domu. Ojciec w tym czasie przebywał zwykle w zakładach Sialu, lecz chłopak spodziewał się, że spotka matkę, a jeśliby jej nawet nie zastał w domu, to zawsze czegoś się od kogoś dowie.

Przebiegi pędem korytarz i już chwytał za klamkę, gdy naraz jak spod ziemi wyrosła przed nim postać ojca.

Ciężko dysząc John Mallet gwałtownym ruchem otworzył drzwi, wepchnął syna do środka i zasunął zatrzask.

Tom jeszcze nigdy nie widział ojca w takim stanie. ”Rozszerzonymi ze zdziwienia oczami patrzył, jak ojciec podszedł do tapczanu, podniósł materac i wyjął stamtąd niedużą paczkę. Przez chwilę stał na środka pokoju rozglądając się wokół. Nagle podbiegł do otworu wentylatora umieszczonego w ścianie i wrzucił tam paczuszkę. Następnie wyciągnął szufladę stolika stojącego przy tapczanie i pośpiesznie począł przerzucać jakieś papiery. Kilka kartek odłożył na bok i zasunąwszy szufladę podszedł do stołu. Tu wyciągnął zapalniczkę i nad popielniczką spalił papiery.

Chłopiec z bijącym sercem wpatrywał się w twarz ojca, nic śmiać pytać, co się stało.

— Gdzie matka? — odezwał się wreszcie Mallet zmienionym głosem, mieszając palcem popiół z papieru z popiołem cygar w popielniczce.

— Nie wiem — wyszeptał Tom. — Czy… mam jej poszukać?

— Nie. Zostań. Już za późno na szukanie. Słuchaj, Tom — John podszedł do syna i z powagą spojrzał mu prosto w oczy. — Za chwilę będzie tu policja i przypuszczam, że zostanę aresztowany.

— Dlaczego nie uciekasz? — zawołał porywczo chłopiec.

— Nie mogę, gdyż oznaczałoby to przyznanie się do winy. Słuchaj, Tom! Pamiętaj, że przyszedłem do domu dlatego, że zapomniałem zostawić klucz od komórki, a trzeba nakarmić króliki. Rozumiesz?

Chłopiec kiwnął głową.

— Oczywiście o tym, co tu przed chwila robiłem — mowy nie ma! Rozumiesz! A teraz najważniejsze…

John jakby się zawahał, lecz tylko na moment. Chwycił syna za ramię i ściekając je niemal do bólu zaczął przyciszonym głosem:

— Choćby cię nawet krajali, choćby mówili, że cię zabija, tego, co za chwilę powiem, nic wolno ci nikomu powtórzyć. Nikomu! Rozumiesz? Nikomu! Nawet matce, bo nie ma sensu, aby ktoś jeszcze o tym wiedział! A od tego zależy życie ludzkie, a może nawet jeszcze coś więcej… zresztą, matki nie trzeba niepokoić. Słuchaj! i — sięgnął do kieszeni i wyciągnął mały pęk kluczy. -Te klucze na razie włóż do swoje] skrzynki, tam gdzie trzymasz różne rupiecie. Jeśliby przeprowadzali rewizje i pytali, skąd je masz, to powiedz, za tak jak inne rupiecie gdzieś znalazłeś. Rozumiesz?

— Tak — wyszeptał z przejęciem chłopiec biorąc klucze od ojca.

— A teraz zapamiętaj to: 18, 57, 6, A, 23. Powtórz!

— 18, 57… — zawahał się Tom.

— 6, A, 23. Powtórz to razem!

— 18,57,6, A… i… 23.

— Dobrze. Jeszcze raz powtórz.

— 18, 57, 6, A, 23.

— No, uważaj teraz. Chyba nie zaaresztują cię razem ze mną, a przynajmniej po przesłuchaniu zaraz puszczą. Nie powinni posunąć się do tego, aby dzieci zamykać bez powodu. Choć diabeł ich wie?… W każdym razie, jeśli cię wypuszczą albo w ogóle nie zabiorą, natychmiast weźmiesz klucze i pójdziesz tam, gdzie ci zaraz powiem. Naprzód trochę się pokręć po różnych poziomach dla zmylenia śladu, bo mogą iść za tobą. Potem, gdy będziesz pewien, że nie lezie który za tobą, pojedziesz na 85 poziom. Tam korytarzem w lewo. Dojdziesz do zakrętu, wiesz, tak jak te magazyny C, i tam na prawo zobaczysz drzwi z numerem 18. Dalej pójdziesz korytarzem. Tam, na drugim końcu, będą drzwi 57. Potem dojdziesz galerią nad magazynem B do korytarza, gdzie znajdziesz drzwi nr 6. Stąd będziesz miał przejście do magazynu A, przy czym musisz koniecznie iść tą drogą, o której ci mówię, bo inaczej możesz się natknąć na ludzi pracujących w magazynie F. W magazynie A przejdziesz znów korytarzem do sali 23, gdzie leży bawełna i takie stare łachy. Tam spotkasz Bera. Rozumiesz? Spotkasz Bera i powiesz mu, co się ze mną stało. Powiesz mu też, żeby się koniecznie skomunikował z Horsedealerem. I zrobisz wszystko, co on ci każe. Masz go słuchać tak jak mnie. Rozumiesz?

— Tak.

— A poza nim z nikim ani słowa o tym nie rozmawiaj. Aha, jeszcze jedno. Zabierz do kieszeni trochę chleba i czegoś tam jeszcze. Gdyby matka pytała, gdzie idziesz i co robisz, to możesz jej powiedzieć, że robisz to, co ja kazałem, ale nic więcej nie mów. Teraz powtórz jeszcze raz te liczby.

— 18, 57, 6… — Tom nie dokończył, gdyż rozległ się gwałtowny dźwięk dzwonka u drzwi.

— Powtarzaj dalej — powiedział cicho ojciec i tylko w oczach jego błysnął niepokój.

— 18, 57, 6, A, 23.

— Dobrze pamiętaj, nie pomyl, bo nie będziesz mógł trafić, A od centralnej windy jak? Na prawo czy na lewo?

— Na lewo.

Znów rozległ się dźwięk dzwonka, długi, nerwowy.

— Dobrze. Teraz idź do komórki i daj jeść królikom.

Tom wrzucił otrzymane klucze do stojącej w kącie skrzynki ze swymi „skarbami”. Wziął klucz od komórki i wyszedł tylnymi drzwiami na mały placyk, gdzie obok urządzeń do zbiórki śmieci mieściły się rupieciarnie należące do okolicznych mieszkańców. Na placyku bawiło się troje dzieci sąsiadów, które na widok chłopca zerwały się z trawnika.

— Tom! Tom! Po co idziesz do komórki?

— Trzeba dać królom jeść.

— Jeszcze raz? Przecież już dawałeś — zawołała nieduża, rezolutna dziewczynka.

— Zdawało ci się — rzucił ze złością chłopiec przekręcając klucz w zamku. Wiecznie ciekawe brzdące weszły za nim do komórki. Otworzył obszerną, dwupiętrowa klatkę i wsunął do środka garść trawy wyjętej z dużego kosza, usiłując zasłonić sobą wnętrze. Na szczęście króliki zjadły już poprzednią porcję i tylko resztki łodyg jakichś warzyw walały się w klatce.

— Widzicie, że jeszcze nie dostały — zwrócił się do dzieci. Pogładził miękkie futerko białego królika.

— Co ty tu robisz? — rozległ się niespodziewanie nad nim męski głos. Tom zmartwiał na moment.

W drzwiach stal jakiś obcy mężczyzna. „Agent” — przemknęło chłopcu przez głowę. Opanował się i jak mógł najspokojniej odpowiedział:

— Jak to co? Karmię króliki.

— No i jedzą?

— Jeszcze jak. Przecież się wy czekały. Zawsze je rano karmię, ale dziś ojciec zapomniał zostawić klucz i biedaczki były dotąd zamknięte.

— Kłamiesz!

Toni zrobił zdziwiona minę.

— Dlaczego mam kłamać?

— Nie udawaj.

Tom jeszcze szerzej otworzył oczy.

— Co pan mówi?

— Zamknij klatkę i chodź do mieszkania.

— Po co?

— Nie marudź, szczeniaku, tylko zamykaj klatkę.

Wyszli z komórki i skierowali się ku drzwiom mieszkania Malletów odprowadzeni zalęknionymi spojrzeniami trojga dzieci.

W mieszkaniu znajdowało się jeszcze trzech mężczyzn, wszyscy ubrani po cywilnemu. Na podłodze walały się powyrzucane z szuflad przedmioty i szpargały. Dwóch agentów przeglądało jakieś papiery rozłożone na stole. Ojciec, blady, siedział na krześle pod ściana.

Na tapczanie w niedbałej pozie rozłożył się pulchny jegomość.

— No i co? — rzucił przez zęby na widok agenta wchodzącego z Tomem.

— Kłamie, że dopiero teraz ojciec przyniósł klucz od królików, inspektorze. Pulchny jegomość skrzywi! się i zawołał do Toma:

— No i co? Nauczył cię ojciec pacierza i teraz śpiewasz jak magnetofon. Tom ze zdziwieniem spojrzał na inspektora.

— Jakiego pacierza?

— Zamknij się — warknął agent. — A to czyje? — podsunął chłopcu pod nos mały, złoty pierścionek

— Nie wiem — wyszeptał Tom, a z twarzy jego można było poznać, że mówi prawdę.

— Mniejsza o to. Zresztą sprawa jest już i tak jasna — rzeki pulchny jegomość podnosząc się z tapczanu. — A ty, chłopcze, pamiętaj, że jeśliś kłamał, to się to wkrótce wyda, a wtedy każę ci tak zerżnąć tyłek, że nie będziesz mógł siedzieć przez cały miesiąc. No, Mallet, ustawaj! — zwrócił się do Johna. — Jesteś aresztowany.

Mężczyźni siedzący przy stole podnieśli się z miejsc. Jeden z. nich wsunął do teczki jakieś papiery zabrane ze stołu.

Trzech agentów wyprowadziło Johna Malleta, a pulchny inspektor podszedł do chłopca i chwytając go za guzik przy bluzie powiedział z groźbą w głosie:

— Nigdzie z domu nie wychodź, a gdy przyjdzie matka, powiedz jej, aby na razie też pozostała w mieszkaniu. Pamiętaj!

Wyszedł zasuwając za sobą z trzaskiem drzwi.

Tom pozostał sam. Stał nieruchomo na środku pokoju i czuł, jak łzy cisną mu się pod powieki. Próbował je opanować, lecz napięcie nerwowe towarzyszące ostatnim przeżyciom było zbyt silne.

Gwałtownie przypadł do tapczanu, na którym sypiał ojciec, i przycisnąwszy twarz do poduszki zaniósł się szlochem. Nie próbował już powstrzymywać łez i jakby chciał wraz z nimi zrzucić z serca całą rozpacz i lęk — szukał ukojenia w płaczu.

Naraz poczuł czyjeś delikatne dotknięcie. Jakaś ręka głaskała go po włosach.

Podniósł głowę.

Nad nim stała matka. W jej oczach też widniały łzy.

— Mamo!

Tom zerwał się z tapczanu i chwyciwszy matkę wpół przytulił głowę do jej piersi. Znów zaczął płakać.

— Cicho, dziecko… — wyszeptała kobieta całując syna w głowę.

Anna Mallet była znacznie młodsza od męża, lecz na twarzy jej, tak jak na twarzy Johna, codzienne troski zdążyły już wypalić swe piętno.

— Mamo! Czy ojciec wróci?

Nie odpowiedziała, tylko w zamyśleniu głaskała nadal głowę syna.

— Mamo, czy ojca wypuszczą?

— Chyba tak.

— A dlaczego go zabrali?

— Widzisz… Ojciec chciał, żeby nam było lepiej. Nam, to znaczy wszystkim takim jak my — dodała. — A może nawet czarnym z dołu… Ojciec wie, co i jak robić, żeby było lepiej. Ojciec dużo wie. I dlatego ludzie przychodzą do niego, a on im radzi, jak mają robić, aby było im lepiej, kiedy można coś zrobić przez sąd, a kiedy trzeba przerwać pracę albo jeszcze inaczej… To się nie podoba „sprawiedliwcom”.

— I dlatego aresztowali ojca? Czy mają prawo?

— Prawa nie mają, ale jak chcą, to aresztują. Zawsze się zresztą jakieś wygodne dla nich prawo znajdzie. Obawiam się jednak, że dziś stało się coś poważnego, bo nie tylko ojca, ale innych też zamknęli. Podobno zamknęli również Bera, tylko że im uciekł.

Zamyśliła się.

— Pewnie znów ojciec straci robotę — powiedziała na wpół do siebie i poczęła zbierać z podłogi rozrzucone papiery.

Teraz Tomowi przypomniały się klucze.

W kącie pokoju leżała wywrócona skrzynka.

Niezliczone rupiecie — blaszki, śrubki, kółka, druciki, nity i stare klucze leżały rozsypane na podłodze.

Chłopiec nachylił się i z niepokojem rozgarniał swoje drobiazgi szukając pęku kluczy.

Z ulgą odetchnął, gdy zobaczył je leżące opodal skrzynki.

Wsunął klucze do kieszeni i poszedł do kuchenki, gdzie w szafce w ścianie znajdowały się prowianty. Odkrajał kilka kromek chleba i posmarował smalcem. Owinąwszy chleb w serwetkę już miał wsunąć paczkę za bluzę, gdy usłyszał za sobą głos matki:

— Po co to robisz, synku?

— Muszę wyjść, mamo — odpowiedział cicho.

Przeczuwała coś widocznie, bo już niemal bez zdziwienia, tylko z jakimś smutkiem w głosie, zapytała:

— Dlaczego tyle chleba bierzesz?

— Nie pytaj, mamo, ojciec kazał…

— A mówiłeś, że nie wiesz, dlaczego ojca aresztowali — wyszeptała z wyrzutem.

— Naprawdę nie wiedziałem — odparł patrząc w oczy matki. Na krótką chwilę zapanowało milczenie. Przerwała je matka:

— Idź już. Mogą tu przyjść jeszcze raz. Idź lepiej.

Niemal gwałtownie odsunęła drzwi prowadzące na korytarz i zawołała głośno:

— Tylko nie zgub pieniędzy i nie wylej mleka! Butelkę zostawiłam u Grotha w sklepie! Spojrzał na matkę zdziwiony. Uśmiechnęła się ao niego przez łzy. Teraz dopiero zrozumiał, że chciała w ten sposób uzasadnić jego wyjście, jeśliby ktoś podsłuchiwał.

„A jeżeli przyjdzie policja i nie zastanie mnie w domu? — pomyślał. — Co wtedy będzie?”

Przed oczyma stanęła mu okrągła twarz inspektora wykrzywiona złością.

„A niech mnie szuka, gdzie chce! Najważniejsze, to dotrzeć do Bera, tak jak kazał ojciec”. Uczuł, że to postanowienie sprawia mu wyraźną ulgę. Nic nie byłoby dla niego bardziej przykre, jak oczekiwanie w domu na ewentualną wizytę policji.

Wyszedł na korytarz i rozejrzał się na wszystkie strony.

Nikogo nie było.

Szybko doszedł do zakrętu i nie oglądając się za siebie nacisnął guzik u wejścia do windy.

„18, 57, 6, A, 23” — powtarzał w myślach zjeżdżając w dół na 20 poziom, do dzielnicy handlowej.

Pokręcił się kilkanaście minut wśród tłumu zalegającego targowisko, po czym przeszedł do bogatszej części dzielnicy. Przyglądając się wystawom zapełnionym różnorodnymi towarami pilnie obserwował, czy go kto nie śledzi. Upewniwszy się, że nikt nie zwraca na niego uwagi, przejechał na taśmie chodnikowej do centralnego skweru.

Okrążył duży kwietnik i wszedł do parku. Tu również przechadzał się kilka minut uważając, aby nie spotkać któregoś z kolegów, co mogłoby skomplikować wykonanie zadania.

Wreszcie dotarł do windy centralnej. Czerwona lampka, płonąca nad wejściem, wskazywała, że winda jest w ruchu.

Tom położył rękę na guziku i czekał, aż lampka zgaśnie.

Za drzwiami rozległ się jednak charakterystyczny szczęk i w małym, okrągłym okienku ukazało się światło. Ktoś wysiadał właśnie na tym poziomie.

Drzwi rozsunęły się i ku zaskoczeniu Toma stanął w nich Jack — „prezydent” w towarzystwie Mary Brown i jeszcze dwóch chłopców.

— Czemuś nie przyszedł na skwer?! — zawołał Jack. — Wszyscy przyszli, tylko ty jeden nawaliłeś! Zaniedbujesz się w obowiązkach członka naszej bandy — powiedział z wyniosłą surowością, jak przystało czołowemu przywódcy grupy chłopców, zwłaszcza w obecności innych kolegów. — Za karę… — zastanawiał się chwilę —…przez tydzień będziesz stale dozorcą jeńców.

— Nie mogłem przyjść… Ja… naprawdę nie mogłem.

— Co znaczy „nie mogłem”? — przerwał mu Jack. — Matka cię zatrzymała, czy co? To trzeba było zwiać! Ciamajda jesteś.

— A żałuj — wtrąciła Mary — żeś nie przyszedł. Pewno nie wiesz, dlaczego światło zgasło?

— No?

— Jim i Eddy najwięcej się dowiedzieli, bo to się stało na 18 poziomie! Jakaś banda zrobiła napad na szpital Bradleya! Jedna grupa wyłączyła światło w centrali, a druga w tym czasie zrobiła „robotę”.

— Zupełnie tak, jak z tym Mortonem w „Czerwonej ręce”, co to w zeszłym miesiącu drukowali — dorzucił jeden z chłopców.

— Ale dlaczego na szpital?

— Pewno Bradley miał większą forsę. Podobno się nieźle obłowili!

— Ale kto to mógł być?

— Kto to wie? Wszyscy byli podobno w maskach, tak jak w tej historii z Mortonem.

— Mówią nawet, że z nimi była jedna kobieta — ciągnęła Mary. — Ciekawe, kto to? Ale to mądrale! Policja kręci się po całej Celestii, bo wsiąkli jak kamień w wodę. Widziałam nawet kilku na górze, jak wsiadali do windy. Podobno rozpoczęły się aresztowania tych, którzy coś wiedzą o tej awanturze.

— A ty, Tom, coś się dowiedział? — przerwał Jack potok słów, jakimi Mary zasypywała Toma.

— Ja… Ja… — jąkał się chłopiec nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Chciałby bardzo podzielić się z kolegami nowinami o tym, co się stało u niego w domu, lecz nie wiedział, czy mu wolno to uczynić. Nie wytrzymał jednak, tym bardziej że czuł się pokrzywdzony przycinkami Jacka.

— Słuchajcie! Słuchajcie, chłopaki, powiem wam coś, ale pod jednym warunkiem — zniżył glos tajemniczo.

— Co takiego? — Jack uniósł brwi. — Jakim warunkiem? Wal, co wiesz, i nie kręć!

— Musicie przysiąc, że nikomu, ale to nikomu nie powiecie, żeście się ze mną tu spotkali. Dobrze? Wtedy wam coś powiem.

Jack wydął usta niechętnie, nie wiedząc, czy wypada mu jako „szefowi” zgodzić się na jakieś warunki ze strony zwykłego członka „bandy”. Ale Mary odpowiedziała za niego:

— Dobrze! Dobrze! Mów tylko.

— To przysięgnijcie: „Niech mnie diabeł porwie, jeśli powiem, że widziałem Toma”. No, powtarzajcie za mną przysięgę!

— Niech mię diabeł porwie, jeśli powiem! — zawołała dziewczynka. — A dlaczego chcesz, żeby nikt o tym nie wiedział, że spotkałeś się z nami?

— No, a wy? — nacierał na kolegów Tom.

— Niech mnie diabeł porwie, jeśli powiem — rzekł z ociąganiem w głosie Jack, lecz czuł, że Tom musi mieć naprawdę ważne powody, jeśli wysuwa takie dziwne żądanie. Był zresztą nie mniej od innych ciekawy, nie chciał tylko po sobie tego okazać.

Gdy dwaj pozostali chłopcy poszli również za przykładem Mary i Jacka, Tom opowiedział im w krótkich słowach o aresztowaniu ojca, nie wspominając oczywiście nic o wydarzeniach poprzedzających przybycie policji.

— Przypuszczasz, że twój stary jest wmieszany w ten napad na szpital? — zapytał Jack, gdy Tom skończył opowiadać.

— Nie wiem. Chyba nie. Mój ojciec nie taki, co na łatwą forsę leci!

Tom zawahał się. Przypomniał mu się pakiet, który ojciec wyjął z tapczanu i wrzucił do wentylatora, a potem pierścionek zabrany przez policjanta, zaprzeczył jednak kategorycznie:

— Nie! Wykluczone. To nie to.

— Jednak coś z tym musi mieć wspólnego, jeśli go zaraz po napadzie zamknęli. No, a dlaczego nie chcesz, aby ktoś wiedział, że, tu byłeś?

— Coś ty, Tom, jakoś kręcisz… Więcej wiesz, niż gadasz — dorzuciła Mary.

— Eee, gdzież znowu, tylko że policja kazała mi nie ruszać się z domu, więe… rozumiecie, nie chcę, aby wiedziała, że wyszedłem.

— No, a po coś wyszedł? Tom zmieszał się.

— Po zakupy — wyjąkał.

Jack był starszy od Toma o trzy lata i bardziej doświadczony. Ojciec jego przez długi czas pozostawał bez pracy i radził sobie, jak umiał. Widząc, że chłopiec nie chce powiedzieć prawdy, Jack zorientował się, że zbytnia ciekawość może tu być niebezpieczna. Wziął więc Toma za ramię i wszedł z nim razem do windy, po czym zasunął drzwi.

— Wiem, że nie chcesz przy tych szczeniakach mówić — powiedział zniżonym głosem, przyjacielsko klepiąc Toma po ramieniu. — Nie żądam też, abyś mi powiedział wszystko, co wiesz, bo jeśli ta cała sprawa pachnie kryminałem, to tak jest lepiej. Już ja to wiem. Ale powiedz mi: tyś po zakupy nie jechał?

Tom skinął głową.

— A teraz jedziesz do domu? Chłopiec znów skinął głowa.

Jack nacisnął guzik. Winda drgnęła i pobiegła w górę.

— Mój stary także coś kiedyś „zwinął” i wzięła go policja — szeptał Jack. — Posiedział trzy miesiące i jakoś się wykręcił. Ale z tym napadem na szpital Bradleya to może być coś poważnego. Może trzeba będzie wam pomóc. Zawsze możesz na mnie liczyć. Twego ojca mój stary bardzo szanuje, no więc… Gdyby coś zaszło i musiałbyś się ukrywać, ty lub twoja matka, albo co innego, to daj jakoś znać, wiesz, gdzie się zawsze zbieramy, więc gdybyś sam nie mógł przyjść, to temu, który by miał ze mną rozmawiać, daj tę nakrętkę. Wtedy będę wiedział, że to na pewno od ciebie, a nie jakiś agent.

Wsunął Tomowi w rękę kawałek metalu i otworzył nieco drzwi windy, która tymczasem zatrzymała się na 37 poziomie.

Jack wyjrzał na zewnątrz przez szparę, szybko jednak cofnął głowę i zatrzasnął drzwi.

— Kręci się tu jakiś facet. Lepiej nie wyłaź. Nacisnął inny guzik i winda pomknęła w dół.

— Przejdź lepiej do tej drugiej windy, niedaleko waszego mieszkania.

— Nie chcę wysiadać na 20 poziomie, gdyż widziałem tam tych agentów, którzy byli u nas — skłamał Tom. — Lepiej pojadę na górę, na 48 poziom, i tam przeskoczę.

— Może i masz rację — odpowiedział Jack, który przebywając sam na sam z Tomem nie miał już nic ze swej protekcjonalnej i wyniosłej postawy „szefa”. — No, ja wysiadam, bo ci tam na dole głowią się, co się z nami dzieje. Trzymaj się!

Istotnie, na 20 poziomie stała jeszcze trójka kolegów ze zdziwieniem zaglądając przez szybkę do wnętrza windy.

Jack rozsunął drzwi i wysiadł, zamykając je za sobą.

Tom pozostał sam.

Nacisnął guzik opatrzony numerem 85. Winda znów pomknęła w górę.

Dalsze wydarzenia potoczyły się już szybko, zgodnie z planem. Bez przeszkód, choć nie bez pewnego błądzenia, Tom dotarł kierując się wskazówkami ojca do pomieszczeń nr 23.

Wśród stosów gałganów i bel bawełny, przeznaczonych do przeróbki na tkaniny, a od wielu lat leżących bezużytecznie, ukryli się Kruk, Brown i Roche.

Wiadomość o aresztowaniu Johna Malleta wstrząsnęła Bernardem. Orientując się z wydarzeń ostatnich dni, jak bezwzględne i brutalne środki gotów jest stosować Summerson, obawiał się poważnie o los Johna. Ponadto aresztowanie człowieka będącego, jak się domyślał, jednym z przywódców Nieugiętych niezmiernie komplikowało położenie trójki zbiegów, nie mówiąc o tym, że stawiało znak zapytania nad realizacją planowanej akcji pokrzyżowania zamiarów prezydenta. Bernard po ucieczce ze szpitala tylko krótką chwilę rozmawiał z Johnem i choć w ogólnych zarysach powiadomił go o pojawieniu się tajemniczej rakiety oraz o tym, że nie wolno dopuścić do przebudowy miotacza, jednak żadnych konkretnych metod działania nie zdążył z nim ustalić.

Konstruktor nie mógł wiedzieć o decyzji porwania Jima Bradleya, powziętej przed samym aresztowaniem Malleta. W tym czasie, gdy na stacji rakiet toczyła się walka między policją a grupą Nieugiętych, Bernard, zgodnie z poleceniem Malleta, postanowił nawiązać kontakt z Horsedealerem. Był pewny, że stary filozof zrobi wszystko, by im pomóc. Jako najlepiej zorientowany w dziwnych i zawiłych zagadnieniach, które stały się aż nazbyt ważne dla życia Celestii, mógł wnieść do planu dalszego działania niezwykle cenne uwagi i koncepcje. Ponadto, był on nie mniej popularny od Malleta.

Bernard napisał krótki list do Horsedealera, w którym w nieco zawoalowanej formie informował go pokrótce o tym, co wiedział o tajemniczej rakiecie i planach Summersona. List ten, bez adresu i podpisu, miał wręczyć filozofowi Tom, informując jednocześnie o sytuacji trojga zbiegów. Gdyby Horsedealer wyraził gotowość bezpośredniego skomunikowania się z Krukiem, chłopiec miał go przyprowadzić do kryjówki.

Niestety, cały plan został przekreślony już na wstępie. Tom nie zdążył jeszcze opuścić 85 poziomu, gdy natknął się na agenta policji.

I oto teraz stał przy drzwiach prowadzących na korytarz, nie wiedząc, co czynić.

„Może jednak jeszcze raz spróbuję — rozmyślał. — Jeśli mnie ten policjant nie zauważył, to z pewnością myśli, że gdzieś daleko uciekłem, więc chyba już się tu nie kręci. A jeśli znów go spotkam? — uczuł zimny dreszcz. — Jeśli on mnie złapie, to list i klucze dostaną się w ich ręce. Co wtedy będzie ze mną? Co będzie z ojcem, Berem i tamtymi? Czy nie byłoby lepiej wrócić do Bera? Nie. Tak też niedobrze!”

Pierwszy raz w życiu to, o czym słyszał w opowiadaniach i czytał w sensacyjnych ilustrowanych książeczkach, stawało się rzeczywistością. Niestety, sytuacja, mimo smaku wielkiej przygody, nie była wcale tak przyjemna, jak się o tym czytało w zeszytach Greena lub słyszało z opowiadań ojca. Żaden niezwykły pomysł nie przychodził biednemu bohaterowi wyśnionych marzeń do głowy, mimo że według autorów sensacyjnych opowiadań takie pomysły zawsze w ostatniej chwili powinny się zjawić. Również żaden szczęśliwy przypadek nie rozwiązywał trudnej sytuacji. Minuty upływały, a Tom tkwił jeszcze przy drzwiach.

„Trzeba choć wyjrzeć na korytarz przez szparę — postanowił wreszcie. — Te drzwi rozsuwają się dość cicho, więc jeśliby nawet ktoś tu czatował, nie usłyszy”.

Ujął obiema rękami metalowe uchwyty. Drzwi były takiej konstrukcji, że wystarczyło tylko nacisnąć jeden z uchwytów, aby rozsunęły się same. Nie chcąc, aby otwarły się od razu zbyt szeroko, należało je przytrzymać.

Tom miał już nacisnąć uchwyt, gdy nagle zamarł w bezruchu.

Do uszu jego dobiegł przytłumiony szmer rozmowy: za drzwiami rozmawiali jacyś ludzie. Z bijącym sercem Tom przyłożył ucho do drzwi, lecz natychmiast odskoczył. Usłyszał charakterystyczny dźwięk klucza.

Nie miał już ani chwili do stracenia. Zapominając w strachu o konieczności zachowywania się jak najciszej, puścił się biegiem w przeciwległy koniec długiego korytarza. Dobiegł do drzwi oznaczonych numerem 57 i wyciągnąwszy klucze począł gorączkowo dobierać właściwy.

Wreszcie znalazł. Rozległ się szczęk metalu i drzwi rozsunęły się. Wskoczył do środka. Na zamknięcie drzwi wystarczyły sekundy, lecz jednocześnie między zasuwającymi się płytami Tom ujrzał z przerażeniem otwierające się drzwi wejściowe, a za nimi kilku mężczyzn z pistoletami w rękach.

W tej samej chwili, jakby w ścisłym związku z pojawieniem się policji, nastąpiło coś, czego początkowo Tom nie mógł zrozumieć. Dopiero później uświadomił sobie, co się stało.

To bijący nieustannie z sufitu, tak jak w większości pomieszczeń Celestii, równomierny, stały blask przygasł na moment, rozjarzył się, przygasł, znów się rozjarzył i znów na chwilę przygasł.

— Jak ten czas się wlecze — westchnął Dean spoglądając na zegarek. Choć dopiero pół godziny minęło od opuszczenia przez Toma kryjówki zbiegów, nie mógł on ukryć ogarniającego go coraz bardziej niepokoju.

— Ten mały wygląda na mądralę — mówiła wyciągnięta na stosie szmat Daisy. — Powinien dać sobie radę.

— Tom jest rezolutnym chłopcem — odparł Bernard nie podnosząc głowy znad notesu, w którym coś obliczał. — A ponadto zna świetnie Celestię, więc z pewnością bez trudu dotrze do Horsedealera. Chyba że i Horsedealera zamknęli.

— Więc mówisz, Ber, że ten stary Horsedealer bardzo dużo mógłby nam wyjaśnić? — odezwał się Dean. — Wiesz, ja sam tego wszystkiego, co mówiłeś, nie mogę w żaden sposób uporządkować w głowie. Niby rozumiem, że zbliża się do nas jakaś rakieta, i to z Towarzysza Słońca, ostatecznie mogę uwierzyć, że są to diabły, choć nie potrafię sobie ich wyobrazić. Rozumiem również, że Summerson obawia się, słusznie czy niesłusznie, aby nie zniszczyły Celestii. Ale czemu usiłował za wszelką cenę ukryć, że chodzi tu o przygotowanie miotacza do walki?

— A w ogóle, jak może nas ten miotacz obronić? Oni mogą mieć taki sam albo lepszy i prędzej nas „zdmuchnąć” — dorzuciła reporterka. — Skąd Summerson wie, że te diabły mają gorszy miotacz?

Upraszczasz zagadnienie, Daisy — pokręcił głową Roche. — Przystosować miotacz do obrony trzeba nawet wtedy, jeśli się nie ma takiej pewności.

— A po co?

— Jak to — po co? Czy można zdać się na ich łaskę i niełaskę?

— A jeśli nas wcześniej „zdmuchną”?

— No, to już trudno.

— A jeśli nie mają zamiaru zniszczyć Celestii, a my ich „zdmuchniemy”, jak tylko wejdą w naszą strefę dezintegracji? — nie ustępowała Daisy.

— Chyba nie będą tacy głupi i spróbują się przedtem porozumieć z nami. Zresztą głos, który usłyszałem na zewnątrz, można właściwie uznać za próbę nawiązania kontaktu. Bo zdaje się nie ulegać wątpliwości, że to był głos z tamtej rakiety.

— A więc nie chcą nas zniszczyć?

— Tego z pewnością powiedzieć nie można. Próba nawiązania łączności może być podstępem. Prezydent może mieć jakieś podstawy.

— Więc co? — oburzyła się dziewczyna. — Ber miał się zgodzić na żądanie Summersona? Roche wzruszył ramionami.

— Nie wiem. Skąd ja mogę wiedzieć? Słuchaj, Ber! Skończ z tymi obliczeniami i pogadaj z nami po ludzku. Ja dotąd jeszcze nie rozumiem, dlaczegoś odmówił Summersonowi. Jeśli nawet wiedziałeś, że to nieczysty interes, to trzeba było jakoś kręcić, udawać, że się godzisz, a nie odmówić z miejsca.

Bernard podniósł wzrok znad notesu i przez chwilę patrzył na przyjaciela, jakby nie mógł zrozumieć jego słów.

— W tej chwili przebudowa tylnego miotacza może być zakończona — powiedział wreszcie. -Jeśli oczywiście Jim da sobie radę. Właśnie dokonałem przeliczenia czasów wszystkich niezbędnych robót. Zakładając, że Jim przystąpił do montażu w dwie godziny po mojej rozmowie z prezydentem, obecnie mógł już uporać się z robotą. Wynika stąd, że w każdej chwili rakieta może być zniszczona.

Dean, który jeszcze przed chwilą chciał dyskutować z Bernardem, czy słusznie postąpił odmawiając udziału w przebudowie miotaczy, teraz zapytał odruchowo:

— Ale jak do tego nie dopuścić?

— Nie wiem. Nie wiemy zresztą, jak daleko od nas znajduje się rakieta. W każdym razie trzeba działać. Liczę na Horsedealera. Dużo jest racji w tym, co mówiłeś. Niestety, rozmowa z Summersonem wbrew mojej woli zeszła na ślepe tory. Nie wytrzymałem nerwowo. Wiem, że na mnie spada w dużym stopniu wina za sytuację, w jakiej się znaleźliśmy, i rozumiem twoje rozgoryczenie. Ale, wierzcie, nie chciałem tego. Zresztą, nie myślcie, że chcę w ten sposób zmniejszyć moją winę, lecz wydaje mi się, iż nasz los został przypieczętowany przez Summersona jeszcze wczoraj, gdy kazał nas zamknąć na zewnątrz. Bo z pewnością była to jego sprawka.

— No, ale po co on to wszystko robi?

— Myślę, że tu chodzić musi o większą stawkę, niż się nam zdaje. Sprawa nie jest tak prosta. Tu nie chodzi o obronę świata przed zagładą.

— A więc? Czego się domyślasz? — zapytał Roche.

— Cała sprawa zdaje się polegać na tym, że to, co zwykliśmy nazywać Piekłem, nie jest wcale piekłem.

— Nie rozumiem.

— Podejrzewam, że ci mieszkańcy Towarzysza Słońca, przed którymi uciekli nasi przodkowie, byli to jacyś konkurenci natury gospodarczej i politycznej wielkich rodzin rządzących od wieków Celestią. I Summerson, który wie bardzo dużo, obawia się, iż oni mogą jego i jemu podobnych wysadzić z fotela.

— Na jakiej podstawie tak przypuszczasz?

Bernard nie zdążył odpowiedzieć. Podniósł wzrok ku sufitowi. Światło raptownie przygasło — raz, drugi i trzeci…

— Co to? — wyszeptała z niepokojem Daisy.

— Zginęli — rzekł ponuro Bernard. — To był miotacz.

— Czy jesteś tego pewny?

— Tak — spuścił głowę Kruk. — To był miotacz. Zużywa tak znaczną ilość energii, że powoduje przygaśnięcie światła w całej Celestii.

— Więc zginęli? A może to tylko próba?

— Wykluczone. Celem przebudowy jest rozszerzanie niszczycielskiego działania miotaczy również na te ciała, które nie lecą wprost na nas, a tylko przebiegają przez strefę dezintegracji, że tak powiem, bokiem. Nie ulega wątpliwości, że chodziło o ciało z zewnątrz. Trudno przypuszczać, aby było to jakieś ciało kosmiczne. Chociaż…

— A może to jednak meteory? — zawahał się Roche. — Może Lunow i Summerson kłamią?

— Dlaczego światło przygasło trzy razy? — dorzuciła Daisy. Kruk spojrzał na dziewczynę.

— Tak. Właśnie o tym samym myślę. Dlaczego światło przygasło trzy razy? Znaczy to, że miotacz działał trzykrotnie. A przecież rakieta miała być podobno jedna. Chyba że jeden wyrzut cząstek nie wystarczył, może mają jakieś osłony? Albo… już wiem! Im dłużej nad tym się zastanawiam, coraz więcej nabieram pewności, że to byli oni! Przecież to jasne: te równe odstępy pomiędzy wyrzutami cząstek z pewnością są wynikiem małej celności miotacza przy ukośnym locie rakiety. Przecież przewidywałem to. Dwa razy nie trafił. Dopiero ostatni, trzeci strzał był skuteczny. Oni weszli w naszą strefę dezintegracji ukośnie, z boku… Przetarł nerwowo czoło.

— W pierwszej chwili nie mogłem tego zrozumieć, bo przyzwyczaiłem się do miotacza dawnego typu, niszczącego tylko te ciała, które biegną wprost na nas. Ale teraz zrozumiałem.

— Więc to trzecie przygaśnięcie światła oznaczało… — rozpoczęła Daisy i urwała.

— Śmierć… — dokończył Dean. — Śmierć ludzi czy istot, o których może nigdy nic się nie dowiemy.

— Oni lecieli do nas… a my… To straszne, potwornie głupie i ohydne. Brzydzę się nami! Tym całym naszym światem, Celestią! Brzydzę się sobą, że żyję na takim podłym, potwornym, ohydnym świecie!

Bernard patrzył ponuro w ziemię.

— A może tak być musiało? — westchnął Roche. — A może oni musieli zginąć, abyśmy żyli?

— Mówisz jak Summerson! — nieomal krzyknął ze złością Kruk. — Dodasz może jeszcze, że lepiej jest poświęcić kilku sprawiedliwych, niż…

Nagły trzask otwieranych drzwi nie pozwolił mu dokończyć.

Wszyscy troje spojrzeli z niepokojem na rozsunięte drzwi magazynu, w których stał zdyszany Tom.

Z twarzy chłopca wyczytać można było, dlaczego tak nagle wrócił.

— Oni… Oni tu… Policja tu idzie! — wyjąkał przerażony.

Bernard sięgnął do kieszeni i wyjął pistolet pozostawiony im przez Cornicka.

— Spokojnie, tylko spokojnie — powiedział i bez pośpiechu podszedł do Toma. — Gdzie jest policja?

— Nie wiem… Może już niedaleko.

— Uspokój się i mów, gdzieś widział policję ostatni raz! Powtarzam: ostatni raz!

— Widziałem, jak otworzyli drzwi nr 18 i weszli na korytarz. Kruk odetchnął z ulgą.

— I co dalej?

— Potem uciekłem i przybiegłem tu.

— Widzieli cię?

— Na pewno. Był też z nimi ten agent, co mnie gonił.

— To gonił cię ktoś?

— No tak. Bo to tak było: wychodzę na ten korytarz, co to można nim dojść do windy centralnej. Idę kawałek, za ten zakręt co to na prawo, a tu słyszę, ktoś za mną idzie. Więc ja idę szybciej, a on zaczyna wołać na mnie: „Hej! Chłopcze!” Zacząłem więc uciekać, a że na tym poziomie strasznie trudno biegać, bo się bardzo mało waży, więc on się przewalił, a ja wtedy wskoczyłem do jednego otwartego magazynu i schowałem się za beczki. To on przyszedł i zaczął świecić latarką, ale mnie nie zobaczył i poszedł. Wtedy ja ostrożnie wyszedłem i pobiegłem po cichu z powrotem, bo nie było po co iść dalej i ryzykować. Schowałem się za drzwiami nr 18 i słucham, a tu idzie trzech za mną. No i wtedy tu przyleciałem.

— To wszystko? Chłopiec skinął głową.

Kruk chwilę zastanawiał się, wreszcie rzekł:

— Prawdopodobnie wszystkie ważniejsze przejścia, zwłaszcza w pobliżu wind, obsadzone są przez policję. Nie będzie im tak trudno przeszukać nasz poziom. Obejmuje on około pięciuset pomieszczeń, lecz teren wymagający zbadania będzie znacznie mniejszy. Policja widziała, którymi drzwiami uciekł Tom, a więc dotarła z pewnością do galerii nad magazynem B, odcinając nam znaczną ilość połączeń z innymi pomieszczeniami. Tak czy inaczej, powinni tu dotrzeć w ciągu najdalej dwóch godzin, oczywiście, jeśli domyślają się, że Tom był z nami w kontakcie.

— Co więc robić?

Daisy patrzyła z niepokojem na Bernarda.

— Mamy praktycznie dwie drogi: albo dostać się do dźwigu towarowego w magazynie F i jeśli nie jest on obstawiony, pojechać na dół lub w górę, albo też przedostać się z magazynu H po drabinie na 86 poziom. Dotarcie do dźwigu byłoby najprostsze, lecz ryzykowne, gdyż w magazynie F pracują czarni pod dozorem, a poza tym dźwig towarowy może być obstawiony. Bezpieczniej jest dotrzeć okrężną drogą na poziom 95 i tam dostać się do końcówki dźwigu centralnego. Dźwig centralny biegnie przez 93 poziomy i jest mało prawdopodobne, aby wszystkie udało się im obsadzić. Za tym planem przemawia jeszcze to, że przedostawszy się do magazynu H nie narażamy się na odcięcie. Nie przypuszczam też, aby orientowali się lepiej w terenie od nas.

— A czy oni nie obstawili również tego przejścia na 86 poziomie?

— Nie wiem… Droga tam jest dość zawiła, więc mam nadzieję, że jeszcze nie dotarli. Ruszyli długim korytarzem i poprzez szereg mniejszych sal dotarli do drabiny prowadzącej na wyższy poziom. Przejście było wolne i po długim krążeniu wśród różnych pomieszczeń i korytarzy, omijając zamknięte drzwi, do których nie mogli dobrać kluczy, wspinając się po wąskich drabinach w starych, nie używanych przejściach i szybach wentylacyjnych, dostali się bez przeszkód na 95 poziom.

Należało teraz dojść do windy centralnej.

Wszędzie panowała niczym nie zmącona cisza. Przeszli na palcach korytarzem o wygiętej podłodze do zakrętu. O kilka metrów od nich znajdowały się drzwi windy. Korytarz biegł dalej i kończył się nowym zakrętem.

Bernard wyjrzał ostrożnie zza węgła. Nikogo w pobliżu windy nie było. Nie paliła się również czerwona lampka nad wejściem.

— Masz tu elektryt i gdybyś zauważył tam kogoś podejrzanego, strzelaj z miejsca — Bernard zwrócił się szeptem do Roche'a wskazując przeciwległy zakręt. Zachowując się sam jak najciszej, podszedł do drzwiczek i nacisnął guzik w ścianie. Czerwona lampka zapłonęła sygnalizując, że winda biegnie w górę.

Licząc w nerwowym napięciu sekundy Bernard oczekiwał nadejścia wagonika. Wreszcie w okienku ukazało się światło i rozległ się szczęk otwierających się drzwi.

— No, teraz prędko! — zawołał konstruktor i naraz okrzyk zamarł mu na ustach.

W otwartych drzwiach windy, z pistoletami skierowanymi w jego stronę, stało dwóch mężczyzn w ochronnych kurtkach.

— Łapy do góry! — wrzasnął jeden z nich, lecz w tym samym momencie rozległ się charakterystyczny dźwięk elektrytu. Oślepiająco biała iskra uderzyła w drzwi windy.

Bernard odruchowo przypadł do ziemi.

Znów trzaski strzałów wstrząsnęły powietrzem. Ujrzał, jak policjanci cofnęli się w głąb windy strzelając w kierunku zakrętu, skąd usiłował razić ich pociskami elektrycznymi Roche. Nie chcieli zbytnio ryzykować, gdyż przeciwelektrytowe kurtki tylko częściowo zabezpieczały przez działaniem tej groźnej broni.

Podniósłszy się ostrożnie z ziemi Bernard stanął przy ścianie. Znajdował się poza zasięgiem ognia policjantów, jednak dotarcie do towarzyszy było niemożliwe. Nagle zabłysła mu w głowie zbawcza myśl.

Przysunął się bliżej drzwi i nagłym pchnięciem zatrzasnął je. Ruch ten jednak był wobec nikłej wagi ciała na 95 poziomie zbyt gwałtowny. Bernard stracił równowagę i upadł na ziemię. Uświadamiając sobie, iż każda sekunda zwłoki grozi śmiercią, zerwał się z ziemi i skoczył ku zakrętowi. Tym razem mała waga ciała była pomocą, bo jedno odbicie od chropowatej podłogi wystarczyło, aby znalazł się wśród towarzyszy.

W chwili gdy znikł za zakrętem, rozległy się nowe strzały. Był już jednak bezpieczny.

Strzały zamilkły, widocznie policjanci naradzali się, co mają robić.

— Trzeba się ukryć niżej, w tych magazynach — rzucił Roche. — Ber! Prowadź, bo znasz lepiej teren, a ja będę tamtych trzymał ogniem. Czy masz jeszcze ładunki?

— Tylko dwa magazynki, po dwanaście sztuk! Oszczędzaj!

— Daisy! Tom! Chodźcie za mną! — rozkazał Bernard i podawszy Roche'owi dwie srebrzyste rurki skierował się korytarzem ku pomieszczeniom, z których można było zejść na niższe poziomy.

Nie uszedł jeszcze dwudziestu kroków, gdy usłyszał za sobą wołanie Roche'a:

— Ber! Ber! Czekaj! Oni zamknęli windę i zjechali na dół! Co teraz robić? Bernard ściągnął brwi.

— Co? Zjechali na dół? Aha, chcą skomunikować się z resztą i rozpocząć atak z kilku stron. Natychmiast za mną! Trzeba jak najprędzej dostać się na 92 poziom. Jeśli oni zjechali na 94 poziom, w każdej chwili możemy być odcięci. Dean, poczekasz jeszcze trochę, gdyż z tym zjechaniem na dół to może być tylko manewr, a potem staraj się jak najszybciej dołączyć do nas. Idziemy tą samą drogą — dorzucił, znikając w wąskim przejściu. Tuż za Krukiem biegła Daisy, na ostatku Tom.

Posuwali się szybko, tak że po kilku minutach dotarli do ciemnego otworu. Był to nie oświetlony szyb wentylacyjny, w którym biegła drabina łącząca kilka poziomów.

Bernard poświecił latarką. Jasny krąg ślizgał się chwilę po szeregu prostokątnych otworów biegnących obok drabiny w dół.

— Nikogo nie widać — odezwał się szeptem konstruktor. — Miejmy nadzieję, że nie orientują się, iż tym szybem można zejść na 92 poziom. Najgorszy jest ten pierwszy pod nami otwór, w którym widać światło, gdyż wychodzi on bezpośrednio na korytarz i dojście do windy jest tu bardzo proste. Niższych otworów możemy się nie obawiać, bo tam są magazyny i to przeważnie zamknięte. Daisy, świeć mi latarką i daj znać, gdybyś zauważyła coś podejrzanego.

Przełożył nogi przez otwór i począł się ostrożnie opuszczać w głąb szybu. Czuł wyraźnie bicie własnego serca, a wewnętrzny niepokój udzielał się mięśniom. Zdawał sobie sprawę, że ryzykuje bardzo wiele. Policjanci mogli przyczaić się i w każdej chwili porazić go elektrycznym pociskiem lub pochwycić, gdy będzie mijał 94 poziom. Jednak innej drogi wydostania się z matni nie było i wiedział, że musi ryzykować.

Począł liczyć odruchowo szczeble. Szary odblask bijący z otworu na 94 poziomie przyćmiewał coraz bardziej światło latarki. Bernard uczuł, jak kroplisty pot zaczyna występować mu na czoło.

To było gorsze niż bezpośrednie niebezpieczeństwo: owa paląca świadomość nieuchwytnego kręgu, który coraz bardziej ich otaczał. Kruk zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli nawet dotrą do 92 poziomu, to tylko odwloką chwilę ostatecznego zaniknięcia sieci, lecz już się z niej nie wymkną.

Jeszcze dwa metry… jeszcze metr… jeszcze kilka stopni dzieliło Bernarda od otworu.

Naraz… Wydarzenia potoczyły się tak szybko i niemal jednocześnie, że w pierwszej chwili Bernard nie bardzo wiedział, co się właściwie stało. Oto gdy wchodził na szczeble biegnące bezpośrednio obok otworu, usłyszał okrzyk ostrzegawczy Daisy, trzask wystrzału i ujrzał spadające w głąb szybu odłamki latarki. W chwilę później czyjeś ręce pochwyciły go za nogi usiłując wciągnąć do otworu.

Szarpnął się gwałtownie podciągając jednocześnie ciało w górę. Począł się wykręcać na wszystkie strony uderzając uczepionym u nóg ciężarem o krawędzie otworu i grożąc wciągnięciem napastników do szybu.

Po krótkim szamotaniu, wśród przekleństw i okrzyków bólu policjanci puścili nogi Bernarda, który począł teraz szybko wspinać się w górę.

— Ber! Bliżej ściany! — rozległ się nagle głos Roche'a i jednocześnie błyskawica uderzyła w głąb szybu.

To Dean trzymał w szachu policjantów, aby uniemożliwić im ostrzeliwanie Kruka.

Był znów uratowany. Wobec łatwości wspinania się przy małej wadze ciała, przeskakując po kilka szczebli drabiny, Bernard kilkunastoma gwałtownymi ruchami ramion dotarł do towarzyszy.

— Daisy! Co z Daisy? — podbiegł do reporterki leżącej nieruchomo na podłodze. Dean klęczał obok dziewczyny, rozpinając jej bluzkę.

Twarz Daisy była sinoblada, przez prawą jej rękę od dłoni do łokcia biegła długa rana o spalonych brzegach.

— Trafili ją te łotry… — rzucił zdławionym głosem Dean. Przyłożył ucho do piersi dziewczyny.

— Żyje — stwierdził z ulgą. — Co za szczęście, że oparła się łokciem o krawędź włazu. Prąd spłynął głównie po ręce, tak iż wstrząs nie był śmiertelny.

Szybko podarł bluzkę na długie pasy i począł bandażować krwawiącą coraz bardziej ranę.

— Nie ma ani chwili do stracenia — ponaglał go Bernard. — Musimy uciekać. Za chwilę może tu być policja. Dean, daj pistolet. Ja idę pierwszy, a ty weź na ręce Daisy.Miejmy nadzieję, że policja nie obstawiła korytarza, gdyż wówczas wzięłaby nas w dwa ognie, a mamy tylko jeden pistolet.

— Ale czy w ogóle jest sens się bronić? — wybuchnął Dean. — Czy w ogóle jest gdzieś stąd jeszcze uciekać? Tym bardziej że trzeba by lekarza dla Daisy. Zresztą…

— Chyba nie liczysz, że Summerson nas oszczędzi?

— Nie, ale to i tak…

— Nie opowiadaj głupstw! Dopóki człowiek żyje, nie wszystko jeszcze jest stracone. Chodźmy.

Na szczęście korytarz nie był jeszcze obsadzony. Widocznie policjanci, którzy zaatakowali ich od strony szybu, nie mogąc ryzykować opuszczenia blokującej pozycji, nie mieli dość sił na atak.

Bernard dotarł do zakrętu i stwierdził, że windy jeszcze nie ma. Lekkie migotanie czerwonej lampki wskazywało, że dźwig znajduje się w ruchu. Po chwili drganie ustało, widocznie policjanci zjechali po pomoc.

Każda chwila była cenna.

— Jedyna droga, gdzie nie mogą nas wziąć w dwa ognie, to pomieszczenia prowadzące do osi Celestii — powiedział Kruk. — Tam zresztą, w tym warsztacie na setnym poziomie, znajduje się apteczka, więc można będzie zrobić Daisy opatrunek i zastrzyk.

— No tak. To najważniejsze. Ale czy masz klucze? — zaniepokoił się Dean. — Przecież tamte twoje specjalne klucze wsiąkły po odnalezieniu nas przez pogotowie, a te, które dostaliśmy od robotników, zdaje się, nie są zbyt uniwersalne.

— Damy sobie jakoś radę, zamki są tu proste. Niewykluczone zresztą, że drzwi są otwarte. Przecież myśmy ich nie zamykali. Zaraz się przekonamy.

Przyśpieszyli kroku i po chwili znaleźli się pod drzwiami, za którymi rozpoczynała się galeria nad magazynem. Dalsza droga również stała otworem, tak iż po dwudziestu paru minutach, z których najwięcej zużyto na wnoszenie wpółprzytomnej Daisy po drabinach, znaleźli się w salce warsztatu. Tu Dean zajął się opatrzeniem dziewczyny, Tom zaś z Bernardem czuwali przy otwartym włazie między 98 a 99 poziomem, gdyż tylko z tej strony mógł nastąpić atak. Niżej, na płycie zamykającej właz łączący 98 i 97 poziomy, umieścił konstruktor wielki miot zabrany z warsztatu, dowiązawszy do niego długi drut, którego koniec trzymał w ręku. W ten sposób gdyby policja, choćby zachowując największą ostrożność i ciszę, chciała dostać się do pomieszczenia na 98 poziomie, musiałaby otwierając klapę strącić młot, a tym samym zaalarmować osaczonych.

Widocznie jednak policjanci nie orientowali się, którędy uciekła czwórka zbiegów, i przeszukiwali szczegółowo wszystkie okoliczne pomieszczenia, gdyż blisko dwie godziny minęły od strzelaniny na 95 poziomie, a pościgu nie było widać.

Tom i Bernard siedzieli na ziemi przy włazie. Konstruktor pogrążony był w głębokiej zadumie i chłopiec nie chciał mu przeszkadzać. Nie wytrzymał jednak długo.

— Panie Ber! Co z nami będzie? — zapytał trwożnie. Kruk uśmiechnął się blado do chłopca.

— Czy nie można już stąd uciec? — powiedział drżącym głosem Tom.

— Nie martw się — odrzekł konstruktor wyrwany z zamyślenia. — Jakoś damy sobie radę.

— Ale jak?

— Bądź cierpliwy.

Za pierwszymi pytaniami poszły jednak następne:

— Panie Ber, jak to się wtedy stało, że policja przyjechała windą, gdy pan nacisnął guzik? Przecież czerwone światło nie paliło się, a więc winda stała i musiała być pusta. A dopiero kiedy pan nacisnął guzik — światło się zapaliło i już nie zgasło, aż winda przyjechała. Przecież oni nie mogli wskoczyć w czasie ruchu, bo drzwi muszą być zamknięte. Więc jak się do windy dostali?

— Nie jest to tak trudne do wytłumaczenia, jak sądzisz. Po prostu oni już siedzieli w windzie i tylko czekali, gdzie ich zawiezie.

Tom otworzył usta, aby zaoponować, lecz konstruktor go uprzedził:

— Wiem, co chcesz powiedzieć: jeśliby siedzieli w windzie, nawet kiedy ona stoi, to paliłoby się czerwone światło. Masz rację, ale można tego uniknąć. Otóż wystarczy trochę pomysłowości, aby zawisnąć nad podłogą. Na powiązanych liną pasach. Nie jest to zbyt męczące, jeśli zważyć, że można tak stanąć gdzieś na 90 poziomie. Tam waga ciała jest już niewielka. W ten sposób nietrudno udawać, że winda jest pusta, i czekać, aż ktoś naciśnie guzik na którymś z poziomów. Niewykluczone, że to stary trik policji i wszystkie windy są tak obsadzone.

— No, to nie ma mowy, żebyśmy mogli dostać się gdzieś do windy?

— Nie. Zresztą tu, w pobliżu osi, z tej strony reaktora, nie ma już w ogóle wind.

— No, to…

W tej chwili nad nimi w otworze włazu ukazała się głowa Roche'a.

— Co słychać?

— Cisza — odpowiedział Bernard. — A jak tam Daisy?

— Usnęła. Zrobiłem jej opatrunek i zastrzyk, więc chyba nie będzie komplikacji. Rana jest duża, lecz powierzchowna. Szczęście, że trafili w latarkę, nie w dłoń.

— Biedna dziewczyna — westchnął Kruk. — Że też właśnie ją musiało to spotkać. Przez twarz Roche'a przebiegł cień niezadowolenia.

— Łatwo ci mówić, ale przecież z tej całej kabały w ogóle nie widać wyjścia. To wszystko przez ciebie. Gdybyśmy się dali złapać na początku, to co? Mój stary sprzedałby część interesu i jakoś nas wyciągnął.

— Więc ty myślisz, że cała ta sprawa dałaby się załatwić u Godstona czy w sądzie? Więc ty jeszcze nie rozumiesz, że oni chcą nas wszystkich zlikwidować, tak jak to usiłowali zrobić zamykając nas od zewnątrz?

— Może chcieli, ale teraz, jeśli tamci z Towarzysza Słońca zostali zniszczeni… sytuacja mogła się zmienić. Cóż im po naszej śmierci? Chodzi najwyżej o milczenie, a na to zawsze mogę się zgodzić.

— Jesteś naiwny. Najlepiej milczą umarli..

— Więc co? Jakie widzisz z tego wszystkiego wyjście? Bo ja żadnego — denerwował się Dean.

— Wiem, że sytuacja jest poważna, ale jeszcze nie beznadziejna

— Nie wmówisz mi tego tak łatwo.

— Nie mam wcale zamiaru. Przyszedł mi jednak przed chwilą do głowy pewien plan.

— No?

— Jak wiesz, za tymi drzwiami — tu Bernard wskazał ręką na drzwi opatrzone znakami ostrzegawczymi — znajdują się urządzenia sterujące centralnego reaktora. Pomieszczenia te biegną na znacznej długości otaczając reaktor. Gdybyśmy się tam dostali, to…

Nagłe szarpnięcie drutu przerwało rozmowę.

Pod nimi, na 98 poziomie, w otwartym włazie ukazała się przestraszona twarz mężczyzny, któremu, po odsunięciu klapy, spadł na głowę wielki młot. Konstruktor puścił drut i zasunął klapę włazu.

— Masz tu pistolet — zwrócił się do Roche'a. — Jeśliby otworzyli — strzelaj i staraj się zatrzasnąć właz. Wątpię, aby któryś z nich odważył się dla odsunięcia klapy wchodzić na drabinę i nacisnąć własnoręcznie guzik, bo znalazłby się wprost pod twoją lufą. Mogą to jednak zrobić jakimś prętem. Nie wolno dopuścić do tego, aby właz pozostał otwarty, gdyż odcięliby nas od Daisy. Trzeba ich więc odstraszyć od tych prób. Ja pędzę na górę po narzędzia!

— Chcesz się dostać do urządzeń kierowniczych reaktora?

— Tak. Będzie 2 tymi zamkami trochę roboty, tym bardziej że trzeba unieruchomić urządzenia alarmowe, lecz powinienem dać sobie radę.

— Ale czy tam… można wejść? — zapytał Dean z niepokojem.

— Będziemy się starali wybierać przejścia jak najdalej od źródeł promieniowania. Nie mamy innego wyjścia. Możemy wziąć skafandry. Pamiętam, że jeszcze trzy były w przebieralni, gdy wychodziliśmy na zewnątrz. Zresztą, może zostawili i nasze? Trzeba sprawdzić.

— Rób, jak uważasz — na twarzy astronoma znów odbiła się rezygnacja. Bernard wszedł na górę i po kilkunastu minutach wrócił z paroma narzędziami.

Klęknąwszy na ziemi przez dłuższą chwilę majstrował przy zamkach.

— No i co? — dopytywał się Dean.

— Ciężka sprawa — rzekł Bernard wstając. — Zdaje się, że trzeba będzie ciąć, mamy tu blisko 50 cm ołowiu. Tom, chodź ze mną na górę, musimy wziąć łomy i aparat do cięcia metalu.

Dean pozostał sam. Zrobiło mu się trochę nieswojo, chociaż towarzysze znajdowali się tylko o piętro wyżej i mieli wkrótce wrócić.

Drażniła go cisza panująca na dole. Jeszcze kilka minut temu słyszał szmery dochodzące z poziomu 98, teraz jednak policjanci nie zdradzali niczym swej obecności. Najbardziej obawiał się tego, że mogą otworzyć klapę w momencie, kiedy Ber lub Tom znajdować się będą na drabinie wprost nad włazem. Teraz, gdy cisza stawała się coraz bardziej niepokojąca, pragnął, aby już wreszcie spróbowali otworzyć.

„Coś pewnie knują — przebiegło mu przez głowę. — A gdyby tak odsunąć nieco klapę i zobaczyć, co się tam dzieje?”

Przybliżył się do otworu i sięgnął w kierunku guzika. Nim jednak zdążył go dotknąć, nastąpiło to, czego się najmniej spodziewał.

Klapa nagle odskoczyła i przez okrągły otwór wpadł ukośnym łukiem tuż przed nosem Deana rzucony z dołu podłużny, szklany przedmiot.

Astronom odskoczył gwałtownie w tył.

Przedmiot, rzucony z rozmachem, uderzył o ścianę i z głuchym trzaskiem pękł.

W miejscu, gdzie eksplodował, ukazał się niebieski obłok, który począł się szybko rozpływać w powietrzu. Dean wiedział, że gaz ten używany był nieraz do zwalczania plagi dzikich królików niszczących plantacje na rolniczych poziomach.

Nie było chwili do stracenia.

Gwałtownym ruchem zatrzasnął klapę i jednym skokiem znalazł się na szczycie drabiny. Krztusząc się dotarł do warsztatu i zasunął otwór.

— Co się stało? — przypadł do niego Bernard.

— Gaz! Wrzucili ampułkę z gazem. Chcą nas wytruć jak króliki.

— Pędź po skafander! — zawołał konstruktor wyrywając pistolet z ręki przyjaciela. — Nie możemy dopuścić, aby opanowali 99 poziom.

Nacisnął guzik. Klapa odskoczyła i z otworu buchnął mu wprost w twarz kłąb gazu. Przez niebieskawe opary ujrzał w dole otwarty właz prowadzący na 98 poziom. Strzelił na oślep i zatrzasnął klapę.

Chwycił silnie ręką za uchwyt, aby nie dopuścić do jej otwarcia. Chwilę się zastanawiał. Nagle wstał z podłogi.

— Trzymaj klapę! — zawołał na Toma. — Jeśli będziesz czuł, że nie dasz rady, to wołaj. W ostateczności, masz tu pistolet! Potrzeba mi trzech minut czasu.

Wspiął się na drabinę i znikł w otworze prowadzącym do pomieszczeń w osi Celestii, odprowadzany przerażonym wzrokiem Daisy. Dziewczyna obudzona strzałem usiadła na ziemi, nie zdając sobie jeszcze sprawy z tego, co się dzieje.

— Co to było? Gdzie on poszedł? — wyszeptała.

— Nie wiem — odpowiedział Tom niespokojnie.

W tej chwili w otworze, w którym znikł Kruk, ukazały się nogi Roche'a. Jednak, ku zdziwieniu Daisy i Toma, młody astronom nie schodził na dół, lecz jakby na coś oczekiwał.

Naraz gdzieś z góry dobiegł ich daleki szum motoru, który po chwili spotęgował się i zmienił ton. Lecz oto, jakby pod wpływem pierwszego szumu, Daisy uczuła w uszach lekki ból, podobny do tego, jaki czuła zwykle po dłuższym nurkowaniu w basenie.

— Tom, słyszysz szum? — zapytała z niepokojem.

— Tak, proszę pani. I tak mnie dziwnie boli w uszach.

Rozległ się trzask i klapa włazu, prowadzącego do osi, zasunęła się do połowy otworu, opierając się o nogi Deana.

— Spokojnie, Daisy! Niczego się nie bój! — dobiegł z góry głos Roche'a.

Szum w uszach potęgował się przechodząc chwilami w dzwonienie. Na czole dziewczyny poczęły zbierać się krople zimnego potu. Ogarnął ją lęk: oni pompują powietrze! To działają kompresory w śluzie. Dlaczego oni to robią? Co to ma znaczyć?

Chciała krzyknąć, gdy praca silnika ustała raptownie. Pozostało tylko dzwonienie w uszach i nieprzyjemne uczucie jakiejś zmiany w otoczeniu.

Dean zeskoczył z drabiny i nachyliwszy się nacisnął guzik obok włazu prowadzącego na 99 poziom.

— Tom! Puść nieco klapę!

Chłopiec zwolnił uchwyt, lecz klapa nie poruszyła się.

— Puść zupełnie! — rozkazał Roche. — A teraz spróbuj odsunąć. No co, nie da się? W porządku. Ber, możesz zejść.

Tom patrzył ze zdziwieniem na astronoma.

Dean uśmiechnął się po raz pierwszy od wielu godzin.

— Żadna siła już tej klapy nie odsunie — wyjaśnił. — Ber obniżył ciśnienie i nastąpiło automatyczne zablokowanie przejścia, tak jak w razie jakiejś katastrofy, gdy zaczyna uciekać powietrze. Nie uda im się nas wy truć! Chyba żeby zrobili otwór w klapie lub w podłodze, ale tego nie zaryzykują, bo skąd mogą wiedzieć, czy nie ubraliśmy się w skafandry i nie wypuściliśmy powietrza.

Tymczasem Kruk zeskoczył na dół.

— Trzeba będzie wyciąć w ścianie otwór, abyśmy mogli dostać się do pomieszczeń kierowniczych reaktora, gdyż nie ma tu drzwi. Spowoduje to wzrost ciśnienia, a tym samym może nam grozić ponowne otwarcie klapy. Będę więc musiał ją przyspawać. Dean z Tomem, opukajcie tymczasem ściany. Trzeba wybrać odpowiednie miejsce, gdyż osłona nie wszędzie ma równą grubość.

Powiedział to celowo, choć zdawał sobie sprawę, że ich „fachowa” pomoc nie na wiele się zda. Chciał jednak zająć czymś towarzyszy i w ten sposób nieco rozproszyć ich zdenerwowanie. Przesunął się do szafy i począł szukać jakichś narzędzi.

— Hej, Tom! Nie opukuj tej ściany — zwrócił się do chłopca, który w tym czasie począł z zapałem spełniać powierzone mu zadanie. — To nie tu! Przecież tam jest ściana zewnętrzna! Tędy moglibyśmy tylko wyjść na tamten świat!

Chłopiec zaczerwienił się.

— Ale tam właśnie słychać.

— Co słychać?

— Tak „oddaje”…

— Zdaje ci się. Tam są warstwy izolujące i płaszcz wodny.

— Ale słychać, jakby było pusto — upierał się chłopiec.

— Niemożliwe, przecież…

— O, niech pan słucha!

Rozległ się głuchy, dudniący dźwięk.

Na twarzy Bernarda odbiło się zdumienie.

Podszedł do chłopca i począł z uwagą opukiwać ścianę.

— A to ciekawe — rzekł po chwili nie przerywając badania. Przez kilka minut obmacywał palcami gładką powierzchnię metalu.

— Tu są jakieś drzwi! Tak… To z pewnością drzwi. Ale przecież to niemożliwe! Czyżby ta salka nie przylegała bezpośrednio do ściany zewnętrznej?

Dean podszedł zaciekawiony.

— A może to winda — szepnęła Daisy.

— Niemożliwe — zaprzeczył Roche. — Do tej wysokości żadna winda od tej strony nie dochodzi.

— Może zrobić dziurę? — wtrącił Tom, ośmielony faktem, że odkrycie jego wzbudziło taką sensację.

— Można by wywiercić otwór, ale nie wiem, czy ma to sens, gdyż czasu zbyt wiele nie mamy. Pod sufitem nad drzwiami widać siatkę: może więc to być albo szyb windy, albo jakieś urządzenie wentylacyjne. Oczywiście, otwór blokowany jest automatycznie przy spadku ciśnienia.

Zawahał się.

— Może tędy najlepiej byłoby uciec… Naraz, uderzony nową myślą, powiedział:

— Zrobimy pewien eksperyment. Może to jednak jest winda.

— Jaki eksperyment?

— Wyświdrujemy nieduży otwór ponad drzwiami. Jeśli to jest szyb windy pneumatycznej, to możemy ją podciągnąć do góry obniżając ciśnienie w szybie.

Oczy Daisy rozszerzyły się.

— Nie rozumiem. Jak to możliwe?

— Winda pneumatyczna poruszana jest ciśnieniem wytwarzanym przez kompresory, pracujące na dnie szybu stanowiącego długą rurę. Gdy więc zamiast tłoczyć pod windę powietrze rozrzedzimy je nad nią, to windę podniesie ciśnienie atmosferyczne Celestii. Powietrze to dostaje się do szybu pod windę specjalnym wentylem, który wpuszcza je swobodnie do środka nie wypuszczając z powrotem. Otwiera się on dopiero wtedy, gdy winda zjeżdża na dół, regulując jej ruch zgodnie z sygnałem wysyłanym przez pasażera naciskającego guzik, gdyż kompresory służą tylko do podnoszenia windy.

— Niewiele z tego zrozumiałam, ale dałabym wiele, aby ten twój eksperyment się udał i za tymi drzwiami była właśnie winda.

— Z policją — dorzucił zgryźliwie Roche. Bernard wzruszył ramionami.

— Znów zaczynasz — powiedział cierpko. — Przecież tego szybu nie ma w planach Celestii. Jeśli jest to szyb windowy, to z pewnością jakiś stary, nieczynny. Bardzo wątpię, abyśmy mogli ciągnąć tu windę, lecz jeśli jest to zapomniany szyb, będziemy mogli tędy za pomocą lin wydostać się z matni. Tak czy inaczej, bez sprawdzenia, czy nie ma tam windy, nie możemy ryzykować wchodzenia do środka, bo w razie jej uruchomienia zostalibyśmy zmiażdżeni.

Wyciągnął z szafy elektryczną wiertarkę i założywszy wiertło o dużej średnicy podszedł do tajemniczych drzwi.

— Podnieś mnie do góry — zwrócił się do Deana.

Po chwili wirujące ostrze poczęło szybko zagłębiać się w metalowej powierzchni. Daisy wstrzymała oddech wpatrując się z niepokojem w błyskające wiertło.

Rozległ się zgrzyt metalu i jednocześnie syk wpadającego do salki powietrza, który po chwili przeszedł w przeciągły gwizd.

Bernard zeskoczył z ramion Roche'a.

— Otwór jest trochę za mały. Nie chcę robić zbyt wielkiego i będziemy musieli kilkanaście minut poczekać na reakcję, jeśli w ogóle nastąpi. Zarazi Trzeba się zastanowić, czy nie należałoby jeszcze obniżyć ciśnienia. Obecnie panuje tu ciśnienie równe trzem czwartym normalnego, lecz szyb może być bardzo długi i ciśnienie podniesie się do jakichś siedmiu ósmych atmosfery. Przekrój szybu nie będzie mniejszy od l m2. Da nam to udźwig rzędu przynajmniej 1250 kg. Jeśli w starym szybie tarcie nie będzie zbyt wielkie, ciśnienie to wystarczy aż nadto do podniesienia windy.

Zapanowało milczenie. Wszyscy wsłuchiwali się z napięciem w gwizd powietrza uciekającego z otworu. Mijały minuty. Gwizd nie ustawał.

— Chyba nic z tego nie będzie — nie wytrzymał Dean. Bernard spojrzał na zegarek.

— Minęło 17 minut — powiedział szeptem, jakby głos jego mógł przeszkodzić ucieczce powietrza z szybu.

Lekki szum w uszach wskazywał wyraźnie na zmianę ciśnienia.

Naraz, w chwili gdy nikt się tego zupełnie nie spodziewał, rozległ się szczęk i głośne cmoknięcie jedno, drugie…

Wstrzymali oddech, Dean kurczowo zacisnął palce na rękojeści broni.

Rozległ się ponowny szczęk i drzwi gwałtownie odskoczyły pchnięte ciśnieniem powietrza.

Za otwartymi drzwiami widniało jasno oświetlone, puste wnętrze maleńkiej windy.

Dean pierwszy wskoczył do środka rozglądając się ze zdumieniem po wnętrzu.

— Tylko jeden guzik! — zawołał. — Co za dziwna winda? Twarz Bernarda przybrała zacięty wyraz.

— Tak czy inaczej — musimy z niej skorzystać. Choćby nas miała zawieźć do samego piekła!

— A może lepiej przebijać się wokół reaktora?

— Nie — powiedział Kruk takim tonem, że towarzysze spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

— To znaczy? — wyszeptała Daisy.

— To znaczy, że was okłamałem! Przejście poza osłoną w bezpośrednie sąsiedztwo reaktora dałoby nam tylko 10 szans na 100, że przeżylibyśmy taką próbę.

— Dlaczego więc?… — Dean zacisnął palce na ramieniu przyjaciela.

— Dlatego, że wówczas myślałem, iż to jest jedyne wyjście. Teraz sytuacja uległa zmianie. Zabierzemy ze sobą narzędzia do cięcia metalu. Jeśli nawet winda zatrzymałaby się w jakimś zamkniętym pomieszczeniu — damy sobie radę. Zresztą, to nasza ostatnia szansa.

— W jaki sposób uruchomisz windę? — zaniepokoił się Roche. — Naciśnięcie guzika to tylko otwarcie wentyla dolnego, a nas przecież nie puści niskie ciśnienie panujące w górnej części szybu.

— Będziemy musieli doprowadzić ciśnienie na tych poziomach do normalnego i wszystko powinno być w porządku.

Kruk wybrawszy parę narzędzi podał je Tomowi.

— Zabierz to do windy. Zaraz wracam.

Po chwili Bernard znalazł się na górze w śluzie i ponowny szum w uszach obwieścił czekającym w windzie wzrost ciśnienia.

Wróciwszy na dół konstruktor jeszcze raz obrzucił wzrokiem wnętrze salki.

„Wyobrażam sobie ich miny, gdy nas tu nie zastaną” — pomyślał uśmiechając się do siebie. Natychmiast jednak spoważniał. Co ich czeka na końcu tego szybu? Może winda jest uszkodzona i zamiast ratunku przyniesie im śmierć? Odkrycie szybu wzbudziło nową nadzieję, którą sam Bernard w ostatnich godzinach niemal zupełnie utracił. Jednak jakże była ona krucha i niepewna! Jeśli winda stanie gdzieś w szybie w sąsiedztwie zbiorników wody lub, co gorsza, jakiegoś gazu?

„Nie ma innego wyjścia — pomyślał. — To.jedyna droga”.

Gwałtownym szarpnięciem zatrzasnął drzwi.

Stali stłoczeni w ciasnym wnętrzu, oczekując z niepokojem na to, co miało nastąpić za chwilę.

Bernard powoli uniósł rękę w górę i położył palec na czerwonym przycisku bez żadnego napisu czy symbolu.

— Jeden jedyny guzik… Dokąd on nas zaprowadzi? ”* Nacisnął. Poczuł, jak serce zabiło mu gwałtownie.

Winda drgnęła i ze wzrastającą szybkością pobiegła w dół.