Gdy winda zatrzymała się na czwartym poziomie, Bernard odruchowo objął wzrokiem napis nad ostatnią w kierunku krawędzi świata stacją — Tylko dla ludzi — i zastanowiło go, może po raz pierwszy, czy to ma jakikolwiek sens.

Idący obok Kruka agent wymamrotał coś prosto do ucha inspektora Clipsa, który z kolei przerwał tok myśli Bernarda.

— Pójdziemy w prawo.

Doszli do otwartego włazu w podłodze, za którym opadały w dół spiralą słabo oświetlone schody aż na poziom pastwiska. Clips przepuścił naprzód agenta. Szli teraz przy samej ścianie, raz po raz wspierając się rękami na żelaznym ogrodzeniu rozległego okólnika. Stado, złożone z przeszło 1500 rosłych, czarnych kóz — duma i bogactwo Oskara Locha — pasło się na jednolicie zielonym, miękkim kobiercu rajgrasu.

Clips niespokojnie załypał oczami po łące — bał się, że dojarki go zobaczą. A nużby go poznały i uprzedziły naradzających się? Ale Murzynki nie przyszły jeszcze na południowy udój.

Inspektor wyjął klucz i otworzył małe drzwiczki w ścianie. Znaleźli się w jakimś ciasnym, ciemnym pomieszczeniu. Policjant zapalił światło. Prócz krzesła i telefonu nie było tu żadnych sprzętów. Clips położył się na podłodze i dopiero wówczas Kruk zauważył, iż znajdował się tam szereg wizjerów.

— Niech pan spojrzy — inspektor wskazał konstruktorowi miejsce obok siebie i nacisnął jakiś guzik.

— Wtedy będziemy się bronili… — posłyszał Kruk zakończenie czyjegoś monologu. Przez chwilę dobiegały go jeszcze krzyżujące się w powietrzu słowa, po czym zaległa przyczajona, wyczekująca cisza.

Pod nimi znajdowało się duże pomieszczenie służące kilkunastu rodzinom niewolników za stałe miejsce noclegu. Teraz zaś panował tu ścisk do granic możliwości. Kobiety i dzieci cofnęły się ku ścianom robiąc miejsce dyskutującym, którzy siedzieli przeważnie na pryczach ciasno jak cygara w pudełku.

W rogu pomieszczenia, na trybunie skleconej z dwóch prycz nałożonych jedna na drugą, stanął Murzyn, rosły, barczysty, o pomarszczonej jak jabłko na wiosnę twarzy. Smolistoczarnymi, żarzącymi się gniewem oczami obrzucił zgromadzenie, sprężył się w sobie, wyciągnął naprzód dłonie dla powitania czy skupienia uwagi zebranych i dobył głosu.

Wyrazy padały zrazu wolno, w równych odstępach czasu, jak wymierzone kroki, potem pobiegły szybciej. Głos potężniał, chwilami, przy takich określeniach jak „podłość” lub „zbrodnia” przechodził w dudniący łoskot. Ciepłą, serdeczną nutą obejmował „obronę życia”, „wyzwolenie” potem ściszał się do szeptu, by w trójnasób wybuchnąć niepohamowanym ładunkiem mocy. Było w tym coś niedoskonałego artystycznie, a zarazem wstrząsającego wyobraźnią.

— W kilku takich pomieszczeniach trzeba będzie zainstalować możliwie szybko kamery — wyjaśnił Clips. — Dyrektor Godston prosił, aby pan wydelegował zaufanego człowieka.

Kruk nic nie odpowiedział. Pierwszym wrażeniem było zdumienie na widok czegoś, co nosiło wszelkie znamiona akcji zorganizowanej. I to gdzie? — między czarnymi. Nic mógł ukryć ogarniającej go coraz bardziej ciekawości. Kiedy jednak spoglądał na sylwetkę inspektora policji, przyklejoną do podłogi — czuł, jak coś odpycha go od tego miejsca.

„Po co tu przyszedłem? — zadawał sobie pytanie. — Jakaż tu jest moja rola? Czy inna od roli tych dwóch policjantów, łowiących skrzętnie nieprawomyślne słowa tamtych biedaków spod podłogi?”

Uczuł obrzydzenie do siebie samego. Jeszcze tylko tego brakowało, aby kierowa! instalacją policyjnych urządzeń podsłuchowo-obserwacyjnych.

Poruszył się, mając zamiar odejść, ale Clips lewą ręką ujął jego prawicę w przegubie i szepnął mu do ucha:

— Chwileczkę! Małą chwileczkę! Zobaczy pan zaraz, gdzie się podzieli pańscy monterzy. Chyba się nie mylę?…

Kruk spojrzał na trybunę, którą Murzyn dopiero co opuścił, i mimo woli przetarł oczy, jakby chciał się upewnić, że nie śni. Opustoszałe miejsce zajął… „człowiek”. Skórę miał białą, a co więcej, Kruk znał go dość dobrze. Był to Lett Cornick — monter od Kuhna, pierwszy z tych, którzy odmówili pracy przy budowie miotacza. Ale nie tylko on jeden spośród białych uczestniczył w zebraniu. Sięgając wzrokiem poprzez mrowie głów do przeciwległej ściany Kruk spostrzegł w panującym tam półmroku, że tylko niektóre twarze były czarne. Dopiero teraz pojął, że kojarzenie przez Clipsa zamieszek ze sprawą miotacza nie jest tylko pozbawioną realnych podstaw prowokacją policji.

Miotacz! Słowo to wdarło się złowrogim zgrzytem w życie mieszkańców Celestii. Osłanianie tajemnicą celu przebudowy drażniło i podniecało umysły. Ludzie, którzy do niedawna, snując się ospale wśród hal, warsztatów i korytarzy poddawali się biernie przeklinanemu co dnia losowi — teraz jakby się przebudzili z długiego, męczącego snu.

Fantastyczne plotki krążyły po wszystkich poziomach Celestii. Począwszy od pogłosek o przygotowanej likwidacji niewolników, a skończywszy na pochodzących rzekomo „z najlepszego źródła” informacjach, iż Summerson zamierza dla celów oszczędnościowych wyłączać stałą strefę ochronną Celestii — wszystkie te wieści budziły rosnący niepokój wśród czarnych i białych mieszkańców małego świata. Coraz częściej podnoszące się głosy przeciw przebudowie miotacza przeradzały się w otwarty protest. Nie było tu istotne, kto i w jakim celu podsycał plotkami buntownicze nastroje. Sprawa miotacza rozdarła cienką powłokę nabrzmiałego od lat wrzodu.

Bernard spojrzał znów na Cornicka. Młody, chudy człowiek o pożółkłej twarzy jak wszyscy tu mówił o miotaczu, wszakże zgoła inaczej. I chociaż, podobnie jak inni, uważał tę niezwykłą przebudowę za groźną dla wszystkich tajemnicę, patrzył na nią z szerszej perspektywy i użyczał zebranym tego spojrzenia. Swój stosunek do zagadnienia sprecyzował jasno i szczerze. Nie zawężał go tylko do sprawy miotacza. W słowach jego sprawa ta stopiła się w jedną całość z ogromem krzywd znoszonych biernie od lat przez ludzi zepchniętych na dno nędzy i poniżenia. Mówił o białych i Murzynach, jakby ulepieni byli z jeden gliny. Wzywał do jedności.

Kruk czuł, że coś się w nim łamie.

Już miał się podnieść i odejść, gdy nagłe spostrzeżenie przykuło go do miejsca. Na granicy pola widzenia spostrzegł Malleta. John rozłożył dłonie szeroko na obu kolanach, głowę podał nieco naprzód i z badawczym spokojem wpatrywał się w twarz mówcy, który wciąż nie schodził z trybuny. Mallet sprawiał niedwuznaczne wrażenie, że choć trwa w tak skupionym bezruchu, odgrywa na tym zebraniu o wiele ważniejszą rolę niż rola biernego widza.

Czyżby naprawdę Nieugięci znów istnieli i John był jednym z nich? Może znów, jak przed laty, chcą podjąć beznadziejną walkę przeciw władcom Celestii? Dlatego tak zależy Malletowi, aby on — Kruk — sprawdził plany budowy reflektora Green-Bolta. Ale przecież to szaleństwo! Znów tylko poleje się wiele krwi. Czyż istnieje siła, która mogłaby obalić rządy „wielkich rodów”?

Bernarda przeszły dreszcze na myśl, że Mallet może wpaść w ręce policji.

— Czy…czy… macie zamiar ich wszystkich… teraz? — zapytał usiłując ukryć niepokój. Inspektor pokręcił przecząco głową.

— Mamy czas. Nie uciekną…

Nagle posłyszeli lekkie, bardzo ostrożne kroki.

Zbliżył się do nich agent, ten sam, z którym tu przyszli. Clips wręczył mu szpulkę nagranej taśmy magnetofonowej.

— Oddasz to natychmiast do rąk dyrektora Godstona — rozkazał.

— Co tu się dzieje?

Bernard podniósł zdziwiony wzrok na grupkę mężczyzn szamoczącą się pośrodku długiej hali.

— Zabierają ich! — wołał rozpaczliwym głosem Jini Bradley biegnąc ku konstruktorowi.

— Kogo? Kto? — Kruk spojrzał pytająco na swego asystenta.

— Przed chwilą policja aresztowała dwóch fachowców od stopów — wyrzucił z siebie Jim oddychając gwałtownie. — Tych, których dopiero co pan wypożyczył od Frondy'ego.

Rumieniec oblał twarz Kruka.

— To skandal! — zawołał z gniewem. — Co oni sobie w ogóle myślą? Szybkim krokiem podszedł ku przybyłym.

Trzech policjantów przynaglało do wymarszu aresztowanych, którzy gestami i słowami zapewniali o swojej niewinności. Bernard podchodził do nich właśnie w chwili, kiedy rosły drągal w mundurze chwycił za kark Steye'a Browna wrzeszcząc na całe gardło:

— Dosyć tej gadaniny! Obydwaj naprzód i już! Chcemy ich prowadzić jak ludzi, żeby ich palcami po drodze nie wytykano, a świnia jedna z drugą gardłuje, że nie wic, o co chodzi. Dowiecie się w dyrekcji policji. Skoro otrzymaliśmy rozkaz przymknięcia was, to znaczy, że jesteście dobre numery. Szybciej!

Pchnął Browna tak raptownie, że ten przewrócił się uderzając głową o posadzkę.

— Co tu się dzieje? — zawołał Bernard. Policjanci obrzucili go obojętnym spojrzeniem.

— Co ma się dziać — odparł jeden z nich. — Dostaliśmy nakaz aresztowania tych dwóch.

— Nakaz? Od kogo?

— To nie pańska rzecz.

— A właśnie, że moja — zaperzył się konstruktor. Sięgnął do kieszeni i podsuną! pod nos policjantowi plenipotencję prezydenta głoszącą obowiązek udzielania Krukowi wszelkiej pomocy. — Ci ludzie są mi koniecznie potrzebni — wyjaśnił. — Czy to panu wystarczy?

— Dyrektor Godston polecił tych dwóch zaraz doprowadzić na przesłuchanie — zmiękł trochę policjant. — Niech się pan stara u niego, żeby cofnął rozkaz. Nam przecież wszystko jedno.

— Zadzwonię wprost do prezydenta! — obruszył się Bernard. — Tymczasem nie przeszkadzajcie ludziom pracować. Wykonują zamówienie prezydenta Summersona — dodał znacząco i szybko oddalił się w stroni; kantoru.

Pchnął gwałtownie drzwi i stanął zdziwiony.

Obok biurka, na którym leżały rozłożone plany miotacza, siedziała w fotelu… Stella.

Bernard zatrzymał się w progu.

Dziewczyna zerwała się z miejsca i podbiegła do niego.

— Ber!

Kruka ogarnęło radosne podniecenie. Miotacz, policja, aresztowani robotnicy, wszystko odbiegło gdzieś daleko, zagubiło się w niepamięci i pozostało tylko jedno: ona — Stella. Po raz pierwszy mówiła mu po imieniu nic sobie nie robiąc z obecności świadka, którym był siedzący przy drugim biurku nadzorca.

Bernard zapomniał, po co przybył. Wydało mu się, że przyszedł tu właśnie dlatego, aby się spotkać ze Stellą.

I jej również udzielił się nastrój długo oczekiwanej chwili. Chciała się spotkać z Bernardem jak najszybciej. Oto otworzył się przed nią nowy etap życia. Nie potrafiła początkowo uwierzyć, że to prawda i dlatego tu przyszła, aby usłyszeć potwierdzenie z jego ust.

Młodość Stelli, mimo otaczającego ją luksusu, była monotonna i blada. Nie przeżyła ani osobistych triumfów, ani życiowych niepowodzeń, nie wiedziała, co znaczy mocno, uparcie o coś walczyć.

Miała duże powodzenie, związane w znacznym stopniu z pozycją jej ojca. Prócz tego była ładna, chociaż w górnych, a zwłaszcza najwyższych sferach czynnik ten nie miał prawie żadnego znaczenia w sprawie wyboru żony. Bardzo typowym przykładem był jej ojciec.

Gdy Summerson miał trzydzieści lat, powszechnie mówiono w Celestii, że kocha się w pięknej córce Morgana. Prowadzono już targi o posag narzeczonej, gdy stary Handerson zachorował i wewnątrz grupy Sialu rozpoczęła się walka o to, kto obejmie po nim stanowisko prezydenta. W tej sytuacji Edgar Summerson postanowił wykorzystać sprawę małżeństwa dla wzmocnienia swej pozycji.

Układy zostały zerwane. W miesiąc później Edgar Summerson poślubił, jak wtedy mówiono, wytwórnię metali lekkich Harrimana, na dodatek biorąc żonę krępą, trochę kulawą i do tego starszą od swego małżonka o 8 lat. Summersona nie raziło to bynajmniej. Poparcie wpływowej rodziny Harrimana dla kandydatury Edgara na stanowisko prezydenta było zapewnione. Wkrótce też Handerson umarł i Summerson objął urzędowanie. o Mary Morgan szybko zapomniał, a zapytywany w poufalszym gronie, czy nie żałuje niedawnej miłości, odpowiadał, że w lokalach rozrywkowych Greena są przecież ładniejsze dziewczyny. Żona w ogóle się nie liczyła. Zresztą po dwóch latach.umarła.

Po roku Summerson ożenił się po raz drugi z młodszą siostrą Kuhna, która zmarła po czterech latach małżeństwa. Pozostawiła mu córkę, Stellę, i powinowactwo z Kuhnami, którzy przedtem lawirowali między Morganem a grupą Agro. Ta umiejętna polityka sprawiła, że Summerson mógł wzmocnić niezmiernie swą pozycję jednowładcy.

Echa tych dawnych spraw rodzinnych docierały i do Stelli. Nie miała też żadnych złudzeń, że gdy ojciec postanowi wydać ją za mąż, o jej zdanie nawet dla formy nie zapyta, a los jej uzależniony będzie od dojścia czy niedojścia do skutku jakiejś kombinacji politycznej.

Od pewnego czasu na widoku był Jack Handerson, o którym w kołach Sialu mówiło się jako o projektowanym następcy Edgara Summersona. Stella nie kochała go. Wydawał jej się nudny i zarozumiały. Nie pociągał jej też rozwiązły tryb życia otaczającej ją „złotej młodzieży”. Choć atmosfera „wyższych sfer” Celestii wykluczała jakiekolwiek skrupuły moralne, jednak wciągnięta w wir dzikich zabaw i orgii Stella rychło odczuła niesmak i zniechęcenie.

Pasją jej stał się sport. Basen i boisko przedkładała zdecydowanie nad nocne eskapady i przygodne miłostki. Dansingowi championi, wielbiący wdzięki prezydenckiej jedynaczki, pocieszali się, że to tylko chwilowy kaprys, jednakże ta zmiana trybu życia miała głębszy podkład.

Stelli zdawało się dotychczas, że nie kocha nikogo. Z chwilą poznania na basenie Bernarda coś jakby zmieniło się w jej życiu, choć sama sobie z tego sprawy nie zdawała. Niektóre z zawistnych koleżanek twierdziły, że zainteresowania sportowe Stelli wiążą się z wyczynami Kruka na basenie czy ringu.

Było w tym nieco przesady. Stosunki między konstruktorem a córką prezydenta nie przekraczały nigdy granicy sportowego koleżeństwa.

Stella bardzo lubiła Bernarda. Lubiła słuchać opowiadań konstruktora, odpoczywała duchowo, gdy był z nią. Nie wiedziała sama, kiedy uczucie przyjaźni przerodziło się w miłość, choć ukrywaną, jednak coraz potężniej dopominającą się o swe prawa.

Aż nagle… Najniespodziewaniej w świecie ojciec wyraził zgodę na jej małżeństwo z Bernardem, zgodę zagwarantowaną własnym podpisem i wielką pieczęcią prezydencką.

Teraz ogarniał ją niepokój, czy radosna prawda nie rozwieje się jak piękny sen. Dlatego chciała ujrzeć Kruka, usłyszeć od niego samego to, w co wierzyła, a zarazem nie śmiała wierzyć.

— Ber… — powtórzyła cicho. — Jak dobrze, że jesteś… Kruk patrzył w jej oczy bez słowa.

— Ber, dobrze, że jesteś… — wyszeptała. — Dlaczego nie było cię dziś na basenie? A ja byłam, czekałam nawet trochę, myślałam, że wyjątkowo się spóźniasz. Tak nie można, Ber — dodała z figlarnym uśmiechem.

Nadzorca wstał i dyskretnie się wyniósł. Młodzi stali teraz naprzeciw siebie, sami, w ciszy, która mimo dalekich odgłosów pracy maszyn pozwalała im słyszeć tętno własnych serc.

— Nie cieszysz się, że przyszłam? — zapytała dziewczyna, choć radość bijąca z twarzy Bernarda kazała wierzyć, iż chyba nawet na Juvencie nie czułby się lepiej.

Konstruktor ujął dłoń dziewczyny.

— Cieszę się, Stello… — wyszeptał. — Cieszę się, że mogę tak prosto wymawiać twoje imię, patrzeć w twoje oczy bez obawy, że ktoś doniesie o tym prezydentowi, wreszcie… no, cieszę się tym… że kiedyś w życiu…

Zabrakło mu słów. Stał wciąż trzymając w dłoniach jej rękę.

— Tak, tak, Ber… — usłyszał drżący wzruszeniem szept Stelli.

Trzask otwieranych drzwi otrzeźwił zakochanych. Jim Bradley wraz z technikiem stanęli pośrodku kantoru.

Zatrzymali się zdziwieni obecnością córki prezydenta. Młody asystent w zakłopotaniu nie mógł wydobyć z siebie słowa.

— Będziesz jutro na basenie? — spytała Stella Bernarda, niezadowolona i już zdecydowana odejść.

— Będę.

— Pamiętaj — rzuciła od drzwi.

Krukowi wydawało się, że przebudzony został z pięknego snu. Zamyślonym wzrokiem spojrzał na przybyłych.

— Policjanci zabrali tamtych dwóch — powiedział Bradley. — Mówili, że dłużej czekać nie mogą, bo od szefa mieliby co słuchać.

Dopiero teraz Bernard przypomniał sobie, po co tu przyszedł.

— Oni są nam ogromnie potrzebni — wtrącił technik. — Przy takim bałaganie ani za robotę nie można odpowiadać, ani nic… Ja za trzech nie myślę pracować. Czy oni prędko wrócą?

Kruk podszedł do telefonu.

— Dyrekcja policji? Proszę z dyrektorem Godstonem. Halo! Tu mówi Kruk. Pańska policja aresztuje moich pracowników. Jak w tych warunkach mogę wykonać polecenie prezydenta? Musicie zwolnić natychmiast tych dwóch aresztowanych w Sial Celestian… Tak! Koniecznie! To są fachowcy niezbędni przy montażu. Co?

Na twarzy Bernarda odbiło się zakłopotanie.

— Co?… Za działalność przeciw władzy państwowej? Przeciw osobie prezydenta? Tak. Rozumiem… Tylko prezydent… Osobiście zadzwonić? Tak! No, to do widzenia.

Bernard powiesił słuchawkę i zamyślił się głęboko.

— No i co? — zapytał niepewnie Jim Bradley.

Kruk pomilczał jeszcze chwilę, potem machnął ręką, jakby chciał odegnać ponury cień zasnuwający niedawno jeszcze tak żywy i czysty obraz Stelli.

— Muszą zastąpić ich inni.

— Cóż pan powie dobrego?

Pytanie, jakim prezydent powitał swego sekretarza, nie należało do fortunnych. Wystarczyło przyjrzeć się twarzy Williamsa, aby jej wyraz starczył za odpowiedź.

— A co złego?

— Bardzo dużo. Przepraszam, ekscelencjo, ale przebudowa miotacza nie była chyba warta jej konsekwencji.

— Przebieg zebrania niewolników na drugim poziomie jest mi znany. Policja otrzymała zarządzenia porządkowe i spokój będzie rychło przywrócony. Najgorliwszych szczekaczy rozkazałem wychłostać i osadzić w więzieniu rządowym. Prócz tego u Kuhna zatrzymano trzech niepohamowanych plotkarzy.

— Wiem. Ale zakłady Kuhna świecą już pustkami.

— Jak to?

— Po tym właśnie aresztowaniu „szarzy” zaczęli się burzyć. Pewnie byli tacy, którzy innych buntowali. Efekt końcowy — na znak protestu rozeszli się do domów.

Summerson potarł czoło spoconą dłonią.

— I nie koniec na tym. Podobnie zachowali się również ludzie Frondy'ego.

— Czyżby i Murzyni odważyli się?

— Na razie nie. Raczej nie — poprawił się Williams. — Ale po „naukach”, że mogą razem z ludźmi domagać się wspólnych praw, ich postawa zaczyna być zuchwała. Może już w tej chwili… Zresztą, nie chcę być zwiastunem złej wróżby. Moim zadaniem jest informowanie ekscelencji o prawdziwym stanie rzeczy. Tu zaś godziny mają znaczenie.

— Minuty — sprostował prezydent. — Dziękuję panu w imieniu moim i rządu. Tu trzeba działać błyskawicznie. Pozostanie pan, żeby wziąć udział w naradzie. Profesor też pewnie dorzuci coś nowego? — zwrócił się do Schneeberga, który przed chwilą wszedł do gabinetu i siedział w milczeniu czekając swojej kolejki.

— Przypuszczam, że niewiele — odrzekł fizyk. — Z pewnością ekscelencja ma lepsze informacje.

Prezydent skinął głową.

— Zwracam się do panów, jako do moich doradców, oraz jednocześnie jako do uczonych. Wypadki rozwijają się z nieprzyjemną szybkością. Policja jest w akcji, obawiam się wszakże, że to nie wystarczy. Radźcie, skoro jesteście — w głosie prezydenta nie wyczuwało się już zwykłej pewności siebie.

Pierwszy odezwał się Schneeberg.

— Wydaje mi się, że cała sprawa — mam na myśli masowy nastrój zaniepokojenia — jest po prostu wielkim nieporozumieniem.

— Jak pan to rozumie? — przerwał prezydent.

— Proszę o pozwolenie szczerego wypowiedzenia wszystkiego, co myślę. Wtedy mój udział w dyskusji wniesie może coś świeżego.

— Ależ proszę bardzo. Najwyżej uznam jakiś wyrażony przez pana punkt widzenia albo postawiony problem za zbędny czy niewłaściwy. Nic więcej. Proszę mówić bez skrępowania.

— Otóż mnie się wydaje, że w tym wszystkim zawiniło nie przebudowanie miotacza, lecz opublikowanie wiadomego ekscelencji dokumentu. W połączeniu ze złośliwie sformułowanymi komentarzami, które nie wiem zresztą, od kogo wyszły, wywołało to nagły przerost wprost nieograniczonego fantazjowania. Niemały wpływ na ogólne podenerwowanie mają bzdurne proroctwa obłąkańców włóczących się po wszystkich poziomach. Z kolei nastąpiło zaraźliwe wzburzenie umysłów również u zdrowych ludzi i niewolników.

— Bałwan — syknął Summerson. Twarz Schneeberga spąsowiała.

— Przepraszam. Nie miałem nic złego na myśli.

Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na uczonego i naraz roześmiał się.

— To nie było skierowane do pana. Myślałem o Kruku. Ten bałwan sądził, że w ten sposób umocni swą pozycję.

— Wydaje mi się — wtrącił Williams — że niesłusznie ekscelencja posądza Kruka o celowe rozgłoszenie treści tego dokumentu. On twierdzi, iż to zrobili ludzie Greena bez jego wiedzy.

— To nie zmienia w niczym postaci rzeczy — przerwał niecierpliwie prezydent. — Tak czy inaczej musiał komuś wyśpiewać, bo skąd by ten łajdak Green się dowiedział? Profesorze, proszę, niech pan mówi dalej. Czy pan wie coś bliższego o tym fantazjowaniu tłumu?

— Mogę podać przykłady. W zakładach Frondy'ego ktoś rozpuścił pogłoskę, że miotacz posłuży do masowego mordowania Murzynów. Określono ilu, w jakim wieku, mówiono też o rzekomo sporządzonej liście imiennej. Inna wersja tej samej bzdury dodawała, jakoby ofiarą akcji mieli paść również ludzie — starzy, okaleczeni w wypadkach przy pracy, niezdolni do poważniejszego wysiłku. Gadali jeszcze, że sprawność miotacza będzie wypróbowana na wrogach waszej ekscelencji. Są tacy, którzy bezwstydnie sugerują, jakoby dowiedzieli się z najpierwszego źródła o budowaniu obok miotacza wyrzutni do wystrzeliwania ludzi celem unicestwienia ich z chwilą, gdy dostaną się w skróconą strefę dezintegracji. Chociaż to jest obliczone na nieuków, bo przecież rozum dyktuje, że samo wyrzucenie człowieka w pustkę kosmiczną równa się jego zagładzie bez wyrzutni i miotacza. Nie mówiąc już o tym, że rezygnacja z utylizacji zwłok nie ma sensu z punktu widzenia ekonomicznego. Ale ciemny tłum gotów jest podchwycić każdy idiotyzm. Sądzę zresztą, że niektóre plotki są celowo rozpuszczane przez opozycję.

— Myśli pan, że to antyrządowy spisek? Zadzwonił telefon. Prezydent podniósł słuchawkę.

— Co?!! Powściekaliście się?! Wy, pewnie że wy! Co robią strażnicy?!! Porozkładali się do góry brzuchami, czy co?… A, ma się rozumieć! Tak, tak. W tym cała sprawa… Tak, w porządku.

Centralnych warsztatów pilnuje policja… Moja instrukcja — utrzymać pracę i spokój. Wszystkie środki, jakie do tego prowadzą, są dobre. Z terrorem ostrożnie… W stosunku do Murzynów — oczywiście. Ale… Murzyni też przeciwstawiają się twojej władzy? Winszuję! Tego się po tobie nie spodziewałem. Ależ tak, wszyscy jesteście winni. Nie mam więcej czasu. No, porozum się, z kim trzeba. Jeśli masz dzwonić o awanturach, to do policji… Prezydent otarł pot z twarzy.

— Nie do wiary! Nawet Harrimana postawiło na nogi. Wszędzie to samo. Czuję w tym rękę Greena. Ta kanalia gotowa jest doprowadzić do krwawych rozruchów, byle tylko dorwać się do władzy. Ale my się obronimy. Obronimy Celestię, obronimy życie. To jedyne godne życie we wszechświecie. Czy nie mam racji, profesorze Schneeberg?

Dzwonek telefonu wyprzedził uczonego. Prezydent nasrożył się na niewidzialnego wroga w aparacie i dopiero głos Godstona uspokoił go nieco. Dyrektor policji donosił, że trzej aresztowani, Andrew Olster, Bernard Wilier i Steye Brown, przyznali się do winy.

— A więc główni organizatorzy awantur znajdują się pod kluczem?… W dalszym ciągu?… W zakładach?… Gdzie jeszcze?… Oj, czy przywódcy naprawdę są zamknięci?… No słusznie — ty odpowiadasz. Nawet więcsj — głową. Dobrze, że choć to rozumiesz.

Groźba stanowiła raczej swoistą formę wyrażenia niezadowolenia, niż rzeczywiste ostrzeżenie, gdyż Godston był siostrzeńcem prezydenta.

— Jeszcze jedno pilne zadanie. Macie natychmiast zebrać wszystkich wariatów włóczących się swobodnie po całej Celestii. Zamkniesz ich… Gdzie? Gdzie chcesz… Możesz wziąć do pomocy doktora Rotha… Na razie nie… Słyszałem, że dotychczas niezbyt sumiennie wypełniacie polecenie likwidacji czarnych obłąkańców… Teraz szczególnie… Bądź w ścisłym kontakcie ze mną i melduj mi o każdej poważniejszej zmianie.

Powiesił słuchawkę.

— A więc? — spojrzał na Schneeberga. — Może zaczniemy od pytania: czy pan podziela zdanie Williamsa, że chodzi tu o antyrządowy spisek?

— Ująłbym to trochę inaczej — podjął ostrożnie profesor, lecz dalszy bieg wydarzeń przeszkodził mu w wyjaśnieniu, co ma na myśli.

Brzęczek telefonu nie dał o sobie zapomnieć. Prezydent znów sięgnął po słuchawkę. Twarz jego przybrała złowrogi wyraz.

— Natychmiast do mnie! — powiedział ostro, prawie groźnie i rzucił słuchawkę na widełki. W drzwiach stanął Kruk.

— Przepraszam, że przeszkadzam, ale napotykam na trudności nie do pokonania. Ani zapowiedź specjalnych premii, ani groźba zwolnienia z pracy nie odnoszą już skutku. Po wprowadzeniu policji do hal produkcyjnych zaledwie kilku ludzi wróciło po przerwie do pracy. Nie wiem, czy ci, którzy nie wrócili, boją się dalszych aresztowań, czy też przyjmują bezkrytycznie plotki i nie chcą uczestniczyć w budowie rzekomego narzędzia zbrodni.

Summerson patrzył na Kruka podejrzliwie. Na ustach jego pojawił się ironiczny uśmiech.

— A jak pan sądzi: skąd biorą się plotki, owo działanie wielu ludzi na szkodę społeczeństwa?

— Z tajemnicy. Tylko z tajemnicy. Z chwilą, gdy ekscelencja oznajmi jasno i publicznie, czemu służą zmiany w miotaczu, bajki o jego zabójczym przeznaczeniu same upadną. To jest jedyna skuteczna broń. Nie przymus, nie więzienie, nie zamykanie ludziom ust, ale prawda!

Prezydent zdawał się nie słuchać, przerzucając jakieś papiery na biurku. W rzeczywistości pilnie łowił uchem każde słowo, bo może pierwszy raz nie dowierzał swoim umiejętnościom zduszenia narastającej rebelii.

Pragnął również upokorzyć Kruka i naprawić to, co wypominał sobie samemu jako największą w życiu nieopatrzność. Prawie nie patrząc na konstruktora, z przymrużonymi powiekami, zaczął mówić cicho, lecz dobitnie, ważąc każde słowo:

— Prawda, która nie ukrywa zła, może wystąpić bez maski. Ku Celestii zbliża się rój ciał tak szybkich i tak różnych od dotychczas znanych, że miotacze zawiodłyby na pewno. A spotkanie z tymi ciałami wydaje się nieuniknione i gdybyśmy nie byli uzbroili przynajmniej w jeden przebudowany miotacz i to w terminie przeze mnie wyznaczonym, z naszego świata pozostałby martwy czerep. Nic więcej. A pan, konstruktorze Kruk, nie zawahał się wykorzystać grożącego nam śmiertelnego niebezpieczeństwa do egoistycznych celów. Z lekkim sercem opierałeś się podjęciu decyzji i tym chytrym sposobem wymogłeś na mnie tak bajeczne warunki. Dopiero wtedy łaskawie zechciałeś podjąć się roboty, bez której zginęlibyśmy wszyscy. I ty również. Nie dość na tym: dopuściłeś się publicznego rozgłoszenia układu, którego treść, jak specjalnie podkreślałem, nie powinna przedostać się poza ściany tego gabinetu. Stało się więc najgorsze: obłąkany motłoch zaczął myśleć po swojemu. I nie tylko motłoch. Konsekwencje tego ugodziły nie w pana.

Najciężej we mnie, bo ja odpowiadam za wszystko, co w Celestii może się stać. A teraz, teraz, konstruktorze Kruk, oczekuję od pana wyczerpujących wyjaśnień. Może postanowień, może czegoś więcej. Niech pan się nie krępuje obecnością moich doradców. To jest bez znaczenia.

Kruk sam nie wiedział, co sądzić o tym wszystkim. Czuł się zarówno winnym jak niewinnym, tym, którego podstępem podeszli, i tym, który sytuację wyzyskuje do granic możliwości. Zwłaszcza po rozmowie z Horsedealerem nie miał żadnego zaufania do słów prezydenta, zresztą dobrze znał jego i całą sferę rządzącą. Ale też wiedział, że nawet dziś nie może wypowiedzieć Summersonowi posłuszeństwa. Pomyślał, że idąc na ustępstwa zyska więcej.

— Zdaniem ekscelencji najwięcej zła wyrządziło telewizyjne opublikowanie dokumentu. Stało się to nie z mojej winy, ale odpowiedzialność spada na mnie. Chcę to naprawić. Gotów jestem zdementować wiadomość o zawartej umowie. Jednocześnie mogę podać właściwy cel budowy miotacza.

Kruk sięgnął do kieszeni. Zimnym wzrokiem patrzył na prezydenta, gdy wręczał mu papier.

— Niech spokój znów zapanuje w Celestii — dokończył krótko. Summerson na pozór obojętnie schował dokument.

— Dziękuję. Żeby pan nie czuł się skrzywdzony, powiem panu coś zupełnie prywatnie. W tym obywatelskim czynie społeczność nasza zyskała podstawę do dawnej koniecznej równowagi. Pan zaś niczego nie stracił, bo w sprawie mojej córki tylko jej wola ma znaczenie, a serce nie podporządkowuje się dokumentom.

— Czy dostanę brakujących ludzi? — zapytał Kruk chłodno.

— Za ile godzin przewiduje pan montaż ostateczny?

— O ile wszystkie części otrzymam w terminie, tak jak mi obiecano, jutro wczesnym rankiem przystąpię do instalowania na zewnątrz. Będę musiał wtedy wyłączyć miotacz, możliwie na jak najkrócej. Rano, a w każdym razie przed południem, nowy miotacz powinien być gotów. Dziś całą noc pracuję wraz z asystentem.

— Czy Jim Bradley jest dobrze zorientowany w całokształcie prac?

— Tak.

— Niech pan będzie spokojny. Ludzi panu dostarczę. Jeśli zaś chodzi o dementi, niech pan sobie tym głowy nie zawraca. To moja sprawa.

Prezydent nacisnął guzik i kazał połączyć się z Greenem.

— Tu Summerson. Przyślij za pół godziny jakiego poważniejszego reportera. Chcę mu udzielić wywiadu dotyczącego przebudowy miotacza… Tak, to sprawa dużej wagi. Wywiad ogłosisz natychmiast po autoryzowaniu tekstu. Na wszystkie linie. Również przez głośniki publiczne…

Powiesił słuchawkę. Znów zadzwonił telefon. Prezydent słuchał przez chwilę i naraz twarz jego spąsowiała.

— Co? Co? A to łajdak… I tamten też? Pilnuj ich jak oka w głowie… Oczywiście! Natychmiast donieś mi, jeśli zauważysz coś podejrzanego. Rozumiesz chyba dobrze, co ten łajdak knuje. I to jeszcze w takiej chwili… Ale się przeliczy.

Słuchawka opadła z trzaskiem na widełki.

Kruk, który czekał na skończenie rozmowy, zapytał:

— Czy mam jeszcze zostać?

— Nie. Niech pan wraca do pracy. Konferencja skończona. Bernard skłonił się i wyszedł.

Williams i Schneeberg podnieśli się z miejsc, lecz w tej chwili drzwi rozsunęły się gwałtownie i do pokoju wpadł jak bomba Kuhn.

— Co? Już jesteś zdrów? — zdziwił się prezydent.

— Nie bardzo. Ale mniejsza o to. Są ważniejsze sprawy. Co się tu u nas dzieje? Kazałeś przebudować miotacze nie porozumiawszy się zupełnie ze mną. Przecież ja jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo Celestii.

— W mniejszym stopniu niż ja — przerwał mu spokojnie prezydent. — Nie chciałem cię denerwować w czasie choroby.

— Ależ ja powinienem wiedzieć, na co ta przebudowa. Czy nie słyszałeś fantastycznych plotek, jakie krążą po całym świecie?

— I tak dowiedziałbyś się za godzinę, jak i ci wszyscy, którzy rozsiewają te bzdury.

— Ja rozsiewam bzdury?

— Tego nie powiedziałem. Ale robisz zamęt denerwując siebie i innych.

— To ja robię zamęt?

— Skończmy z tą jałową gadaniną. Chcesz znać cel budowy miotacza, to wracaj do łóżka i włącz telewizor. Za godzinę zostanie nadany wywiad ze mną w tej sprawie. Chyba wytrzymasz? Bo ja w tej chwili nie mam czasu na udzielanie ci wyjaśnień.

Minister ochrony zewnętrznej nie ustępował jednak. Gorączka i podenerwowanie, wywołane lekceważącym tonem Summersona, przekreśliły poczucie dystansu, wymaganego w stosunkach z prezydentem.

— Ja stąd nie wyjdę.

Bruzdy na czole Summersona pogłębiły się, opanował jednak wzburzenie czując, że kłótnią do niczego nie doprowadzi.

— No, niech będzie. Słuchaj więc. Zbliżają się do nas szybkie ciała kosmiczne, które mogą spowodować katastrofę świata. Właściwości ich są tego rodzaju, że nasze dotychczasowe miotacze nie gwarantują bezpieczeństwa.

— To znaczy jakie?

— Co jakie?

— No jakie właściwości?

Prezydent nie mógł ukryć niezadowolenia.

— Są to ciała szybkie… które, przebiegając nawet obok Celestii, mogą nam zagrażać.

— W jaki sposób?

— Otóż tu tkwi istota zagadnienia. Ciała te posiadają dziwną cechę, nie spotykaną dotychczas. Jak wam to wytłumaczyć…

— Czyżby one — wtrącił Schneeberg — wysyłały…

Urwał raptownie. Choć potwierdzenie własnej hipotezy podniosłoby jego autorytet w oczach głowy państwa — bał się omyłki.

Na twarzy prezydenta pojawił się zachęcający uśmiech.

— No, no? Ciekawe, czy profesor zgadł.

— Przypuszczam — rozpoczął z wahaniem fizyk — że mogą to być ciała o niezwykle wzmożonej radioaktywności…

Summerson skinął głową z uśmiechem.

— No, no?

— Choć, mówiąc szczerze — ciągnął nieco pewniej Schneeberg — trudno mi wyobrazić sobie, aby stosunkowo nieduże ciała mogły tak intensywnie promieniować, iż stanowiłyby groźne niebezpieczeństwo dla świata. To musiałaby być formalna eksplozja promieniotwórczości. A przede wszystkim, jaki cel ma cofniecie strefy dezintegracji? Nic. Chyba to nie to…

Oczy prezydenta, wpatrzone w twarz starego fizyka, raptownie przygasły. Opuścił wzrok na papiery, bębniąc delikatnie palcami po szklanym blacie biurka.

Naraz. twarz jego rozpogodziła się. Spojrzał z triumfem po obecnych.

— Tak, profesorze — rzekł z naciskiem. — Pańska hipoteza, choć nieścisła, jest bardzo bliska prawdy. Gratuluje panu. Są to właśnie ciała… eksplodujące.

Na twarzy Williamsa rozlało się zdziwienie.

— Eksplodujące?

— Tak. Eksplodujące. Nie mogę wam bliżej określić natury tych ciał, gdyż jest to zupełna nowość w astronomii i w tej chwili są one przedmiotem badań urzędowego astro-fizyka. Jednak znając ich cechy zewnętrzne wiemy, że niebezpieczeństwo grożące nam nie jest przesadzone. Jest to olbrzymi rój ciał, rozproszony na przestrzeni 300 000 km. Co kilka godzin któreś z nich eksploduje, rozpryskując swe szczątki we wszystkich kierunkach. Niebezpieczeństwo polega na tym, że poza ciałami, które pędząc wprost na Celestię byłyby zniszczone przez miotacz, groźne są dla nas również te, które będą przelatywać obok nas. Wyobraźmy sobie, że ciało takie przebiega blisko Celestii i już wewnątrz strefy dezintegracji, a może nawet jeszcze bliżej, poniżej jej dolnej granicy, nagle rozrywa się na części. Jesteśmy wówczas zupełnie nie osłonięci przed uderzeniami odprysków takiego ciała. Jedyną radą jest zniszczenie każdego ciała, które będzie przebiegać przez naszą strefę dezintegracji, nim się zbliży na niebezpieczną odległość. Temu celowi służy pierwszy kierunek przebudowy miotacza, to znaczy umożliwienie kierowania go przeciw dowolnemu ciału przebiegającemu strefę dezintegracji. Po drugie, musimy być przygotowani na niecelność naszych, że tak powiem, ręcznych strzałów z dużej odległości. Nakazałem przebudować miotacze w ten sposób, aby można było, cofając strefę dezintegracji, zwiększyć celność, a wiec zmniejszyć prawdopodobieństwo katastrofy. To wszystko, co mam do powiedzenia. Bliższych szczegółów dowiemy się wówczas, gdy Lunow zakończy badania.

Summerson podniósł się z miejsca dając do zrozumienia, że dyskusję uważa za skończoną.

— Jeszcze chwilkę! — zawołał za wychodzącymi. Odwrócili się i stanęli w progu zdziwieni.

— Proszę nic zawracać głowy Lunowowi. Jest on tak zajęty, że nawet ja ograniczam się w pytaniach. Prosił mnie, abym wydał odpowiednie zarządzenia zapewniające mu całkowity spokój w pracy. To wszystko.

Zadzwonił telefon.

— Możesz się spokojnie położyć do łóżka — Summerson zwrócił się z uśmiechem do Kuhna i sięgnął po słuchawkę.

Uśmiech na twarzy prezydenta zgasł raptownie. Ręka trzymająca przy uchu słuchawkę, aż się zatrzęsła.

— Kto to powiedział? A więc jednak… Aresztować natychmiast wszystkich podejrzanych!

Łańcuch zagadek rośnie

Summerson zmarszczył brwi.

— Czekałem na ciebie całe pół godziny, a przecież prosiłem, abyś przyszedł natychmiast — ofuknął Greena na wstępie. — Co ty w ogóle wyprawiasz?

Ale przybyły nie dał się stropić.

— Po pierwsze, nie mam czasu, mój drogi. Po drugie — mów krótko, o co ci chodzi! Prezydent przechylił się do przodu, nerwowo przymruży! oczy, palce zacisnął gwałtownie w pięść. Wyrzucił z siebie szybko, tak szybko, aby Greenowi uniemożliwić przerwanie potoku słów:

— Wezwałem cię, aby ci zakomunikować, że nie ścierpię dłużej twoich ekscesów. Opublikowałeś dokument, o którym wiedziałeś, że albo jest falsyfikatem, albo — gdybym ja go rzeczywiście wydał — jest ściśle tajny. Wyobrażam sobie, że można się po tobie wszystkiego spodziewać, skoro nawet na wywiad ze mną, i to zamówiony wywiad, pozwoliłeś sobie wysłać aż tak niepoważnego reportera.

Green wolał skrzyżować ostrza na płaszczyźnie drugiego zarzutu. Będąc przeświadczony, iż prezydent nie wic o tym, że odpis sensacyjnej umowy Summerson — Kruk dostarczyła mu właśnie Daisy, z miejsca przystąpił do chwalenia jej, chcąc w ten na pozór niewinny sposób zagrać na nerwach prezydenta.

— Nic rozumiem ciebie. Brown to najlepsza siła w moim zespole redakcyjnym. Mało powiedzieć, że zdolna, jest utalentowana. Obrotna, inteligentna, dowcipna. Przedstawia wprost nieocenioną wartość dla rozgłośni telewizyjnej. Czyżby zachowała się niepoważnie podczas rozmowy z tobą?

— Czy niepoważnie? Powinienem był wyrzucić ją za drzwi. Nie chciałem ci zrobić takiego wstydu. A trzeba było!

— Ostatecznie, mów po ludzku, Ed. Obraziła cię czymś?

— Ma się rozumieć: faktem przyjścia i przeprowadzania ze mną wywiadu. Przecież to kobieta!

Green udał zdziwienie.

— No tak, kobieta. Ja w tym nie widzę nic złego.

— Boś zgłupiał i stąd po sobie sądzisz, iż także inni mężczyźni zgłupieli. Czy musisz zatrudniać baby, a nawet wysyłać je na rozmowy z dygnitarzami? Ba, nawet z samym prezydentem!

— Mów, o co ci chodzi, bo chyba nie po to mnie prosiłeś do siebie, abym wysłuchiwał twoich nieuzasadnionych pretensji.

Summerson uznał jednak, że jest jeszcze za wcześnie na grę w otwarte karty.

— Uspokój się — podjął pojednawczo. — Wzywając cię nic miałem zamiaru znów pokłócić się z tobą, zrozum, Ike, bądź co bądź dajesz kobietom odpowiedzialną robotę. Skoro nic odgrywają tu roli względy sercowe, nie rozumiem, co zyskujesz zatrudniając istoty tępe umysłowo i nic nadające się do powierzania im jakichkolwiek poważnych zleceń. Prócz tego swą samowolą wyrządzasz krzywdę społeczeństwu.

— Jaką krzywdę? Powiem ci więcej: nie tylko zatrudniam kobiety w rozgłośni, ale nawet jestem zdania, i to zupełnie poważnie, iż byłoby z korzyścią dla nas nieco rozszerzyć zakres tak bardzo szczupłych praw kobiety. To prawdopodobnie w przyszłości nastąpi.

Summerson spojrzał zaciętym wzrokiem w twarz Greena i rzucił z naciskiem:

— Nigdy! Czy nic rozumiesz, że to nonsens?

— Moja kalkulacja dowodzi czegoś odwrotnego. Prezydent stropił się. Nie mógł zrozumieć taktyki Greena.

— Posłuchaj — rzekł postanawiając grać na zwłokę. — Żeby uwypuklić przewrotność twego stanowiska w tej sprawie, za tło mego wyjaśnienia niech posłuży przypomnienie ci faktycznej roli kobiety w Celestii. Wiesz przecież, że jest ona otoczona w społeczeństwie szacunkiem i uwielbieniem. Z głęboko pojętej kurtuazji wynika odsunięcie kobiety od tych praw publicznych, które nam, mężczyznom, każą dźwigać na barkach ciężar różnorodnej odpowiedzialności. Pan Kosmosu stwarzając kobietę uprzywilejował ją szczególnie, zwalniając na niekorzyść mężczyzny z trzech obowiązków: władzy, odpowiedzialności za nią i pomnażania dóbr doczesnych. Każąc kobiecie być dobrym duchem domowego ogniska obdarował ją na równi z nami nieśmiertelną duszą. Czyż nie jest to dar szczodrobliwy?

— Słuchaj, Ed! — przerwał Green. — Czy ty mówisz do ciemnej masy? Chodzę przecież każdej niedzieli do kaplicy centralnej na nabożeństwa, ażeby dawać dobry przykład „szarym”. Wtedy chcąc nie chcąc wysłuchuję twych kazań.

Prezydent nie dał się jednak wytrącić z równowagi.

— To już twoja sprawa, czy dbasz o swoją duszę — rzekł nieco patetycznie. — Ja jednak nie pozwolę na to, abyś kobietom przewracał w głowach. Wiem, że przygotowujesz jakąś wywrotową bzdurę, którą chcesz puścić na wszystkie programy. Otóż oświadczam ci, że nie pozwolę na to.

— W jaki sposób? — zaśmiał się Green. — Czy myślisz, że będę się ciebie pytał o pozwolenie? Cykl „Tam, gdzie rządzą kobiety” puszczam jutro na wszystkie ekrany. Mogę ci zresztą pokazać prospekt. Mam go przy sobie.

Green spokojnie sięgnął do kieszeni i wyjął cienką książeczkę oprawną w barwną okładkę przedstawiającą na pierwszym planie młodą kobietę w przesadnie wydekoltowanej wieczorowej sukni, rozpartą wygodnie w głębokim skórzanym fotelu, umieszczonym na podwyższeniu. Drugoplanowe postacie mężczyzn ustawione były w pozach poddańczej uległości.

Green zachęcająco przewracał kartki. Summerson ukradkiem spoglądał na obrazki.

— Więc ty… jednak… — syknął prezydent.

— Więc ja… właśnie… — odpowiedział Green jak przekorne echo. Silił się naśladować syczący głos gospodarza.

Summerson zrozumiał, że nie uniknie postawienia sprawy na ostrzu noża. Green kpił w żywe oczy. Widocznie grupa Agro dobrze przygotowała się do rozgrywki i nie zamierzała dobrowolnie zrezygnować z zamiaru wykorzystania trudnej sytuacji rządu w związku z przebudową miotaczy dla umocnienia swej pozycji. Nie ulega wątpliwości, że Green zastosuje wszelkie środki dla wzmocnienia nastrojów antyrządowych, a zarazem zyskania samemu na popularności.

Prezydent miał już zresztą pierwsze tego próbki w postaci nadanego zaraz po jego wywiadzie słuchowiska pt. „O starym Sumberze, który świat oszukał”. Teraz widocznie Green zamierzał posłużyć się drażliwą kwestią praw kobiet dla pogłębienia fali niezadowolenia. Najbardziej jednak niepokojące były otrzymane od Godstona informacje o tym, że grupa Agro weszła w porozumienie z Morganem i czyni przygotowania do wzniecenia rozruchów na szerszą skalę. A jeśli Green spróbuje sięgnąć po władzę? Summerson wiedział, że tej ewentualności musi zapobiec szybko i radykalnie.

— Słuchaj, Ike — powiedział podnosząc nieco głos. — Czy ty nie rozumiesz, jaką szkodę wyrządzasz społeczeństwu usiłując podważyć w tak niebezpiecznej dla Celestii chwili siłę władzy państwowej? Czy ty nie rozumiesz, że wszystkie nasze spory i urazy muszą zejść na drugi plan wobec groźby ciał eksplodujących? Przecież chyba…

— Czy ty istotnie jesteś tak naiwny i sądzisz, że wierzę w twoją bajeczkę o ciałach eksplodujących? — przerwał Green.

Summerson przybladł gwałtownie. Tego właśnie obawiał się najbardziej.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Nic poza tym, co usłyszałeś. Nie wierzę w twoją bajeczkę. Nie jestem głupcem, abym dał się złowić na tego rodzaju kombinacje. Wiedz, że są jeszcze ludzie, którzy potrafią przejrzeć i pokrzyżować pewne perfidne plany. Sądzę, że czas zwołać wreszcie po tylu latach radę państwową, a może nawet dopuścić do niej paru przedstawicieli „szarych”.

Green rozparł się w fotelu patrząc zimno w oczy prezydenta.

Summerson pozieleniał na twarzy, a oczy jego zdały się wyskakiwać z orbit. Zerwał się z miejsca i podbiegł do Greena.

— Na czyj to rozkaz robisz, zdrajco? Ile ci t a m c i za to obiecali zapłacić? Czy ty wiesz, kim oni są?

Teraz przywódca Agro stracił orientację. Twarz Greena wyrażała niepomierne zdziwienie.

— Zwariowałeś? O czym ty pleciesz? Kto?

Prezydent stropił się. „A więc Green nie zna prawdy” — odetchnął z ulgą. Ale czy nieopatrzne słowa prezydenta nie naprowadzą opozycji na właściwy ślad?

A gdyby tak wtajemniczyć Greena? Nie wątpił, że wobec powagi sytuacji grupa Agro zrezygnowałaby na razie ze swych planów sięgnięcia po władzę i współdziałałaby z nim w akcji. Jednak prawda była tak pozornie absurdalna i fantastyczna, że nie mógł się spodziewać, aby Green uwierzył słowom. Trzeba byłoby wówczas odsłonić przed „opozycją” wiele tajemnic, tajemnic, na których Sial opierał swą dominującą pozycję. Na to Summerson nie mógł się zgodzić. Pozostawało tylko przygotowane na wszelki wypadek chirurgiczne cięcie — obezwładnić „opozycję” choćby na parę dni, dopóki miotacz nie spełni swego zadania.

— O czym ty mówisz? — ponowił pytanie Green nie mogąc doczekać się odpowiedzi. Lecz Summerson podjął już decyzję.

— Myślałem o Morganie — rzucił niedbale. Chociaż zdawał sobie sprawę, że nie rozproszy tym kłamstwem wątpliwości Greena, jednak w tej chwili nie było to już ważne. — Oświadczam ci — rozpoczął tonem nie znoszącym sprzeciwu — że prawdą jest, iż zagraża nam niebezpieczeństwo z kosmosu. W tej chwili wszelkie rozgrywki między nami wzmacniają tylko siły motłochu, który chce wykorzystać sytuację dla siebie. Czy wiesz, że Nieugięci znów działają? A chyba nie potrzebuję ci tłumaczyć, czym to pachnie. Dlatego też żądam od was kategorycznie, abyście przestali dolewać oliwy do ognia. Żadnych więcej audycji skierowanych przeciw rządowi. Przerwiesz natychmiast werbunek straży. Poza tym na okres niepokojów zgodzisz się, aby policja miała wstęp do twego biura kontroli wind. Jest to moje ostatnie słowo. Inaczej…

— Co „inaczej”? — Green spojrzał z nienawiścią w oczy Summersona.

— Inaczej stąd nie wyjdziesz.

— Jakiś ty naiwny, Ed — roześmiał się sztucznie Green. — Po pierwsze: mogę ci przyrzec wszystko, co zechcesz, ale kto mi każe dotrzymać? Po drugie: zabezpieczyłem się odpowiednio przed tą drugą ewentualnością. Mellon siedzi w tej chwili w moim gabinecie i słucha naszej rozmowy dzięki dobrze znanemu ci nadajnikowi firmy Green and Co, który mam w kamizelce. Ponadto chyba nie chcesz się zapoznać na własnej skórze z działaniem tej oto przyjemnej zabawki — wyciągnął z kieszeni błyszczący przedmiot podobny do latarki elektrycznej. — Po trzecie: mam prawo, zwłaszcza wobec zamieszek, któreś rozpętał w Celestii, zwiększyć ochronę naszego przedsiębiorstwa.

— A więc? — warknął przez zęby prezydent.

— A więc nie dam sobie mydlić oczu — odrzekł Green i wstał z fotela. Tylko biegające nerwowo oczy świadczyły, że spokój jego jest pozorny.

— Poczekaj. Musimy porozmawiać rozsądnie — Summerson zmienił nieco ton.

— Nie mam zamiaru wysłuchiwać dalszych bajeczek. Jeśli masz mi coś rozsądnego do powiedzenia, to możesz przyjść do mnie osobiście. Wiesz, że należę do ludzi gościnnych — dorzucił Green z ironicznym uśmiechem, podchodząc do drzwi.

— Ależ, Ike… — zawołał Summerson zrywając się z miejsca. Lecz przywódca „opozycji” znikł już za drzwiami.

Prezydent pośpiesznie sięgnął po słuchawkę.

— Fred? Jesteś gotowy? W porządku. Ile ludzi jest z nim? Trzech? No, to niegroźne. Pamiętaj tylko — bez zbytniego szumu. Zresztą ty to potrafisz. No, już, śpiesz się.

Summerson stał przez chwilę ważąc coś w myślach. Znów sięgnął po słuchawkę. Szybko nakręcił numer.

— Z dyrektorem Morganem. Nie ma czasu? Połączyć mnie natychmiast! Tu Summerson. Upłynęła dłuższa chwila. Wreszcie w słuchawce ozwał się znajomy głos głównego potentata chemii. Prezydent nabrał oddechu.

— Frank. Słuchaj, co ci powiem. Nie wsadzaj palca między drzwi, bo ci go przytnę. Na Greena i Mellona nie licz. Tak. Dogadałem się z nimi — uśmiechnął się cynicznie. — Tyle chciałem ci zakomunikować.

Odłożył słuchawkę i odsapnął.

— Oby tylko Fredowi poszło gładko.

Po pomyślnym rozwiązaniu zasadniczych problemów konstrukcji miotacza, kiedy plany były już realizowane w rekordowym tempie przez poszczególne zakłady, Kruk miał spokojniejszą głowę. Godziny największego skupienia umysłu zostały poza nim i chociaż musiał trzymać rękę na pulsie budowy, która skupiła się obecnie w zakładach elektrotechnicznych Kuhna, gdzie wraz z Jimem Bradleyem dokonywał wstępnego montażu poszczególnych elementów, mógł wyskoczyć na piwo do pobliskiego baru.

Poza barmanem i jakimś starszym facetem w rogu salki w barze nikogo nie było. Siedząc przy bufecie nad szklanką złotawego napoju Kruk rozmyślał. Tyle kłopotów. Najprzód sprzeciwy ze strony ludzi, teraz szereg wypadków, jak gdyby coś zawzięło się, by nie dopuścić do skończenia tej pracy, popędzanej doliodami i uporem Summersona, a teraz także strachem przed niebezpieczeństwem wiszącym nad światem.

Nagle uczuł czyjąś mocną dłoń na ramieniu.

Odwrócił się. Poznał Deana Roche'a. Rad był ze spotkania.

Dyskusje z młodym astronomem sprawiały mu zawsze przyjemność. Nie widzieli się dawno. Wtedy, ostatni raz — pamiętał to dobrze — winszował Deanowi, gdy został oficjalnie asystentem profesora Lunowa, a co za tym idzie, naturalnym następcą na stanowisku obserwatora gwiezdnego, gospodarza doskonale wyposażonej pracowni, wielu urządzeń, precyzyjnych narzędzi, odsłaniających rzeczy wprawdzie mało związane z codziennym dniem Celestii, ale za to niezwykle ciekawe. I zapamiętał szczere wyznanie Roche'a: jego żal, że nie dożyje bardzo odległego dnia, kiedy tysiączny może z kolei jego następca będzie z napięciem uwagi i zachwytem śledził spełniający się w jego oczach cud: rosnące z każdą chwilą dwie płomieniste kule Gwiazdy Dobrej Nadziei z plejadą punkcików-planet, wśród których zbawczo błyszczeć będzie Juventa, ziemia żyzna, dobra, piękna, przyobiecana ludziom przez Boga. — Co słychać? — zapytał przybyły.

— Walczymy z czasem. Gorzej, bo do niedawna z ludźmi — dodał Kruk ciszej, nachylając się ku rozmówcy. — Jeszcze nie wszystko w porządku. Po oświadczeniu Summersona robotnicy wracają do pracy, ale atmosfera nie jest najlepsza. Są nieufni. Czuję, iż boją się, choć trudno skonkretyzować, czego. Zmącona woda nie od razu się ustoi. Ogólne podenerwowanie przyczynia się do częstszych wypadków.

— Nie dziwię się — przerwał Roche. — Jeśli chodzi o mnie, do wczoraj kpiłem ze wszystkich nadzwyczajnych opowiadań w sprawie miotacza. A dziś… Tak, dziś już nie kpię. I niech to zostanie między nami, ale podziwiam przenikliwość ludzi.

Bernard był zaskoczony. Nie chciał się z tym zdradzić przed Roche'em, ale ten pośpieszył sam z wyjaśnieniem.

— „Rój szybkich ciał”… Co to jest? Bajka dla grzecznych dzieci? Bo przecież nie meteory? O tak fantastycznej prędkości względem Słońca? Jako astronom muszę wykluczyć taką możliwość.

— A gdyby zabłądziły z innych światów? Roche zamyślił się.

— Prawdę mówiąc już w odległości 38 lat świetlnych od nas znana gwiazda Arktur porusza się z prędkością 135 km/sek. w stosunku do „Najbliższej” zwanej Słońcem. Nie mówiąc już o Mi Herkulesa, której prędkość wynosi 423 km/sek. Ale ich prędkości radialne względem Celestii są dodatnie, czyli oddalamy się od nich.

— A co sądzisz o twierdzeniu, że są to ciała eksplodujące?

— Tego już zupełnie nie rozumiem. Od czasu, jak zostałem asystentem Lunowa, nie wspomniał mi on o tym, aby w ogóle istniały takie ciała.

— Ale przecież prezydent autorytatywnie to stwierdził.

— Mimo że mam pełny szacunek dla Summersona w sprawach państwowych i religijnych, nie jest on dla mnie autorytetem w astronomii. Przede wszystkim rój taki musiałby być skądś zasilany w materię. Inaczej byłby zjawiskiem krótkotrwałym. Spotkanie go akurat w momencie rozpadu graniczyłoby z cudem.

— Przecież on tego z palca nie wyssał. Chyba to jest odkrycie nie Summersona, lecz Lunowa. Czyżby Lunow mówił ci co innego? Ty, jako asystent, powinieneś mieć dane z pierwszego źródła. Nie powiesz mi chyba, że w ogóle nie rozmawialiście na ten temat.

Dean nerwowe machnął ręką.

— Otóż to. Od czterech dni nie widziałem się z profesorem.

— Jak to możliwe?

— Stary po prostu nie chce mnie przyjąć. Za każdym razem, gdy starałem się dostać do pracowni lub do prywatnego mieszkania, zastawałem bądź drzwi zamknięte, bądź jakiś typ, który nie wiadomo skąd tam się znalazł, oświadczał mi, że profesor jest tak zajęty, iż zakazał wpuszczać nawet mnie.

— Czy byłeś tam już po ogłoszeniu wywiadu? — zapytał Bernard. — Bo jeśli chodzi o okres przed wywiadem, to zachowanie się twego starego możemy uważać za zrozumiałe wobec dyrektyw prezydenta. Przecież nawet przede mną, który chyba najlepiej powinienem być poinformowany, prezydent nie puścił pary z ust.

— Byłem w obserwatorium zaraz po obiedzie, gdy tylko usłyszałem t? rewelację. To samo. Nie przyjmuje i już.

— A telefony?

— W ogóle od czterech dni nie odpowiadają. I jeszcze jedna sprawa: W jaki sposób Lunow odkrył te rewelacyjne ciała? Ostatnio prowadziliśmy wyłącznie badania promieniowania radiowego mgławic ciemnych.

— A może Lunow celowo milczał?

— Co masz na myśli? — Dean spojrzał zdziwiony na przyjaciela i naraz twarz jego zasępiła się. — To byłoby świństwo. Chociaż…

— Żyjemy w świecie, gdzie każde odkrycie liczy się w doliodach. Po co by miał dzielić się ze swym asystentem? Tym bardziej że jeśli to, co Summerson mówi, jest prawdą, odkrycie ma olbrzymią wagę, a więc i premia prezydencka będzie niemała.

— Wiesz, nie może mi się to pomieścić w głowie. Stary nie wygląda na takiego.

— Nie wiem. Ty go znasz lepiej. Ale przyznasz, że ta hipoteza mogłaby wytłumaczyć dziwaczne zachowanie się Lunowa.

— Ale czemu on nie chce mnie teraz widzieć?! — denerwował się Roche. — Przecież i tak już wszystko jest ogłoszone. Zresztą, przypuszczenie twoje nie wyjaśnia zupełnie zachowania się prezydenta, tej tajemniczości, którą usiłował otoczyć przebudowę miotaczy.

— Mówił, że bał się paniki.

— To wszystko wydaje mi się zbyt skomplikowane, aby miało być prawdziwe. Muszę zobaczyć Lunowa. Koniecznie. Jeszcze raz zajdę tam teraz.

— Pójdę z tobą — zaproponował nagle konstruktor.

— Świetnie. Stary ciebie zna, będzie z nami szczery.

— Poczekaj chwileczkę. Muszę połączyć się z Jimem, bo może mieć jakieś problemy, które będę musiał sam rozwiązać. Jak myślisz, ile nam to zajmie czasu?

— Za pół godziny będziemy z powrotem — stwierdził astronom.

Wejście do obserwatorium nie było zamknięte. W obszernym hallu, w wygodnych fotelach przy okrągłym stoliku siedziało dwóch policjantów, paląc papierosy. Na widok przybyłych zerwali się z miejsc.

Mali byli i krępi, podobni do siebie owym podobieństwem, jakie rzeźbi czasem na twarzach długoletnia praca w pewnych specjalnościach, a potęguje identyczność munduru. Oprócz nieodłącznych w ich zawodzie elektrycznych rękawic, każdy miał zawieszony u pasa elektryt, co symbolizowało wyostrzoną czujność. Znak niechybny, że nie pełnią honorowej warty.

— Jeszcze lepiej… — mruknął Dean znacząco do Bernarda i nie dając po sobie poznać zmieszania wywołanego widokiem policjantów podszedł do drzwi kabiny obserwacyjnej.

— Stój!

— Konstruktor Kruk idzie ze mną — powiedział astronom tonem wyjaśniającym. Jeden z policjantów pokręcił przecząco głową.

— Ależ ja za niego ręczę!

— Pana także nie przepuścimy — oświadczył policjant.

— Co się stało? Kto jak kto, ale ja m u s z ę widzieć się z profesorem Lunowem.

— Mamy wyraźny zakaz wpuszczania kogokolwiek. Po to tu jesteśmy. — Mnie to nie może dotyczyć. Jestem pracownikiem obserwatorium.

— Wiem — odparł tamten. — Znam pana przecież. To nie zmienia sytuacji. Profesor Lunow jest tak zajęty, że zakazał wpuszczania kogokolwiek.

— Nawet swego asystenta?

— Nawet. O żadnych wyjątkach mi nie wiadomo. Mam rozkaz i tyle.

— Kto dał rozkaz? — wmieszał się do rozmowy Kruk.

— To nasza rzecz.

— Nasza, właśnie — zażartował Bernard wyjmując pudełko papierosów. — Proszę, palcie panowie.

Policjanci zawahali się. Jeden z nich spojrzał nawet odruchowo na wielki portret Summersona wiszący w hallu, jakby w obawie, czy prezydent nie patrzy na niego.

— Wiem, co powiecie: że służba — podjął Kruk. — Przecież nie przyszli do was bandyci. Kiedy wreszcie Krukowi udało się dowiedzieć, że rozkaz nie wpuszczania nikogo do kabiny obserwacyjnej wydał Godston, skinęli policjantom „na do widzenia” i pośpiesznie wyszli.

Przed windą spotkali Daisy Brown. Czekała spoglądając nerwowo na zegarek. Roche powitał ją serdecznie. Kruk nie omieszkał podziękować ze złośliwym uśmieszkiem.

— Za co? — zapytała usiłując ukryć niepokój pod maską zdziwienia. Choć ciężka walka o utrzymanie się na powierzchni życia stępiła w niej opory etyczne, niemniej Daisy zdawała sobie sprawę, że wyrządziła koledze krzywdę.

— Za szperanie po kieszeniach — wyjaśnił z przekąsem Bernard, jednak bez goryczy. Zdążył już ochłonąć z gniewu na reporterkę, bo miał przekonanie, że gdyby nie było tego zamieszania, jego sprawy nie stałyby ani lepiej, ani gorzej. Zresztą, zmusiło to Summersona do udzielenia wyjaśnień, a to znaczyło wiele. — To było na plaży, prawda?

— Domyślny z ciebie chłopak — zaśmiała się nieszczerze. Jak wielu młodych ludzi o podobnym poziomie umysłowym, stykających się bezpośrednio z brutalnością świata, w którym żyli, usiłowała pokryć zmieszanie pozorną pewnością siebie, graniczącą chwilami z bezczelnością. Choć żałowała swego postępku, jednak za żadną cenę nie przyznałaby się do tego.

— To ja właściwie powinnam ci podziękować — nadrabiała dalej miną. — Dostałam od ciebie awans i solidną premię! Za ciebie, w każdym razie. Tak, jak gdybyś mi podarował sławę i doliody. Ja wywdzięczyłam ci się bodajże nieszczególnie. Mimo to mam nadzieję, że zaprosisz mnie na wesele.

— Nie wiem. Chyba nic z tego nie będzie — odrzekł takim tonem, że Daisy nie śmiała pytać dalej.

Bernard zamyślił się.

Ostatnie kilkanaście godzin rozwiało wiele złudzeń. Z zachowania się Summersona wynikało coraz jaśniej, że nie traktuje on poważnie możliwości małżeństwa Stelli z Krukiem, że jest to po prostu jeszcze jedna z wielu jego gier, lecz nic poza tym.

Poczynało go ogarniać niejasne uczucie lęku przed tą miłością. Zrozumiał to po raz pierwszy, gdy pod wrażeniem spotkania ze Stellą, obawiając się narazić przyszłemu teściowi, zrezygnował z interwencji u prezydenta w sprawie aresztowanych pracowników. Czuł, że dla Stelli poświęcił coś ze swojego „ja”.

Wspomnienie wracało uparcie, choć usiłował je wykreślić z pamięci. Więcej, wrącało przeczuciem, iż jest to dopiero pierwsza ofiara złożona z jego uczciwości, że jeśli nawet szczęśliwym trafem nie Summerson, lecz on będzie zwycięzcą w tej ukartowanej intrydze, okupi to własnym sumieniem.

Dlatego też poszedł do baru a nie na basen, gdzie daremnie czekała na niego Stella.

Z zamyślenia wyrwał go głos Daisy:

— Żegnam was, moja winda już stoi. Roche złapał dziewczynę za rękę.

— Puść! Jadę do domu! Już późno. Muszę jeszcze coś napisać.

— Poproś nas ładnie o wywiad. Green da ci jeszcze jedną premię.

— Green? To wy nic nie wiecie?

— O czym mamy wiedzieć? — zdziwił się Bernard.

— Oficjalnie mówi się w rozgłośni, że zachorował nagle — Daisy ściszyła głos. — Zaraz po południu był wezwany do prezydenta. Z pewnością w związku z tą „rozróbką”.

— Jaką „rozróbką”? — Kruk otworzył szeroko oczy.

— Czyś ty z nieba spadł? Przecież od dwóch dni Green werbuje nowych ludzi do straży i nadaje specjalne audycje skierowane przeciw rządowi, a ściślej przeciw Summersonowi.

— Jestem tak zawalony robotą, że zupełnie nie wiem, co się na świecie dzieje… — rozpoczął Bernard, lecz Roche nie dał mu dokończyć.

— Nie słyszałeś, że Green zaraz po wywiadzie Summersona nadał audycję o jakimś starym Sumberze, który ludziom głowę zawrócił niezwykłą sensacją w tym celu, aby ukryć swoje złodziejstwo?

— Mniejsza o to — przecięła Daisy. — Nie wiecie najważniejszego. Green poszedł po południu do prezydenta i dotychczas nie wrócił do rozgłośni, gdzie na niego czekał Mellon. Co zaś jest najciekawsze — wyszedł on od Summersona i „wsiąkł” gdzieś po drodze. I to zresztą nie byłoby jeszcze takie dziwne, gdyż mógł, tak jak oświadczono, rozchorować się. Ale mówi się po cichu, że policja rozbroiła część straży zwerbowanej przez Greena i pilnuje domu Mellona, gdzie podobno grupa Agro zgromadziła większe siły. Na razie cisza, ale coś wisi w powietrzu. Już ja wam mówię.

— Czyżby Summerson posunął się aż do tego, że uwięził członka „wielkich rodów”?

— Albo i zabił. Nie zapominaj, że Green to przywódca Agro.

— A więc jeszcze jedna zagadkowa sensacja — Roche nie ukrywał podniecenia.

— No, ja już muszę jechać — westchnęła dziewczyna otwierając drzwi windy, nad którymi świetlny napis głosił: „Prezydent czuwa nad spokojem i bezpieczeństwem wszystkich ludzi w Celestii”.

— Chodź z nami, a może dowiesz się nowej sensacji — zatrzymał reporterkę Dean.

— Nabierasz mnie. Ja naprawdę muszę jechać do domu… Nie pojechała.

Naradzając się nad sposobem nawiązania łączności z Lunowem, zbliżali się do budki telefonicznej. Bez słowa rozsunęli drzwiczki i stanęli wewnątrz wszyscy troje. Kruk wybrał odpowiedni numer, Roche ujął słuchawkę. Próbowali kilkakrotnie. Głęboka cisza była jedyną odpowiedzią.

— Nie ma co — Dean opuścił ręce. — Połączenie jest przerwane.

— Myślicie, że celowo? — zapytała Daisy.

— No, oczywiście. To ma związek ze strażą przed kabiną w obserwatorium. I pewnie z wieloma innymi posunięciami. Rusz reporterskim konceptem, jak się porozumieć z profesorem. Wierzę w ciebie — półżartem zakończył Kruk.

Roche spoważniał:

— Ja widzę tylko jeden sposób.

— Ja również — rzuciła Daisy, która nie chciała, by spryt jej wlókł się w ogonie narady.

— A więc? — zachęcił Roche.

— Zastanawiam się, czy nie myślimy o tym samym: w jaki sposób przekonać policjantów.

— To znaczy przekupstwem? — sprecyzował Kruk. — Wykluczone.

— Tak… — rzekł Roche. — Bernard ma rację — dodał po chwili. — To nie wchodzi w rachubę. Sytuacja jest zbyt poważna, rozkaz zanadto surowy. Nie będą chcieli ryzykować głowy. Myślę o czymś zupełnie innym: o porozumieniu się z przestrzeni. Rakietki mają kontakt radiowy z obserwatorium. Centrala nie ma tu wglądu, a więc i kontrola jest bezsilna. Chyba że aparat odbiorczy W kabinie obserwacyjnej jest także wyłączony. A to chyba musiano by zrobić za zgodą Lunowa. Jeśli więc nie będzie połączenia, to zdobędziemy jeszcze jeden argument za hipotezą Bera, że stary macza palce w tej całej historii. Tak czy inaczej, czegoś się może dowiemy.

Daisy przyklasnęła gorąco projektowi, chcąc co rychlej zapomnieć o porażce swojej propozycji. Prócz tego nigdy jeszcze nie leciała rakietą. Kruk także się nie sprzeciwiał.

Biuro stacji pojazdów rakietowych było nieczynne. Zamknięte drzwi broniły wstępu. — Pewnie masz klucz jako rządowy konstruktor? — zapytała Daisy.

— Owszem, mam.

— Wspaniale. Rakietę poprowadzisz ef — ef. Nie boję się z tobą lecieć. Dean chyba także.

— No, jasne — przytaknął Roche.

— Pojazdy rakietowe — wyjaśniał Kruk otwierając drzwi — wchodzą w skład przedsiębiorstwa komunikacyjnego. Co one mają wspólnego z prawdziwą komunikacją, trudno dociec, ale prezydent musiał do czegoś doczepić ten balast, który nie daje żadnego dochodu, a wymaga bądź co bądź konserwacji.

— Więc? Dzwonić do niego o pozwolenie jazdy? Odmówi. Będzie to samo, co z zamkniętymi drzwiami do pracowni Lunowa. Chyba że ty, Ber, rozmówisz się.

— Nie. Pojedziemy wprost na stację pojazdów rakietowych.

— Zachowujemy się jak włamywacze — zauważyła Daisy.

— Może to i przyjemnie raz w życiu zabawić się w złodzieja — uśmiechnął się Bernard.

— A pewnie. Trzeba wszystkiego zakosztować. No, to wsiadamy.

Podbiegła do małych drzwiczek windy i nacisnęła guzik. Odruchowo rzuciła wzrokiem na małą czerwoną lampkę umieszczoną nad drzwiami. Jeszcze raz gwałtownie nacisnęła guzik, lecz i tym razem lampka nie zapaliła się.

Bernard zbliżył się do dziewczyny i chwilę manipulował przy guzikach. Wreszcie zawyrokował:

— Nie pojedziemy. Winda wyłączona.

— A nie możesz włączyć?

Bernard rozsunął nieduże drzwi wiodące do przyległego pokoju. Daisy i Dean pośpieszyli za nim. W rogu podłogi, pod portretem prezydenta znajdowała się kwadratowa klapa.

— I to zabezpieczyli.

Do metalowej klapy przymocowano skobel. Wielka patentowa kłódka wskazywała, iż komuś wyraźnie zależy na tym, aby tu nikt niepożądany nie zaglądał.

— Co wobec tego robić? Jak dostać się do stacji?

— Czy nie można tam iść piechotą? — podsunęła Daisy.

— Nie. Zapanowało milczenie.

— Może stacja jest w ogóle nieczynna? — podjęła Daisy.

— Wątpię. Zamknięcie zostało świeżo wmontowane. Trudno mi się połapać, w jakim celu. Kto niepowołany chciałby dostać się do tej stacji?

— Jak to kto? My — roześmiała się Daisy.

— Ale kto by to mógł przewidzieć? — zauważył Kruk niepewnie.

— Wszystko jest zagadkowe — zastanowił się Dean. — Wiem jedno: że na razie nic tu nie wskóramy. Ale tym bardziej trzeba skontaktować się z Lunowem.

— Jest tylko jeden człowiek, który może nam pomóc. O ile zechce.

— Summerson.

— Oczywiście.

Kruk podszedł do telefonu i zadzwonił do Williamsa. Po chwili otrzymał bezpośrednie połączenie z prezydentem i mógł przedłożyć swą prośbę.

— Muszę zorientować się naocznie w położeniu tylnego miotacza — motywował. Niebawem przeprosił Summersona i odłożył słuchawkę.

— A co? Nie mówiłem? — smętnie triumfował Roche.

— Spytajcie raczej, co usłyszałem. Summerson oświadczył, że dostarczy mi dokładny plan za 15 minut, stacja zaś pojazdów zostanie otwarta dopiero z chwilą, gdy będzie to konieczne. Inaczej mówiąc — dopiero w czasie montażu na zewnątrz. A teraz nie potrzeba niczego tam oglądać ani przeprowadzać pomiarów.

— I to ma być ta wielka sensacja? — Daisy ostygła w zapale.

— Zwyczajny zakaz. Zupełnie niewyszukany zresztą.

— Odrobinę cierpliwości. To, co powiem, zainteresuje specjalnie Deana. Otóż Summerson oświadczył, że działanie silnika rakietowego utrudniłoby obserwacje.

Roche szeroko otworzył oczy.

— Co?

— Rozumiesz cokolwiek? — zapytał Bernard.

— Ani w ząb. Tym bardziej muszę dotrzeć do profesora.

— Ale…

— Żadnych ale — Daisy spiesznie przerwała Krukowi. — Nie przyjęliście mojego planu przekupienia policjantów, pewnie słusznie. Niech się teraz odegram. Tylko słuchać mnie.

— Tylko słuchać ciebie… — potwierdził Roche patrząc w jej roześmiane oczy.

— Czy koniecznie trzeba lecieć rakietką, aby nawiązać łączność z Lunowem? Może wystarczy wyjść na zewnątrz w skafandrach? Gdybyśmy tak poszli piechotą, wyjściem obok miotacza czołowego… Nigdy jeszcze tam nie byłam.

— A wiesz, że to niezły pomysł — zapalił się Dean.

Kruka trochę zdziwiło, skąd Daisy tak dobrze orientuje się w topografii świata, ale rzeczywiście nieźle to wykombinowała.

— Zaraz porozumiem się z Bradleyem — zadecydował po chwili namysłu. — Niech sam rozpoczyna wstępny montaż, gdyż taka wycieczka zajmie nam co najmniej dwie godziny. Między drugą a trzecią w nocy mamy rozpocząć montaż na zewnątrz. Zdążę w sam raz. Zresztą, muszę przedtem znać całą prawdę…

Wrócił do budki telefonicznej.

— W porządku — oznajmił wychodząc.

— W każdym razie przydałam się na coś — powiedziała z dumą reporterka.

— Tylko słuchać ciebie — powtórzył Dean, zadowolony, że właśnie Daisy…

Odcięci od świata

Drzwi windy centralnej zamknęły się cicho.

— No, jazda! — ponagliła Daisy.

Bernard nacisnął guzik, winda drgnęła i ze wzrastającą szybkością pobiegła w górę, by po kilkudziesięciu sekundach osiągnąć 95 poziom.

Hamowanie odbywające się między 85 a 95 poziomem nie należało do przyjemności. Stosunkowo gwałtowny spadek prędkości przy około dziesięciokrotnie mniejszym „ciążeniu” wywoływał wrażenie niemal całkowitej nieważkości. Ponadto ruch obrotowy Celestii powodował zjawisko przyciskania pasażerów do jednej ze ścian, zależnie od kierunku ruchu windy: w górę czy w dół.

— Długo nie mogłabym znosić takiej jazdy — mówiła Daisy wychodząc z windy. — Choć wiecie, chłopcy, że przyjemnie żyć na tym 95 poziomie. Człowiek czuje się lekko jak ptak.

— Tu już tylko około 20 metrów dzieli nas od osi obrotu świata. Pierścień, będący podłogą naszego obecnego poziomu, ma więc długość zaledwie 125 metrów. Idąc tym korytarzem można obejść oś świata i wrócić na to samo miejsce w ciągu dwóch minut. My jednak musimy skręcić na prawo — Bernard wskazał boczne przejście.

Szli długim korytarzem o silnie wygiętej podłodze. Celestia była olbrzymią, płaską puszką o średnicy l km. Cały jej świat stanowiło 101 poziomów — wielkie pierścienie o coraz mniejszej średnicy, ułożone koncentrycznie wokół środka tej puszki. Siła odśrodkowa, wytwarzana wskutek wirowania tego gigantycznego bąka, była w jego wnętrzu różna, zależnie od odległości pierścienia-poziomu od osi obrotu. I tak — na 13 poziomie, w odległości 440 m od osi l dcm 3 wody ważył na wadze sprężynowej pół kilograma, na 95 poziomie zaś — tylko około 5 dkg.

Korytarz skończył się, stanęli przed niedużymi drzwiami. Bernard wyjął z kieszeni pęk kluczy i jeden z nich wsunął do płaskiego otworu zamka. Szczęknęły drzwi i po chwili znaleźli się na długim, wygiętym łukiem w górę pomoście. Biegł on ponad dużą halą zastawioną beczRami.

— Co to za beczki? — zapytała reporterka.

— Znajduje się w nich jeden z podstawowych składników substancji, służącej do regulacji krążenia wody. Choć większość pracy w regulowaniu cyrkulacji wody, tlenu, węgla i innych substancji wykonuje sam świat roślinny oraz częściowo zwierzęcy, niemniej musimy im stale przychodzić z pomocą.

— Ale dlaczego takie duże zapasy?

— Zdarzają się nieraz poważne wahania i zahamowania w procesie krążenia tych koniecznych dla naszego życia składników, więc jest potrzebna znaczna rezerwa.

Doszli do dźwigu towarowego. Miał on dość rzadko spotykany w Celestii napęd, nie pneumatyczny, lecz linowy. Mała platforma przeniosła ich na następny poziom. Tu trzeba było dostać się po drabinie na niewielki balkonik, aby przejść znów krótką galeryjką ponad magazynem.

— O, tu widzisz inne substancje — rzekł Kruk wskazując ręką w dół na stosy równo ułożonych, czarnych, brunatnych i zielonkawych cegiełek.

Bernard otworzył kluczem małe drzwiczki. Weszli w wąski, słabo oświetlony korytarz.

Podłoga była tu płaska, gdyż korytarz wiódł nie wokół osi, lecz w poprzek, ku bocznej ścianie Celestii.

Wkrótce stanęli pod długą drabiną, biegnącą pionowo w górę. W suficie widniała okrągła klapa włazu.

Bernard cofnął się parę kroków i lekko odbił się od ziemi. Ciało jego uniósł się w górę nieznacznie wygiętym łukiem i po sekundzie dotarło do szczytu drabiny. Kruk zręcznie chwycił się szczebli lądując pod sufitem.

Nacisnął guzik obok włazu. Klapa odsunęła się.

— Ależ z ciebie wspaniały skoczek! — zawołała Daisy. — Ile ten poziom ma metrów?

— Pięć — odpowiedział konstruktor wchodząc po drabinie w otwór włazu.

— No, uwaga! Teraz ja podskoczę! Ojej!

Daisy odbiła się od podłogi za słabo i zbyt blisko drabiny tak, iż wpadła na nią już na wysokości 3 m od ziemi. Gdyby nie to, że wysunęła przed siebie ręce i szybko uchwyciła się metalowych prętów, niefortunny skok mógł zakończyć się potłuczeniem. Mimo niedużego ciężaru ciała na tym poziomie, masa jego nie uległa zmianie i zetknięcie się z twardymi szczeblami drabiny przy znacznej prędkości ruchu nie należało do bezpiecznych.

— Tu nie wolno tak skakać, jak się komu podoba — zdenerwował się Roche. — To nie dolne poziomy. Trzeba mieć wprawę.

— Powiedz lepiej, dlaczego tu tak człowieka rzuca na tę drabinę? — zapytała dziewczyna. Młody astronom był zadowolony, iż dziewczyna zwraca się do niego z pytaniami.

— Wejdź nieco wyżej. Zrobimy eksperyment. O, wystarczy. Teraz zeskocz, tylko jak najbliżej drabiny. O, widzisz?

Daisy skoczyła i ciało jej zamiast spaść na ziemię tuż obok, przebiegło łukiem przez salkę i zetknęło się z podłogą w odległości około 2 m od podstawy drabiny.

— A to dopiero! — zaśmiała się reporterka.

— Nie wiesz sama, jak byłaś bliska prawdy mówiąc, że coś cię rzuciło na drabinę. Celestia wykonuje jeden obrót w ciągu 60 sęk. Podłoga tego pomieszczenia znajduje się w odległości 14 m od osi świata, a więc porusza się ona po okręgu z prędkością bliską 1,5 m/sek. Poziom ten ma wysokość5 metrów. Sufit sali jest więc oddalony o 9 m od środka Celestii, z czego łatwo obliczyć, że prędkość jego po obwodzie koła, które zatacza wraz z całym światem, wynosi około l m/sek. Wynika stąd, że dolne szczeble drabiny poruszają się blisko o pół metra na sekundę szybciej niż górne. Gdy podskoczysz do góry, rzuci tobą na 1 drabinę, licząc bowiem od miejsca, w którym stoisz, znajduje się ona w kierunku ruchu Celestii wokół osi. W momencie skoku ciało twoje ma prędkość 1,5 m/sek. i z tą prędkością porusza się również, gdy jest w powietrzu, mimo że okoliczne przedmioty na tej wysokości poruszają się już z prędkością mniejszą. Stąd — zbliżasz się do drabiny.

— Powiedzmy, że rozumiem… A z powrotem? Jak zeskakiwałam?

— Gdy stałaś wysoko na drabinie, a więc bliżej osi Celestii, ciało twoje miało mniejszą prędkość niż podłoga, dlatego też spadając swobodnie na ziemię, nie znalazłaś się wprost pod miejscem skoku, lecz poruszająca się szybciej podłoga wyprzedziła ciebie. Nawiasem mówiąc, całe zjawisko ciążenia w naszym świecie to nic innego jak działanie przyśpieszenia dośrodkowego.

— Tylko że przy podskoku — dorzucił Kruk — tor ruchu ciała jest wypadkową dwóch prędkości: skoku i ruchu obrotowego Celestii, przy swobodnym zaś spadku mamy do czynienia wyłącznie z działaniem tej drugiej, oczywiście nie biorąc pod uwagę oporu powietrza.

— Teraz to już nic nie rozumiem.

— No, ale skakać możesz się nauczyć — uśmiechnął się Bernard. — To to samo, co na innych poziomach, tylko że na dole, wobec znacznego przyśpieszenia, zjawiska występują w mniej jaskrawej formie. Korzystaj z okazji!

Po szeregu mniej lub więcej udanych prób Daisy posiadła wreszcie sztukę skakania i wkrótce cała trójka znalazła się na 98 poziomie.

Reporterka oglądała ciekawie niewielką, niską salkę. Poza klapami w podłodze i suficie znajdowało się tam jeszcze troje drzwi w ścianach. Dziewczyna podeszła do małych drzwiczek, na których widniała trupia główka namalowana białą farbą oraz napis: Wstęp wzbroniony.

— Za tymi drzwiami — rzekł Bernard — znajduje się główna siłownia, dostarczająca energię elektryczną dla całej Celestii. Gdyby te urządzenia przestały działać, świat pogrążyłby się w ciemności. No, i po pewnym czasie zapanowałby również kosmiczny mróz.

— A gdybym tam weszła? — zapytała Daisy chwytając ostrożnie za gałkę drzwi prowadzących do siłowni.

— Nie wejdziesz, bo zamknięte.

— A gdybyś mi otworzył?

— W siłowni mamy znaczne nasilenie promieniowania niezwykle szkodliwego dla człowieka. Tylko w specjalnych ubraniach ochronnych można tam wejść, i to na bardzo krótko.

— A po co tam wchodzić?

— Przecież sama chciałaś! Wchodzi się w wyjątkowych wypadkach: przy zakłóceniach w pracy siłowni, uszkodzeniach, no i w czasie remontu. Robią to przeważnie bardziej wykwalifikowani niewolnicy. Normalnie elektrownia pracuje bez obsługi.

— I ona tak stale sama działa?

— Jest sterowana z głównej stacji elektrycznej.

— Z tej na 38 poziomie?

— Tak. Tam też znajdują się kierownicze urządzenia centralnego reaktora atomowego oraz akumulatory energii elektrycznej.

— A daleko jeszcze do tego centralnego reaktora?

— Na następnych poziomach, 99, 100 i 101, będziemy już w bezpośrednim jego sąsiedztwie. Znajduje się on nad siłownią, a ściślej — otoczony jest jej pomieszczeniami. Oddziela go gruba warstwa ołowiu oraz specjalnej substancji pochłaniającej promieniowanie. Te drzwi są również ołowiane i zabezpieczone specjalną warstwą; jednak gdybyśmy mieli licznik alarmowy, to zobaczyłabyś, ile cząstek przebiega w tej chwili przez nasze ciała.

— Jeśli już tu jest niebezpiecznie, to co dopiero będzie, gdy znajdziemy się przy samym reaktorze? — na twarzy reporterki odbił się niepokój.

— Nie ma obawy. Natężenie promieniowania jest tu wszędzie dopuszczalne dla człowieka. Chyba gdybyśmy chcieli tu miesiącami siedzieć, wówczas…

— No, to skaczmy w górę — dziewczyna odbiła się od ziemi i ciało jej pobiegło pod sufit. Następny poziom przypominał zupełnie poprzedni. Na niedużych drzwiach widniały również znaki ostrzegawcze.

— To wejścia do urządzeń kierowniczych i kontrolnych centralnego reaktora atomowego — wyjaśnił Kruk.

— Mówiłeś, Ber, że jest kierowany z 38 poziomu? — zdziwiła się Daisy.

— Kierowany jest stamtąd, lecz muszą być również urządzenia dodatkowe, bezpośrednie. Ponadto wygasić reaktor można tylko z tej bezpośredniej centrali.

— A jakby ktoś tu wlazł i wyłączył?

— Wykluczone. Drzwi są zamknięte na specjalne zamki i zaplombowane. Wszak to serce Celestii. Plomby te wolno zdjąć tylko w wyjątkowych wypadkach. Klucze znajdują się w posiadaniu trzech osób: prezydenta, ministra ochrony zewnętrznej oraz konstruktora rządowego.

— To ty masz te klucze i mógłbyś otworzyć?

— Nie. Otworzyć można tylko wszystkimi trzema kluczami jednocześnie. A więc musiałby na to wyrazić zgodę i Summerson, i Kuhn. Szkoda jednak czasu, aby tu się zatrzymywać. Chodźmy na górę. Tylko ostrożnie, bez gwałtownych ruchów, gdyż spadek wagi naszych ciał będzie coraz większy. Ze skokami — koniec: wkrótce mięśnie nasze będą zbyt niezręczne do takich wyczynów.

Salka na setnym poziomie była nieco większa. Mieściły się tam w ścianach szafy z różnego rodzaju częściami zamiennymi do urządzeń centralnego reaktora, siłowni oraz przyrządów znajdujących się na zewnątrz Celestii. Pod jedną ze ścian umocowany był mały warsztat podręczny, bogato zaopatrzony w narzędzia.

Poruszanie się tu było już mniej przyjemne niż trzy poziomy niżej. Ciężar ciała zmalał ponad pięćdziesięciokrotnie w porównaniu z normalnym. Mimo iż podłoga pokryta była specjalną warstwą wzmagającą przyczepność, chodzenie przypominało bardzo poruszanie się w wodzie, z tym że wszystkie gwałtowniejsze ruchy kończyły się niezamierzonymi skokami. Najgorzej na tym wychodziła Daisy, która po raz pierwszy znajdowała się w tak bliskiej odległości od osi Celestii.

Poczęli wspinać się po drabince prowadzącej na ostatni, 101 poziom. Odbywało się to wyłącznie za pomocą rąk, niemal bez żadnego wysiłku. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Daisy Brown, zwykle bardzo gadatliwa, w milczeniu posuwała się za Krukiem. Myśli wszystkich biegły w jednym kierunku. Za chwilę mieli przekroczyć granicę świata ludzkiego, świata, w którym się urodzili i żyli od dzieciństwa, który każdemu z nich był tak bliski i zrozumiały.

Nawet Roche, który często bywał na zewnątrz, zawsze ulegał temu podświadomemu uczuciu niepokoju przy zbliżaniu się do granicy dwóch światów. Było to tym dziwniejsze, iż właśnie tęsknota za tamtym, roziskrzonym tysiącami dalekich świateł zadecydowała, że został asystentem Lunowa.

Pochodził z rodziny kupieckiej i ojciec jego obiecywał sobie, że Dean obejmie po nim kierownictwo dużego sklepu na 20 poziomie. Ale razu pewnego, gdy 12-letni Dean od dłuższego czasu „kulał” w szkole z matematyką, Roche senior obiecał niebacznie synowi, że jeśli poprawi swe stopnie, to odbędzie wycieczkę pojazdem rakietowym, o co się ojciec postara przez swego kolegę, pracującego jako kierownik biura w wytwórni wódek Summersona. Wycieczka taka, dość kosztowna, leżała w sferze nieziszczalnych marzeń wielu chłopców. Dean wziął się do pracy i wkrótce ojciec zmuszony był spełnić obietnicę.

Wycieczka na zewnątrz nie była w życiu chłopca jakimś zwykłym epizodem, lecz momentem przełomowym. Wyniósł z niej niezaspokojoną tęsknotę za tamtym gwiezdnym światem, za poznaniem jego życia i tajemnic. Ta tęsknota przerodziła się w stałe zainteresowanie astronomią i w rezultacie młody Roche po usilnych zabiegach został asystentem Lunowa.

— Otóż i ostatni poziom! — przerwał milczenie Dean zwracając się do reporterki.

Wszyscy troje znaleźli się w niskiej salce, przypominającej swym wyglądem wycinek wielkiej rury.

— Tu, w głębi, w tej ścianie znajdują się szafy ze skafandrami, a tamte okrągłe drzwi prowadzą do śluzy — powiedział Kruk.

Chwytając się klamer umieszczonych na ścianach i podłodze dotarli do dużej półki. Kruk nacisnął jakąś dźwignię i ze ściany wysunął się długi wieszak z sześcioma skafandrami.

Zdjąwszy jeden kombinezon z wieszaka Bernard przez chwilę badał w milczeniu każdą jego część, po czym podał go Daisy ze słowami:

— Zdaje się, że wszystko w porządku. Zresztą będzie jeszcze generalna próba w śluzie, więc nie ma obawy. Możemy się ubierać.

— A jak to włożyć?

Roche przysunął się do Daisy i pomógł dziewczynie włożyć skafander.

— Źle robisz! — zawołał Kruk. — Niech się sama męczy! Kto się wybiera na tamten świat, musi sam sobie dawać radę.

— Mądry! — wydęła usta z udanym oburzeniem. — Jak tu stale łazi, to mu łatwo mówić.

— A może zrezygnujesz z wyprawy? Ostrzegam, że to niełatwa sprawa ten spacer na zewnątrz i trzeba sobie samemu nieźle radzić. Zresztą zdaje się, że niezbyt chętnie chodzisz po drabinach, a tam są same klamry. Daisy, nie krępuj się! Może wrócisz, a reportaż ułożysz z naszego opowiadania.

Daisy Brown lękała się podobnych uwag. Takie opinie szkodziły w pracy, były powodem obniżki pensji lub wprost redukcji. Wobec teorii, modnych zwłaszcza obecnie pod rządami Summersona, że kobieta w ogóle nie nadaje się do żadnej pracy umysłowej, albo że pracować zarobkowo nie powinna, bo to się kłóci z naturalnym podziałem i wyznaczoną jej przez Pana Kosmosu rolą żony i matki, Daisy miała podstawę do obaw. Choć przebywała teraz w ścisłym kółku, chciała na przyszłość zapobiec opinii, że się boi byle czego, jest niezaradna, cofa się w pół drogi, słowem zachowuje się tak, jak według teorii Summersona powinna zachowywać się kobieta — istota niższego gatunku. Poza tym reporterska ciekawość brała w niej górę.

Potrząsnęła głową odrzucając w tył niesforną czuprynę i pokazała w uśmiechu dwa rzędy zębów.

— Też pomysł! Nie wygłupiaj się, Ber. Ani mi się śni rezygnować! Dam sobie radę, jak będzie trzeba. Zresztą, przy takim małym ciężarze ciała to bardzo łatwa sprawa.

— Muszę cię rozczarować, moja miła. Na zewnątrz tak samo jak wewnątrz Celestii w miarę oddalania się od osi obrotu waga naszego ciała rośnie. Schodzimy nad samą krawędź tej wielkiej puszki, jaką jest nasz świat. A tam siła odśrodkowa jest przeszło o jedną dziesiątą większa od tej, jaka występuje na 13 poziomie.

— Ty przecież nie potrzebujesz schodzić na sam dół — wtrącił Dean, który najwyraźniej obawiał się, aby dziewczyna nie zrezygnowała z wyprawy.

— Wszystko jedno — przerwała reporterka. — Jak tam będzie, tak będzie, ani mi się śni zostać. Idę z wami i już.

Tymczasem Bernard nacisnął drugą dźwignię i z szafy wysunął się wieszak z pasami i zwojami lin.

— Dobrze zapnij ten pas i sprawdź, czy się nie odpina — pouczał dziewczynę. — To bardzo ważne, gdyż tam łatwo stracić równowagę i polecieć w przestrzeń kosmiczną.

— To znaczy gdzie?

— Gdybyś, będąc na zewnątrz, oderwała się od ściany Celestii, polecisz po stycznej do koła o promieniu równym odległości osi świata od punktu, w którym się oderwałaś.

— Dziękuję pięknie. Wtedy będzie mi już wszystko jedno, po jakiej linii polecę. Ale to miła perspektywa.

— Nie ma obawy. Wypadki takie nie zdarzają się. Chronią nas liny i pasy.

— Słyszałam, że można się poruszać w przestrzeni kosmicznej za pomocą pistoletów odrzutowych. Więc po co liny? — przypomniało się Daisy.

— Niestety, nie mamy nabojów — wyjaśnił Kruk. — Poza tym na dole, gdzie prędkość naszych ciał przekracza 50 m/sek., odrzut pistoletów jest zbyt słaby, aby po oderwaniu się od ściany wrócić na Celestię. No, zakładajmy hełmy! Szkoda czasu! — rzekł skończywszy wymienianie zbiorników z tlenem. — Pamiętaj, Daisy! Po włożeniu hełmu na głowę, gdy już usłyszysz trzask zamka, przesuń na lewo ten maleńki przełącznik poniżej szyby. Włącza on aparat tlenowy, urządzenia termiczne i pneumatyczne utrzymujące normalną temperaturę i ciśnienie w kombinezonie oraz, co dla ciebie ważniejsze niż powietrze — radiotelefon, abyśmy mogli rozmawiać ze sobą.

— Nie wiem, Ber, kto się dziś więcej nagadał, ja czy ty? — odcięła się dziewczyna.

— Tu wyjątkowo należy to do obowiązków moich lub Deana.

Daisy chciała coś odpowiedzieć, lecz Kruk wsunął już głowę w otwór hełmu i rozległ się cichy trzask oznaczający, że bezpośrednia łączność została przerwana. Przesunąwszy maleńką dźwigienkę, znajdującą się na przedniej ścianie hełmu, począł dawać towarzyszom znaki, aby poszli w jego ślady.

— Halo, Daisy! — usłyszała dziewczyna tuż nad uchem głos Bernarda, gdy założywszy hełm włączyła aparaturę. — Halo, Dean! Odpowiadaj, jak tam odbiór?

— Świetny! Jakbyś stał za mną!

— Daisy! Widzisz te dwa świecące, białe punkty w hełmie, mniej więcej na wysokości ust?

— Widzę. No to co?

— Musisz je stale obserwować. Jeśliby zgasł prawy, oznaczałoby to, iż instalacja tlenowa przestała działać. Gdyby zaś rozpalił się niebieskawym światłem, będzie to sygnał, że tlenu wystarczy tylko na 15 minut i trzeba natychmiast wracać. Zrozumiałaś?

— Tak. Prawy punkcik to kontrola tlenu. A lewy?

— Lewy czuwa nad właściwym, harmonijnym funkcjonowaniem całej instalacji. Gdyby się rozpalił na czerwono, oznaczałoby to, iż w skafandrze lub hełmie powstało uszkodzenie. Uszkodzenie takie trzeba jakoś, choćby prowizorycznie, usunąć, no i wracać.

— A jakby zgasł?

— Musisz wówczas natychmiast zaalarmować towarzyszy, lecz już nie przez radiotelefon, ale ciągnąc za linę. Wygaśnięcie lewego punktu oznacza, że wszystkie urządzenia zawiodły.

— Oczywiście nie przerażaj się, Daisy — wtrącił Roche. — Takie przygody się nie zdarzają. Ja nieraz wychodziłem na zewnątrz w pojedynkę i nie obawiałem się wypadku. Rozumiesz chyba, że Ber musi ci tylko tak, na wszelki wypadek, tłumaczyć, co i jak działa.

Bernard zdjął z haka duży zwój liny i jeden z końców opatrzony sprężynowym zaczepem umocował na kółku przy swoim pasie. Następnie sięgnął po jeszcze jeden zwój i podał go Deanowi.

— No, to już wszystko. Ruszajmy! — powiedział. — Ja idę pierwszy, Daisy za mną, a Dean na końcu.

— Czemu nie dałeś mi liny? — zdziwiła się dziewczyna.

— Ty będziesz środkowym ogniwem.

Kruk przesunął się ku okrągłym drzwiom śluzy i trzymając się lewą ręką klamry, prawą obrócił małe metalowe kółko wentyla. Pociągnął drzwi ku sobie. Otworzyły się wolno odsłaniając wnętrze ciasnego pomieszczenia.

— Co za dziwne drzwi? Zupełnie jak wieko w puderniczce. Na zawiasach? Nie rozsuwane, tak jak wszędzie?

— Drzwi te zamykane są wyłącznie ciśnieniem atmosfery Celestii. Po prostu, gdy zostanie usunięte powietrze ze śluzy, nacisk atmosfery uniemożliwia otwarcie drzwi,

— A dlaczego obracałeś kółko, jeśli mówisz, że te drzwi nie mają zamka? — pytała Daisy wchodząc do komory za konstruktorem.

— Otworzyłem zawór, aby wyrównać ciśnienie — wyjaśnił. — Mimo iż drzwi na zewnątrz są bardzo szczelne, po dłuższym czasie następuje pewien spadek ciśnienia, wywołany ucieczką powietrza. Spadek ten, choć bardzo nieznaczny, jednak utrudniałby otwarcie drzwi. O, widzisz, teraz Dean zamknie drzwi i przekręci podobne kółko, które znajduje się od strony śluzy. No, już.

Teraz uwaga! Włączam pompy! Daisy, obserwuj dobrze świecące punkty, czy nie ma jakichś uszkodzeń w skafandrze. Naciskam guzik!

Ciśnienie spadło gwałtownie i miękkie kombinezony pęczniały w oczach. Bernard obserwował uważnie strzałkę manometru umieszczonego w ścianie. Posuwała się ona coraz wolniej w kierunku kreski oznaczonej cyfrą O i wreszcie stanęła w jej pobliżu.

— Czy wszystko w porządku?! — zawołał Kruk.

— Tak… — wyszeptała z przejęciem Daisy.

Kruk przysunął się do dziewczyny i przypiął drugi koniec liny do jej pasa. Po chwili to samo uczynił Dean.

Konstruktor zbliżył się do drzwi prowadzących na zewnątrz.

Strzałka osiągnęła już punkt zerowy i zdawała się nie poruszać.

Daisy i Dean zamarli w oczekiwaniu. Dziewczyna czuła bicie własnego serca. Za tymi drzwiami znajdował się ten inny, jakże obcy i daleki świat. Bała się poruszyć i głębiej odetchnąć.

Wsłuchała się w ciszę. Tylko miarowe tykanie mechanizmu pneumatycznego w szczycie hełmu dochodziło do jej uszu. Nagle uświadomiła sobie niedorzeczność nasłuchiwania. Przecież wokół niej nie ma już niemal zupełnie powietrza, nie mówiąc o tym, iż poprzez hełm w normalnych warunkach można usłyszeć tylko bardzo głośne dźwięki.

Nie ma zupełnie powietrza!.. Uczuła lekki skurcz w piersiach na tę myśl.

Nachylona postać Kruka drgnęła i wielkie, stalowe drzwi poczęły się wolno otwierać. Za nimi panowała ciemność.

Bernard sięgnął ręką do czoła. Na szczycie jego hełmu zapłonął reflektor, rzucając ukośnie w dół silny snop żółtego światła.

— Wychodzimy do przedsionka! Daisy, włącz swój reflektor! Kontakt znajduje się nad szybą hełmu.

Głos Bernarda wydał się dziewczynie jakiś inny, jakby zmieniony. Konstruktor wsunął się w ciemny otwór i za chwilę znikł sprzed oczu reporterki. Uczuła lekkie szarpnięcie liny, posunęła się parę kroków ku wyjściu i w słuchawkach zabrzmiał znów głos Kruka: — Daisy, posuwaj się za mną! Staraj się, aby zbyt ostro nie przedzielała nas ściana, bo fale, na których pracują nasze radiotelefony, mają stosunkowo mały stopień uginania. Tu są wszędzie almeralitowe ściany, nieprzenikliwe dla fal radiowych. Uważaj na klamry w podłodze, bo się przewrócisz!

Z drżeniem serca dziewczyna przesunęła się do otwartego włazu. Za nim znajdowała się ciemna salka przypominająca śluzę. Po lewej stronie był widoczny jakiś otwór, gdzie zauważyła nachyloną postać Bernarda.

— Podejdź do mnie, Daisy — odezwał się znów konstruktor. — No, co tam? Dlaczego się nie odzywasz? Czy mnie nie słyszysz?

— Słyszę, tylko że tu… tak… dziwnie…

— Boisz się?

— Nie wiem…

— Nie masz się czego obawiać! — usłyszała głos Deana. — To nic strasznego! Ja często sam wychodzę na zewnątrz!

Młody astronom przysunął się do dziewczyny i chwyciwszy ją za pas lekko podniósł w górę. Po chwili wraz z nią przesunął się zręcznie przez otwór włazu prowadzącego do przedsionka.

— Trzymaj się klamer i chodź do wyjścia! — powiedział stawiając ją na ziemi. Przesunęła się ostrożnie w stronę Bernarda siedzącego na krawędzi owalnego otworu.

Za nim roztaczało swą przepaścistą głębię usiane rojami świecących punktów czarno-aksamitne niebo.

Choć znała już ten obraz z ilustracji i audycji telewizyjnych, nie mogła oderwać wzroku. Przysunęła się do Kruka i chłonęła widok odsłaniający się przed nią.

Wprost, wśród gęstej kraty metalowych prętów wielkiego „kosza” miotacza, nad jasnym czworokątem Krzyża Południa wybijała się swym blaskiem nad inne duża, żółtawa gwiazda.

Dziewczyna znała ją dobrze z licznych rycin.

— Gwiazda Dobrej Nadziei — wyszeptała.

Uczuła lekki uścisk czyjejś ręki. Spojrzała. Obok stał Roche, wpatrzony tak jak ona w iskrzące się gwiazdami niebo.

Bała się spłoszyć to „coś”, przejmujące, a zarazem podniosłe w obrazie, jakże innym od wszystkiego, co widziała dotąd.

— Gdzie mogą być te ciała eksplodujące? — dobiegły ją słowa Kruka.

— Trudno powiedzieć — odrzekł astronom. — Jeśli to, co mówi Summerson, jest prawdą, ciała te atakują nas z boku od tyłu, co zresztą potwierdza nakaz przebudowy najpierw tylnego miotacza. Z tej strony byłyby więc niewidoczne. Może coś uda się zaobserwować, gdy będziemy nad krawędzią świata, tym bardziej że prawdopodobnie na podstawie położenia przyrządów będziemy mogli określić kierunek.

Krzyż Południa przesunął się nieco wyżej na prawo, wolnym ruchem okrążając Gwiazdę Dobrej Nadziei.

— Niebo się kręci! — zdziwiła się Daisy.

— To nie niebo, lecz Celestia się obraca — odrzekł z uśmiechem Dean.

— Ale dlaczego wokół Gwiazdy Dobrej Nadziei?

— Oś Celestii skierowana jest wprost w jej kierunku, tak iż powstaje złudzenie, że całe niebo obraca się wokół prostej, łączącej nas z układem Alfa Centauri, zwanym Gwiazdą Dobrej Nadziei.

— No, szkoda czasu! — rozległ się głos Bernarda. — Dean, ty pierwszy schodzisz! Za tobą Daisy, a potem dopiero, gdy nie starczy liny, ja!

Roche znikł w otworze, a po chwili i dziewczyna usiadła na jego brzegu. Pod nią widniał wąski pomost otoczony poręczą. Ostrożnie opuściła nogi.

— Nie bój się. Chwyć za poręcz i chodź do mnie! — usłyszała znów głos Roche'a. Rozejrzała się na obie strony. Pomost podnosił się gwałtownie łukiem ku górze, tworząc pierścień wokół kilkunastumetrowej wieży, u której szczytu majaczył wielki grzyb miotacza.

Daisy uczuła skurcz w okolicach żołądka. Nad nią w odległości kilku metrów stał na pomoście Dean. Ciało jego znajdowało się w jakiejś niewiarygodnej, niemożliwej w normalnych warunkach pozycji, niemal głową w dół.

— Dean, co ty robisz?

— Dziwisz się, że chodzę jakby po suficie — roześmiał się astronom. — Ty w tej chwili wyglądasz tak samo, gdy patrzę z mojego miejsca. Pomost otacza oś Celestii, więc w każdym jego punkcie kierunek pionowy biegnie od osi ku krawędzi świata. Podejdź do poręczy i chodź do mnie!

Daisy poczęła ostrożnie przesuwać się po pomoście i za chwilę znalazła się obok astronoma.

Przypiąwszy wiszący u pasa dziewczyn^ zaczep do poręczy Roche począł opuszczać się szybko po wąskiej, metalowej drabince w dół. Wkrótce reporterka uczuła lekkie szarpnięcie liny i w słuchawkach rozległ się głos Deana:

— Halo, Ber i Daisy! Gotowe! Możecie się odczepić i schodzić za mną.

Teraz dopiero, gdy znalazła się na klamrach pionowej ściany, dziewczyna doceniła w pełni znaczenie ubezpieczenia oraz użyteczność silnego reflektora.

Posuwali się dość szybko w dół, niemal wyłącznie za pomocą rąk, zatrzymując się tylko na chwilę, gdy głos Roche'a lub Kruka sygnalizował zmianę zaczepów.

Mężczyźni pozostawali na przemian jako ubezpieczenie. Ten, który czekał przypięty u góry, zmuszony był później nadrobić czas tempem schodzenia. W miarę oddalania się od osi dziewczyna poczęła odczuwać zmęczenie.

— Dlaczego się tak śpieszycie?

— Widzisz ten mały zegarek w hełmie poniżej świecących punkcików? — wyjaśniał konstruktor. — Podaje on czas przebywania w skafandrze. Zapas tlenu przewidziany jest na trzy godziny, a od osi do krawędzi świata jest 500 metrów drogi. To nie bagatela przy schodzeniu, a co dopiero mówić przy wchodzeniu. My sami poruszamy się wtedy pięć razy wolniej. Z tobą droga powrotna zajmie nam co najmniej półtorej godziny, musimy więc nadrobić schodzeniem. Przestrzegałem cię, że to niełatwa wyprawa, więc musisz teraz wytrzymać. Odpoczniesz na dole. Zresztą, jeśli chcesz, możemy cię tu przypiąć i poczekasz, aż wrócimy.

— Jeszcze czego! — oburzyła się reporterka.

— Ale może naprawdę źle się czujesz? — wtrącił Dean.

— Nie ma mowy! Jeśli już wyszłam, to schodzę dalej i zobaczycie, co ja potrafię. Zresztą — mój był pomysł z tą wyprawą, więc jak by to wyglądało? Już chyba nie tak daleko, bo czuję, jak znów jestem ciężka.

— Jeszcze jakieś sto metrów. Jesteśmy mniej więcej na wysokości 18 poziomu.

— To może zapukamy do Summersona? Dopiero by się zdziwił!

— Apartamenty prezydenta znajdują się po drugiej stronie, w odległości 600 metrów stąd. A co do pukania, to nie wiem, czy ktoś by nas usłyszał, gdyż są tu, poza pancerzem, warstwy izolacyjne i komory ozonowe.

Zapanowało milczenie. Wszystkich troje ogarnęło przykre uczucie osamotnienia. Zwolnili nieco tempo schodzenia.

W dole, w świetle reflektorów zamajaczyła biała kreska wąskiego pomostu biegnącego nad krawędzią Celestii. Po kilku minutach dotarli do niego.

Pozostawiwszy Daisy jako ubezpieczenie Dean i Bernard ostrożnie spuścili się na sam skraj wielkiego dysku. Ciążenie było tu nieco większe od „normalnego” i młodzi ludzie z wysiłkiem czepiali się klamer, wisząc nad przepaścią.

Wreszcie dobrnęli do małej platformy, otaczającej metalowy cylinder, pod którym widniała 30-metrowa wieża. Tam zainstalowane były przyrządy do obserwacji astronomicznych.

— Patrz, Ber — dobiegł Daisy głos Deana. — Kosz radioteleskopu zwrócony jest dokładnie w kierunku Słońca.

Daisy przechyliła się przez poręcz. W jasnych smugach reflektorów ujrzała wieżę obserwacyjną. Olbrzymia, o 50-metrowej średnicy ażurowa czasza, osadzona na długim ramieniu, zwrócona była w kierunku przeciwnym ruchowi postępowemu Celestii.

— Nie rozumiem. Przecież, jeśli… — dalszych słów Daisy nie dosłyszała, gdyż Kruk i Roche zniknęli we wnętrzu cylindra i odbiór został przerwany.

Dean przez chwilę badał aparaturę.

— Teleskop optyczny nieczynny — stwierdził z zawodem w głosie. — Działa tylko radioteleskop oraz sonda radiolokacyjna. Znaczy to, że te ciała znajdują się jeszcze daleko. Chociaż, jeśli eksplodują, to powinny być widoczne błyski, nawet na wielką odległość. Z drugiej strony pośpiech prezydenta mówi raczej o tym, iż są one niedaleko, gdyż trudno sądzić, aby ich prędkość przekraczała aż kilkakrotnie naszą. Spróbuję teraz skomunikować się z Lunowem.

Kucnął obok niedużego czworokątnego pudełka umocowanego w ścianie cylindra. Nacisnął guzik znajdujący się z boku i wieko odskoczyło. Wewnątrz umieszczony był długi przewód z wtyczką i tabliczka z szeregiem przycisków.

Dean manipulował przez pewien czas w skrzynce, wreszcie stwierdził:

— Kontakt radiowy przerwany. Chyba aparat nadawczo-odbiorczy jest uszkodzony.

— Więc nic z tego? Niepotrzebnie tu zeszliśmy? W głosie Daisy brzmiało rozczarowanie.

— Jest jeszcze telefon, ale włącza się go z obserwatorium, gdyż stanowi tylko rezerwę.

— Więc nie można się skomunikować?

Przez chwilę panowało milczenie, wreszcie przerwał je Dean.

— Mam pewien pomysł. Kiedyś, regulując z Lunowem radioteleskop, zauważyliśmy, że zapalanie lub gaszenie reflektorów w hełmach wywołuje błyski na ekranie oscylografu. Byłem wówczas tu, na dole, ze starym Bobem, elektromonterem od Kuhna. On siedział wewnątrz opuszczonego poziomo zwierciadła, a ja w wieży. Światło z reflektora Boba raziło mnie w oczy i nie mogłem ani rusz zamocować pewnej śruby. Prosiłem więc, by je na chwilę zgasił. Lunow znajdował się wtedy w obserwatorium i zwrócił uwagę na błysk.

— Zupełnie zrozumiałe — wtrącił Kruk. — Iskrzenie powstające przy włączaniu jest źródłem fal elektromagnetycznych. Ale co to ma do… Ach, racja! Niezły pomysł. Tylko skąd on będzie wiedział, że trzeba podejść do telefonu?

— Lunow nie lubi, aby ktoś wchodził niespodziewanie do pokoju, w którym pracuje. Dlatego zawsze pukałem w umówiony sposób: dwa uderzenia w dłuższych odstępach i trzy szybkie.

— Chcesz „zapukać” do Lunowa przez radioteleskop? No, to jazda, bo czas ucieka! Daisy Brown wychyliła się jeszcze bardziej przez poręcz chcąc ujrzeć, co się dzieje pod nią. Po chwili zobaczyła, jak jedna z postaci ukazała się wewnątrz ażurowej wieży. To Dean schodził po drabinie w dół, ku długiemu ramieniu, na którym umocowane były przyrządy.

Dotarłszy do końca wieży astronom począł posuwać się ostrożnie po lśniącej rurze ku olbrzymiemu zwierciadłu.

— Uwaga! Trzymaj dobrze linę! — zawołał nagle. Gwałtowne jego ruchy wskazywały, że stracił równowagę. Przez chwilą jeszcze balansował, naraz zsunął się z wąskiego ramienia i zawisł na linie, obracając się na wszystkie strony. Żółty blask reflektora ślizgał się po krawędziach platformy, przyrządach astronomicznych i po pancerzu Celestii, to znów zapadał w otchłań kosmosu, roztaczającą się pod wirującym ciałem.

Nieopanowane ruchy astronoma ustały. W słuchawkach znów rozległ się jego głos:

— Ber, teraz ciągnij! Jeszcze trochę! Wyżej! Wyżej! Teraz trochę popuść! O! Tak! Dobrze! Wisząca na linie postać w skafandrze poczęła wykonywać rytmiczne ruchy, aby rozhuśtać ciało. Wreszcie młody astronom uchwycił się lśniących prętów tworzących wielki metalowy kosz.

— Popuść trochę liny! — zawołał do Bernarda. Zręcznie przesunął się między prętami ramy przyrządu i po chwili odnalazł małe drzwiczki, prowadzące do wnętrza kosza. Przez chwilę posuwał się ku środkowi olbrzymiej czaszy, gdy naraz zamarł w bezruchu.

Postąpił krok naprzód, jakby miał zamiar wspinać się dalej, lecz oto znów się zatrzymał. Wreszcie począł posuwać się dalej po prętach kosza, podobny do pająka na wielkiej sieci.

Znalazłszy się w centrum zwierciadła radioteleskopu astronom zgasił reflektor, zapalił go, po czym szybko zamigotał światłem.

Powtórzywszy sygnał kilkakrotnie Dean ruszył w powrotną drogę. Po paru minutach dotarł do niebezpiecznej belki i usiadłszy na niej okrakiem posuwał się ku wieży. Wkrótce osiągnął drabinkę.

— Daisy, coś ty mówiła? — rzucił pytanie wspinając się po szczeblach. W głosie jego brzmiało zdziwienie i jakby niepokój.

— Ja? Kiedy?

— No, przed chwilą! Chyba ty, bo któż by inny? Gdy byłem po tamtej stronie zwierciadła, słyszałem wyraźnie twój głos.

— Musiało ci się zdawać — wtrącił Kruk. — Wykluczone, abyś będąc wewnątrz zwierciadła, oddzielony od Daisy i mnie jego siatką, mógł coś słyszeć. Kosz ten nie przepuszcza fal radiowych tej długości.

— Masz rację. A ja jednak słyszałem wyraźnie głos kobiecy — upierał się astronom. — Trzy razy powtórzyła to samo.

— Co takiego?

— Trochę mnie nawet zdziwiło, bo to takie jakieś… Wyraźnie słyszałem głos kobiecy, podobny do głosu Daisy. Mówiła coś w tym rodzaju: „Halo CM! Czy słyszysz? Odpowiedz!” I tak ze trzy razy. Więc ja wołam do Daisy: „Co się stało?!” Bo już się przestraszyłem, że coś złego.

— Mówisz, że powiedziała CM? A może CM-2?

— Taak. Skąd wiesz?

— A to dziwna historia… — odrzekł Bernard zmienionym głosem. — I co było dalej?

— A nic. Cisza. Dopiero po jakichś dwu minutach znów ten sam głos: „Uwaga! Za godzinę na tej fali”. Znów tak trzy razy i cisza.

— I nic więcej?

— Nie. Już nic więcej.

Dean dotarł do cylindra nad wieżą i rozmowa się urwała.

Szybko podszedł do małej skrzynki i wyciągnął z niej długi przewód z wtyczką. Po chwili w słuchawkach hełmu Bernarda rozległ się cichy trzask. To Dean przełączył się na telefon.

Zapanowało milczenie. Ciszę przerywał tylko przyśpieszony oddech konstruktora, który zmęczył się pomagając przyjacielowi wspinać się po drabinie. Daisy zamarła w oczekiwaniu. Żaden jednak dźwięk nie dobiegł jej uszu. Czyżby telefon nie działał?

Upłynęła długa chwila. Nie mogła wytrzymać narastającego napięcia.

— Dean, dlaczego milczysz?! — zawołała.

— Dean nie ma w tej chwili połączenia z nami — rozległ się głos Kruka. — Chcąc rozmawiać przez telefon musiał wyłączyć radio.

— Ale czy złapał połączenie?

— Owszem. Widzę przez szybę, że rozmawia. Zaraz się dowiemy, co Lunow… — Bernard urwał nagle.

Młody astronom nachylił się i zaczął manipulować przyciskami. Naraz gwałtownym ruchem wyciągnął wtyczkę i w słuchawkach rozległ się jego pełen zdenerwowania głos:

— Straciłem połączenie. Do diabła, co to się stało? W żaden sposób nie mogę się skontaktować z Lunowem. Czekaj, spróbuję jeszcze raz.

Znów włączył wtyczkę i Bernard ujrzał, iż Dean krzyczy coś w hełmie. Po chwili ponownie włączył radio.

— Cóż, u licha, mogło się stać? Zupełnie nie rozumiem. Włącz się ty, Ber, może u mnie w hełmie coś nie w porządku. Choć to mało prawdopodobne, gdyż radio działa.

Jednak i Kruk nie mógł otrzymać połączenia.

— Musiał się u starego zepsuć aparat — mówił z niepokojem Roche.

— Może sam się wyłączył?

— Wykluczone. Zerwanie łączności nastąpiło w pół zdania i to w takim momencie, że…

— Coś się dowiedział?

— Dowiedziałem się… Trudno o tym w ogóle rozsądnie myśleć. I gdybym tego parę razy nie usłyszał wyraźnie od starego, to myślałbym, że chyba śnię. Może zresztą stary zwariował? Trzeba pecha, że straciłem połączenie. Byłbym się choć dowiedział jakichś szczegółów.

— A więc czegoś się dowiedział? — niecierpliwił się Kruk. — Powiedz wreszcie!

— Lunow twierdzi, że to jest… że to jest rakieta.

— Co jest rakieta?

— No to, co się do nas zbliża.

— Co? Ten rój ciał?

— To nie jest, jak twierdzi stary, żaden rój ciał, lecz rakieta, prawdziwa rakieta! Pojazd rakietowy! — powtarzał w zdenerwowaniu Dean.

— Jaka rakieta? Skąd?

— Otóż to… Nie może mi się to zupełnie w głowie pomieścić! Czyżby?

— Opowiadaj od początku, co mówił Lunow, bo nic z tego, co powiedziałeś, nie rozumiem — zdenerwował się Bernard.

— Mogę cię pocieszyć, że ja też nic nie rozumiem. Połączenie otrzymałem od razu. Widocznie stary zauważył błyski i natychmiast włączył telefon. Jak tylko odezwałem się, Lunow z miejsca zaczął gadać o naprawie jakiejś anteny. Mówił, że się cieszy z mego powrotu do zdrowia i z tego, że sam się zająłem naprawą, bo prędzej się można będzie skomunikować z rakietą. Pytam, o czym on mówi, przecież, o ile wiem, żadna rakieta nie opuściła Celestii. A on: „Więc ty nie wiesz, mówi, że zbliża się do nas jakaś obca rakieta? Spoza naszego świata?” Odpowiadam, że słyszałem tylko o jakichś ciałach eksplodujących i właśnie chciałem się czegoś od niego dowiedzieć. A o rakiecie nic nie wiem! A stary jak nie zacznie mnie sztorcować: „Jeśli nie kierujesz naprawą anteny, to po co się włóczysz na zewnątrz i nie przychodzisz do obserwatorium? Przecież, mówi, otrzymałeś moją kartkę, że jak tylko będziesz zdrowy, to masz przyjść natychmiast do obserwatorium”. Już zaczynam tłumaczyć, że nic o tym nie wiem, gdy naraz coś trzasnęło w słuchawkach i lampa kontrolna zgasła. Musiało coś „nawalić” w aparacie. Wykluczone, aby Lunow sam się wyłączył. A to pech! Niech to wszyscy diabli!

— Spróbuj jeszcze raz. Chociaż słaba nadzieja. Z tego, co mówiłeś, zdaje się wynikać, że przyczyna zerwania łączności jest poważniejsza, niż ci się zdaje. Może jestem ostatnio przewrażliwiony, ale to z pewnością nie przypadek.

— Co przez to rozumiesz?

— Chyba jasne. Lunow jest izolowany i fałszywie informowany. Po prostu celowo przerwano połączenie, dziwne tylko, dlaczego w ogóle dopuszczono, aby Lunow powiedział coś o rakiecie. Chociaż… Jest to tak fantastyczna wiadomość, że nie wiem sam, co o tym sądzić. Zestawiwszy to, co się w ciągu ostatnich paru dni dzieje w Celestii… Nie wiem. Zupełnie nie jestem w stanie tego zrozumieć. Chyba tylko stary Horsedealer jakoś by się w tym połapał. Jak sądzisz, Dean? Czy Lunow może się mylić?

— Trudno powiedzieć. On tego w ogóle nie traktował jako hipotezy, lecz jako stwierdzony fakt. Spróbuję się jeszcze raz połączyć.

Po kilku minutach manipulowania Roche zrezygnowany wyciągnął wtyczkę.

— Nic z tego. Bezpośrednie połączenie z obserwatorium jest całkowicie przerwane. Próbowałem również połączyć się z centralą telefoniczno-telewizyjną i wyobraź sobie, że jesteśmy zupełnie odcięci od świata.

— Wracamy — zadecydował Kruk. — Już blisko godzinę przebywamy na zewnątrz i nie mamy właściwie czasu na pozostawanie tu dłużej. Należy się liczyć z tym, że wejście na górę zajmie nam, ze względu na obecność Daisy, przynajmniej półtorej godziny. Halo, Daisy! — zwrócił się do dziewczyny. — Skracaj linę. No, uwaga! Wchodzimy!

Czepiając się rękami i nogami klamer, wisząc nad przepaścią, obaj mężczyźni poczęli wolno posuwać się ku pomostowi.

— Jeśli nie windę, to mógłbyś jakiś inny solidny przyrząd wynaleźć — zwróciła się Daisy do Bernarda, gdy wraz z Deanem znaleźli się na pomoście. — To skandal, żeby tu trzeba było się tak męczyć. Konstruktorem jesteś i nie pomyślisz o tym! Nie mam racji? Dean, czemu milczysz?

— Chodźmy już na górę — rzucił z rozdrażnieniem w głosie astronom. — Jakoś nie wiem sam… ale…

— Boisz się czegoś? — spytał z powagą Bernard.

— Nie wiem…

— Wątpię, aby cię aresztowali, gdyż musieliby również i mnie zamknąć, a przecież Summerson nie zrezygnuje z przebudowy miotaczy. Raczej będą chcieli zamknąć nam czymś usta.

— Jak sądzisz, o co tu właściwie chodzi?

— Gdybyśmy to wiedzieli! Co najwyżej, ogólnie biorąc, można przypuszczać, że chodzi tu, tak jak zawsze bywało, o władzę. To może być jakiś bluff, bo nie chce mi się wierzyć, aby naprawdę zbliżał się do nas jakiś obcy pojazd rakietowy. Po prostu: skąd? — Kruk zamyślił się na chwilę. — Miejmy zresztą nadzieję, że będziemy mogli coś wywnioskować z zachowania się Summersona po naszym powrocie. No, ale masz rację, dość odpoczynku! Wchodzimy na górę, bo czasu i tlenu coraz mniej.

To mówiąc Bernard począł wspinać się po klamrach na pionową ścianę.

Mijały minuty. Odpoczywając kilkakrotnie konstruktor dotarł do wysokości 40 metrów nad pomostem i zaczepił się u klamry.

Z kolei wspinaczkę rozpoczęła Daisy. Już po kilku metrach zrozumiała, ile wysiłku kosztować ją będzie dotarcie do osi Celestii. Zarówno szybkie zmęczenie mięśni, jak i świadomość niebezpieczeństwa upadku, mimo liny trzymanej przez Kruka, utrudniały ruchy. Odległość pięćdziesięciu metrów, dzieląca ją od Bernarda, wydawała się nieskończenie wielka.

Wreszcie, po blisko 30 minutach, dobrnęła zziajana do miejsca, gdzie uczepiony był konstruktor. Ten natychmiast przypiął ją do klamry, a sam ruszył w górę. Tuż za nim postępował Roche, który, nie czekając, aż dziewczyna wejdzie, bez ubezpieczenia wspinał się po ścianie.

Po wyczerpaniu liny, na wysokości 80 metrów nad pomostem, obaj przyjaciele przymocowali się do ściany i kazali dziewczynie odczepić się od klamry.

— Podciągaj się tylko rękami. Nogi pozostaw wolne — zwrócił się Dean do Daisy. — Będziemy cię windować na linach.

— Ale po co? Jakoś dam sobie radę — próbowała niepewnie oponować dziewczyna, lecz Kruk przerwał szorstko:

— Przy twoim tempie wchodzenia nie zdążymy dotrzeć do śluzy przed wyczerpaniem zapasów tlenu. A co to oznacza, nie potrzebuję ci chyba wyjaśniać.

Po kilku minutach dziewczyna dotarła do obu mężczyzn, którzy ruszyli dalej w górę. Posuwanie odbywało się teraz znacznie sprawniej.

Po godzinie wspinaczki Kruk zarządził 10-minutowy odpoczynek. Już dwie godziny przebywali na zewnątrz i Daisy z niepokojem spoglądała w górę na ciągnące się jakby w nieskończoność szeregi klamer. Obawy jej jednak były przesadzone. Choć od osi Celestii dzieliła ich jeszcze przeszło połowa drogi, jednak wobec spadku wagi ciał posuwanie się było coraz łatwiejsze.

Ruszyli znów w milczeniu w górę. Minuty płynęły szybko, siła odśrodkowa malała coraz bardziej. Wreszcie ponad ich głowami, w mroku rozjaśnionym tylko blaskiem gwiazd i żółtymi światłami reflektorów, zamajaczyły pręty metalowej konstrukcji czołowego miotacza.

Jeszcze kilka gwałtowniejszych podciągnięć, a niemal nieważkie ciała znalazły się na zamkniętym pierścieniu pomostu.

— Zdążyliśmy — odetchnął Bernard z ulgą, przerywając długą ciszę towarzyszącą im podczas wspinaczki. — Mamy jeszcze tlenu na jakieś pięć do dziesięciu minut, potem zaczyna się tak zwana żelazna rezerwa 15-minutowa. Katastrofa już nam nie grozi — uśmiechnął się do Daisy.

Po chwili stanęli u otworu prowadzącego do przedsionka śluzy.

— Wiecie, chłopcy — zwierzała się Daisy — powiem wam szczerze, że chociaż taka wyprawa piechotą na zewnątrz jest bardzo ciekawa, ale człowiek czuje się strasznie nieswojo. Już chyba lepiej w rakiecie.

Bernard który posuwał się pierwszy, znikł we wnętrzu przedsionka. Zaraz potem uszu Daisy i Deana dobiegł zdławiony okrzyk konstruktora.

Kruk klęczał przy stalowych drzwiach prowadzących do śluzy.

— Co się stało? — wyszeptała Daisy.

— Drzwi do śluzy są zamknięte — powiedział wolno Bernard.

— Zostawiłem otwarte — rzucił półgłosem Roche, jakby się usprawiedliwiając.

— Wiem. Ktoś je zamknął podczas naszej nieobecności. Co gorsza — zostawił otwarte drzwi ze śluzy do ubieralni i nie mogę uruchomić zaworu. Będziemy musieli zaalarmować telefonicznie pogotowie, bo inaczej stąd nie wyjdziemy. Chyba że tam jeszcze ktoś jest!

To mówiąc chwycił zwisający u pasa zaczep i począł nim rytmicznie uderzać w stalowe drzwi.

— Dean, dlaczego nie można uruchomić zaworu? — spytała Daisy uspokojona nieco wiadomością o możliwości wezwania pogotowia.

— Jest tu specjalne urządzenie zabezpieczające — wyjaśnił astronom. — Gdyby zawór dawał się otworzyć w chwili, gdy nie są zamknięte drzwi między śluzą a ubieralnią, moglibyśmy nieświadomie spowodować śmierć kogoś znajdującego się w ubieralni bez skafandra. Poza tym powietrze jest zbyt drogocenne, aby je wolno było tracić w tak wielkich ilościach. W razie jakiegoś zablokowania zawsze można się połączyć telefonicznie z pogotowiem. Do diabła! — zaklął nagle. -Tlen mi się kończy.

Dziewczyna odwróciła głowę w jego kierunku. Twarz młodego astronoma oświetlona była niebieskawym blaskiem bijącym z wnętrza hełmu. Lampka kontrolna ostrzegała, iż za piętnaście minut Roche zacznie odczuwać głód tlenu.

Daisy znów począł ogarniać lęk.

— Nikogo tam pewno nie ma — rzekł Kruk przerywając pukanie. — Szkoda czasu. Trzeba połączyć się z pogotowiem.

Przeszedł w drugi kąt przedsionka, gdzie w ścianie umieszczona była skrzynka aparatu telefonicznego. Konstruktor włączył wtyczkę do hełmu i nacisnął szereg guzików. Chwilę stał nieruchomo, po czym znów począł manipulować przyciskami.

Daisy i Dean wpatrywali się w niego z rosnącym niepokojem. Wreszcie konstruktor wyciągnął wtyczkę i zwrócił się twarzą do towarzyszy.

Chociaż Bernard nie odezwał się ani jednym słowem — zrozumieli natychmiast.

— Jesteśmy odcięci? — wyszeptał blednąc Roche. Kruk tylko nerwowo obracał w ręku stalowy zaczep.

— Czy… Czy… To już… koniec?… — w głosie Daisy pojawił się paniczny lęk. Bernard spojrzał na dziewczynę, poruszył nerwowo głową i siląc się na spokój odrzekł:

— Jeszcze nie wszystko stracone. Sytuacja jest poważna, ale…

— Co ty opowiadasz! — wybuchnął Dean. — W jaki sposób myślisz?… — urwał nagle uświadomiwszy sobie, iż może Kruk nie chce przerażać Daisy beznadziejnością sytuacji.

— Jeszcze nie wszystko stracone! — powtórzył z naciskiem Bernard. — Istnieje kilka punktów na powierzchni Celestii, gdzie warstwa zewnętrzna składa się tylko z samego almeralitowego pancerza, którego grubość nie przekracza 25 cm. Jedno z takich miejsc znajduje się w ścianie korytarzyka biegnącego w dzielnicy niewolników, obok tych slumsów na 2 poziomie. Tam się dużo czarnych kręci i powinni usłyszeć pukanie. No, do widzenia!

— Stój! Idę z tobą! — zawołał Roche. — Stosując samo-ubezpieczenie będziesz szedł chyba z godzinę, a przecież tlenu…

— Wykluczone! Dam sobie radę bez ubezpieczenia. Tobie tlen już się kończy i każdy wysiłek zmniejsza szansę doczekania pomocy. U mnie jeszcze nie było sygnału, więc mam przynajmniej 15 minut normalnej dostawy tlenu. W tym czasie będę już na dole.

— A potem?

— Potem zobaczymy.

Postać Kruka znikła w owalnym otworze. Dean chciał podejść ku wyjściu, aby nie stracić kontaktu z przyjacielem, zanim nie zejdzie on z kolistego pomostu, gdy uczuł, że Daisy chwyta go gwałtownie za rękę.

— Boję się! Boję się sama tu zostać!

Spojrzał na nią i uczuł, jak ogarnia go rozpacz i gniew na siebie. „To ja jestem winien temu wszystkiemu. Przecież Bernard ostrzegał ją i z pewnością mógłby ją przekonać, aby została przynajmniej w przedsionku i poczekała na nas. Że też jakiś diabeł podkusił mnie, abym bagatelizował to ostrzeżenie. Chciałem zabłysnąć przed nią moją zręcznością i umiejętnością — pomyślał z goryczą — i oto rezultat”.

Usiedli pod ścianą opierając się o nią plecami.

— Och! — dobiegł jego uszu okrzyk dziewczyny. Zadrżał.

Ostrzegawczy niebieski blask rozlewał się łagodną poświatą z hełmu Daisy. Jednocześnie w jego hełmie rozległo się ciche buczenie i niebieska lampka poczęła z wolna przygasać. Oznaczało to, iż rezerwa została wyczerpana i rozpoczyna się kryzys. Na razie ubytek tlenu był niedostrzegalny, ale zdawał sobie sprawę, iż śmierć zbliża się szybkimi krokami.

Daleki był jednak myślą od własnego losu. Wpatrując się nieustannie w bladą, zmienioną lękiem twarz Daisy czuł, że staje się mu ona bliska, jak nigdy dotąd. Nie chciał myśleć o tym, co miało nastąpić za kilkanaście czy kilkadziesiąt minut. Uparcie odsuwał tę myśl od siebie, lecz wracała ona nieustannie.

— Czy?… Czy Ber doszedł już… tam? — wyszeptała ledwo dosłyszalnie dziewczyna.

— Na pewno — odpowiedział i nagle uświadomił sobie, że sam nie wierzy w to, co mówi. Przecież chyba Bernard kłamał, że istnieje takie miejsce, gdzie można się dopukać do wnętrza Celestii. Chciał tylko dać im okruch nadziei.

„By nie było nam tak ciężko umierać — pomyślał z goryczą. — Umierać… Och, nie! Ona nie może umrzeć! Nie może! On jednak chyba mówił prawdę. A jeśli… jeśli nie dotarł? Jeśli schodząc bez ubezpieczenia stracił równowagę i runął w przepaść? I leci teraz w przestrzeni w kierunku strefy dezintegracji?”

Uczuł, że krople potu wystąpiły mu na czoło i jednocześnie ogarnęła go fala zmęczenia. -”To brak tlenu. Zaczyna się”.

Usiłował oddychać jak najoszczędniej, lecz już wkrótce zaczął odczuwać rosnące pragnienie głębszego zaczerpnięcia powietrza. Odetchnął kilkakrotnie, ale nie przyniosło to oczekiwanej ulgi. W głowie począł potęgować się nieznośny szum. Jakieś dalekie dudnienie dobiegło jego uszu. Przechylił się na bok.

— Co to? Słyszysz, Daisy?

— Nic nie słychać — odpowiedziała dziewczyna nachylając się nad nim. — Co ci jest, Dean? W głosie jej nie dźwięczał już strach, lecz niepokój o Roche'a.

— Nic… Nic… to przejdzie.

Nie dokończył, gdyż jasne płaty zaczęły mu latać przed oczyma. Próbował sięgnąć ręką, aby pochwycić za którąś z klamer, lecz naraz uświadomił sobie, że nie warto, że i tak wszystko jedno, co się z nim dzieje. Ogarnęła go apatia.

Daisy schwyciła go w ramiona i podniosła do góry. Do uszu jego dobiegł jakby gdzieś z daleka jej szept:

— Co ty robisz? Co się z tobą dzieje? Już niedługo, Dean. Już niedługo. Oni nas tu nie zostawią. Pomoc już pewno idzie.

Nagle wy buchnęła spazmatycznym płaczem.

— Co ty? Umierasz? Nie! Nie! To nieprawda! Dean! Dean!

Płacz dziewczyny przywrócił mu na moment poczucie rzeczywistości. Otworzył szerzej oczy, lecz nad sobą ujrzał tylko mgliste zarysy hełmu Daisy. Oddychał gwałtownie. Dudnienie w skroniach przeszło w miarowy stuk. Ostatnim wysiłkiem próbował podnieść głowę i nagle poczuł, że zapada się gdzieś w dół.

Poprzez splątane ze sobą obrazy przeżytych chwil, obrazy wnętrza obserwatorium, to znów usianego gwiazdami nieba, ujrzał z daleka uśmiechniętą twarz Daisy.

— Halo CM-2! Za godzinę nalej samej fali — usłyszał jej głos.

Zdawało mu się, że płynie w przestrzeni, że jest lekki jak piórko. Oto w dali zamajaczył wielki dysk Celestii.

— Lecę w kierunku strefy dezintegracji — zadudniło coś w mózgu.

Rozejrzał się wokół. Opodal leciała Daisy z wykrzywioną przerażeniem twarzą. Szarpnął się gwałtownie, chcąc przezwyciężyć ogarniający go bezwład, i krzyknął:

— Daisy! Muszę ratować Daisy!

Między życiem a śmiercią

— To stara historia, mój chłopcze, starsza ode mnie. Już niewielu pamięta ją z opowiadań: może stary Malley, może siwa Barrow. Tak, moje dziecko. O tym mówić nie wolno i niebezpiecznie. Mój dziadek wtedy zginął i wielu, bardzo wielu. Był sąd. Straszny sąd. Wszystkich Murzynów wtedy wzięli. Zostawiono tylko małe dzieci, młodsze od ciebie. Każdy musiał opowiadać, gdzie w tym czasie był, co robił. Ale to nie wystarczyło sędziom. Kto nie miał za sobą człowieka, który by zeznał na jego korzyść, musiał umrzeć. A ludziom przeszkadzano bronić Murzynów.

— To byli i dobrzy ludzie, babciu?

— Byli. I dziś są. Wielu „szarych” nam pomaga jak może.

— No i co dalej? Mów, babciu…

— Ano… Później Wielki Biały Władca uroczyście ogłosił, że ponieważ Murzyni myśleli o dorównaniu ludziom, po wieczne czasy odejmuje się im wszelkie prawa. I zarówno oni, jak i ludzie przestrzegać muszą naczelnego przykazania, którego kazano nam się uczyć na pamięć: „Pan Kosmosu stworzył ludzi na obraz i podobieństwo swoje, aby władzy państwowej, z jego łaski ustanowionej, posłuszni byli i szczęśliwie żyli w Celestii. Aby im ulżyć w pracy, darował im Murzynów w niewolę po wsze czasy”. A przecież my nie chcieliśmy ludziom dorównać, broń Boże, ani nie mówiliśmy nigdy, że mamy duszę nieumierającą. To tak bezwstydnie nałgał John Summerson, pradziadek obecnego Wielkiego Białego Władcy. Sam sobie to ze łba wydłubał, żeby nas zgubić. Komu to by w głowie postało, i jeszcze wtedy? Chcieliśmy, żeby był mniejszy głód i aby kobiet nie bito — to wszystko. A zresztą tam się rozeszło o bardzo mało. O jakąś kruszynę chleba i prawa. Ale ludzie są skąpi dla Murzynów. Zawzięli się, że nie. I tyle śmierci nam zadali…

— I zabijali, babciu?

— Tak. Okrutnie, a bardzo zwyczajnie. Buntowników — bo tak ludzie mówili wtedy o nas — wrzucali po prostu do tej wielkiej kadzi na 78 poziomie, do której w ogóle wrzuca się trupy. Kadź jest pełna jakiejś palącej cieczy. Tam ciało się rozpuszcza, podobno nawet i kości także.

— Jak to, babciu? Żywych tam wrzucali?

— Tak! — Murzynka skinęła głową. — Ale po co ja ci to opowiadam? Nie będziesz mógł spać.

— Mów jeszcze, babciu. I dużo naszych tak zabili?

— Pewnie, że dużo. Aż stało się coś, że więcej tam już nikogo nie wrzucali. Potem zabijali elektrytem w tył płowy, tak jak dziś zabijają wariatów, i dopiero zabitych wrzucali do tej samej kadzi, przeznaczonej i przedtem, i do dzisiejszego dnia do wrzucania trupów murzyńskich i zwierzęcych. Bo ludzi umarłych wrzucają do innej kadzi, takiej samej, ale w innym miejscu. Im religia każe, żeby nawet po śmierci byli osobno. Tak! Ciężko żyć Murzynowi na świecie…

— A co to się stało, babciu, że po tym już tam żywych nie wrzucali?

— Nienawidziliśmy wtedy okropnie ludzi. Można sobie przecież wyobrazić. Ale znalazł się tylko jeden taki, który postanowił im zapłacić za śmierć — śmiercią. Silny, barczysty, chwycił wpół policjanta, pewnie właśnie tego, który miał go wrzucić, i pociągnął za sobą. Murzyn nazywał się Miney. Za mego dzieciństwa każdy o tym wiedział, choć rodzinę jego wymordowano, aby pamięć łatwiej umarła. A trzeci oddział zakładów przetwórczych Morgana nazywaliśmy Oddziałem Śmierci. O tym też mówić nie wolno. Dlatego Murzyni milczą i zapomną zupełnie, bo jakżeby inaczej… Pewnie i dlatego niemiłe jest naszym katom wspomnienie Mineya, że nosił ludzkie imię, jak wielu Murzynów wówczas. O tym także nie wolno wiedzieć. Nazywał się James. Matka mówiła mi.

— On musiał być bardzo odważny, ten James. Prawda, babciu?

— Tak, moje dziecko, bardzo. Ale ty już idź spać. Późna noc, ja przed szóstą muszę być w chlewni. Ty też się nie wyśpisz.

— Babciu, opowiedz coś jeszcze — prosił wnuczek. — Tak duszno tam, gdzie śpimy. Tu, na korytarzu, trochę więcej powietrza.

— Ale musisz spać. Duszno, to prawda. Taki nasz los. I było, i będzie jednakowo. Ale tu niedobrze długo siedzieć. Są miejsca niezdrowe w Celestii i takim jest właśnie ten korytarz. Nie umiem ci powiedzieć, dlaczego. To pochodzi spoza świata. Jakieś promienie, zdaje się. Podobno ochrony brakuje. Tak mówią ludzie. Oni dużo wiedzą.

— Babciu, opowiedz jeszcze o tym Jamesie — molestowało dziecko.

Staruszka odwróciła głowę, jak gdyby nie słyszała słów malca. Uwagę jej przykuł nieoczekiwany dźwięk.

— Babciu, powiedz…

— Cicho! — przerwała niecierpliwie. — Nie słyszałeś niczego? Tam — wskazała ręką ku górze.

— Nie.

Odgłos powtórzył się.

— O, teraz. Ty lepiej słyszysz. Ja stara. Oczy chłopca wypełniło przerażenie.

— Słyszałeś? — zawołała z przestrachem, chwytając go za rękę.

— Coś puka… w ścianę — wyjąkał malec. — Co to, babciu?

Znów rozległo się dudnienie. Było ono teraz wyraźniejsze, jakby bliższe. Dreszcz przerażenia wstrząsnął ciałem staruszki.

— Uciekaj! — zawołała nieprzytomnie. — Uciekaj! Prędzej! To diabelska sprawa. Chciała zerwać się z miejsca, ale strach paraliżował jej ruchy.

— Ratunku! — zakrzyczała nieprzytomnie, prawie mdlejąc.

Odpowiedziały jej jakieś zasapane głosy. Dwoje drzwi otwarło się z hałasem. Nadbiegło kilku Murzynów pytając, co się stało.

Przekonawszy się, że stara nie bredzi, okrzykami zwołali najbliższych, tamci jeszcze innych. Zebrał się tłum, stłoczony w zwartą gromadę.

Sto par oczu kierowało się tam, gdzie przebiegał dość szeroki pas ściany bocznej, pozbawiony ochrony przed szturmem niewidzialnej armii promieni kosmicznych. Przestrach, zdziwienie i ciekawość mocowały się ze sobą.

Początkowa cisza, przerywana co parę chwil rytmicznymi sygnałami z zewnątrz, zaczęła wypełniać się wzbierającą falą głosów.

Nie chciano wierzyć, aby tam się dostał człowiek, tak daleko od wylotów. I w jakim celu? A jednak…

— Profesor Bradley? Tu Summerson. Zgłosisz się do mnie natychmiast. Że śpisz? No, to wstaniesz. Nie. Nie wypadek. Ale musisz tu być natychmiast. Czekam w gabinecie.

Prezydent odłożył słuchawkę.

— To nie wypadek — uśmiechnął się do siebie. Oparł plecy wygodnie o poręcz i czekał. Nagle wzdrygnął się. Tak jakby przez gabinet przebiegł jakiś nieprzyjemny, złowrogi powiew.

— Powiew śmierci… — wyszeptał w zamyśleniu i usiłując ukryć przed samym sobą niedawną chwilę słabości, mruknął: — Właśnie tak być powinno…

Po kilku minutach mierzył wzrokiem wysokiego, siwego mężczyznę w okularach, który skłonił się z godnością.

— Usiądź. Mam do ciebie pilną sprawę. Bardzo pilną i poufną.

George Bradley poczuł dreszcz. Przypomniał sobie epizod ze swej młodości, epizod, który otworzył przed nim drogę do kariery pierwszego lekarza Celestii. Poprzedziła go rozmowa z Summersonem. Rozmowa zaczynająca się właśnie takim wstępem.

— W niedługim czasie w separatce twego szpitala znajdzie się chory — rozpoczął prezydent — którego przywiozą z… wypadku. Ten człowiek nie ma wielkich szans na wyzdrowienie…

Prezydent urwał.

— Powierzasz mi wyleczenie go? — zapytał profesor po dłuższym milczeniu.

— Właściwie… Tak. Zaopiekujesz się nim.

Znowu zapanowało milczenie, którego Bradley uparł się nie przerywać.

— Ale ten człowiek umrze — zapadło w ciszę.

— Niech się dowiem, co to za choroba?

— Bardzo ciekawa. Pacjent może ci posłużyć jako obiekt do naukowych obserwacji. Chodzi o wycieńczenie wywołane długotrwałym przebywaniem na płaszczu Celestii, a ściślej wspinaniem się po klamrach na jego powierzchni przy jednoczesnym przeciwstawianiu się sile rotacyjnej, która dąży do wyrzucenia śmiałka w pustkę. I to wszystko przy malejącym szybko dopływie tlenu.

Profesor nie wytrzymał.

— Jeśli tylko jeszcze żyje, pod moją opieką ten człowiek na pewno wyzdrowieje. Summerson rad nie rad musiał odsłonić karty.

— Ten człowiek powinien umrzeć. Wymaga tego dobro ludzkości. Cisza.

— A więc?

Bradley wiedział, że musi coś odpowiedzieć.

— Nie mam wątpliwości co do twego zamierzenia. Tak samo jak nie czuję w sobie siły do wykonania go.

— Przecież to takie proste — zachęcał prezydent.

— Może proste. Jak każdy fach, o ile zna się go dobrze. Cóż, ja umiem tylko leczyć.

— I lubisz zawód lekarza?

— Jak zapewne mało kto, mogę powiedzieć bez zastrzeżeń, że odnalazłem swoją drogę.

— Dzięki mojej pomocy, wydatnej pomocy — podkreślił prezydent. — Sądząc z rozmowy, mam powody wątpić, czy pamiętasz o niej. A przecież gdyby nie ten szczęśliwy traf, że byłeś mi potrzebny, byłbyś może dotąd felczerem podającym usłużnie lancet Tortonowi. Okazałeś się bardzo zdolny, to prawda. Ale ilu zdolnych marnieje, powiedzmy sobie szczerze. Żeby być głośnym chirurgiem, nie wystarczy mieć złote ręce. Aby zdobyć pozycję, potrzeba poparcia sfer wpływowych, a tego nie posiadałeś. I gdyby nie to, że ja sam zająłem się twoją karierą, nie byłbyś dziś profesorem Bradleyem, o którym wie każde dziecko w Celestii. Wtedy byłeś mądrzejszy. Gdy dzięki mnie otrzymałeś stanowisko zastępcy Tortona i gdy przyszedłem do ciebie upomnieć się o zapłatę, rozumiałeś dobrze, iż jedynie bezwzględne posłuszeństwo sprawi, że zapomnę o twym pochodzeniu i otworzę ci drogę do przyszłości człowieka. Do tej pięknej przyszłości, której owoce teraz zbierasz. Ale wróćmy do sprawy. Teraz moja łaska jest ci szczególnie potrzebna.

Summerson zlustrował badawczo kręcące się, wełniste, siwe włosy profesora w taki sposób, aby to nie uszło uwagi obserwowanego, i ciągnął dalej:

— Stary jesteś. Przykre to, ale nie da się ukryć. Pożyjesz jeszcze rok, dwa, niech będzie dziesięć — życzę ci jak najdłużej. Ale kiedyś umrzesz. Byłoby źle, gdybyś umarł cały i zupełnie na zawsze, tak jak zdychają zwierzęta i Murzyni — silnie zaakcentował ostatnie słowo.

Bradley zdziwił się i zapytał w najlepszej wierze:

— Dlaczego tym, właśnie tym mi grozisz?

— Zastanów się uważnie — odparł Summerson tonem zimnej przestrogi.

— Jak to? Czyż więc dusza człowieka może umrzeć? Racz mi łaskawie odpowiedzieć, Zastępco Pana Kosmosu.

Prezydent utopił wzrok w ofierze i wyrzekł wolno, cedząc każde słowo:

— Dusza człowieka — nie!

— A jakaż inna może istnieć?

— Żadna. Dusza należy do człowieka albo jej nie ma w ogóle.

— A więc…Czyżbym nie był człowiekiem?

— Bądźmy szczerzy — odparł prezydent z kamiennym spokojem. — Twoje pochodzenie… Pojąłeś? — zapytał szyderczo.

— Mów dalej — rzekł profesor cicho, ukrywając twarz w dłoniach.

— A więc wstydzisz się. To pierwsza kropla odkupienia.

— Wstydzę się… otrucia Rosenthala. Za to powinienem ponieść najsurowszą karę. I ani ty, ani sam Bóg, którego w Celestii zastępujesz, nie potrafi mi wytłumaczyć, że jest inaczej.

— Bluźnisz, wnuku Murzyna! Cisza.

Strzał był celny. Prezydent rozsiadł się wygodnie w fotelu i obserwował Bradleya spod zmrużonych powiek. Czekał.

— Może istotnie bluźniłem — odrzekł złamanym głosem lekarz. — Bóg widzi, niech osądzi. Ale czy ten mój grzech powinien powodować wypominanie mi mojego dziadka, uczciwego, bardzo przyzwoitego Murzyna, którego skazano na śmierć tylko za to, że go pokochała kobieta?

— Gadasz przewrotne głupstwa — ofuknął go Summerson. — Murzyn nigdy nie będzie uczciwy. O ile nie jest zbrodniarzem, jak ten zwyrodnialec, twój dziadek, który śmiał pożądać żony spośród gatunku, który Bóg wyróżnił, oblicze moralne czarnego może być co najwyżej nijakie. To wynika z prostego faktu jego pochodzenia.

Bradley milczał. Spokojnie czekał dalszego ciągu.

— Nie myśl, że to jest błahostka — podjął prezydent. — Twoja babka także dopuściła się wielkiego przestępstwa spotwarzając ludzką godność. I ona zasługiwała na karę śmierci, i jej dziecko, to znaczy, twoja matka.

Sprawa ta była niegdyś głośna w „wysokich sferach” Celestii. Loch uzyskał dość łatwo od ówczesnego prezydenta Mellona, swego bliskiego kuzyna, „łaskę” dla córki i wnuczki. Po prostu zapłacił znaczną sumę rządzącej wówczas grupie Agro. Osiemnaście lat potem ojciec doktora Bradleya, wysoki urzędnik rządowy, ożenił się z Mulatką.

Skandal odżył, sfery towarzyskie rozpoczęły bojkot. Zaważyło to poważnie na pozycji Bradleya. To podkopało jego zdrowie. Umarł pozostawiając małego synka George'a i żonę na łasce jej wpływowych krewnych.

— Wracając do sprawy twej duszy — ciągnął dalej Summerson — możesz ją mieć lub nie, jak zechce Bóg. Wiesz dobrze, że tylko ja jeden mogę wymodlić dla ciebie łaskę wiecznego, szczęśliwego trwania. Zastanów się dobrze.

— Ufam, że prawo boskie nie dybie na szczęście człowieka za coś, czego on sam nie popełnił.

— Zuchwały jesteś ponad miarę, choć dobrze znasz powody, które powinny cię skłonić do skrajnej pokory. Dowiedz się więc, skoro chcesz, że ja reprezentuję oprócz boskiego prawa także i ludzkie — Summerson odmierzał słowa jak kroki. — Dziadek Nika Mellona, który raczył darować twojej matce życie i konsekwencje nieczystego jej pochodzenia, od czterdziestu pięciu lat cyrkuluje w Celestii już tylko w postaci pierwiastków.

— Moja matka też nie żyje i tylko Bóg ma ją w swej władzy. Bóg, jego prawa i jego sprawiedliwość. Wystarczająco dużo upokorzeń zniosła w tym życiu, aby szczęśliwie odpoczywała na Juvencie. O, ja w to wierzę bardzo mocno — wyrzucił Bradley roztrzęsionym głosem.

— Ale jesteś ty i twoi dwaj synowie. I dzielnica murzyńska też jest — dokończył prezydent, marszcząc groźnie brwi.

Profesor wzdrygnął się. Po raz pierwszy w życiu przyszło mu do głowy, że nie jest szczęściem ani zaszczytem zwracać się w poufałej formie do władcy Celestii.

— Ekscelencjo! — rzekł oschle. — Zrobiliście mnie dyrektorem szpitala rządowego, możecie mi tę posadę odebrać. Zajmie ją ten, kto zgodzi się być nie lekarzem, tak jak ja zgodziłem się przed dwudziestu pięciu laty. Wtedy byłem młody, pełen ambicji, urzekła mnie kariera. Chciałem zatrzeć niezawinione piętno… Chciałem być człowiekiem… Staremu wiele nie potrzeba. O swoją duszę też jestem spokojny. Ekscelencjo, proszę znaleźć gołowąsa takiego jak ja wtedy i ofiarować mu moje miejsce. Dobrze?

Prezydent milczał chwilę. Wzbierała w nim wściekłość.

— Nie! — zawołał z gniewem. — Zrobiłem głupstwo sprowadzając tu ciebie. Myślałem, że nie zdziecinniałeś mimo swoich pięćdziesięciu lat. Ale stało się. Rzecz zrozumiała, wiadomość o moim rozkazie nie może stąd wyjść. Ten, kto go spełni, będzie nagrodzony i za wierność prawu, i za dozgonne milczenie. Jestem bardzo hojny. Bardzo! Ale nie mogę opłacić w jednej sprawie dwóch: tego, który zadowolił wymagania sprawiedliwości, no i tchórza za to tylko, żeby językiem nie mlasnął zbyt pochopnie. Czy rozumiesz mnie właściwie?

— Rozumiem. Dobrze mi tak! Zginę — to będzie słuszna kara za tamto. Sumienie gnębiło mnie dostatecznie długo. A mój następca zbierze zapłatę za obecnego nieszczęśliwego i za mnie. Ekscelencja przypomni mu to po latach jako podwójnie szczęśliwy traf — szyderstwo przebijało w głosie człowieka, który poczuł, iż nie ma nic do stracenia.

Prezydent uznał, że posunął się za daleko. Rozjaśnił twarz przyjacielskim uśmiechem.

— Mówisz jakieś niedorzeczności, kochany profesorze. Któż cię uśmierca? A o tym sumieniu… Ach! — machnął ręką. — Kiedy naukowcy zaczną wreszcie logicznie myśleć? Niech cię o coś zapytam: ilu ludziom uratowałeś życie?

— Nie wiem.

— Ale byli tacy. Tak czy nie?

— Byli.

— A więc zrozum, że już pierwszy z tych ludzi, których uratowałeś, skwitował śmierć Rosenthala. Jeśli dodamy, że tamten był przecież zbrodniarzem, a ty przywracałeś zdrowie porządnym ludziom — rachunek podniesie się o dalsze 100 procent.

— To nie zmienia postaci rzeczy. Popełniłem kiedyś zbrodnię. Jeżeli nawet odkupiłem ją wysiłkiem długiego życia, na odkupienie powtórnej nie starczyłoby mi lat, sił, zapału.

— Za bardzo się tym przejmujesz. Nie bierzesz pod uwagę dwóch zasadniczych faktów, które decydują o ocenie przez Pana Kosmosu tamtego twojego czynu. Po pierwsze: wykonywałeś tylko moje polecenie, a tym samym przedstawiciela Boga w Celestii. Po drugie: zamieniając ampułki byłeś tylko pośrednikiem w wykonaniu boskiego wyroku.

— Czuję się odpowiedzialny za śmierć Rosenthala. I nigdy więcej nie mógłbym zadać komuś świadomie śmierci. Niezależnie od tego, czy ktoś to nazwie wyrokiem bożym, czy racją stanu.

Twarz prezydenta spąsowiała.

— Cierpiałem twoje bezeceństwa! — krzyknął z pasją. — Słuchałem steku bzdur, choć nie musiałem słuchać. Teraz ja mam głos. Pewnie się nie spodziewasz, że jednak… posłucham twojej rady. Otóż gołowąs, który wykona wyrok i spotka go za to podwójna nagroda, już jest. Nazywa się Arnold Bradley.

— Mój syn!

— Tak — szydził prezydent. — Twój syn. Dzisiaj nic nie znaczący asystent takiego Rotha, a jutro — ho, ho! Dyrektor szpitala, milioner, człowiek szanowany.

— Szanowany — za ojcobójstwo! — wrzasnął Bradley. Zupełnie nie panował nad głosem. Cętkowany dog zerwał się z podłogi.

— Ciszej, profesorku — syknął Summerson. — Choćbyś zdarł płuca, nikt prócz mnie nie usłyszy, Gree, leżeć — zwrócił się do psa.

— Mój syn tego nie zrobi! — zawołał Bradley. — Raczej umrze.

— Zrobi i będzie żył szczęśliwie. Nie martw się o to, ty stary… Może zrobi bezwiednie, ale na pewno zrobi. I będzie miał zapłacone. Przecież ja muszę pomścić obelgę wyrządzoną mi dzisiaj. Jesteś pierwszym, który śnił, że oprze się mojemu prawu. Prawu boskiemu — poprawił się. — Ale i ostatnim. Wiedz, że ostatnim. Twój syn nie będzie taki głupi.

— A gdybym ja to zrobił zamiast Arnolda? — zapytał Bradley zupełnie zdruzgotany. Dzwonek telefonu uprzedził odpowiedź prezydenta.

Summerson podniósł słuchawkę.

— Kruk?! A niech to diabli wezmą! Prezydent zwrócił się teraz do Bradleya.

— Sytuacja zmieniła się, profesorze. Nie przywieziono jednego, ale troje.

— Ekscelencja wybaczy — czy to robota dla mnie? Albo dla mego syna? Przecież jest urzędowy kat. Wykonuje wyroki, bierze pensję. Po co tu mieszać lekarzy? Zresztą — to sprawa ekscelencji.

— Słusznie. I nadal zbyteczne jest ingerować w nie swoje kompetencje. Jest troje ludzi chorych, osłabionych do ostateczności, którzy wymagają opieki. Kruk w szczególności. Ma bardzo ważne zadania. Dlatego musi jak najprędzej wrócić do pełni sił.

— Tamci również? — zapytał Bradley nieco uspokojony.

— Niech się wyśpią. Wypoczną tym sposobem. Ich powrót do pracy może nastąpić później.

— Czy mają spać dla zdrowia, czy w myśl dyspozycji?

— Mają zasnąć na 48 godzin.

— To wszystko? Czy mogę pójść do nich?

— Jeszcze uwaga. Tych dwóch mężczyzn i jedna kobieta są chwilowo pod strażą. To do twojej wiadomości, ażebyś nie dziwił się zbytnio niczemu. Policjanci mają polecenie przepuścić cię, profesorze.

Gdy Bradley wyszedł, prezydent wydał dyspozycje straży szpitalnej, po czym, wsparłszy głowę na rękach, z przymkniętymi oczyma trwał w zamyśleniu.

Odgłos kroków wyrwał go z zadumy. Przed nim stała Stella.

— Jeszcze nie śpisz? — spojrzał na nią zdziwiony.

— Nie mogę.

Podniosła na niego oczy i wpatrywała się z niepokojeni w zmęczoną twarz, na której ostatnie dni wyżarły nowe bruzdy.

Stella słyszała końcowy fragment rozmowy prezydenta z Bradleyem. Nie mogąc zasnąć poszła do biblioteki po jakąś obrazkową powieść. Dochodzące z przyległego gabinetu podniesione głosy zwróciły jej uwagę. Przyłożywszy ucho do cienkiej, ruchomej ściany słyszała dzwonek i rozmowę ojca z kimś przez telefon. Potem dziwne słowa Bradleya o urzędowym kacie i niejasny związek, jaki one miały z nazwiskiem Kruka, napełniły ją lękiem. Choć ostatnie dyrektywy ojca dla lekarza zdawały się przeczyć obawom, jednak instynktownie odczuwała niepokój.

Teraz spodziewała się, iż może dowie się czegoś więcej. Wzburzenie malujące się na twarzy ojca wzmogło jeszcze bardziej jej lęk o Bernarda.

Zajęty sprawą miotacza Summerson w ogóle nie rozmawiał z córką na temat jej małżeństwa z Krukiem. Dowiedziała się o tym z audycji telewizyjnej. Od dwóch dni prawie nie opuszczała domu, spełniając polecenie ojca. Wyjątek stanowiła kąpiel w basenie i spotkanie z Bernardem w zakładach Sialu.

Odgłosy rozgrywających się zajść dochodziły ją z rzadka i dość mgliście. Przeważnie było jej to wszystko obojętne. Oddawała się całkowicie marzeniu o nadchodzącym szczęściu. Tylko chwilami jakaś myśl zabłąkana, jakby „z tamtej strony”, kazała jej uprzytomnić sobie, że chyba istnieje coś więcej niż miłość i świat leniwej beztroski, który ja otacza.

Teraz jednak czuła, że musi wiedzieć wszystko o tym, co się wokoło niej dzieje, że nie może już dłużej być tylko obojętnym widzem dziwnych, niepokojących wypadków, jakie w szalonym tempie przebiegają obok niej. Ale trudno jej było samej zdobyć się na to pytanie.

Prezydent usiadł naprzeciw niej. Ujął dłoń córki, jakby oczekiwał od niej zrozumienia. Potem powiedział powoli, ważąc każde słowo:

— Niewykluczone, że poślubisz Kruka. Oczywiście będzie to raczej akt czysto formalny, nie wiążący. Jednak musisz z tym się liczyć.

Zamilkł. Jego wzrok nie schodził z twarzy córki.

— Stello! — powiedział cicho. — Mam poważne kłopoty. W ogóle nie wiem, co będzie. Gdy myślę o tym — wprost się duszę. A gdybym przestał czuwać, mogłoby się stać najgorsze.

— Co, ojcze?

— Koniec świata. Ni mniej, ni więcej. Przestrach rozlał się po twarzy Stelli.

— Ja już nic nie rozumiem…

— I nie potrzebujesz rozumieć. Może zbytecznie mówiłem ci o moich przykrościach. To sprawy obchodzące mężów stanu. A w szczególności prezydenta, bo przecież Bóg powierzył mu pieczę nad wszystkimi ludźmi.

Pojedynek

Bernard otworzył oczy. Ujrzał nad sobą gładką, monotonną taflę sufitu. Łagodne, zielonkawe światło zdawało się zalewać wnętrze niewielkiego pokoiku.

— Gdzie ja jestem?

Podniósł głowę rozglądając się po pokoju. Poza wygodnym metalowym łóżkiem, krzesłem i małym stoliczkiem nocnym, na którym obok wazonika z bukietem świeżych kwiatów stała szklanka z jakimś przezroczystym płynem — w pokoju nie było żadnych innych sprzętów.

„Szpital?” — przebiegło Bernardowi przez głowę i jednocześnie stwierdził, że choć nic go nie boli, czuje się jak połamany.

Opadł z powrotem na poduszkę i przymknął oczy.

Teraz z całą wyrazistością odżył w jego pamięci obraz roziskrzonego gwiazdami czarnego nieba i olbrzymiej, nie do ogarnięcia wzrokiem almeralitowej ściany Celestii. W jednej chwili wróciła świadomość niedawnych, jakże upiornych wydarzeń: stwierdzenie, iż zostali odcięci od świata, zejście na dół i poszukiwanie, już w czasie wyczerpywania się rezerwy tlenu, owego nie zaizolowanego miejsca nad dzielnicą murzyńską. Wreszcie ostatnie momenty, jakie pamiętał.

Widział jak przez mgłę swoją dłoń w rękawicy, trzymającą stalowy zaczep. Oto światło reflektora błyska po wypukłościach metalu, uderzającego rytmicznie w twardą powierzchnię pancerza. Oto liczy w myślach: raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… raz, dwa, trzy… Zda się — całe swe jestestwo wszczepił w tę jedną czynność. Nie wie nawet, dlaczego to robi. Coraz mu trudniej zdobyć się na wysiłek nie tylko mięśni, lecz i mózgu. Straszna, nadludzka praca, trwająca zda się w nieskończoność. Nie ustająca, mimo iż w głowie potęguje się nieznośny szum, że coraz słabsze są uderzenia, a ciało już bezwładnie wisi uczepione u klamry…

Co było potem?

Ale dalszy ciąg wydarzeń tonął w mroku niepamięci.

„Widocznie straciłem przytomność. A tamci?” — zatrwożył się.

Uderzony nagłym niepokojem, przezwyciężając osłabienie, wsparł się na rękach i usiadł na łóżku.

Obok poduszki zwieszał się na sznurze przycisk dzwonka.

Konstruktor nacisnął kilkakrotnie guzik. Zamarł w oczekiwaniu. Sekundy upływały.

Nagle drzwi rozsunęły się bezszelestnie i w progu stanął siwy mężczyzna w lekarskim kitlu. Jego grube wargi rozszerzone w uśmiechu odsłaniały dobrze jeszcze zachowane, białe zęby.

— Cooo? Halo! Panie Kruk! Jak się pan czuje? Witam! Witam mistrza mego syna! Jak widzę, siły szybko wracają — zawołał wesoło, podchodząc do łóżka. — Proszę się jednak jeszcze nie podnosić. Zaraz przyjdzie pielęgniarka i zrobi zastrzyk wzmacniający, to zobaczymy.

— Doktor Bradley! — ucieszył się Bernard. — To panu zawdzięczam życie? — gwałtownie chwycił lekarza za rękę i patrząc mu z niepokojem w oczy zapytał: — A co z nimi?

— Żyją! — uśmiechnął się znów lekarz. — Choć trzeba przyznać, że z tym młodym… jak on się nazywa?…

— Roche…

— Tak. Roche. Z nim było ciężko, ale jakoś się udało.

— Więc jednak zdążyli? — odetchnął Bernard.

— Tak. Wracając do pańskich słów, muszę jednak stwierdzić, że nie tyle pomocy lekarskiej, co systemowi instalacji tlenowej w skafandrze oraz szybkiemu przybyciu pogotowia zawdzięczacie życie. Jedynie stan Roche'a wymagał skomplikowanych zabiegów.

— On najwcześniej z nas został pozbawiony pełnego dopływu tlenu.

— Tak przypuszczałem — pokiwał głową lekarz. — Kilkanaście, a nawet kilka minut dużo tu znaczy. Ale nie decyduje, gdyż największą rolę odgrywa indywidualna wytrzymałość na niedostatek tlenu.

— Jak długo pozostawaliśmy bez powietrza?

— Nie bez powietrza, lecz z ograniczoną i stale malejącą jego dostawą. Gdyby aparatura w skafandrach była tego rodzaju, że w pewnym momencie dostawa tlenu zostałaby zupełnie przerwana, nie leżałby pan u mnie na łóżku, nie mówiąc już o Roche'u. Co do tego, czy długo był pan nieprzytomny, przypuszczam, że jakieś dwadzieścia minut… Jednak chwilami dopływ tlenu się zwiększał, mógłby pan jeszcze żyć jakiś kwadrans. Skafandry poza butlami z tlenem zaopatrzone są w urządzenia regenerujące powietrze. Choć samo ich działanie nie jest wystarczające, aby utrzymać człowieka przy życiu, jednak poważnie opóźnia to spadek zawartości tlenu.

Kruk chciał jeszcze o coś. zapytać, lecz w rozsuniętych drzwiach ukazała się pielęgniarka ze strzykawką w ręku.

— Ach, jesteś, Ellen. Po zastrzyku proszę przez 15 minut leżeć spokojnie i starać się o niczym nie myśleć, a zobaczy pan, jak szybko wrócą siły — zwrócilsię lekarz do Bernarda. -Najlepiej, gdyby pan zasnął.

Po wyjściu lekarza i pielęgniarki Bernard przymknął oczy. Próbował pójść za radą Bradleya, lecz sen nie nadchodził. Za to uparcie wracało wspomnienie niedawnych wypadków.

A więc żyją! Nie udało się ich zgładzić. Ale czy i komu mogło zależeć na tym, aby ich skazywać na śmierć? Summerson? Tylko Summerson… Wszak wszystko wskazuje na to, iż wiedząc o odkryciu Lunowa usiłował za wszelką cenę utrzymać je w tajemnicy. Dlaczego? Dlaczego?

Bernard czuł, że myśli plączą mu się w głowie.

Dlaczego Summerson chciał mnie zabić, jeżeli zależało mu tak bardzo na szybkiej przebudowie miotaczy? A może wcale nie wiedział, że jestem na zewnątrz? Przecież z Lunowem rozmawiał tylko Roche, i to telefonicznie. Zaraz, zaraz… Dean mówił coś, że Lunow pytał go, czy naprawia antenę. O co mu chodziło? Chyba tylko o antenę do rozmowy z pojazdami rakietowymi. Więc jednak chodzi tu o rakietę…

Czyżby wreszcie zrozumiał?

Tak. Teraz, zdaje się, rozumie cel przebudowy miotaczy! Prezydent nie chce dopuścić, aby jakaś rakieta przedostała się przez strefę dezintegracji. W tej rakiecie znajduje się z pewnością jakiś, człowiek, którego śmierć leży w interesie Summersona. Wie on, że człowiek ten opuścił Celestię i że wróci na nią za cztery dni. Dlatego tak się śpieszy z przebudową. To Summerson wyłączył radiostację, aby nie można było skomunikować się z tym człowiekiem, i wprowadził w błąd Lunowa, że to rakieta z innego świata. I ten stary mu wierzy? Albo może tylko udaje, że wierzy. A ów tajemniczy głos, który usłyszał Dean? Tak. Wszystko się zgadza. To mówił ktoś z tej rakiety. Jednak ten dziwny znak: „CM-2”, co oznacza? Tu, zdaje się, tkwi sedno zagadki. Kto może być w tej rakiecie? I po co wyleciał?

Kruk usiłował przypomnieć sobie, czy w ostatnim czasie nie zwróciła jego uwagi nieobecność któregoś z wielkich potentatów Celestii.

Musi to być bardzo gruba ryba, gdy Summerson dla jej złowienia ryzykuje nawet przyszłość córki. Kto to może być? Głos kobiecy to nie żadna wskazówka, bo może lecieć z sekretarką, żoną lub kochanką. Van Moore'a i Mellona widziałem przedwczoraj, więc nie oni. Frondy, Morgan są także. Green był jeszcze rano. Kuhn się nie liczy. Handerson jest. Zaraz, zaraz. Locha nie zastałem wczoraj, gdy chciałem rozmawiać z nim w sprawie przesunięć w produkcji. Może Loch? Nie. Chyba nie. To już dziś za mała ryba. Kto tu jeszcze został? Harriman i David? Tak. Davida już chyba z tydzień nie było na pływalni, a przecież stale chodził ze swoją młodą żoną. To by tłumaczyło głos kobiecy, posłyszany przez Deana. Tak, to chyba właśnie o niego chodziło. Jest wspólnikiem Morgana. A przecież wiadomo, że ostatnio Morgan współdziałał z grupą Agro przeciw Sialowi. To rzucałoby światło na sprawę Greena. „Ale po cóż by David opuszczał Celestię?” — rozmyślał Bernard patrząc w sufit. — „A może jednak to żaden ze «sprawiedliwców», a tylko ktoś mniej ważny, lecz knujący coś przeciw Summersonowi na rozkaz Greena? Czego jednak Summerson tak bardzo się obawia?… Summerson…”

Otworzył oczy i zadrżał. Obok łóżka, wsparty wygodnie na wygiętej poręczy krzesła, siedział… prezydent. Widocznie wszedł przed chwilą.

Summerson zauważył zdziwienie Kruka. Na zimnej, zazwyczaj pozornie kamiennej twarzy prezydenta wykwitł z nagła dobroduszny, niemal ojcowski uśmiech.

— I cóż, drogi chłopcze, jak się czujesz? — odezwał się pierwszy prezydent.

Bernard przypomniał sobie, że nigdy w ten sposób Summerson do niego się nie zwracał.

— No, chyba pod opieką starego Bradleya szybko wraca pan do sił.

— Owszem, dziękuję, czuję się dobrze — bąknął niepewnie Kruk. Zapanowało milczenie. Rozmowa nie kleiła się.

Przez twarz gościa przebiegła mgiełka niezadowolenia.

— No, cóż, drogi konstruktorze? — rozpoczął znowu. — Miał pan szczęście, że tak prędko usłyszano i odnaleziono was. Przecież któż mógł wiedzieć, że jesteście na zewnątrz? Gdyby nie sprawność pogotowia, nie miałbym już przyjemności rozmawiać z panem.

Zaczyna się gra. Kruk zastanawiał się chwilę, czy podjąć temat, czy też czekać dalszego biegu rozmowy. Nagle przyszło mu na myśl powiedzenie starego trenera sportowego, pod którego kierunkiem często ćwiczył: „Śmiały atak to połowa zwycięstwa. Druga połowa to zręczność i taktyka”.

Skupił myśli szukając dogodnego punktu zaczepienia.

— No, cóż, mój chłopcze — odezwał się znów Summerson. — O czym tak rozmyślasz?

— Rozmyślałem nad tym — rozpoczął z wolna Bernard patrząc prosto w oczy Summersona — komu zależało na naszej śmierci.

Na twarzy prezydenta odbiło się zdziwienie.

— Nie rozumiem. O czym pan mówi, mój chłopcze?

— Czy nie wie pan, że zostaliśmy zamknięci na zewnątrz?

— Wiem o tym, ale nie widzę przyczyny świadomego działania. Mógł to być przypadek.

— Dziwny przypadek, gdy otwarte drzwi same się zamykają, radiowe zaś i telefoniczne połączenia z Celestią zostają przerwane.

— Tak. Przyznam, że to bardzo podejrzanie wygląda. Zwłaszcza gdy jest się wyczerpanym nerwowo.

— To nie przywidzenia, panie prezydencie. To są fakty.

— Niech się pan, konstruktorze, nie denerwuje. Ja również pomyślałem o tym, że mogła to być próba morderstwa, i natychmiast wydałem dyspozycje Godstonowi. Sprawa jest już w rękach policji i mam nadzieję, że za kilka godzin otrzymamy pierwsze wyniki. Nie przesłuchano jeszcze pana z uwagi na pański stan, niemniej dużo światła rzuciła ta młoda osóbka, która z wami razem była na zewnątrz. Ona jeszcze najlepiej przetrwała waszą przygodę i już pół godziny temu złożyła zeznania.

— Daisy? — ożywił się Kruk. — Co ona powiedziała? Na twarzy prezydenta pojawił się na moment uśmiech zadowolenia. Bernard zacisnął nerwowo dłonie. Zrozumiał, że dał się sprowokować.

„1:0 dla niego — pomyślał. — Musisz się wziąć w garść, Ber”.

— Nie wiem, co powiedziała ta młoda reporterka, gdyż nie ja, lecz moja policja prowadzi dochodzenia, ale z pewnością podała te same fakty, które podałby pan…

Prezydent powiedział to tak, że nie wiadomo było, czy ostatnie słowa rozumieć należy jako twierdzenie, czy jako pytanie. Bernard usiłował ukryć zmieszanie.

— Z pewnością — odpowiedział, lecz wydało mu się, że ton jego głosu nie był zbyt właściwy.

— Ja jednak uważam, że to był tylko zbieg okoliczności — ciągnął prezydent uśmiechając się przyjaźnie do Bernarda. — Spróbujmy przeanalizować krytycznie fakty, które przytoczyłeś, mój chłopcze, przed chwilą. A więc, weźmy radio: o ile się orientuję, jest ono nieczynne od przeszło tygodnia. Między innymi dlatego odmówiłem wam, gdyście chcieli polecieć na zewnątrz pojazdem rakietowym.

— Więc nie chodzi tu o zakłócenie obserwacji? Bernardowi wydało się, że odzyskuje grunt do ataku.

— Mówię: między innymi — sprostował prezydent. — Gdyż głównym powodem, jak powiedziałem wówczas, było to, iż działanie silników w polu obserwacji radioteleskopu powoduje poważne zakłócenia. Tak więc radio nie było wyłączone specjalnie z chwilą, gdy znaleźliście się na zewnątrz, lecz jest nieczynne od dawna. Podobnie, o ile mi wiadomo, telefony też nie działały w chwili, gdy opuszczaliście świat. A pan jak sądzi?

Bernard zrozumiał, iż jest specjalnie prowokowany, aby wspomniał o rozmowie z Lunowem. Tym razem jednak miał się na baczności.

— Dlaczego miałyby być wyłączone na dłuższy czas?

— Ostatnio w centrali Kuhna przeprowadza się remont niektórych urządzeń, więc od czasu do czasu wyłącza się z sieci pewne telefony. Chyba wie pan o tym?

— To trwa już z górą pół roku, ale dlaczego mieliby akurat wtedy wyłączać telefony z zewnątrz?

— Przypadek. Tylko przypadek. Zresztą, czy sprawdzał pan działanie telefonu zaraz po wyjściu na zewnątrz?

— Nie.

— No widzisz, mój chłopcze. Na jakiej więc podstawie twierdzisz, że telefony zostały wyłączone w czasie waszego pobytu na zewnątrz?

Bernard milczał. Zastanawiał się nad tym, jak by zachował się Summerson, gdyby zdawał sobie sprawę, że dane, na których Kruk opiera swe hipotezy, dotyczące kulis wydarzeń ostatnich dni, są tak mgliste i niepewne. Nie. Nie może w żadnym wypadku zdradzać swej słabości.

Summerson nie przestawał się uśmiechać. Obserwował w milczeniu zachowanie się konstruktora i tylko chwilowy, lekki skurcz pionowej bruzdy nad czołem świadczył, iż spokój jego jest pozorny.

— To musiał być tylko przypadek. Ktoś, kto już przedtem był na zewnątrz, wracając zapomniał zamknąć drzwi — przerwał milczenie prezydent.

— Niemożliwe. Ja też początkowo tak myślałem, lecz przecież przed wejściem do śluzy stwierdziliśmy, że było w niej powietrze, a więc niemożliwe, aby ktoś wyszedł na zewnątrz.

— To nie jest argument. Mogło być ich pierwotnie dwóch i jeden wrócił przed waszą wyprawą.

— To bardzo skomplikowana hipoteza. Po cóż by wychodzili na zewnątrz? I to o tak późnej porze? To trudna wyprawa, wymagająca dobrego orientowania się w górnych pomieszczeniach, no i kluczy.

— Nie wiem, ale przypuszczam, że policja wkrótce to wyjaśni — odparł prezydent. — Ale… wracając do pańskich słów: „po cóż mieliby wychodzić na zewnątrz i o tak późnej porze”. A dlaczego wy troje wychodziliście na zewnątrz? I o tak późnej porze? Hę? — uśmiechnął się, lecz w oczach jego nie było już dotychczasowej dobroduszności, lecz tak znany Krukowi, zimny, twardy wyraz.

— To ma być przesłuchanie? — zapytał Bernard patrząc prosto w oczy prezydentowi. Ten wytrzymał jego wzrok i ze spokojem odrzekł:

— Ależ skąd! Przecież sam pan, mój chłopcze, sprowadził rozmowę na dochodzenia dotyczące waszego wypadku. No, ale nie gniewaj się, że jeszcze raz, tak po przyjacielsku, zapytam cię: po coście leźli na zewnątrz?

Lecz Bernard miał dosyć ślizgania się jak wąż wokół tego, o czym każdy z nich myślał, a czego nie chciał powiedzieć.

— Chce pan wiedzieć, czego szukaliśmy? — powiedział wolno. — Prawdy… Tylko prawdy. Spodziewał się, że Summerson zastosuje „unik” w rodzaju „nie rozumiem” i już szykował drugie uderzenie, gdy prezydent z tym samym uśmiechem na ustach niespodziewanie skrzyżował ostrze:

— I… znalazł ją pan?

— Tak — skinął głową konstruktor.

— Kiedy pan przystąpi do ostatecznego montażu przebudowanych urządzeń miotaczy? Kruk mniej by się zdziwił, gdyby w tej chwili nastąpił jakiś kosmiczny kataklizm. Pytanie prezydenta było tak niespodziewane i pozornie bez związku z dotychczasowym tokiem rozmowy, a zarazem tak kluczowe, że Bernard czuł się zupełnie wytrącony z równowagi. Przez dłuższą chwilą uczucie własnej bezsilności mieszało się z podziwem dla Summersona.

— Kiedy pan przystąpi do montażu? — powtórzył pytanie Summerson. Bernard postanowił grać na zwłokę.

— To nie ode mnie zależy.

Przez twarz prezydenta przebiegł błysk zadowolenia.

— Doktor Bradley twierdzi, że po ostatnim zastrzyku w ciągu kilku godzin wróci pan do pełni sił. Prześpi się pan teraz jeszcze ze dwie godziny. W tym czasie pański asystent przygotuje wszystko tak, aby gdzieś koło ósmej rano można było rozpocząć pracę na zewnątrz. Ja osobiście nie mam żadnych zastrzeżeń co do kontynuowania przez pana budowy. Chodzi mi tylko o pewną drobną sprawę.

— Kwestia dyskrecji? — zapytał Kruk czując, iż rozmowa wkracza najniespodziewaniej na dogodny dla niego grunt.

— Tak. Chodzi mi, jak z pewnością, konstruktorze Kruk, a nie wątpię, że również mój przyszły zięciu, rozumiesz dobrze — ciągnął wolno prezydent — chodzi mi o ścisłe zachowanie tajemnicy.

Wzmianka o ewentualnym małżeństwie ze Stellą nie zdziwiła Kruka. Ostatnie dwa dni wykazały, iż prezydent traktuje to jako przynętę, gdy chodzi mu o związanie go ściślej ze swymi machinacjami. Zdawał sobie sprawę, iż wszystkie obietnice Summersona to tylko bluff, a marzenie jego pozostaje tak samo nieosiągalne dziś, jak przed rokiem. Tajemnica musiała jednak być tak wielkiej wagi, że stary gracz uważał za słuszne dorzucenie i tego argumentu.

„Zobaczymy, jak zareaguje na mój atak” — pomyślał Bernard obserwując z uwagą zmiany w wyrazie twarzy Summersona, jakie występowały w miarę jego słów:

— Przyjmuję z radością pańskie zapewnienie, panie prezydencie, i przyrzekam całkowitą dyskrecję. Jednak w dalszym ciągu twierdzę, że termin przystąpienia do pracy nie zależy ode mnie. Zależy on od pana, panie prezydencie. Wiem, pan chce powiedzieć, że nie stawia żadnych przeszkód. Tym lepiej. Chciałbym jeszcze jednego zapewnienia z pańskiej strony, zapewnienia, które ma dla mnie decydujące znaczenie. Tylko pod tym warunkiem gotów jestem kontynuować pracę i zachować całkowitą tajemnicę.

— O co chodzi? — w oczach prezydenta pojawił się niepokój.

— Chciałbym otrzymać od pana zapewnienie, że przebudowywane przeze mnie miotacze nie będą nigdy skierowane przeciw człowiekowi jako narzędzie śmierci.

Fala krwi spłynęła do twarzy prezydenta, nerwowy ruch szczęki oraz wielkiej pionowej zmarszczki nad czołem wskazywał, iż z trudem opanowuje zdenerwowanie.

Nagle, jakby za naciśnięciem guzika, twarz Summersona oblekła się zwykłym spokojem. Spojrzał zimno na konstruktora i wycedził przez zęby:

— Przyjmuję pański warunek. Miotacz nigdy nie będzie użyty przeciw ludziom.

— A przeciw Murzynom?

— Również nie będzie nigdy użyty przeciw Murzynom.

— Jaką mogę mieć tego gwarancję?

Summerson skrzywił się niechętnie. Chwilę patrzył w przeciwległą ścianę, jakby szukając tam argumentów, i nagle roześmiał się.

— Gwarancję? Chcesz mieć gwarancję? Zdaje się, że najlepszą gwarancją będzie to, gdy ci powiem, że… że to nie są ani ludzie, ani Murzyni.

— A jeśli to nie są ludzie, to kto? — zapytał Kruk usiłując opanować ogarniające go podniecenie.

— Diabły! Czerwone Diabły.

— Czerwone Diabły?!

— To nie ulega najmniejszej wątpliwości.

Widać było niemal z każdego ruchu prezydenta, jak wielką satysfakcję sprawia mu wrażenie, jakie wywarły jego słowa na konstruktorze.

Bernard nie był w stanie wydobyć z siebie słowa. Czyżby istoty kierujące rakietą przybywały rzeczywiście spoza Celestii? Jednak jakie miał on, Kruk, podstawy do przypuszczania, że rewelacyjne twierdzenie prezydenta nie jest tylko trikiem?

Czuł swą słabość wobec takiego gracza, jakim był Summerson.

„Gdyby na moim miejscu był Horsedealer! — pomyślał z goryczą. — Ten by na pewno bez trudu stwierdził, co w słowach prezydenta jest prawdą, a co tylko bluffem. Ale ja?”

Horsedealer! Jak by w tej sytuacji zachował się stary filozof, tego z pewnością nie mógł Bernard przewidzieć, ale czyż nie mógł zaatakować przeciwnika argumentami Horsedealera? Nie miał złudzeń, że będą one w jego ustach tylko nędzną kopią, pozbawioną bogactwa i siły wymowy. Ale czyż on sam mógł coś więcej wiedzieć o owych diabelskich wysłannikach poza tym, co czytał w Biblii i słyszał od starego filozofa? Zresztą, może niedomówieniami uda mu się pokryć niepewność.

Przyjęcie postawy wolnomyśliciela wobec najwyższego zwierzchnika religijnego było krokiem ryzykownym, ale cóż Bernardowi pozostało? I tak Summerson sądził, jak wynikało z jego zachowania się, że Kruk wie dużo więcej, niż było naprawdę. Nie licząc też, że atak jego będzie jakimś specjalnym ciosem, a co najwyżej zmusi prezydenta do wyjaśnienia sytuacji, konstruktor ryzykował uwagę:

— Panie prezydencie, porozmawiajmy poważnie. Określenie, jakiego pan użył, jest określeniem biblijnym. Wątpię jednak, aby pan, człowiek głębokiej wiedzy i rzadko spotykanej jasności myślenia, wierzył w diabły. Przynajmniej tak, jak mówi o tym Biblia.

Twarz Summersona momentalnie stała się zimna jak głaz. Przymrużył z lekka oczy i z odcieniem ironii w głosie zapytał:

— A więc wątpi pan w zasadnicze prawdy wiary?

— Nie będę dyskutował z panem nad prawdziwością tych czy innych dogmatów, gdyż ani nie ma tu ku temu miejsca, ani czasu. Powiedziałem to, co myślę, i liczyłem, że również z pańskiej strony spotkam się z tym samym. Nie jesteśmy Murzynami, lecz ludźmi o tyle rozsądnymi, że nie potrzebujemy wzajemnie opowiadać sobie bajeczek dla grzecznych dzieci. Zresztą przypuszczam, że bez trudu znajdziemy tu wspólną podstawę dyskusji.

O ile w pierwszej chwili wyraźna niechęć odbiła się na twarzy prezydenta, ostatnie słowa Kruka, stępiające ostrze ataku, rozładowały nieco napięcie.

— Niech i tak będzie — rzekł Summerson wymijająco. — Ale niezależnie od tego, czy będziemy dosłownie, jak mówi Biblia, traktować pojęcie diabła, czy też bardziej materialistycznie, w niczym to nie zmniejszy niebezpieczeństwa grożącego Celestii.

— Cóż to za śmiertelne niebezpieczeństwo stanowić może dla Celestii niewielka grupa owych legendarnych diabłów? Co my w ogóle o nich wiemy? — zapytał Bernard, przypominając sobie słowa starego filozofa.

— Wiemy, do czego są zdolne. Wiemy, że zburzyły one szczęście ludzi na Towarzyszu Słońca, że właśnie chęć uwolnienia się od nich pchnęła przed blisko dwu i pół tysiącami lat naszych praojców do opuszczenia na zawsze Ziemi, jak wówczas zwali oni Towarzysza Słońca. Czyż właśnie fakt, że my tu żyjemy i jesteśmy, że Celestia z każdą sekundą oddala się od Słońca, a zbliża do Gwiazdy Dobrej Nadziei, czyż nie jest to najlepszy dowód, czego należy się spodziewać od tych ziemskich gości? Oni chcą nas zniszczyć!

— Skąd ta pewność? A jeśli nawet tak jest, to w jaki sposób możemy temu przeszkodzić? Jeśli rakieta ich ma większą prędkość od Celestii, bo przecież dogania nas, nie jest wykluczone, że ich miotacz wyrzuca cząstki badonu z większą prędkością niż nasz. Tym samym ich strefa dezintegracji sięga znacznie dalej od naszej. Zanim nasz miotacz zacznie działać, może być już po

Celestii. Jeśli zaś założymy, że ich miotacz ma mniejszy zasięg od naszego, to owszem, możemy ich zniszczyć, ale skąd wiemy, jakie są ich zamiary? To byłaby zbrodnia!

— To są Czerwone Diabły! — wybuchnął Summerson. Po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy stracił panowanie nad sobą. — Tu nie można stosować tych samych kategorii moralnych, co u nas w Celestii. Zresztą decyduje dobro ogółu, dobro ogółu przede wszystkim. W imię dobra ludzkości trzeba czasami popełnić i zbrodnię. Jeśli to w ogóle można nazwać zbrodnią.

— A jeśli to nie są diabły, tylko jeszcze jedna grupa sprawiedliwych opuściła piekło?

Ta myśl, która nagle nasunęła się Bernardowi, ku jego zdziwieniu nie wywarła spodziewanego wrażenia na prezydencie. Spojrzał Krukowi prosto w oczy i wycedził wolno:

— Czasami, gdy dobro ogółu tego wymaga, lepiej jest poświęcić kilku sprawiedliwych, niż ryzykować katastrofę świata. Ale myli się pan, tu nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z Czerwonymi Diabłami.

Bernard spojrzał na prezydenta ze zdziwieniem.

— Jak to? Czy… Czy… porozumiewał się kto z nimi? Na twarzy Summersona odbiło się zakłopotanie.

— W pewnym sensie tak — odparł wymijająco. — W każdym razie wiemy, z kim mamy do czynienia i jakie żywią wobec nas zamiary.

— To znaczy?

— Musimy ich zniszczyć! Jeśli nawet nie niosą oni całkowitej zagłady Celestii, to całkowitą zagładę naszemu szczęściu i spokojowi, naszej wolności i kulturze. Czyż ja albo pan możemy się zgodzić, aby i Celestia zamieniła się w piekło?

Zapanowało milczenie.

Ostatnie słowa prezydenta były dziwne, ogólnikowe i niezrozumiałe dla Kruka. Konstruktorowi przyszło na myśl to, co usłyszał z ust Horsedealera. Kto tu miał rację: Horsedealer czy Summerson? Cóż oni w ogóle wiedzieli? Któż w Celestii wie, czym rzeczywiście jest owo piekło? Nie tyle też z przekonania, ile w tym celu, aby sprowokować prezydenta do obszerniejszych wynurzeń, wypuścił Bernard ów dziwny pocisk, zaczerpnięty z arsenału starego filozofa:

— Skąd my wiemy, czy nie należy naszego obecnego życia, a przynajmniej życia znacznej większości mieszkańców Celestii, nazwać piekłem, rajem zaś było to, co zostawiliśmy na Towarzyszu Słońca?

Efekt tych słów był zupełnie nieoczekiwany. Twarz prezydenta zbladła, usta zaczęły drgać nerwowo, a w rozszerzonych oczach czaił się jakiś niezwykły, dotychczas niespotykany wyraz. Bernard nie miał już wątpliwości: oczy prezydenta wyrażały strach, zwykły strach.

Najdziwniejsze było w tym jednak nie samo zachowanie się Summersena, lecz to, że konstruktor nie potrafił zrozumieć, jaki związek może mieć ono z tym, co powiedział. Zdawał sobie sprawę, że zakwestionował podstawowy dogmat biblijny i że musiało to wywrzeć niemiłe wrażenie na najwyższym zwierzchniku religijnym. Niemniej był to tylko, według Bernarda, chwyt polemiczny, nic poza tym.

Lecz oto Summerson wracał powoli do siebie. Wstał z miejsca i chwilę przechadzał się w milczeniu po pokoju, zbierając myśli. Wreszcie stanął w nogach łóżka, na którym leżał Bernard, i powiedział powoli, akcentując każde słowo:

— Widzę, że wie pan więcej, niż przypuszczałem, i umie pan z tego korzystać. Porozmawiajmy więc otwarcie. Ostrzegam pana jednak, że igra pan z ogniem. Moja cierpliwość i życzliwość dla pana może się skończyć, gdy pan przekroczy granicę. Niech pan pamięta, że w każdej transakcji obowiązuje zasada opłacalności. A więc, konkretnie: ile?!

Prezydent sięgnął do kieszeni i wyciągnął książeczkę czekową.

Bernard spojrzał ze zdziwieniem na Summersona i nagle uświadomił sobie, że prezydent widocznie uważa jego słowa za próbę wytargowania maksymalnych korzyści z całej tej historii. „Czyżby domysły Horsedealera były aż tak bliskie prawdy?” — zastanawiał się. — Tak czy inaczej, gra się opłaci, bo jeśli on — Bernard — nie popełni jakiego fałszywego kroku, Summerson zdradzi sam, co się za tą intrygą kryje, a tym samym da mu broń do ręki.

— Ile? — powtórzył pytanie prezydent.

Bernard postanowił stosować dotychczasową taktykę.

— Zanim panu odpowiem, chciałbym wiedzieć, co znaczą pańskie słowa o granicy opłacalności?

Prezydent skrzywił się niechętnie.

— Czyli inaczej… chcesz znać moje maksymalne warunki? Niech i tak będzie. Rozumiem, iż orientując się nieco w sytuacji chcesz skorzystać na tym. Zrozumiałem przytyk o tym raju i piekle, choć nie przypuszczałem, abyś jako konstruktor, przy swojej pensji, traktował swe życie jako piekło. Ale rozumiem, że jeśli można wytargować pełny raj, to tylko głupiec nie skorzystałby z okazji. A więc, wiedz, że gotów jestem dać ci stanowisko wicedyrektora w Sialu, nie cofając oczywiście przyrzeczenia w sprawie małżeństwa ze Stellą — dorzucił nie widząc entuzjazmu na twarzy konstruktora.

— Cóż to znaczy?… — powiedział Bernard robiąc zawiedzioną minę.

— To panu jeszcze źle? Pan nie rozumie, co to znaczy? Niech pan pomyśli. Przecież to praktycznie dopiero początek. To tylko wprowadzenie pana w naszą sferę, a później, przy pańskim sprycie, droga do kariery stoi otworem. Stary Moore znacznie skromniej zaczynał. Oczywiście, nie przypuszczam, aby pan stosował takie metody jak on — stropił się nieco Summerson.

Przykład van Moore'a nie był dość fortunny, jeśli zważyć, że jego intrygi i oszustwa były publiczną tajemnicą.

— Ale przy mojej pomocy — ciągnął prezydent — jako zięć… zresztą niech już będzie. Utworzę dla pana specjalne stanowisko w randze ministra. Jakie? — jeszcze się zastanowię. Ale to już wszystko. Cóż pan sobie wyobraża? Że jest pan zupełnie niezastąpiony? Młody Bradley też już dużo umie… Zresztą, musi się pan tym zadowolić. Takiej pozycji czerwoni panu nie zapewnią. Zresztą, jeśli pan… — w nie dokończonym zdaniu zadrgała nuta groźby.

— A co będzie z Roche'em i Brown? — zapytał Bernard czując, że rozmowa poczyna wkraczać na niewygodne dla niego tory.

— A oni… też… są zorientowani?

— W pewnym stopniu — odparł Bernard wymijająco.

— Im zatka się gęby jakimiś dobrze płatnymi posadkami i z pewnością będą oboje zadowoleni.

— Tak jak mnie? — podchwycił ironicznie Kruk. Summerson skrzywił się.

— Jeśli chce pan to koniecznie nazwać po imieniu…

Dalsze przedłużanie dyskusji było zbyteczne. Sytuacja jednak nie wyjaśniła się. Bernard uniósł się nieco na posianiu i wpatrując się w twarz prezydenta powiedział z naciskiem:

— Nie przyjmuję pańskich warunków.

Prezydent spojrzał zdziwiony. Przez chwilę nie mógł wymówić słowa.

— A cóż pan sobie wyobraża? — wykrztusił wreszcie. — Jeszcze panu mało?

— Nie przyjmuję pańskich warunków, gdyż nie chcę dochodzić do majątku przez współuczestniczenie w zbrodni.

Summerson przymrużył ironicznie oczy.

— Czyżbym miał wygłosić kazanie o czynach moralnych i niemoralnych w naszym społeczeństwie?

— Ja mówię poważnie. Nie widzę ani społecznej, ani osobistej potrzeby likwidacji owych przybyszów z Towarzysza Słońca. Nie upadłem jeszcze tak nisko, aby dla kariery dokonywać zbrodni.

Bernard mówił zupełnie szczerze i z takim przejęciem, że Summerson zorientował się, iż niewłaściwie ocenił pobudki, którymi kierował się młody konstruktor.

— Panie Kruk — usiłował nadać swemu głosowi jak najcieplejszy ton. — Nie wie pan, mój chłopcze, że oświadczenie pańskie, choć w tym wypadku nie ma pan racji, sprawiło mi wielką radość. Naprawdę, nieczęsto dziś spotyka się u nas ludzi, którzy mają tak zdrowe moralnie spojrzenie na życie, którzy umieją w sposób szczery i otwarty bronić czystości swego sumienia, nawet wobec możliwości utraty wspaniałych perspektyw kariery politycznej i szczęścia osobistego. Przecież rozumiem dobrze, jak wielką rolę odgrywa w pańskim życiu Stella. Jednocześnie smuci mnie, mój chłopcze, że tak niewłaściwie oceniłeś prezydenta. Czy pomyślałeś, że czynisz mi straszną krzywdę sądząc, iż zdolny jestem do popełnienia zbrodni dla własnych, egoistycznych celów?

Na twarzy prezydenta poczęły występować lekkie rumieńce, znać było, że dawał się coraz bardziej ponosić zapałowi krasomówczemu. Jako najwyższy zwierzchnik religijny często wygłaszał kazania w centralnej świątyni na 18 poziomie, a posiadając duży dar wymowy i zdolność przekonywania uważał je za szczególną formę wyżywania się intelektualnego. I teraz też, chcąc wzmóc swe oddziaływanie na Bernarda, przybierał ton coraz bardziej kaznodziejski.

Kontrast jednak między niedawnym targiem a obecnym tonem, wpadającym coraz częściej w moralizatorski patos, był zbyt wielki, aby mógł wywrzeć pożądane wrażenie na Bernardzie. Summerson zauważył, że popełnił błąd, i próbował uzasadnić swe poprzednie postępowanie:

— Tak! Uczyniłeś mi krzywdę, mój chłopcze. Lecz jest w tym również i moja wina. Chcąc wybadać pańskie oblicze moralne, musiałem celowo zastosować w pewnym momencie bardziej brutalne chwyty, co istotnie mogło wprowadzić w błąd. Dziwi mnie jednak, że pan, obdarzony taką przenikliwością umysłu i wyczuciem moralnym, nie zrozumiał istoty zagadnienia. Czyż nie widzi pan głębokiej treści, jaką kryje cel naszego istnienia? Cel, który każe nam nieraz w imię dobra ogólnego odrzucić precz tkliwość i wąsko pojętą niechęć do uczynienia komuś krzywdy? Czyż pan nie kocha Celestii? Czyż nie cieszy się pan spokojem, szczęściem i wolnością, tak jak cieszą się nimi setki ludzi naszego świata? Przecież nie zawaha się pan przeciwstawić bandycie, który usiłowałby zburzyć szczęście pańskiego domu, pozbawić pana tego wszystkiego, co dla pana jest drogie i święte, z czym zżył się pan od dziecka, co wreszcie zgromadził pan skrzętnie codziennym wysiłkiem swego mózgu czy mięśni? Przecież nie zawahasz się, mój chłopcze, przetrącić łapy zbirowi, który chciałby brutalnie zniszczyć twoje szczęście, szczęście Stelli, waszą szczęśliwą przyszłość, pełną radości życia przyszłość waszą i waszych dzieci? Dzieciństwo pańskie nie było łatwe — mówił dalej zalewając Bernarda potokiem słów. — Pański ojciec i matka musieli ciężko pracować i zawsze pragnęli, aby szczęście uśmiechnęło się do ich dziecka. Czyż pan mógłby patrzeć spokojnie na Stellę zmuszoną walczyć nieludzką pracą ponad siły o kawałek chleba? Stellę żyjącą w straszliwych warunkach na drugim czy siedemdziesiątym piątym poziomie? Czyż świat, w którym pierwszy lepszy czarny brudas miałby taki sam wpływ na sprawy państwowe, jak człowiek o wysokiej inteligencji i kulturze, to nie piekło? Bo chyba rozumie pan, że przez sam fakt, iż czarnych i szarych są tysiące, a nas bardzo niewielu — oznaczałoby to panowanie tłumu nad nami… Panowanie?! — zaśmiał się z sarkazmem. — Nawet taki los można uważać za szczególne szczęście, jeśli stałoby się to, do czego za wszelką cenę nie chcę dopuścić. Przecież owi przybysze nie tylko zniszczyliby naszą całą cywilizację i kulturę, nie tylko podeptaliby odwieczne, jakże głębokie w swej mądrości i użyteczności prawa, nie tylko sprowadziliby na miejsce naszej, jakże pięknej i wzniosłej, moralności swą zbrodniczą, brutalną, antyludzką i antyboską moralność obłąkańców. Oni, oddając władzę w ręce motłochu, którego jedyną żądzą jest grabież i zaspokojenie najniższych-instynktów, pozwolą niewątpliwie wyładować się jego nienawiści do nas, nienawiści do wszystkich tych, którzy swoją pozycją i intelektem górują nad tą cierpną, czarno-białą masą. Ja nie mam zupełnie złudzeń, że czeka nas już nie kulturalna, lecz fizyczna zagłada. Teraz chyba rozumie pan, co grozi nam, jeśli ich nie zniszczymy?

— To znaczy komu?

Słowa Kruka, wypowiedziane spokojnym, zimnym tonem, wpadły W potok wymowy Summersona nagłym zgrzytem.

Prezydent spojrzał ze zdziwieniem na konstruktora.

— Co „komu”?

— Dla kogo stanowią oni groźbę? Dla mnie czy dla pana? — wyjaśnił Bernard.

— Jak to dla „kogo”? — w oczach prezydenta ukazały się złowrogie błyski. — Czy jeszcze pan nie rozumie, że obecność czerwonych stanowi takie samo niebezpieczeństwo dla pana, jak i dla mnie, Stelli i wielu dziesiątków ludzi. Powiem więcej: jeśli będziemy się kierować nie interesem naszym i całego społeczeństwa, lecz wyłącznie interesami owego ciemnego tłumu, to i wówczas obowiązkiem każdego człowieka będzie obrona obecnego porządku. Przecież gdyby nie nasza silna władza i mądrość gospodarowania — ten motłoch pozostawiony samemu sobie nie różniłby się niczym od gromady zdziczałych psów. Przecież ci ludzie nie tylko nie potrafiliby uchronić Celestii przed zagładą, lecz powyrzynaliby się wzajemnie. Przecież same swe istnienie, swe życie zawdzięczają oni nam, zawdzięczają władzy ustanowionej przez Pana Kosmosu.

— Nie mieszajmy tu Boga.

Summerson nie dosłyszał jednak tej uwagi, gdyż w dalszym ciągu sięgał do arsenału biblijnego dla poparcia swych argumentów.

— Dzięki wyrokom opatrzności nie tylko wyrwał się pan ponad poziom owego ciemnego tłumu, ale znalazł się w pozycji, która otwiera przed panem drogę ku szczytom drabiny społecznej, bez której nie byłoby życia w Celestii. A po takiej drabinie wspinać się nie można, nie zrywając nici łączących ze środowiskiem, z którego się wyszło, jeśli ktoś, nie chce skręcić karku. Tak, konstruktorze Kruk! Nie powinien pan chyba mieć złudzeń, że już zbyt daleko znajduje się pan od dolnych szczebli tej drabiny i jeśli jeszcze nie w pełni duszą, to przynajmniej ciałem i mózgiem należy pan do tej warstwy, której Bóg złożył w ręce władzę nad szarym tłumem. Czyż nie mówi panu o tym choćby to, iż kocha pan Stellę, i że… — tu Summerson wpił się wzrokiem w twarz Bernarda nie chcąc uronić nic z wrażenia, jakie wywrą na konstruktorze jego słowa —…ona też pana kocha.

Cios był dobrze wymierzony, argument ten mógłby niewątpliwie zaważyć na postawie Bernarda, gdyby nie proces, który w trakcie przemowy prezydenta dokonywał się w umyśle konstruktora.

W całej jasności stanął przed nim obraz owego ostro zarysowanego podziału na „sprawiedliwców” i „szarych”, na rządzących i rządzonych, o którym mówił John Mallet.

Bernard nigdy nie wierzył w szczerość prezydenta, lecz teraz dopiero uświadomił sobie w pełni, ile obłudy i zakłamania kryje on za pozornie przyjacielską maską. Rozumiał, że gdyby nie to, iż zagadnienie przebudowy miotacza stanowiło dla niego sprawę pierwszorzędnej wagi, z pewnością nic by nie zostało z owej „życzliwości”. Czuł, że tylko dlatego, aby go skłonić do kontynuowania pracy, Summerson raczył zaliczyć go do warstwy rządzącej.

Pamiętał zresztą zbyt dobrze, jak zachowywał się wobec niego jeszcze przed tygodniem. Pamiętał, jak Summerson krzywo patrzył na to, iż Bernard spotyka się ze Stellą, choć przecież stosunki między córką prezydenta a konstruktorem pozostawały w sferze wyłącznie koleżeńskiej, z pełnym zachowaniem dzielącego ich dystansu. Teraz zaś sprawa małżeństwa ze Stellą miała tak wiele cech ukartowanej, zwodniczej i brudnej gry, że każde słowo prezydenta na ten temat wprowadzało go w stan najwyższego rozdrażnienia.

Zamiast więc efektu oczekiwanego przez prezydenta, reakcja Kruka na jego słowa była wręcz przeciwna. Ulegając impulsowi Bernard rzucił ze złością:

— Niech pan, prezydencie, nie miesza Stelli w tę całą historię. Wiem dobrze, że ani ja dla Stelii, ani Stella dla mnie!

Na twarzy Summersona znów wystąpiły gwałtowne rumieńce.

— Ależ, panie Kruk… Pan nie rozumie moich intencji! — usiłował wyjaśniać, lecz widać było, że z trudem opanowuje gniew.

— Bardzo dobrze rozumiem pańskie intencje, ekscelencjo i… właśnie dlatego uważam, że nic nie będzie z mego małżeństwa z pańską córką.

Prezydent wpił kurczowo palce w okrągłą poręcz krzesła, o które opierał się podczas rozmowy z Krukiem. Usta mu drgały nerwowo.

— A więc? — powiedział wolno, siląc się na spokojny ton. — Nie dokończy pan przebudowy miotaczy?

Teraz dopiero Bernard zrozumiał, że posunął się za daleko, że dając się unieść nerwom postawił wszystko na jedną kartę.

W trakcie rozmowy począł w umyśle Kruka krystalizować się plan, aby wobec coraz wyraźniejszych oznak, że przebudowa miotaczy służy zbrodniczym celom, grać raczej na zwłokę i czekać, aż sam bieg wypadków wyjaśni sprawę rakiety. Należało więc udawać, że się godzi na warunki Summersona, i przystąpiwszy do pracy opóźniać przebudowę, mając w ręku plany, a tym samym zasadniczą broń przeciwko prezydentowi.

Ujawniając wrogość Bernard przekreślił swój plan. Należało przypuszczać, że jeśli obecnie wyrazi gotowość przystąpienia do pracy, to prezydent nie tylko nie będzie mu ufał, lecz może zorientować się, że pozycja Kruka nie jest tak mocna, jak sądził. Nie mając czasu na głębsze zastanawianie się Bernard czuł jednak instynktownie, że jedynym wyjściem jest okazywanie nadal pewności siebie i sugerowanie Summersonowi, że młody Bradley nie da sobie sam rady.

— Jak już mówiłem — rzekł spokojnie — dalsze kontynuowanie przebudowy uzależniam od tego, jakiemu celowi będą miotacze służyły.

— Chyba dość jasne przedłożyłem argumenty?

— Chcąc być szczery, muszę stwierdzić, że nie uważam, aby były one wystarczające. Nie wiem na przykład, co zrobiono w kierunku porozumienia się z przybyszami.

Pytanie było tylko pretekstem do wykonania możliwie bezpiecznej wolty. Bernard spodziewał się, że prezydent znajdzie tu łatwo wygodną dla siebie odpowiedź. Gotów też był udać, iż przyjmuje takie, choćby najbardziej wykrętne wyjaśnienie za dobrą monetę. Stało się jednak inaczej.

Summerson począł znów nerwowo przechadzać się po pokoju. Widać było, że szykuje się do decydującego ataku.

Odezwał się w końcu. Głos jego zmienił się nie do poznania. Był świszczący i złowrogi.

— Myślałem, że mam przed sobą uczciwego i rozsądnego człowieka. Myślałem, że w tych ciężkich chwilach, jakie przychodzą na Celestię, kto jak kto, ale ten, który tak wiele zawdzięcza Sialowi, rządowi, i mnie przede wszystkim, posiadając choćby trochę honoru i poczucia wdzięczności nie może nas zdradzić. A jednak — myliłem się. We własnym domu wychowałem wściekłego psa. Miast być pomocą w krytycznych chwilach, gotów on jest kąsać rękę, która go karmiła. Lecz mylisz się! Mylisz się, że możesz deptać odwieczne prawa rządzące Celestią. Mylisz się sądząc, że zdrada i szpiegostwo ujdą ci bezkarnie. Ty i twoi wspólnicy nie przeżyjecie dwudziestu czterech godzin.

Bernard zbladł.

— Powtarzam! Nie przeżyjecie dwudziestu czterech godzin! — syczał Summerson pochylając pełną złości twarz nad Krukiem. — Mam dosyć tego wszystkiego i jeśli natychmiast nie przystąpisz do zakończenia przebudowy miotacza, zginiesz nie tylko ty, lecz i twoi wspólnicy.

Bernard milczał. Zdawał sobie sprawę, że sam zapędził się w ślepy zaułek. Nienawiść i pogarda, bijące ze słów Summersona, stek obelg i wymysłów, którymi obrzucił Kruka, były nie do zniesienia. Bernard rozumiał, iż jeśli coś odpowie — nie wytrzyma i wybuchnie. A to by mogło zupełnie pogrążyć jego sprawę. Gdyby jeszcze chodziło tu tylko o niego samego, to nie wahałby się spojrzeć śmierci w oczy. Ale czy miał prawo ryzykować życie Roche'a i Daisy Brown, a może również tamtych zbliżających się gdzieś z głębi kosmicznych ku Celestii?

Summerson spojrzał na zegarek.

— No więc?! — zawołał ochryple. Bernard nic nie odpowiedział.

— A więc dobrze. Pożałujesz tego… — wycedził wolno prezydent. Widocznie jednak nie stracił jeszcze nadziei, że Kruk zmięknie, bo kierując się ku drzwiom dodał: — Daję ci ostateczną szansę. Za piętnaście minut oczekuję odpowiedzi. Masz wystarczająco dużo czasu do namysłu.

Gwałtownym ruchem rozsunął drzwi i wyszedł z pokoju.

Bernard został sam. Nie mógł pojąć, w jaki sposób znalazł się w tak beznadziejnej sytuacji. Przecież właściwie wszystko, co robił, było słuszne — utrzymał do końca Summersona w mniemaniu, że jest niezastąpiony. Gdyby nie ten jeden fałszywy krok.

Teraz powinien był skapitulować, choćby pozornie, aby tylko odzyskać wolność ruchów, a może znalazłby jakieś wyjście. Nie łudził się, że przebudowanie miotacza usunie groźbę wiszącą nad ich trojgiem. Od początku rozmowy wiedział, że Summerson, nawet jeśli plany jego w pełni się powiodą, będzie chciał usunąć niewygodnych świadków. Dlatego też stawiał na jedną kartę. Tu jednak chodziło nie tylko o życie. Najgorsza ze wszystkiego była wątpliwość, czy będzie mógł zahamować budowę i nie dopuścić do zniszczenia rakiety. Przecież prezydent będzie czynił wszystko, aby temu zapobiec.

Mijały — minuty. Kruk począł już z niepokojem nasłuchiwać, czy nie nadchodzi prezydent. Wiedział, że musi się zgodzić na dalsze prowadzenie przebudowy miotacza, aby tylko zyskać na czasie, lecz czuł, jak ciężka będzie dlań kapitulacja.

Drzwi rozsunęły się bezszelestnie. Stanęła w nich pielęgniarka ze strzykawką. Bernard, który spodziewał się, że to prezydent, odetchnął z ulgą.

— Doktor kazał panu zrobić jeszcze jeden zastrzyk, gdyż prezydent mówił, że czuje się pan po rozmowie niedobrze.

Podał bez słowa ramię.

Pielęgniarka wyszła i znów pozostał sam. Wiedział już, że skapituluje, i przygotował się do tego.

Już chyba minęło piętnaście minut… Dlaczego prezydent się nie zjawia?

Usiadł na łóżku. Uczuł lekki zawrót głowy. „Czyżbym był jeszcze aż tak wyczerpany? A jeśli prezydent zorientował się, że młody Bradley sam potrafi zmontować miotacz? Jeśli ten zastrzyk to… to samo, co z Rosenthalem?” — przypomniała mu się rozmowa z Horsedealerem.

Z rosnącym przerażeniem stwierdził, że poczyna go ogarniać jakaś nienaturalna senność i zmęczenie.

Sięgnął do dzwonka i nacisnął go gwałtownie.

Nikt się nie zjawił.

Nie był już w stanie siedzieć i opadł ciężko na poduszkę.

— To samo, co z Rosenthalem… — wyszeptał wpółprzytomnie.

Pierwsze uderzenie

Nieznośne, piekące uczucie pragnienia… Stary człowiek z wysiłkiem otwiera opuchnięte powieki. Ciemność… Straszliwa, czarna jak smoła, dusząca za gardło ciemność spowija wszystko wokół!

Spękane wargi rozchylają się w niemym, bezgłośnym: „pić!”

Powoli wraca świadomość rzeczywistości. Wychudła dłoń unosi się z trudem i błądzi po omacku naokoło. Dźwięk uderzenia w blaszane naczynie i westchnienie…

William Horsedealer przez chwilę usiłuje podeprzeć się rękami i usiąść. Jest mu trudno, bardzo trudno zdobyć się na jakikolwiek wysiłek, mimo trzykrotnie mniejszego ciążenia w tych rejonach Celestii.

W końcu udaje mu się: obok skrzyni znajduje aluminiowy kubek. Ręka sięga w głąb naczynia. Ruchy stają się nerwowe: naczynie jest puste.

Horsedealer opada z powrotem na posianie, wie, że nie będzie mógł dowlec się do korytarza, gdzie znajduje się woda.

Palące pragnienie obezwładnia ciało, powieki zaciskają się.

„Ciemno… Może to i lepiej… Wzrok odpocznie” — myśli chory.

Nagle wydaje mu się, że jakieś płomyki tańczą tuż przed nim. Dziesięć… Dwadzieścia… Sto — już ich nie zliczy. Potem gasną. Coraz więcej ich gaśnie. Zostały wreszcie tylko dwa. Filozof konstatuje, że się przeistoczyły w parę oczu. Przypomina sobie niedawną rozmowę z Bernardem. Otwiera powieki, ale wtedy właśnie oczy Kruka znikają. Otacza go znów ciemność.

To tak niedawno… Może kilkanaście, może dwadzieścia godzin…

Kruk zniknął, za to wydaje mu się, że widzi wielki kosz miotacza tuż-tuż nad sobą. Błyszcząca głowica przyrządu wolno wykonuje półobrót, potem nieruchomieje. A pod miotaczem jakaś ręka manipuluje, jakby ustawiała go na cel. Nad ręką, z dużej, pociągłej twarzy wyrasta haczykowaty nos…

To Summerson! Wlepił oczy w czerń przestrzeni, macha ręką na kogoś, coś krzyczy, wygraża pięścią. Horsedealer słyszy jego głos bardzo wyraźnie.

Oprzytomniał trochę. Podnosi głowę, stara się rozejrzeć po otoczeniu, ale nieprzenikniona ciemność zlała wszystko w bezkształtną, czarną plamę.

Horsedealer zbiera myśli, jak gdyby chciał je skupić i rzucić przed siebie — niech rozświetlą te beznadziejne ciemności. Sprzykrzył mu się ten przymusowy odpoczynek oczu, niech nawet bolą od blasku, byle nie ta czarność bez końca, bez widoku na lepsze. Byle nie to! Pomyślał, że odebrano mu ostatnie resztki tego, czego człowiek potrzebuje do życia — trochę światła.

Zaklął ordynarnie, czego nigdy nie czynił, i zadziwił się sam sobie.

Tymczasem niedawne wspomnienia szeregowały się dość logicznie. Pamięć pełzała z wolna, jak płomyk w poszukiwaniu palnych przedmiotów.

Na tle brudnej i dusznej klitki, teraz na domiar złego ciemnej, zarysowały się ostro dwa obrazy: Summerson pod miotaczem i Bernard Kruk. Potrafił odróżnić stopień ich realności, a coraz bardziej się przekonywał, że obaj mają niewątpliwy ze sobą związek. No tak… Przecież konstruktor przebudowywał miotacz na osobiste zlecenie prezydenta: wiedziano o tym w całej Celestii. A ten zagadkowy napis na jakimś dokumencie, nie określonym bliżej przez Kruka, i słowo „Waszyngton”, które zelektryzowało filozofa, zasłyszane po raz drugi w życiu, a tak bardzo potwierdzające jego domysły sprzed kilkudziesięciu lat? Słowo pochodzące według wszelkich możliwych przypuszczeń z innego świata.

— Z innego świata… — powtórzył.

Inny świat… świat opanowany przez diabły…

Wzruszył ramionami.

„Wiadomo, komu potrzebna jest ta bajka”… — pomyślał. W jego przypuszczeniach, rozważaniach, domysłach, świat, od którego 400 lat temu oderwała się Celestia, musiał być bardzo podobny do niej. Tylko większy. O wiele większy…

Ale nie wyobrażał sobie na nim innych istot prócz ludzi, zwierząt i roślin. Wszystkiego tego, co dobrze znał. Teraz marzenie przeniosło go na tę drugą ziemię, o której Biblia wspominała w pierwszym rozdziale skąpo i w sposób zagmatwany.

Horsedealer wyobraził sobie, że patrzy na jej mieszkańców.

Wydali mu się młodzi i bardzo piękni. Jakże pragnął znaleźć się wśród nich duszą i ciałem.

W tok jego marzeń wdarł się ostry zgrzyt: miotacz. Dla jego przebudowy przebiegły i skąpy Summerson stawiał wszystko na szalę: pieniądze, swój autorytet, nawet jedyną córkę. O, jakże bardzo musiało mu zależeć na powodzeniu tego przedsięwzięcia!

„Jakiego przedsięwzięcia?” — zapytywał sam siebie Horsedealer, ale nieprzenikniona ciemność i milczenie były mu jedyną odpowiedzią.

W pewnej chwili wyobraził sobie, że ludzie z Towarzysza Słońca, tamci ludzie, lecą ku niemu. Jak lecą, nie wiedział. Może w takiej malutkiej rakietce, jaką Summerson wylatuje na przejażdżkę po ciemnym niebie, podobnym do przeogromnego naczynia wypełnionego gwiazdami? Tam jednak mogłoby się zmieścić tylko parę osób. A może zbudowali drugą Celestię, tylko szybszą i po 400 latach doganiają ich?

Był głęboko przekonany, że świat, w którym się urodził, jest dziełem ludzkich rąk, a nie boskim podarunkiem ofiarowanym sześćdziesięciu sprawiedliwym, jak uczyła Biblia. Dlaczegoż więc tamci ludzie na Ziemi nie mogliby w pięćdziesiąt albo sto lat później zbudować podobnego świata i przy użyciu znaczniejszych zasobów energii nadać mu prędkość większą od tej, jaką ma Celestia? Ale po co? W jakim celu by wylecieli?

A w jakim celu wyleciała Celestia?

„My wylecieliśmy z Towarzysza Słońca w strachu przed diabłami i kierujemy się ku obiecanej przez Boga Juvencie. Bardzo pięknie! — ironizował dalej. — Lecz przed kim by uciekały owe diabły?”

Zdrowy rozsądek nakazywał mu traktować myśl o pojawieniu się drugiej Celestii jako mglistą hipotezę. Ale opanowało go przemożne pragnienie ujrzenia Bernarda Kruka, pogadania z konstruktorem, wydobycia od niego reszty tajemnicy napisu i miotacza.

Jednocześnie owładnęło nim ponowne uczucie potęgującego się pragnienia. Popękane od gorączki wargi spuchły, wyschnięte gardło paliło niemiłosiernie. Wysiłkiem woli Horsedealer wstał z posłania, okrył się starą płachtą i postąpił parę kroków w ciemności.

Przystanął. Coś zawirowało mu w głowie, dreszcz zakołysał całą jego postacią. Zrobił jeszcze krok, drugi, trzeci. Nogi odmawiały posłuszeństwa. Wyciągnął rękę przed siebie szukając oparcia.

Nowa próba przełamania bezwładu ogarniającego ciało, ostry ból w skroniach i William Horsedealer padł na podłogę tuż pod drzwiami.

Nie pamiętał, jak długo leżał.

W mrugającym blasku kaganka, sporządzonego z wąskiego paska jakiejś grubej materii zanurzonej w oliwie, ujrzał nad sobą znajomą twarz. Margaret Stone patrzyła ze współczuciem na starego nauczyciela.

Horsedealer uczuł na języku słodkawy smak płynu. Przełknął z trudem łyk jeden, drugi. Nieznośny, kłujący ból w skroniach przeciął brutalnie kojące uczucie, jakie wraz z chłodnym płynem poczęło rozlewać się po jego ciele. Przymknął kurczowo powieki.

Kobieta postawiła na ziemi kaganek i kubek z wodą, po czym dźwignąwszy w górę bezwładne ciało chorego ułożyła go z powrotem na posłaniu.

— Pić… — wyszeptał.

Przycisnął gwałtownie wargi do zimnego metalowego kubka i łapczywie chłonął jego zawartość. Powoli wracały siły.

Sąsiadka zakrzątnęła się po izdebce i poprawiając choremu posłanie mówiła:

— Aleś się, staruszku, urządził! Pewno byś się przejechał do zakładów Morgana, gdybym tu przypadkiem nie wpadła. Widzę, że nie masz co do gęby włożyć — ciągnęła szperając w skrzyni, gdzie filozof zwykł był trzymać żywność. — Dlaczego kryjesz przed swoimi, że ledwie ciągniesz? Wszystkim pomagasz, a o sobie nie pomyślisz.

— Inni więcej potrzebują — wargi chorego poruszyły się z wysiłkiem.

— Potrzebują, potrzebują — powtórzyła gniewnie. — Ale najwięcej ciebie potrzebują. Bez twojej głowy byłoby wszystkim jeszcze gorzej.

— Przesada — zaoponował słabym głosem filozof. — Na mnie świat się nie kończy.

— Ty sobie gadaj, a ja wiem swoje. Mało to dla innych robisz? Ach, byłabym zapomniała! Byli u ciebie, pukali.

— Kto? Kiedy? — niepokój odbił się w oczach Horsedcalera.

— A niedawno. Jim Brown, no wiesz, ten brat Steyc'a był ze dwa razy. Był też Lett Cornick z jakimś drugim. Podobno policja go szuka — dorzuciła ściszonym głosem.

— Byli u mnie?

— A tak. Zaraz potem, jak u nas światło zgasło. Ale ja im powiedziałam, że ciebie nie ma, więc poszli. Myślałam, żeś gdzieś poszedł, staruszku, bo Jim dość długo i mocno pukał. Pewno byłeś nieprzytomny. Dopiero jak wstałeś w gorączce i rąbnąłeś o ziemię, to usłyszałam. Myślę sobie, co to może być? No i przyszłam zobaczyć. Całe szczęście, że usłyszałam, bobyś tu pewno bez pomocy nie dożył rana. Już teraz cię przypilnuję.

Dla Horsedealera było jednak w tej chwili najważniejsze, by szybko skomunikować się z innymi członkami związku. Zaszły widocznie jakieś nowe, ważne wydarzenia, wymagające natychmiastowej decyzji. Może każda chwila jest droga, a on tu leży bezczynnie.

— Mam do pani prośbę — zwrócił się do kobiety. — Niech pani pojedzie na 37 poziom do Malleta i powie jemu lub jego żonie, aby tu przyszedł.

— Nie zawracaj sobie teraz głowy, staruszku — rozpoczęła kobieta, ale Horsedealer nie dał jej skończyć.

— Ja panią bardzo proszę. Koniecznie muszę się zobaczyć z Johnnym, i to jak najszybciej.

— Dobrze, już dobrze. Wyślę Lucy. Przecież ciebie tak nie zostawię. Zaraz ci przyniosę trochę zupy, co została ze śniadania.

— Ale po co? Dziękuję…

— Nie gadaj tyle — ofuknęła go szorstko i wybiegła z pokoju. Wróciła za chwilę, oświadczając, że córka jej poszła już po Malleta. Oparłszy Horsedealera o ścianę poczęła go karmić łyżką jak dziecko. Wodnista, ciepława zupa szybko przywracała zwątlone głodem i pragnieniem siły. Potok słów kobiety, która to gderając, to znów opowiadając swym zwyczajem nowinki krzątała się koło niego, wprawiał go w pogodny nastrój.

Naraz jakby z oddali wpadły w jego ucho słowa:

— Bo mój stary, jak wiesz, staruszku, już trzeci rok szwenda się bez roboty. Więc też się ucieszyłam, że Frondy podobno ma coś dla niego. Ale się okazało, że to tylko dlatego, że inni nic chcieli robić. No, więc mój stary, wiadomo, powiedział, że on na taką robotę nie leci. Po prawdzie, to miał rację, bo też nie Frondy, lecz Andy Olster i Johnny Mallet nam pomogli, gdy wtedy nas z tej dziury chcieli wywalać.

— To jeszcze się nie uspokoiło?

— Niby tak. Ale po prawdzie, to ludzie mówią, że ten wywiad Summersona to śmierdzi. Pewnie prezydent znowu coś nakłamał. I dlatego zbytnio się z robotą nic kwapią.

— Jaki wywiad? — Horsedealer spojrzał ze zdziwieniem.

— A to ty, staruszku, nie wiesz? Ach, prawda! Przecież ja od wczorajszego południa u ciebie nie byłam. No, więc Summerson ogłosił, że na Celestię lecą jakieś kule!

Horsedealer poruszył się niespokojnie.

— Jak on to powiedział? Kule? Czy nie określił ich bliżej jakimś przymiotnikiem? To znaczy — dodał wyjaśniająco — nie powiedział, jakie to są kule? Na przykład: szybkie, metalowe? Bo ja wiem, może nawet… zamieszkane?

Na twarzy kobiety odbiło się zdumienie. Ponieważ jednak Horsedealera uważała za dziwaka, nie zapytała nawet, co oznaczają jego słowa.

— Zaraz, zaraz… — zastanawiała się przez chwilę. — Coś jest z tymi kulami! Ale nie tak, jak ty mówisz, staruszku. Aha, już wiem. Summerson powiedział zdaje się… że one wybuchają.

Horsedealer został sam. Spojrzał na drzwi, które kobieta już zamknęła za sobą — widocznie śpieszyła się. A rad by ją o coś zapytać, chociażby o to, czy się nie przesłyszał.

— Te kule wybuchają! — powiedział sobie może piąty raz. — Bardzo ciekawe…

Nagle podniósł się gwałtownie na posłaniu, chciał biec, biec przed siebie do windy i jeszcze dalej, aż do miotacza. Tak. Tam na pewno jest Kruk. Trzeba natychmiast uprzedzić go, wyjaśnić. Niech, broń Boże, nie przebudowuje miotacza!

Oczywiście — rozumował — kula może oznaczać tylko rakietę. Chodzi tu widocznie o ciało harmonijnych kształtów, prawdopodobnie kształtu pocisku. Bo przecież bryły kosmiczne pochodzenia naturalnego, chociażby duże, są nieforemną masą metalu lub kamienia. Kula ta jest wybuchająca dlatego, że przecież, o ile owi tajemniczy kosmonauci chcą zetknąć się z mieszkańcami Celestii, muszą zahamować. Prawdopodobnie wylecieli z Towarzysza Słońca później niż my, a więc na to, aby znaleźć się, bądź co bądź, blisko nas, prędkość ich statku musi l-z:: większa od prędkości Celestii. Przy hamowaniu musi działać silnik. Przez dyszę wylatuj;) strumienie gazów, podobnie jak w rakiecie Summersona.

Stary filozof zastanowił się. Coś mu jeszcze nie pasowało.

A dlaczego „kule” — w liczbie mnogiej? To prawdopodobnie Margaret się przesłyszała. Trudno przypuścić, żeby lecieli w kilku pojazdach. Chociaż…

Horsedealer zamyślił się.

A jeśli to jeszcze jeden wielki bluff Summersona? A może nie chodzi tu wcale o przebudowę miotaczy, lecz jest to tylko parawan dla jakiejś przygotowywanej rozgrywki między Sialem a grupą Agro lub Morganem?

Wpadł w gniew na samo przypuszczenie, że prezydent mógłby także i jego oszukać.

Pierwsza myśl znów porwała wyobraźnię filozofa.

Ludzie z innego świata! A właściwie nie z innego świata — po prostu z kolebki całego ludzkiego rodzaju! Jakie wieści nam wiozą?

Myśli starego człowieka zaczęły nabierać rozpędu.

Summerson chce ich zniszczyć. To znaczy, że wiozą wiadomości jak najgorsze dla niego! Tym samym pewnie pomyślne dla ogółu „szarych”… Bo co mogą stracić tysiące wyzyskiwanych i gnębionych mieszkańców Celestii? Cóż może stracić taki nędzarz, jak ja? Za to Summerson ma bardzo dużo do stracenia.

Żywiołowo zapragnął i c h zobaczyć, tak jak gdyby wszystko i w jego życiu miało się wówczas zmienić na lepsze.

Podniósł się gwałtownie. Wysiłkiem woli zwlókł się z posłania, przeszedł przez pokój i otworzył drzwi. Wszędzie otaczała go taka sama ciemność. Postąpił jeszcze parę kroków naprzód, zapominając o stojącej beczułce, potknął się o nią i nie mogąc po ciemku utrzymać równowagi z łoskotem zwalił się na ziemię.

Stłuczone ramię bolało go dotkliwie. Próbował unieść się. Opodal skrzypnęły drzwi i ujrzał żółtawy, mrugający blask kaganka.

Wychudła, koścista ręka ujęła jego dłoń w przegubie, a dobrze znany kobiecy głos sarkał zapamiętale:

— Co ty znów wyrabiasz, staruszku? Potrzeba ci było włóczyć się po ciemku i zbijać sobie boki? Po co wychodziłeś na korytarz? Przecież dlatego przyniosłam ci wodę, żebyś nie szwendał się bez światła.

W blasku płomyka zalśniły oczy wciąż jeszcze leżącego filozofa.

— Wygląda na to, że masz dużą gorączkę.

Odgłos przyspieszonych kroków rozległ się w korytarzu. Z ciemności wyłoniła się postać młodej dziewczyny.

— Co się stało? — zawołała przybyła, podbiegając do Horsedealera,

— Ano widzisz, co nasz staruszek wyprawia — odrzekła Margaret.

— Gdzie… gdzie jest Mallet?! — zawołał gwałtownie Horsedealer poznawszy Lucy.

— Nie ma go. Była tylko Ann, ale powiedziała, że nie wie, kiedy mąż przyjdzie.

— Kruka! Daj tu natychmiast Kruka!

— Co ci dać? — Margaret Stone nie mogła zrozumieć.

— Bernarda Kruka! Przyprowadź! No, konstruktora! Nie wie pani?

— Ach tak. Ale po co ci on? Znasz go dobrze? Powiedz, czego ci trzeba, ja się chętnie zakrzątnę. Ale po co tu Kruk?

— Muszę natychmiast go widzieć. Pani rozumie? Koniecznie! Natychmiast! Zrobi to pani dla mnie? Zatelefonuje do niego. Budka jest niedaleko stąd! Powie mu pani, że…

— Nie pleć głupstw. On nie przyjdzie — przerwała Margaret.

— Ależ ja wiem…

— Ja wiem — nie dała mu skończyć — że prezydent przyłapał go gdzieś na zewnątrz. Podobno jak uciekał… A zresztą, co i jak, nie wiem, dość, że jest aresztowany… i niebezpiecznie nawet pytać o niego. To tylko zawracanie głowy! Sam widzisz…

Horsedealer niczego nie widział, chociaż miał oczy szeroko otwarte…

Prezydent zastał córkę w salonie. Nie spała jeszcze. Niepokój dziewczyny nie uszedł uwagi ojca. Nie miał pewności co do jego przyczyny, ale pożałował, że mówił Stelli o możliwości jej małżeństwa z konstruktorem. Mógłby bowiem teraz przemilczeć dalszy bieg wypadków.

— Chcę ci powiedzieć, że wszystko w porządku.

Pytający wzrok Stelli świadczył wymownie, że jej to nie wystarcza.

— Los Kruka jest przesądzony — dodał obojętnym tonem.

— To znaczy? — Stella nie dawała za wygraną. — Czy wyznaczyłeś termin ślubu?

— Wprost przeciwnie. Okoliczności ułożyły się wprawdzie dosyć nieoczekiwanie, lecz wyzwoliły ciebie od współudziału w rozwiązywaniu sprawy miotacza. Teraz możesz poślubić Jacka Handersona i być naprawdę szczęśliwa. Chyba rozumiesz, że tak będzie lepiej?

— Tak, ojcze. A Kruk?

Summerson uznał, że powinien być twardy i wyjaśnić sprawę definitywnie:

— Kruk jest ciężko chory i wątpię, aby doktor Bradley zdołał go uratować. Stan jego jest beznadziejny i chyba umrze w ciągu kilkunastu godzin — stwierdził chłodno i chcąc zapobiec dalszym niewygodnym pytaniom dorzucił: — To wszystko, co chciałem ci zakomunikować.

Usta dziewczyny zadrgały nerwowo. Bez słowa wpatrywała się przez chwilę w kamienną twarz ojca, naraz odwróciła się gwałtownie i wybiegła z pokoju.

Prezydent pozostał sam. Bębniąc nerwowo palcami w szklaną płytę biurka nie mógł opanować potęgującego się rozdrażnienia. Sięgnął do guzika wizofonu.

— Proszę połączyć mnie ze stacją rakiet i przywołać konstruktora Bradleya… Tak, konstruktora. Od dziś przysługuje mu ten tytuł.

Po opuszczeniu gabinetu ojca Stella zamknęła się w swojej sypialni. Upadła na tapczan i wybuchnęła płaczem. Szybko jednak rozpacz, połączona z uczuciem upokorzenia i krzywdy osobistej, przerodziła się w bunt przeciw woli ojca.

Stella była bardzo młoda, ale jako córka prezydenta, i to takiego prezydenta, jakim był Summerson, wiedziała o bardzo wielu skandalach, oszustwach, intrygach, szantażach, a nawet pospolitych zbrodniach. Odbywały się blisko, tuż — bo w kręgu działania jej ojca i innych potentatów. Przyzwyczaiła się do tego, tym bardziej że stary Summerson dla każdego łotrostwa, które się dokonywało z jego rozkazu lub za jego wiedzą i milczącym przyzwoleniem, znajdował prezydenckie wytłumaczenie „racji stanu” i kaznodziejskie „woli bożej”. Dowiadywała się o nich najczęściej od osób trzecich, głównie „złotej młodzieży”, która zachwycała się niektórymi podłościami z powodu podobieństwa ich do wyczynów bohaterów tej czy owej sensacyjnej powieści rysunkowej.

Postępowanie ojca nie wywołałoby u Stelli żadnej specjalnej reakcji, gdyby nie chodziło tu o życie Bernarda Kruka.

Nie mogła i nie chciała pogodzić się z myślą, że dla jakiejś nic ją nie obchodzącej gry politycznej miałaby go utracić. Była dumna i uparta, podobnie jak jej ojciec. Gdy trzeźwiejsza myśl przypominała jej, że ojciec pragnie śmierci Kruka, wiedziała już, po czyjej stronie stanie, jeśli przyjdzie jej wybierać pomiędzy wolą ojca a życiem Bernarda.

Spojrzała na zegarek: zaczynał się już dzień. Zerwała się z tapczanu tak gwałtownie, jak gdyby chciała jednym ruchem odepchnąć tę nie przespaną bolesną noc i sprawić, by chociaż ten dzień był pomyślniejszy i szczęśliwszy.

— Chcę, żeby Ber żył! — powiedziała półgłosem i cichutko zamknęła za sobą drzwi.

Rozszerzone zdziwieniem oczy siwej kobiety powitały Stellę, która weszła do pokoju nie czekając na słowo zaproszenia.

Nie znała Johna Malleta, który przyjaźnie ją powitał. Nie miała dotąd żadnej sposobności bliższego zetknięcia się ze światem, w którym żył Bernard.

Mary Kruk ochłonąwszy z niespodziewanego wrażenia uprzejmym, trochę uniżonym ruchem wskazała Stelli najwygodniejsze miejsce. Słyszała od syna i przez radio o obietnicy prezydenta, wiedziała też o dalszym obrocie sprawy. Teraz, patrząc na szczupłą sylwetkę Stelli, na jej twarz o jakimś zaciętym wyrazie, zadawała sobie pytanie: „Co ją sprowadza?”

— Bardzo mi miło, że pani przyszła do nas. Jestem zaszczycona… — podjęła nieśmiało. Stella milczała, zmieszana obecnością Malleta. Mary Kruk ciągnęła:

— Ber jeszcze nie wrócił.

— Wiem — przerwała Stella. — Właśnie przyszłam naradzić się z panią. Zdziwienie siwej kobiety wzrosło.

— Może ja przeszkadzam? — odezwał się Mallet. Dziewczyna spojrzała na niego.

— Pan jest krewnym Bernarda?

— Przyjacielem jego nieżyjącego już ojca, a dziś i jego przyjacielem.

— To świetnie. Niech pan zostanie. I nie czekając odpowiedzi wyjaśniła:

— Bernard jest w niebezpieczeństwie. Grozi mu śmierć. Trzeba go koniecznie ratować — dokończyła bardzo stanowczo.

Matka zadrżała. Chwilę stała nieruchomo, patrząc z lękiem w twarz Stelli, a potem, mocno ściskając jej dłoń, powiedziała:

— Dobra, szlachetna pani…

Dziewczyna uśmiechnęła się blado. Bała się rozwlekłych rozmów, podczas gdy każda chwila była droga. Przerwała więc:

— Ber znajduje się w szpitalu pod strażą policji i opieką doktora Bradleya, która może być tragiczna w skutkach — Czy pan widzi realny sposób wydostania go stamtąd? — skierowała wzrok na Malleta. — Może udałoby się kogoś przekupić? Zabrałam ze sobą trochę biżuterii.

John milczał. A jeżeli chytry oszust, bo za takiego zawsze uważał Summersona, po prostu użył córki jako narzędzia prowokacji?

Stella zaczęła rozumieć, że jej obecność tu, dla niej tak naturalna i logiczna, w oczach tych ludzi wymaga szerszego komentarza, inaczej ona będzie dla nich nadal tylko córką prezydenta, daleką, wymagającą szczególnego szacunku, lecz zupełnie obcą.

Przyszło jej na myśl, że powinna opowiedzieć o całej sprawie jak najdokładniej. Tak też uczyniła. Powtórzyła rozmowę prezydenta z doktorem, nie zataiwszy niczego, powtórzyła również wstrząsające słowa usłyszane nad ranem od ojca.

Gdy skończyła, odetchnęła swobodniej.

Mallet uznał, że dalsze wypytywanie byłoby zbędne. Pragnął odwdzięczyć się Stelli za zaufanie, ale obawiał się odsłonić powstający w jego umyśle plan działania. Lecz Stella, wyczuwając niezręczność sytuacji, sama rozwiązała problem:

— Muszę już wracać, żeby nie wzbudzić podejrzenia prezydenta — pierwszy raz w życiu tak oficjalnie nazwała ojca. — Na miłość boską, róbcie coś. Aha, dam panu pieniądze. Przydadzą się pewnie w tej sprawie.

Sięgnęła do torebki. W tej chwili John ostrożnie położył spracowaną rękę na jej białej, wypielęgnowanej dłoni.

— Nie potrzeba — przemówił serdecznie. — Przekupstwem pokpilibyśmy sprawę. Będziemy działali w inny sposób.

— A może trzeba wynająć ludzi, którzy by go odbili? — sięgnęła do arsenału sensacyjnych opowieści obrazkowych drukowanych przez Greena.

— Umówmy się tak — zaproponował Mallet. — Zostawi pani pierścionek. Gdyby pomoc była konieczna, człowiek, który go pani odniesie twierdząc, że go znalazł w windzie, będzie zasługiwał na całkowite zaufanie.

Z długiego szeregu probówek i butelek zalegających laboratorium ręka doktora Bradleya wybrała mały, czarny flakon, może bardziej niepozorny od innych. Zdawało się lekarzowi, że jakaś wewnętrzna siła odpycha go od tego flakonu. Raz po raz wracało wspomnienie dnia, który otworzył pierwszą znaczącą kartę w jego życiu, a zamknął czyjąś ostatnią. Sięgnął wtedy po sławę pełną garścią. Za cenę zbrodni. Jeszcze niedawno zdawało mu się, że zatarł ją czas, że pogrzebana została na zawsze. I oto teraz odżyła… Odżyła nie tylko w pamięci, bo tam wracała nieustannie mącąc spokój lekarza — odżyła grozą powtórzenia się jeszcze raz tego strasznego dnia, w którym zakończył życie Rosenthal.

Teraz wszystko w jego naturze, co opierało się zadanemu gwałtowi, stanęło oko w oko z obojętnością robota, poddańczo uległego woli pana i właściciela. Dłonie mu drżały, zimna powierzchnia szkła zdawała się parzyć palce. Opuścił rękę i ostrożnie postawił flakon na stole. Nagle otrząsnął się.

— Nie, nie. Raczej koniec. Podszedł pośpiesznie do telefonu. Nakręcił numer.

— Tu Bradley. Doktor Roth? Proszę powiedzieć memu synowi, aby natychmiast przyjechał do mnie. Tak, natychmiast. Dziękuję.

Odetchnął z ulgą.

Czarna ampułka, połyskująca na środku stołu w świetle lampy, wydała mu się mniej straszna.

Bradley podszedł do stołu i wyciągnął rękę po flakon.

Nagła ciemność przykuła go do miejsca.

Był ogromnie zdziwiony, gdyż w tej części świata zdarzyło się to za jego długiego życia po raz pierwszy.

Wyszedł na korytarz. Ta sama wszechogarniająca, niewypowiedzianie pełna czerń pochłonęła go.

— Ellen! — zawołał na pielęgniarkę.

Wiązka jaskrawego światła przecięła ciemność. Potem druga. Przymrużył powieki, ale nie widział jeszcze niczego prócz elektrycznych oczu. Biały blask trzymał go jak w szponach.

— Profesorze Bradley, niech pan prowadzi nas do swego gabinetu. Pod warunkiem, że tam nikogo nie ma. Proszę postępować z nami uczciwie, nie próbować podstępu, a włos panu z głowy nie spadnie.

Lekarz bez wahania wskazał drzwi. Było mu wszystko jedno.

Na wezwanie wszedł pierwszy. Dwaj przybysze zamknęli za sobą drzwi. Zdążył przywyknąć trochę do rażącej jasności latarek. Teraz dostrzegał już, że intruzi mają zasłonięte twarze, a jeden trzyma w dłoni pistolet-elektryt.

— Czym mogę służyć? — zapytał tak spokojnie, jak gdyby miał do czynienia z pacjentami.

— Przyszliśmy zobaczyć się z Bernardem Krukiem, Daisy Brown i Deanem Roche'em… Który pokój zajmują?

— Dwudziesty czwarty.

— Kłamiesz! — niższy z przybyszów nieco podniósł lufę broni. Głowa lekarza drgnęła nieznacznie.

— Od jak dawna tam są? — zapytał drugi przybysz.

— Od pół godziny.

— A przedtem?

— Przedtem znajdowali się w trzech pokojach. Tam ich przywieziono.

— Czy żyją?

— Tak.

— Zdrowi?

— Zdrowi. Tylko uśpieni.

— Kto ich uśpił?

— Ja.

— Dlaczego?

— Otrzymałem takie polecenie.

— Od kogo?

Lekarz zawahał się. Lecz drugi z przybyłych wyręczył go:

— Summerson. To jego robota.

— Ale czy się obudzą? — zapytał pierwszy.

— Bezwzględnie. Kruk za jakieś 3 godziny, tamci za czterdzieści kilka.

— Czy potrafi pan przywołać ich natychmiast do przytomności?

— Tak. W ciągu kilku minut.

— Proszę zabrać ze sobą odpowiednie środki.

Bradley spojrzał znów po butelkach. Czarny flakon nie budził już jego lęku. Wiedział, że go w ogóle nie użyje. Nagle przeszedł go dreszcz. Był to bardziej dreszcz wstydu niż dreszcz strachu. Odwrócił oczy od mazistej cieczy. Sięgnął po strzykawkę, następnie ujął w dłoń buteleczkę z przezroczystym płynem, schował do kieszeni i spojrzał na przybyłych.

— Jestem gotów.

— Jeszcze pytanie: ilu policjantów strzeże uwięzionych?

— Dwóch, przed drzwiami.

— I nie ma żadnych dodatkowych patroli?

— W pokoju śpiących nikogo nie ma. A w okolicy, w sąsiednich korytarzach — nie wiem.

— Jak są uzbrojeni policjanci strzegący drzwi?

— Zewnętrznie tak jak zwykle policjanci na służbie. Więcej nie umiem powiedzieć. Przecież ich nie rewidowałem.

— Proszę się przyznać, jeśli pan kłamie — ostrzegł niższy z przybyłych. — przebaczymy, ale jeśli się później okaże, to…

Drugi osobnik dotknął nieznacznie ramienia mówiącego. Nabrał wiary w szczerość profesora. Bradley powiódł zwężonymi rażącym światłem oczyma po obydwu i odrzekł z mocą:

— Powiedziałem prawdę. A śmierci się nie boję. Stary jestem…

— Idziemy.

— Można o coś zapytać? — poprosił Bradley.

— Nie ma czasu!

— Czy wy… zabijecie ich?

— Nie, profesorze.

Na trzykrotne hasło latarki odpowiedziało kilka takich samych błysków. Kierujący akcją Cornick spojrzał na Bradleya.

— Niech profesor nas prowadzi.

Światło nie zapalało się. Szli poprzez szeroki, długi korytarz, mijając szereg drzwi separatek szpitalnych. Na końcu korytarza Cornick ujął profesora za rękaw i szepnął podając latarkę:

— Pan pójdzie pierwszy świecąc. Wejdzie pan do pokoju chorych, jak gdyby nas w ogóle nie było. Proszę świecić tylko prosto przed siebie.

Bradley wykonał polecenie. Dochodząc do miejsca, gdzie stał dozorujący policjant, usłyszał donośny okrzyk:

— Stój! Kto idzie?

— To ja! Profesor Bradley.

— Czy nie wie pan, co się stało ze światłem? Kolega poszedł po latarkę. Pan profesor może ma zapasową?

— Nie mam — odparł uczony.

Otworzył drzwi z klucza i spokojnie wszedł do środka. Usłyszał za sobą suchy rozkaz:

— Ręce do góry, rzucić broń! Naprzód!

Nie był zwrócony do niego. Zobaczył przerażonego strażnika, który szybko wepchnięty do pokoju i oślepiony blaskiem, stał pewien czas bezradnie, wreszcie wykrztusił błagalnie:

— Nie zabijajcie mnie.

— Nie oglądać się! Bądź posłuszny, to nie spotka cię nic złego.

Cornick podniósł z ziemi pistolet i wskazał policjantowi kąt pokoju. Tam też skierowało się i zatrzymało jedno ze świateł. Reszta skupiła się na trzech łóżkach ustawionych w niewielkich odstępach od siebie. Rytmiczny oddech pacjentów wskazywał, że Bradley mówił prawdę.

— Profesorze, niech pan się śpieszy.

Bradley nie zamierzał zwlekać. Był zadowolony, że właśnie tak się stało…

Niebawem Kruk poruszył się i półprzytomnym wzrokiem wpatrzył się w jaskrawe światła. Daisy i Dean wrócili do przytomności jednocześnie. Milczeli. Znać było, że nie spodziewali się niczego pomyślnego.

— Jesteście wolni — powiedział Cornick. — Czy możecie iść o własnych siłach? Daisy uniosła głowę. Potem podparła się i usiadła mrugając zdziwionymi oczami.

— Chyba tak. Tylko trochę mi się kręci w głowie. Dlaczego tu tak ciemno?

— Chodźcie! Nie ma czasu.

Wyszli. Bradley usłyszał chrobot klucza. Zapanowała znów ciemność i cisza przerywana tylko nerwowym sapaniem policjanta.

— Gdzie oni są? — rozległo się w ciszy, kiedy szef policji wszedł do gabinetu.

Godston skurczył się w sobie.

— Gdzie oni są? — powtórzył prezydent. Cisza.

— Gdzie oni są? Przecież zapytuję.

— Nie wiem. Czy zechcesz przyjąć moją rezygnację?

— Mam ważniejsze sprawy na głowie. Trzeba natychmiast ich odnaleźć. Rozumiesz? Szef policji skinął głową.

— Jak sądzisz, gdzie oni mogli się ukryć? — rzucił pytanie prezydent.

— Wszędzie.

Odpowiedź Godstona brzmiała ponuro.

— Kiedy zarządziłeś pogoń?

— W 20 minut po napadzie.

Prezydent dopiero teraz uświadomił sobie sens słowa „wszędzie”. Tak, Godston nic nie przesadził. 20 minut. Jeśli się weźmie pod uwagę pośpieszne windy pneumatyczne, mogli oni z powodzeniem ukryć się przez ten czas w każdym punkcie Celestii.

— Gdyby nie Arnold Bradley, nie wiedziałbym nic chyba do tej pory.

— Przecież już było światło. Dzwonek nie działał?

— Przecięli przewody. O, to była akcja dobrze przemyślana.

— Winszuję — powiedział prezydent kpiąco. — Ale sądzę, że w odpowiedzi pokażesz mi waszą sprawność. Ja na to czekam. I żądam! Aha, czy tego dokonali ludzie Greena, czy też… -Summerson urwał w pół zdania.

— Trudno powiedzieć. Wyglądało na robotę Agro, ale wyniki wstępnych dochodzeń prowadzą w innym kierunku.

— To znaczy — dokąd?

— Do tego samego źródła, co w zajściach sprzed dwóch dni. Prawdopodobnie działała tu banda Nieugiętych.

— Wyłączenie światła było przypadkiem czy sabotażem?

— Bezwarunkowo sabotażem.

— Czy sprawca został ujęty?

— Nie.

— Dotychczas nie! — Summerson zaakcentował pierwsze słowo.

— Będę szczery. W tym wypadku wykrycie sprawców jest naprawdę bardzo trudne. Śledztwo przeprowadzić można. Ale czy na to jest czas?

— Tak! Szkoda czasu na gadanie z tobą! — zniecierpliwił się prezydent. — Za godzinę dostarczysz mi tych troje — żywych lub umarłych. Dziś spostrzegam, że rządziłem zbyt łagodnie.

Summerson zamyślił się.

— Wracając do rzeczy — rzekł po chwili — ufam, że przeprowadzisz to ostrożnie i dyskretnie. Śpiesz się.

Godston nie opuszczał miejsca.

— Daj mi sześć godzin. Długość dróg w Celestii wynosi ponad 150 km, nie licząc bocznych przejść, nie biorąc pod uwagę pomieszczeń mieszkalnych, przemysłowych i innych. Powierzchnia zaś, którą trzeba przeszukać, wynosi ponad 10 km2. Żeby wykonać rozkaz w wyznaczonym przez ciebie czasie, musiałbym dysponować jasnowidzem.

— Ale wykonasz?

Prezydent mierzył go wzrokiem.

Umysł dyrektora policji pracował gorączkowo. Wydawało mu się, że zadanie przerasta jego możliwości. Ale sam postawił termin. Wiedział, że jeśli cofnie się, przekreśli swoją karierę. Przytaknął więc pośpiesznie.

— Nie, to za długo — zaoponował nagle Summerson. — Daję ci trzy godziny! To i tak bardzo dużo, jeśli umiejętnie zastosujesz blokadę pionów. Aż za dużo, jak na mnie. A teraz konkretne polecenie. Napadu dokonano w godzinach pracy. W ciągu dwudziestu minut sprawdzisz we wszystkich większych zakładach, którzy pracownicy byli nieobecni. Trzeba to zrobić dyskretnie, aby nie wywołać paniki. Zaraz po tym wydasz nakaz ich aresztowania, jak również tych, których masz na oku od wtorkowych zajść. Przypuszczam, że ich nie będzie wielu — uśmiechnął się ironicznie — sądząc z twej bezradności. Oprócz aresztowania, ścisła rewizja w mieszkaniach.

— Ale czy to nie wywoła nowych awantur?

— Rób, co każę!

Godston przytaknął i pośpiesznie wyszedł.

Summerson połączył się z Handersonem i Winterem, następnie z Kuhnem, Harrimanemi Frondym, prosząc ich na naradę.

Dyskusja była krótka. Wiadomość o odrodzeniu się legendarnego stowarzyszenia Nieugiętych napełniła lękiem zarówno trzech głównych władców małego świata, jak i ich satelitów, toteż bez zastrzeżeń przyjęto projekt zarządzeń stanu wyjątkowego, opracowany przez Summersona. Zarządzenia te, określone jako obowiązujące wszystkich mieszkańców Celestii, przewidywały:

1. Wprowadzenie kary śmierci za przynależność do wszelkich tajnych organizacji, jak również za udzielenie pomocy jej członkom.

2. Wprowadzenie kary więzienia dla białych, a kary śmierci dla Murzynów za samowolne opuszczenie pracy. Zmiana miejsca pracy może nastąpić tylko za zgodą dyrektorów zakładów.

3. Wprowadzenie kary śmierci nie tylko dla czarnych przebywających nielegalnie na terenach przeznaczonych dla białych, lecz również dla białych spotkanych bez określonego legalnego powodu w dzielnicy murzyńskiej. Swobodę ruchu „szarych” ogranicza się do dzielnicy zamieszkania. Przepustki do innych dzielnic będzie wydawała policja.

4. Stworzenie zamkniętego poziomu dla chorych psychicznie oraz elementów podejrzanych o działalność przestępczą. Ograniczenie do jednego poziomu dzielnicy bezrobotnych w celu łatwiejszej kontroli.

5. Zainstalowanie kamer telewizyjnych we wszystkich kluczowych punktach Celestii, jak również we wszystkich ważniejszych zakładach pracy.

6. Zwiększenie liczebności policji o 50 procent.

7. Podniesienie płac policjantom i nadzorcom.

— Dziękuję — powiedział Summerson po przyjęciu jego wniosków. — W związku z wyjątkowo trudną sytuacją wydałem już specjalne dyrektywy, które zapobiegną próbom zorganizowanego oporu. W tej chwili trwają aresztowania wybitniejszych uczestników spisku. Może dojść do demonstracji, należy więc zachować czujność. Nie ma obawy — wyjaśnił widząc zaniepokojenie na twarzach obecnych. — Policja jest w pełnym pogotowiu i wszelkie próby buntu będą stłumione.

Summerson podniósł się z fotela dając znak, że narada skończona. Wtem zadzwonił telefon. Głos Godstona zdradzał silne podniecenie.

Na dźwięk pierwszych słów prezydent wezwał szefa policji do siebie.

— Proszę zdać szczegółową relację. Jak to było? Zamach na profesora? — nerwowo pytał Summerson.

— Nie. Na Jima. Młody Bradley pracował na zewnątrz, przy montażu miotacza. Stamtąd chcieli go porwać.

— Czy pracuje nadal?

— Pracuje. Spieszy się jak może. Właśnie przed chwilą włączyli ponownie miotacz. Prezydent odetchnął z ulgą i usiadł w fotelu. Minister ochrony zewnętrznej spojrzał na Summersona jakoś dziwnie, jakby miał żal, że wyłączenie miotacza odbyło się bez jego wiedzy i akceptacji.

— No! — ponaglił Summerson Godstona.

— Na miejsce pracy, strzeżone zgodnie z twoim rozkazem, wtargnęło kilku osobników w skafandrach.

— Ilu? — rzucił Summerson.

Godston przybrał strapioną minę.

— Nie wiesz?! Mów dalej!

— Bardzo szybko obezwładnili Jima i chcieli zabrać go z sobą, lecz policjanci przystąpili do ataku; wywiązała się walka, na szczęście z pomyślnym wynikiem.

— To znaczy? Bradleyowi nic się nie stało?

— Nie. Ranili policjanta.

— Głupstwo.

— Jednego bandytę zabito.

— Też głupstwo. Ujęliście żywcem którego?

— Nie.

— Twoi policjanci pozwolili im zbiec? No co? Mów szczerze.

— Walka wręcz na zewnątrz jest bardzo ryzykowna. Tym bardziej że łączność…

— Co?! — wrzasnął prezydent. — Nie chcieli narazić życia w obronie Celestii? Każę ich powiesić. Podawaj nazwiska! Milczysz?! Co? Może nie pamiętasz?

— Chciałem szybko zameldować…

— Wynoś się! Podasz mi nazwiska zdrajców przez telefon! Wyroki śmierci przyślę. Stan wyjątkowy, więc sam decyduję! Niepotrzebna mi pomoc sądu.

Summerson spojrzał po zebranych.

— Słyszeliście?… Czuję Kruka w tej robocie. Wściekły diabeł! No co? — prezydent skierował gniewny wzrok na Godstona. — Sterczysz tu jeszcze?

— Bo… — zająknął się tamten.

— Masz mi coś do powiedzenia?

— Chodzi o policjanta pilnującego wejścia…

— Policjanta?

— Właśnie… on… jak by to powiedzieć…

— Zapomniałeś języka w gębie? Mów po ludzku! Ranili go? Obezwładnili?

— Nie. Nic mu nie zrobili. Ale…

— To znaczy: stchórzył? On będzie najwięcej odpowiadał!

— Daruj…

— Coo?! Co mam darować?! Zwariowałeś!

— Kiedy… To właśnie on zwariował! — wyrzucił przestraszony Godston.

— Kto? Policjant? Dobre sobie! Jak on się nazywa?

— Edgar Brown. On…

— Co takiego? Mówisz mi na złość? To niemożliwe, żeby takie bydlę nosiło moje imię!

— Ależ daruj… On naprawdę nie jest winien.

— Że ma na imię Edgar? Osądzam, że winien! Imię uświęcone osobą prezydenta zobowiązuje do czegoś lepszego niż podły strach o własne życie!

— Ja… ja nie to chciałem powiedzieć… Nie o imieniu… — wykrztusił Godston.

— Tylko? — rzucił prezydent marszcząc brwi.

— Ten policjant naprawdę zwariował. To przecież nie zależało od niego.

— Wobec tego Roth odpowie za niedbałą kontrolę stanu zdrowia twoich ludzi. Tego mi tylko brakowało, żeby policjanci dostawali obłędu!

— On był, a właściwie jest, normalny, ale…

— Mów jaśniej! Co ten policjant robił takiego, że poczytujesz go za wariata?

— Okropnie się przestraszył. Ale nie pistoletu. I nie ludzi!

— Tylko kogo? Diabła? Godston nie zaprzeczał.

— No co? Czerwonego Diabła zobaczył? — ironizował Summerson. Dyrektor policji speszył się.

— Bo ja wiem…

— No?

— Właściwie nie czerwonego, tylko… fioletowego.

Summerson drgnął i uniósł się raptownie na fotelu. Godston mimo woli uchylił głowę, jak gdyby chciał uniknąć ciosu, choć prezydent się nie zamierzył. Dyrektor policji dotknął w tej chwili językiem sztucznej szczęki — wspomnienia po wybiciu mu zębów przez Summersona parę lat temu, kiedy nie dość sprawnie wypełnił jego polecenie, a miał pecha natrafić na zły humor wuja.

Prezydent nasrożył się i przez zaciśnięte usta plunął tylko jednym słowem:

— Błaźnie!

Godston cofnął się.

— No! — wrzasnął groźnie Summerson.

— Pozwól mi powiedzieć…

— No!

— Policjant… powiedział… że… że zobaczył diabła. Na zewnątrz, w przestrzeni kosmicznej. A nazwałem go fioletowym, bo miał fioletowy ogon.

— Miał? Tylko wariatowi się tak wydawało!

— No tak…

Prezydent trochę się opanował.

— Co ci jeszcze nabredził?

— Powiedział, że jest małego wzrostu jak karzeł. Ma ogromną głowę, pięć łap, a fioletowy ogon, raz mniejszy, raz większy, ciągnie się za nim.

Summerson zamyślił się.

— Każ tego policjanta przyprowadzić do mnie — rzekł nieco spokojniej. — Tyle mam kłopotów, niech się zabawię…

— Kiedy?

— Zaraz. Możesz uciekać.

Nagle stało się coś nieoczekiwanego.

Światło przygasło na ułamek sekundy. Po tym drugi i trzeci raz.

Dreszcz przeszedł po obecnych.

— Miotacz działa… — wyszeptał Kuhn. Pomyślał z lękiem, co by było, gdyby Bradley nie zdążył ukończyć montażu i włączyć miotacza. Wciągnął powietrze, żeby zaprotestować choćby teraz. Prezydent to zauważył.

— Miotacz działa! — powiedział z naciskiem, choć w głosie jego ktoś bardziej spostrzegawczy mógłby wyczuć jakby nutę zdziwienia.