Kruk nerwowym ruchem odgarnął włosy. U jego stóp leżała plaża otaczająca wąską podkową basen. Przemywany co kilka dni jasnokremowy piasek, którego wszystkie ziarenka były jednakowe kształtem, miligramową masą i prostym składem chemicznym, stwarzał złudzenie, że dopiero co wyrzuciła go prądem wody natura, by w tej dziewiczej formie ujrzeli go ludzie i nazwali plażą. Ale tylko około stu mieszkańców posiadało przywilej korzystania z tego komfortowego kąpieliska, zwanego od niepamiętnych czasów Jeziorem.

Konstruktor wszedł wprost na piasek omijając prawidłową drogę wiodącą przez szklaną kulę, w której znajdował się bufet i szatnia. Portier znał go dobrze, więc nie zapytał o kartę wstępu.

Powietrze było tu wyjątkowo świeże i przepojone delikatnym zapachem bzu, unoszącym się z wody basenu. Kruk rozebrał się szybko i stanął nad brzegiem. Spojrzał z zadowoleniem w białe, świecące lustro dna, które wydawało mu się o wiele bliższe, niż było w rzeczywistości.

Rozpostarł ręce i skoczył w czystą toń. Wypłynąwszy na środek odpoczywał patrząc w górę. Ogromne malowidło, dzieło nieprzeciętnego artysty, przedstawiało piękną, młodą kobietę z długimi złocistymi warkoczami. Jedną nogą kobieta oparła się o coś przypominającego płaski, symetrycznie pofałdowany talerz.

Kruk przypomniał sobie, że stary nauczyciel Horsedealer mówił mu kiedyś, iż treścią obrazu jest jakaś bajka, której nikt już nie potrafi opowiedzieć, to zaś malowidło stanowi podobno kopię dawno zaginionego, sławnego ongiś obrazu.

Ludzie podziwiali malowidło, podziwiali piękność młodej kobiety, dziwili się jej niezwykle harmonijnym proporcjom ciała i gładkiej cerze, a zwłaszcza smukłej, kształtnej szyi, jakże różnej od szyi niemal wszystkich mieszkańców Celestii, zdeformowanych zaburzeniami tarczycy. Niektórzy mówili, iż tak będą wyglądać kobiety na Juvencie — ziemi obiecanej ludziom przez Boga.

Kruk czuł się rześko i świeżo, był zadowolony, iż pomimo aż tak naglącej roboty, a raczej właśnie dlatego, przyszedł na basen. W najbliższych dniach będzie musiał zrezygnować z rannej kąpieli. Wiedział, że minuty jego są drogie, wierzył, że wyścig z czasem, zwycięski wyścig, uczyni go panem wielkiego szczęścia, które narzuciło mu się samo. Patrzył wciąż w górę, coraz słabiej dostrzegając zaklęte pędzlem mistrza piękno. Oddawał się marzeniu.

Kąpiących się o tak wczesnej porze było niewiele. Nie spostrzegał ich zresztą. Nie widział też zgrabnej, czarnookiej dziewczyny o figlarnie zadartym nosku, która ulokowała się obok jego ubrania.

Daisy Brown — reporterka telewizyjna — położyła się na piasku i sięgnęła do małej torebki z żółtego plastyku. Wyjęła lustrzaną puderniczką, zdjęła czepek i rozczesywała włosy. Szybko przerzuciła wnętrze torebki — papierosów nie było. Do bufetu iść jej się nie chciało. Rozejrzała się wokoło. Spostrzegła Kruka — płynął wzdłuż basenu, wolno, nie patrząc na brzegi. Wiedziała, że Bernard zawsze nosi przy sobie papierosy. Potoczyła się po piasku do miejsca, w którym leżała jego bluza. Szybkim ruchem rozsunęła zamek błyskawiczny.

Nie była to kradzież. Znali się od dzieciństwa i miała pewność, że kiedy poczęstuje go „Old Mellonem”, a później wyjaśni, skąd ma papierosy, Bernard roześmieje się tylko i powie: „możesz częściej”.

Lecz oto Daisy, zamiast pudełka papierosów, wyciągnęła mały portfelik, z którego wypadła na piasek złożona w czworo kartka papieru. Wydało się jej, że to los prezydenckiej loterii. Postanowiła zobaczyć numer i powróżyć, czy wygra. Była przesądna: wierzyła w szczęśliwe i pechowe skojarzenia cyfr.

Rozwinęła papier. Zaciekawienie jej wzrosło na widok dużej owalnej pieczęci, której artystyczne walory mogła parokrotnie podziwiać. Była to tradycyjna pieczęć osobista prezydenta.

Daisy szeroko otworzyła oczy. Jej zaciekawienie ustąpiło miejsca osłupieniu: pieczęć była jeszcze niczym w porównaniu z treścią pisma, która podziałała na reporterkę jak wstrząs elektryczny.

Daisy lubiła swój zawód, w którym pracowała od trzech lat. Będąc zdolną i pracowitą wierzyła w swoją przyszłość, nie miała jednak wielkich szans na to, żeby się wybić: brakowało jej pieniędzy i oparcia w średniej sferze. Pamięć ludzka łatwo sięgała czasów, kiedy ojciec jej był dozorcą magazynów w zakładach włókienniczych van Moore'a. Później, kiedy z ciułanych latami oszczędności założył nędzny sklepik z zabawkami, wypominano mu tamto. Niejeden dwuznacznie kręcił głową: skąd ten „szary” dorobił się na tyle, żeby móc uniezależnić się od van Moore'a?

Daisy jako kobiecie było jeszcze trudniej: nie tylko zmniejszało jej to pensję o połowę w stosunku do kolegów. Dogmat biblijny o umysłowej niższości kobiet towarzyszył jak zmora każdej, która chciała zdobyć niezależność, własną pracę, własne pieniądze. Wyjątek stanowiły piękności, pod warunkiem, że nie narażały się szefom niemiłą obojętnością, niewdzięcznością — jak oni to nazywali zazwyczaj. Daisy nie zaliczała się do nich.

Pole do działania miała dość ograniczone. Pisała i mówiła o rzeczach powszednich, o tym, co inni wiedzieliby i bez jej audycji. Że ubierała to w ładną formę, że miała zacięcie do pióra — utrzymywała się jakoś na powierzchni. Parokrotne pochwały Greena, głównego właściciela i dyrektora węzła telewizyjnego, pozwalały jej snuć jaką taką nadzieję na przyszłość, o ile czyjaś nieoczekiwana podłość lub intryga nie zwichnie jej drogi życiowej.

W tej chwili trzymała w ręku klucz, który powinien otworzyć przed nią drogę do kariery.

— Kariera!!! — zaszumiało jej w uszach.

Uprzytomniła sobie, że przecież nie może ukraść tego, co znów dla kogoś jest karierą i czymś o wiele droższym.

Odwróciła się plecami do wody i rozłożyła kartkę na piasku tak, aby to nie zwróciło niczyjej uwagi. Otworzyła notes i słowo po słowie, wiersz po wierszu rzucała na papier zawrotnie szybki, ale dokładny stenogram.

Kruk podpływał do brzegu, gdy reporterka schodziła już z piasku. W okamgnieniu znalazła się w szatni, byle jak najszybciej stanąć przed Greenem, zapoznać go z wiadomością, jakiej mu nigdy nie przyniósł żaden z dziennikarzy.

— Kariera!!! — stuknęła winda unosząc Daisy tam, dokąd ją pchnęła żądza powodzenia.

Wychodząc od prezydenta Kruk miał głowę zaprzątniętą łańcuchem dziwnych spraw, którego poszczególne ogniwa rwały się, nie tworząc logicznej całości. Najbardziej ciekawił go tajemniczy napis usunięty przez Summersona z planów miotacza, ale Kruk nie mógł indagować o to prezydenta. Krótka rozmowa dotycząca szczegółów technicznych przebudowy, zakończona akceptacją planów opracowanych przez Kruka, nie przyniosła rozwiązania zagadki.

Konstruktor zjechał windą na dwunasty poziom do biur Sialu, gdzie szybko załatwił formalności i otrzymał zapewnienie, iż zakłady przystąpią niezwłocznie do wykonania zamówienia. Zaopatrzony w odpowiednie zlecenia postanowił natychmiast udać się do dzielnicy przemysłowej. Właśnie skręcił w korytarz prowadzący do windy centralnej, gdy niespodziewanie wyłoniła się przed nim wysoka, chuda postać i rozkrzyżowawszy ręce w milczeniu zagrodziła mu drogę. Był to mężczyzna niewiele starszy od Bernarda, o ogromnym wolu i wyłupiastych oczach. Na ramiona miał narzucony żółty, poplamiony koc, z którego brzegów zwieszały się poprzyczepiane różnobarwne wstążki.

— Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię genialnego ojca naszego, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona! — zawołał ochryple. — Niech będzie otoczone szacunkiem imię jego wiernego sługi, konstruktora Kruka! Zbliża się dzień ich triumfu!

— Dobrze, już dobrze, Harry — Bernard usiłował uwolnić się z oplatających go ramion. — Puść mnie. Bardzo się spieszę…

Twarz Harry'ego wyrażała rozpacz.

— Nie puszczę cię!

— Ależ Harry, uspokój się. Wszystko będzie dobrze… Konstruktor postąpił krok naprzód.

— Nie wolno! — zawołał obłąkany rozdzierająco.

— Dlaczego mnie nie chcesz puścić?

— Bo tam… — oczy Harry'ego stały się jeszcze bardziej wyłupiaste. — Tam piekło!

Nachylił się gwałtownie do ucha Bernarda i szeptem, jakby zdradzając mu jakąś wielką tajemnicę, wyrzucił z siebie:

— Lochowi zdechły trzy zielone kozy.

— Zielone?

— Tak. Sam widziałem, jak wyciekały im z rogów. To były aktualne, małe, żółte Greeny. A ty jesteś przeciwny?

— Ależ skąd? — zaprzeczył pośpiesznie Kruk. — Zgadzam się z tobą zupełnie. Ale, niestety, teraz nie mam czasu. Przyjdę do ciebie do domu, to porozmawiamy.

— Idziesz? — zapytał obłąkany nie wypuszczając go z objęć.

— Muszę!

— No to idź! Ale nie tędy! Nie tędy! — tu grozi ci śmierć. Śmierć! Piekło!

Puścił Kruka zagradzając mu jednak drogę. Ten wahał się chwilę, wreszcie doszedłszy do wniosku, że nie warto drażnić wariata, rzekł:

— No, to do widzenia — i zawrócił ku bocznej, krótkodystansowej windzie. Już dochodził do zakrętu, gdy rozległ się za nim okrzyk:

— Ber!

— Czego chcesz?

— Pamiętaj! Unikaj starego diabła! Koniecznie! Z zielonymi nogami… sto-ło-wy-mi!

— Dobrze! Dobrze!

Bernard przyśpieszył kroku. Jeszcze zza rogu dobiegło go ochrypłe wołanie:

— Niech będzie pozdrowione po wszystkie czasy święte imię naszego genialnego diabła, jego ekscelencji prezydenta Edgara Summersona, i jego wiernego sługi, konstruktora Kruka!

Bernard pojechał na 18 poziom, aby dojść najkrótszą drogą do windy centralnej.

Przed wejściem do siedziby prezydenta stało dwóch strażników z elektrytami przewieszonymi przez ramię. Strażnicy wyprężyli się na widok głównego konstruktora rządowego.

„Gdybym mógł teraz spotkać się ze Stellą — pomyślał Kruk. Ileż tajemnic, do niedawna najskrytszych, miałby jej dziś do wyznania! Co ona teraz powie, po oficjalnie wyrażonej zgodzie ojca na ich małżeństwo? Jeszcze wczoraj wydawać się to mogło baśnią z rzędu tych najbardziej niedorzecznych”.

Mimo prezydenckiego przyrzeczenia i znacznej dozy pewności, że powierzoną sobie pracę wykona w terminie, Bernard czuł jednocześnie jakby lęk przed tym spotkaniem. Wiedział, że w zakłopotaniu nie otworzy ust, w przeciwieństwie do dotychczasowych spotkań na basenie, tylekroć wypełnianych beztroskim śmiechem obojga. Śmiech ten na pewno nie był miły Summersonowi, gdy wszędobylskie „wierne oczy” i „wierne uszy” informowały go w wieczornym uniżonym raporcie o jednym więcej dniu Celestii, który odpłynął w przeszłość.

Na plantach otaczających siedzibę rządu panował jak zwykle w tych godzinach niewielki ruch. Jednostajnie mrugał mieniący się wszystkimi barwami tęczy wielki napis na suficie: „Niech żyje najmędrszy, najsprawiedliwszy ojciec wszystkich ludzi, prezydent Edgar Summerson!”

Bernard spojrzał odruchowo na napis i uczuł nieprzyjemny dreszcz. Przypomniały mu się słowa Harry'ego.

Podszedł do windy i miał zamiar pojechać w górę, gdy w otwartych drzwiach ukazały się dwie postacie.

Profesor Schneeberg wysunął się naprzód z wyciągniętymi rękami. Za nim podążał Williams, sekretarz osobisty prezydenta.

— Nareszcie cię mamy!

— Powinszować! — wtórował Williams.

Kruk odczuł serdeczność powitania, ale nie rozumiał, o co chodzi. Przybysze popatrzyli na siebie ze zmieszaniem. Byli zaskoczeni.

— Czyżbyś się nie cieszył? — zapytał Schneeberg.

— Z czego?

— No, jak to? Nie ma człowieka, który by nie zazdrościł ci wielkiego losu. To wszystko brzmi wprost fantastycznie!

Konstruktor oniemiał. To, co przeżył w ciągu ostatnich godzin, rzeczywiście wyglądało na baśń, ale skąd ci dwaj mogą o tym wiedzieć? Z pewnością tylko zbieg okoliczności. Summerson przecież nakazał bezwzględną tajemnicę, wszelkie zaś pisma i plenipotencje dotyczą budowy jedynie pewnych przyrządów lub części, nie wspominając, do czego mają służyć. Kruk nie wyobrażał sobie, jaką drogą to wszystko mogłoby przedostać się poza ściany prezydenckiego gabinetu.

— Nie rozumiem. Williams obruszył się.

— Po co chcesz robić durniów z ludzi, którzy ci dobrze życzą? Żenisz się z córką prezydenta… Dostałeś jakąś ekstra-pracę do wykonania, której nie powierzono nikomu, tylko właśnie tobie. Cieszysz się, człowieku, jak młody bóg, a nie chcesz tego przyznać.

Kruk poczuł zawrót głowy.

— Ale… skąd wy to wiecie? Czy prezydent mówił wam?

— Przestań dziwaczyć. Przed pięcioma minutami telewizory w całej Celestii ogłosiły o tym.

— Te-le-wi-zo-ry? Bredzisz, człowieku. Skoro wiesz, to wiesz, ale nie ode mnie. To przecież miała być najściślejsza tajemnica!

— Słuchaj uważnie — rzekł Schneeberg powoli. — Jakieś dwadzieścia minut temu nadawano audycje brzmiącą prawie dosłownie tak:

„Dowiadujemy się z kół dobrze poinformowanych, że pan prezydent Edgar Summerson wręczył wczoraj w południe konstruktorowi rządowemu Bernardowi Krukowi na prywatnej audiencji dokument następującej treści: Zobowiązuję się wyrazić zgodę na małżeństwo mojej jedynej córki, Stelli Summerson, z konstruktorem rządowym Bernardem Krukiem, jeżeli ten w terminie 3 dni, licząc od dziś, godziny szesnastej, opracuje, zmontuje i przysposobi do praktycznego działania urządzenie pozwalające na ręczne kierowanie miotaczami i dwuzakresowe regulowanie strefy dezintegracji w granicach… ” Później następowały liczby i jeszcze jakieś wymaganie pod twoim adresem. Tak mnie to zelektryzowało, przyznaję, że nie pamiętam zakończenia.

Kruk słuchał tego ze wzrastającym niepokojem.

Pierwszym jego odruchem było sięgnąć do kieszeni.

Otworzył portfel. Gdy uczuł pod palcami prezydenckie zobowiązanie, nie rozumiał już zgoła nic. A więc nie wykradziono mu go? Kto w takim razie opublikował treść dokumentu? Summerson? Ktoś z jego najbliższego otoczenia? Raczej wykluczone. A więc ktoś od Greena. Ale kto? Przypomniało mu się, że widział Daisy na plaży. Czy możliwe, aby ona popełniła takie świństwo?

— Może byśmy się przespacerowali? — zaproponował Williams. — Sądzę, że mamy o czym pogadać.

— Jestem strasznie zajęty — odparł Bernard szczerze. — Nie myślcie, że unikam rozmowy z wami, przeciwnie, bardzo pragnąłbym podzielić się z kimś wątpliwościami, które mnie gnębią. Bo ja z tego wszystkiego bardzo mało rozumiem. Prawdę powiedziawszy nic. Ale, wierzcie mi, przede mną cała noc harówki.

Odmowa, chociaż umotywowana, nie odniosła skutku.

— Źle rozumujesz — podjął Schneeberg. — Te piętnaście minut, które chcemy urwać z twego czasu, na pewno cię nie zbawią. Skoro podjąłeś się, to znaczy, że zdążysz, taki już jesteś. Ta sprawa nasuwa nam wątpliwości różnego rodzaju. Obawiam się, że to nie jest rzecz błaha. Proszę cię, Ber, chodź z nami.

Nie czekając odpowiedzi ściągnął windę.

Po chwili drzwi stacyjki zamknęły się za nimi. Wagon centralnej windy pneumatycznej cicho i lekko unosił ich w górę. Minęli okręg handlowy, dalej instytuty rządowe, średniozamożną dzielnicę mieszkalną, ogrody warzywne i sady na 34 poziomie, skupiony na dwóch poziomach przemysł chemiczno-spożywczy, aż przebijając sufit za sufitem wjechali w strefę pól uprawnych.

Trzy poziomy należące do syndykatu Agro, na którego czele stali Mellon i Green, następnie 55 i 56 poziom Edgara Summersona. Zaraz za nimi rozciągała się reszta olbrzymich posiadłości grupy Agro.

Poziom 56 stanowił, jak i wszystkie inne, zamknięty pierścień otaczający oś wirowania małego świata. Znaczna, ponad 400-metrowa średnica tego pierścienia sprawiała, że krzywizna „ziemi” oraz rozlewającego życiodajne promienie „nieba-sufitu” nie rzucała się tu zbytnio w oczy.

Każda piędź urodzajnej gleby, zabranej z Ziemi i bogato nawożonej, była tu wyzyskana z wielką pieczołowitością.

Szli wąziutką, ledwie dostrzegalną ścieżynką. Na lewo kłosiła się blisko ziemi pszenica o bladozielonych, krótkich liściach, z których strzelały promienisto zapowiedzi bliskiego urodzaju. Naprzeciwko bielało prawie już dojrzałe żyto. W gąszczu kłosów kryły się skarłowaciałe, pełzające po ziemi, zżółkłe listeczki.

Idąc gęsiego trzej mężczyźni nie zdradzali najmniejszego zainteresowania tym widokiem. Nie zauważyli też rozśpiewanego kanarka, który w wolnym locie omal że otarł się żółtym skrzydełkiem o Schneeberga. Fizyk szedł pierwszy i odwróciwszy się do Kruka przerwał ciszę:

— Co sądzisz o tej przebudowie?

— Nic — odparł Bernard. — Prezydent nie wtajemniczył mnie w jej cele. Kazał robić i milczeć.

— To jest niezwykłe i niepokojące. Niepokojące chociażby przez tę niezrozumiałą tajemniczość — głośno myślał Williams. — Summerson nikomu nic nie powiedział. Cicho, sza… A teraz znów, dla odmiany, głośniki trąbią o tej rzekomej tajemnicy. Co u licha? Powiedz mi — zwrócił się do Kruka — co jeszcze polecił ci przebudować? Nie popełnisz niedyskrecji, bo i tak ogłoszono już całą treść dokumentu. Tak brzmi pismo, jak mówiliśmy, czy inaczej?

— Mniej więcej tak. Druga część zleconego mi zadania to, jak już wspomniałeś, przystosowanie miotacza do pracy na dwu zakresach.

— Wszystko to bardzo dziwne — odparł Schneeberg. — Trudno przypuścić, aby Summerson dla jakichś tam przywidzeń miał obiecywać córkę człowiekowi, który, wybacz Ber taką szczerość, w jego oczach nie posiada żadnych „kwalifikacji” na zięcia… To mi zupełnie nie trafia do przekonania. Wiem, że w rządowych sferach panowało dotąd przekonanie, że ten, komu Summerson odda rękę Stelli, będzie jego następcą.

— Uważam, że w naszym interesie, w interesie wszystkich ludzi — poprawił się Williams — jest poznać prawdę. Jeżeli miotacz ma być używany tak, jak to sobie wyobrażam… Nie, ja sobie tego nie wyobrażam realnie. Przecież, żeby to przeprowadzić, trzeba na pewien czas, wcale niekrótki, wyłączyć miotacze, a to znaczy narazić Celestię na śmiertelne niebezpieczeństwo. Dlatego cel, którym się Summerson powoduje, musi być ogromnej wagi. Wciągnęliśmy cię w rozmowę, bo to nie jest błahostka… Są sprawy, których bagatelizowanie może się okazać nieobliczalne w skutkach.

— Prezydent każe nam wierzyć — zauważył Kruk.

— Nie! Po stokroć nie! — obruszył się Schneeberg. — My chcemy wiedzieć! My, to znaczy prawie 5000 mieszkańców, którzy żyją, chcą żyć, którzy mają prawo…

— Jednak — przerwał Williams — postępowanie prezydenta, jak dotąd, nie przekracza jego uprawnień.

Schneeberg przystanął tak gwałtownie, że na moment oparł się o Kruka. Rozejrzał się wokoło. Wielkie kolby kukurydzy stały gęsto i równo, nieruchome w otaczającej ich ciszy.

— Nie przekracza uprawnień! — zawołał w podnieceniu. — Jak dotąd! A kto mu zabroni je przekroczyć? Albo nie, powiedzmy, że nie przekroczy, że pozostanie w zupełnej zgodzie z konstytucją. A mimo to stanie się coś, co będzie końcem wszystkiego? Nas, jego, świata! Czy może być pociechą dla skazańca świadomość, że wyrok na niego zapadł prawidłowo, według procedury sądowej? A jeśli prezydent zwariował? Choroby psychiczne nie omijają i „wielkich rodów” Nie, my musimy wiedzieć wszystko. Musimy wiedzieć teraz, zanim sprawa dojrzeje do groźby zagłady, zanim chwilowe wyłączenie miotacza spędzi sen z powiek wszystkim tym, którzy w pełni zdają sobie sprawę z wagi niebezpieczeństwa. Czy sądzicie inaczej? No, powiedzcie! Mam prawie pewność, że pola prezydenta nie są jego uszami, że chyba nie ma tu aparatów podsłuchowych. Ja zresztą w niczym nie uchybiam jego osobie — dodał spoglądając niepewnym wzrokiem po ścianach. — Poważam go, jak zwykle, a że widzę niebezpieczeństwo, z którego być może prezydent nie w pełni zdaje sobie sprawę, moim prawem, więcej: moim obowiązkiem, jako doradcy prezydenta, jest strzec go przed błędami.

— Masz słuszność — rzekł z westchnieniem Williams. — Ale bądźmy szczerzy: Cóż z tego, że odważymy się wszystko śmiało wygarnąć? Czy przypuszczacie, że wpłynie to na zmianę powziętej z góry decyzji? Znam go dobrze. To jest gra o wysoką stawkę. Łatwo narazić się na niełaskę, trudniej zdobyć jakie takie zaufanie.

— Więc co robić? Jeśli mamy szczęście, że rozumiemy więcej, to chyba po to, ażeby ta wiedza była dla innych chociażby pancerzem ochronnym, bo chlebem codziennym być nie może. Pewnie to utopia, jak wszystkie górne marzenia, ale myślę, że jednak tak być powinno.

— Nie to ważne, jak być powinno, tylko jak jest…

— Czy nie sądzicie, że tajemnica postawiła na nogi „szanowną opozycję”? Przecież dla Greena i Mellona sprawa miotacza to świetna okazja do zepsucia nieco krwi prezydentowi — wtrącił Bernard. — To mogłoby wyjaśnić sytuację.

— Bądź ostrożny, Ber. Niebezpiecznie pchać palce między drzwi — odrzekł zniża jąć głos Williams.

— Zdaje się, że najlepszym wyjściem będzie przedstawić Kuhnowi całą sprawę — podsunął Schneeberg. — Niech interweniuje u prezydenta. Jako minister ochrony zewnętrznej ma on chyba największe prawo znać prawdę. Choćby nam nawet nie powtórzył tego, czego zdoła się wywiedzieć, przynajmniej jeden człowiek kompetentny, będzie zorientowany w sytuacji. To dużo znaczy.

— Oczywiście — potwierdził Kruk. — Kto z nas pójdzie?

— Ja mogę iść — zaofiarował się Schneeberg. — Wyczuwam, że Kuhn mnie dosyć lubi, bardziej niż ja jego. A — zresztą, to będzie łatwa rozmowa. Wiem, że on się przejmie całą sprawą, niewątpliwie też rozzłości się na Summersona, o ile nie został wyczerpująco poinformowany. Słyszałem, że jest chory, ale taka wiadomość postawi go na równe nogi.

Pożegnali się przed stacyjką. Gdy winda uniosła już Schneeberga i Williamsa, Bernard przypomniał sobie odcięte rogi planów.

„Czemu im tego nie powiedziałem? Może właśnie w tym tkwi rozwiązanie?”

Ciemny kadłub pieca, uwieńczony koroną elektrod, wypluwa raz po raz pałającą białym żarem porcję roztopionego metalu. Otępiały od żaru człowiek jak automat naciska dźwignię, spogląda na zegary kontrolne, przerzuca z okrągłej płyty na ziemię wielkie odcinki rur. Zda się, że stanowi on nierozerwalną część maszyny odlewniczej. Nawet wtedy, gdy oczekując na zakrzepnięcie odlewu opiera się zmęczonym ruchem o błyszczący cylinder chłodni, wydaje się, że jest to jeszcze jedna czynność automatu.

Tylko z godziny na godzinę ruchy człowieka stają się coraz bardziej chwiejne, tylko oślepłe od żaru oczy coraz częściej chowają się pod zaciśnięte nerwowo powieki.

Kilku ludzi snuje się po niskiej hali zastawionej długim szeregiem maszyn, przeważnie okrytych brezentowymi płachtami. Od wielu lat związana ze Sialem odlewnia Frondy'ego, podobnie jak inne zakłady wytwórcze Celestii, tylko w niewielkim stopniu wykorzystuje swe maszyny. Najwyższy stan zatrudnienia to kilkunastu białych pracowników i trzydziestu paru niewolników.

Szerokie drzwi hali rozsunęły się z trzaskiem. Szybkimi krokami zbliżało się dwóch ludzi. Jeden niósł w ręku skręcony rulon, a obok postępował Wellman, starszy nadzorca Trzymany w ręku lśniący pręt doskonale harmonizował z jego postacią. Za pas wsunięte miał rękawice elektryczne, groźną broń używaną przez policję i straż przyboczna potentatów Celestii. Wyglądał na pogromcę złych psów, w rzeczywistości słynął ze znęcania się nad ludźmi.

Wellman chwiał się lekko. Towarzyszył mu odór alkoholu, a mrugające, trochę przekrwione oczy strzelały myszkujące to tu, to tam. Kiedy przechodził obok mechanika Browna, mruknął:

— Plany niesiemy. Będzie chociaż co robić.

Wellman i technik zbliżyli się do miejsca, gdzie nad barierą z metalowej kraty, po obu stronach wąskiego przejścia, widniał napis: „Szanuj godność człowieka”. W przetłumaczeniu na język zrozumiały oznaczał on: „Nie wchodź na oddział niewolników bez potrzeby. Jeśli konieczność cię tam sprowadza, noś się z wysoka i pamiętaj, że jako człowiek wszedłeś pomiędzy stwory potępione przez Pana Kosmosu. Kimkolwiek jesteś wśród ludzi pomiędzy czarnymi czuj się panem”.

Technik pierwszy minął furtkę i podszedł do jednego z nadzorców, który nie tyle z powodu umiejętności, ile z racji białego koloru skóry, czyli, jak to wyraźnie tłumaczyła Biblia — człowieczeństwa, sprawował nadzór nad grupą Murzynów. Rozwinął jeden arkusz i wodząc po nim ręką objaśniał coś szeroko.

Wellman, który wbrew swemu zwyczajowi wsunął pręt za pas, obrócił się teatralnym gestem naokoło, żeby nie było wątpliwości iż mówi do każdego, kto go usłyszy, i z przebiegłym uśmiechem rzucił zaczepnie.

— Plany przynieśliśmy. Plany części do nowego miotacza. Będzie miotał, niszczył, unicestwiał. Jak to się wam podoba?

Wpatrzył się w stojących.

— No, co? Milczycie? — huknął z jakąś dziką wesołością i zatoczył się niezdarnie. — Nie bójcie się, rękawic nie wyciągnę! Humor mam!

Niewolnicy patrzyli nieufnie na pijanego. Czyżby prowokacja? Stary Murzyn zebrał się na odwagę i nie przerywając roboty burknął:

— Co mi się ma podobać albo nie podobać? Każda praca taka sama. Każecie robić części? Będą części! Mnie wszystko jedno.

— Głupi Murzyn! Wiadomo… Jeśli tak uważasz, to uważaj w dalszym ciągu. Może i lepiej dla ciebie. Jemu wszystko jedno! A my narzędzie śmierci budujemy! Cha! Cha! Cha! — zarechotał, że aż technika ciarki przeszły.

— No to co? — padło pytanie z innej strony. — Narzędzie śmierci? Może nas chcecie wygubić?

— A chociażby! Ja bym to już dawno zrobił! Za dużo was się namnożyło! Więcej zeżrecie, niż odpracujecie za pozwolenie istnienia. Ja bym zrobił próbę: kto udźwignie 150 litrów wody na 2 poziomie — ostatecznie, ostatecznie, niech sobie trochę pożyje. A słabszych do rakietki i fiuuu… — w przestrzeń! A za nimi fiuuu… ładunek z miotacza! Poprosiłbym astronoma, żeby mi użyczył na ten czas lunety. Przyjemnie byłoby obserwować; aż tu nagle pyc! Jasna gwiazda, kupa promieni z was i tyle. No, nieprzyjemnie? Powiedzcie sami! Odpowiadajcie, bo…

Wyciągnął rękawice zza pasa i począł je wolno nakładać.

Ostry, niezadowolony wzrok technika spoczął na Wellmanie.

Ten spojrzał spode łba na technika, potem na zalęknione twarze Murzynów…

— No, czego się gapicie! — warknął. — Do roboty! Prędzej się ruszać! Ja wam… — wrzasnął i przyskoczył do grupy niewolników.

Głuche uderzenia i krzyki rażonych prądem elektrycznym zmieszały się z szumem maszyn…

Ślepe magazyny

Bernard nie mógł zasnąć. Mimo znużenia po nieprzerwanej, blisko 35-godzinnej pracy, sen nie nadchodził. Wrażenia ubiegłych dwóch dni były zbyt silne i nie dały się tak łatwo wyprzeć ze świadomości.

Przewracał się nerwowo, jak gdyby na miękkim tapczanie nie mógł znaleźć wygodnego miejsca. Aby zmienić tok myśli, próbował przeglądać wydawane przez Greena serie powieści rysunkowych, lecz i to nie pomagało.

Wstał z tapczanu i wyjął z szuflady biurka kartkę, na której zanotował tajemnicze słowa zauważone na rogach planów otrzymanych od prezydenta.

Biuro Studiów Wojny Kosmicznej, CM.-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r. — przesylabizował jeszcze raz zapisane wyrazy.

„Co za dziwna nazwa: biuro studiów wojny. CM-2 Wm 4a — to z pewnością oznaczenie planów — rozmyślał. — Ale najdziwniejszy — to ten wyraz przed datą”.

W tej chwili rozległ się za nim szmer. W rozsuniętych drzwiach stanęła matka.

— Co ty, jeszcze nie śpisz? Dwie noce nie spałeś, a przecież jutro też masz pilną robotę. Powinieneś spać. Ojciec zawsze mówił, że przed ważną robotą najlepiej dobrze się wyspać.

Bernard spojrzał w zamyśleniu na matkę, nie odpowiadając. Mary podeszła do syna i chwyciła go za rękę.

— Co ty?

— Ech nic, zaraz się położę — odpowiedział z roztargnieniem. — Czy mama nie wie, co oznacza słowo „Waszyngton”?

— „Waszyngton”? Nie, nigdy nie słyszałam.

— Niech sobie mama dobrze przypomni. Może dziadek albo babcia coś kiedyś o tym mówili?

— Nie, nie pamiętam. „Waszyngton”? Czekaj, chłopcze, to przypomina bardzo nazwisko albo coś do prania: washing.

— Raczej nazwisko, jak Dalton, Sherington.

— Tak, tak. Oj, ten Sherington to była świnia. To on właśnie twego ojca tak ciągle prześladował. Bo też ojciec nie pozwolił sobie po głowie jeździć: twardy był człowiek. Myśmy ciągle myśleli, że to samo się jakoś tak składa, że mu stale odtrącają, i dopiero Johnny wywąchał, że to wszystko przez tego Sheringtona. Johnny to dobry chłop. Pamiętam, jak…

— Jak myślisz, mamo — przerwał jej delikatnie Bernard — a gdyby zapytać Johna o to słowo?

— A zapytaj, zapytaj. Johnny się stale wśród ludzi kręci, to może coś o tym słyszał. Ale czemu to słowo tak ci utkwiło w głowie?

— Nie wiem, tak jakoś mnie męczy.

— No to idź wreszcie spać, bo już po drugiej, i nie myśl o tym.

John Mallet kończył śniadanie, gdy w mieszkaniu jego zjawił się Kruk.

— Cóżeś się tak rano wybrał na wizyty po starych znajomych? Może na wesele przyszedłeś mnie zaprosić, hę? Choć bardzo wątpię, bo to za wysokie progi na moje nogi — zawołał technik na powitanie, lecz w głosie jego, obok zwykłej serdeczności, wyczuł Bernard gorycz. — No, kiedy ten ślub?

Kruk zmieszał się.

— Jeszcze nie wiem — odpowiedział cicho i zamilkł. Nie potrafił wybrnąć z niefortunnego dlań kierunku rozmowy.

Dłuższą chwilę panowało milczenie, wreszcie przerwał je gospodarz.

— Źle robisz, Ber, źle! To nie dla ciebie rodzinka. Oni cię wdepczą w swój grunt, obciosają, jak im będzie wygodnie, przystrzygą niczym młode drzewko, aby im rodziło dobre owoce — usiłował ubrać swe słowa w obrazową formę. — Będziesz nie tylko robił, co oni ci każą, będziesz myślał tak jak oni. Oni i twoją duszę kupią. Już ty nie będziesz nasz, tylko ich. Nie myśl, że chodzi mi o to, że o mnie zapomnisz, bo to nie takie znów ważne. Ta boję się, że zostaniesz takim ich sługą i dozorcą „szarych” jak Sherington!

— Jak możesz tak mówić? Przecież Stella…

— Stella, Stella! Jesteś jeszcze młody i widocznie przebywając wśród tych drani zapomniałeś, jakie naprawdę jest życie. Ja ci mówię, źle robisz, że chcesz zostać zięciem prezydenta. Bardzo źle robisz!

Mallet spojrzał na zegar.

— No, ale na mnie już czas — powiedział wstając. — Jeszcze się spóźnię do roboty. Mów, po coś przyszedł do mnie, bo przecież z pewnością nie po to, by wysłuchiwać moich gderań. Chociaż, mówię ci, zastanów się. No, jak tam, przejrzałeś notatnik Willa?

— Niestety, jestem tak zawalony robotą, że naprawdę, wierz mi, nie znalazłem dotąd chwili czasu, aby się tym zająć. Jednak jak tylko zakończę przebudowę miotaczy, zaraz wezmę się do opracowania projektów.

— Ale, proszę cię, nie zwlekaj. Przecież tu chodzi o powietrze. Powietrze! — zaakcentował. -A co do twojej pilnej roboty, to nie ufaj Summersonowi. Czy wiesz, po co ta cała przebudowa?

— Nie wiem i to właśnie jest najgorsze. Summerson nie puszcza pary z ust. W każdym razie to gra o jakąś wysoką stawkę. Tylko że na razie nie widać partnerów.

— Oj, żebyśmy tylko za to słono nie zapłacili. Mówię ci, Ber, miej oczy szeroko otwarte i nie zapominaj, że jeszcze jesteś „szary”, choć Summerson chce cię oślepić Stellą.

Wyszli na korytarz.

— No, gadaj, czego chciałeś od starego Johnny'ego? — Mallet uśmiechnął się serdecznie do Bernarda.

Kruk ożywił się.

— Czy ty nie wiesz, co oznacza lub co oznaczało kiedyś słowo „Waszyngton”?

— Waszyngton? Nie, nie wiem. To wygląda na nazwisko, jednak nikogo takiego nie znałem.

— Szkoda. Bardzo liczyłem na ciebie.

— Dlaczego cię to tak interesuje?

— To dłuższa historia — odrzekł Kruk wymijająco. — Widziałem to słowo na jednym takim starym dokumencie.

Szli w milczeniu w stronę windy. Naraz John schwycił Bernarda za rękę.

— A może Horsedealer ci powie?

— Ach, racja, że też o nim nie pomyślałem. Gdzie on teraz mieszka?

— Na 74 poziomie, w tych dawnych magazynach, co to jeszcze stary Handerson przerobił na mieszkania. Może go nawet w tej chwili zastaniesz. Ostatnio mało wychodzi z domu, bo jest coraz słabszy. Powiedz mu, że wpadnę do niego jutro wieczorem — rzucił znikając we wnętrzu windy.

Poziom 74, położony w odległości około 100 m od osi wirowania Celestii, mieścił Przed kilkudziesięciu laty stare magazyny, należące do wchłoniętych przez Sial po objęciu władzy warsztatów metalurgicznych niejakiego Daltona.

W tym czasie współwłaściciel Sialu, Handerson, wpadł na pomysł zbudowania dla swego syna nowej rezydencji na 23 poziomie, gdzie znajdowały się mieszkania niektórych jego pracowników. Luksusowo urządzone apartamenty miał otoczyć wielki park pełen klombów i wodotrysków, pracownicy więc musieli się wyprowadzić. Handerson nakazał przebudować stare magazyny na mieszkania czynszowe i przesiedlił tam swych pracowników.

Okazało się jednak, że panujące na 74 poziomie złe warunki zdrowotne powodowały liczne choroby i dużą śmiertelność wśród dzieci. Znaczna więc część lokali czynszowych stała pusta. Zamieszkiwali je tylko ci, których konieczność zmuszała do szukania tu schronienia: byli to przeważnie bezrobotni lub chorzy, niezdolni do pracy ludzie.

Wysiadłszy z windy Kruk przeszedł niewielki, zaniedbany skwerek, na którym bawiło się kilkoro małych, obdartych dzieci, i wszedł w długi korytarz. Po obu stronach biegł szereg drzwi, obok nich walały się wśród śmieci jakieś wiadra, skrzynki i pudełka. Panował tu nieznośny zaduch spowodowany złą wentylacją, powiększony jeszcze wyziewami gnijących resztek w skrzynkach zastępujących śmietniki.

Bernard zapukał do pierwszych napotkanych drzwi, lecz nikt mu nie otworzył. Również z drugiej strony korytarza mieszkanie nie było zajęte. Dopiero po dłuższym pukaniu do trzecich drzwi rozległy się za nimi kroki i w progu stanęła przygarbiona kobieta.

— Przepraszam panią, czy pani nie zna Williama Horsedealera? On tu gdzieś podobno mieszka.

Kobieta ożywiła się.

— A kto by filozofa nie znał? To tam dalej, pod numerem 58. Niedawno się sprowadził. Ale niech pan uważa, bo tam po drodze z sufitu kapie krew i może ubranie poplamić.

— Krew?

— A coś pan myślał… Że mleko? Krew! Tak, panie szanowny. Tu wszędzie krew kapie, w całej Celestii… Ale tu najwięcej! To dobrze, bo inaczej byłby zaduch.

Nie ulegało wątpliwości, że kobieta jest obłąkana, toteż Bernard pośpiesznie podziękował za informację i ruszył w głąb korytarza.

Williama Horsedealera nie widział Bernard kilka lat. Od czasu, gdy objął po śmierci inżyniera Toddy stanowisko generalnego konstruktora rządowego, stracił zupełnie kontakt ze starym filozofem.

Horsedealer przez kilkanaście lat był nauczycielem, lecz gdy zaczął śmielej głosić swe „niebezpieczne” poglądy, musiał pożegnać się z posadą. Pracował dorywczo bądź jako zwykły robotnik, bądź jako korepetytor, doradca prawny czy biuralista. Kruk pamiętał go jako starszego, wesołego człowieka, gotowego z każdym wdać się w dyskusję, czy to był ceniony profesor na rządowej lub prywatnej posadzie, zamożny przemysłowiec, czy też zahukany Murzyn. Horsedealer uwielbiał zwłaszcza starców i dzieci, z którymi mógł godzinami rozmawiać w swój charakterystyczny, na wpół żartobliwy sposób. Własnej rodziny Horsedealer nie miał. Podobno, będąc jeszcze nauczycielem, miał żonę i dwoje dzieci, lecz zginęli wszyscy troje w czasie głośnej w historii Celestii eksplozji w zakładach chemicznych Sialu w roku 2373.

Z nielicznych rozmów z Horsedealerem, w których uczestniczył Bernard, każda pozostała w jego pamięci jako pewnego rodzaju wstrząs, burzący dotychczasowe poglądy na te czy inne zagadnienia. Nie mógł też przezwyciężyć uczucia onieśmielenia, gdy pukał w metalowe drzwi, na których wypisany był czarną farbą numer 58. — Wejść — rozległ się z wnętrza przytłumiony głos.

Kruk otworzył drzwi i stanął w progu. Pośrodku wąskiego pokoju, na starym, pokrzywionym tapczanie, siedział oparty o ścianę William Horsedealer. Kilka skrzynek i nieduży stolik pełen jakichś papierów, notatek i szkiców dopełniały „umeblowania” pokoju.

Filozof, od czasu gdy go ostatni raz widział Bernard, znacznie się zestarzał, schudł osiwiał. Duże wole, ta nagminna choroba mieszkańców Celestii, zniekształciło jego szyję. Również liczne blizny i krosty na twarzy świadczyły o tym, że ciężka sytuacja materialna uniemożliwia mu skuteczną obronę przed powszechną plagą schorzeń wywoływanych zaburzeniami w pracy gruczołów wydzielania wewnętrznego. Tylko oczy, z których biła ogromna siła żywotna, stanowiły jaskrawy kontrast z przygnębiającym wyglądem zarówno mieszkania, jak i samego gospodarza.

— Aa… kogo ja widzę! — zawołał Horsedealer i twarz jego rozpromienił uśmiech. — Szanowny Bernard Kruk, generalny konstruktor rządowy, odwiedza nie mniej szanownego, choć chwilowo znajdującego się w godnym pożałowania stanie Williama Horsedealera, generalnego filozofa Celestii. No, co sprowadza tu ciebie, młodzieńcze? Chyba nie tylko chęć podyskutowania ze mną o marności tego świata i jego możnych filarów?

— Niestety, panie profesorze — odrzekł Bernard nieco onieśmielony. — Choć spędzone w pana towarzystwie chwile zaliczam do najciekawszych w mym życiu, obowiązki, jakie w tych dniach spadły na mnie…

— Rozumiem, rozumiem. Nie wątpię, że ma pan dość roboty. Montaż miotacza i montaż małżeństwa z córką Summersona to nie bagatela. Wiem, co chce pan powiedzieć: że jedynym pańskim pragnieniem jest dyskusja ze mną, lecz, niestety, dziś i tak dalej… Prawda? Ale to nie jest ważne. Za to niewątpliwie powód, który pana sprowadza do mnie, musi być ważny, jeśli zjawia się pan po sześciu latach niebytności i to właśnie wtedy, kiedy nie może narzekać na nadmiar czasu. No, więc słucham.

— Niestety, zdaje się, że rozczaruję pana. Nie jest to sprawa znowu tak wielkiej wagi, niemniej jednak gnębi mnie ona od kilku dni. Chodzi mi o znaczenie pewnego wyrazu. Niestety, żadna z zapytanych dotąd osób nie mogła mi tego wyjaśnić, a wiem, że pan… Chciałem więc prosić…

— Powtarza się pan — przerwał filozof. — Już trzeci raz zaczyna pan zdanie od słowa „niestety”… Po cóż te wstępy? No więc, o jaki wyraz chodzi?

— Czy może mi pan powiedzieć, co oznacza słowo „Waszyngton”?

Reakcja starego człowieka była tak nieoczekiwana, że wprawiła Kruka w osłupienie. Siedzący dotychczas na materacu filozof zerwał się z miejsca i przyskoczył do gościa. Chwycił Bernarda gwałtownie za rękę ściskając ją aż do bólu.

— Waszyngton? Skąd pan zna to słowo? — zawołał gorączkowo.

Bernard poczuł, jak ogarnia go podniecenie, równocześnie jednak stropił się. Dopiero teraz uświadomił sobie jasno, że nie ma prawa powiedzieć, gdzie się natknął na ów wyraz. Wszak prezydentowi specjalnie zależało na tym, aby nawet on, Kruk, nie znał treści pieczęci.

— Skąd pan zna to słowo? — gospodarz, widząc wahanie gościa, rzucił z naciskiem pytanie jeszcze raz.

— Niestety, nie mogę w tej chwili wyjaśnić panu tego.

— Znów zaczął pan zdanie od „niestety”. Uwziął się pan na mnie! — zawołał zniecierpliwiony filozof. — Ale ja tak łatwo pana stąd nie wypuszczę. Nie wymagam, żeby mi Pan wszystko wyjaśniał, ale umówmy się tak: ja będę panu zadawał pytania, a pan będzie mi odpowiadał tak lub nie, z tym iż proszę o niewprowadzanie mnie w błąd. Może pan, oczywiście, również odmówić odpowiedzi. Zgoda?

— Dobrze. Słucham pana.

— Czy słowo to usłyszał pan od kogoś? — padło pierwsze pytanie.

— Nie.

— Więc był to napis?

— Tak.

— Czy był to napis na przedmiocie, czy na papierze?

— Na papierze.

— Ciekawe — rzekł w zamyśleniu filozof. — Czy treść tego papieru ma dla Celestii dużą wagę? Bernard zawahał się. Obawa, aby nie powiedzieć za wiele, zamykała mu usta. Widząc, iż

Kruk nie kwapi się z odpowiedzią, Horsedealer zmienił pytanie:

— Czy treść papieru wiązała się z życiem Celestii? Czy też była… jak to określić? Czy była zupełnie oderwana od życia, zupełnie niezrozumiała dla nas, obca? Trudno to ująć, lecz chodzi mi o to, czy czasem nie odnosiła się do innego świata niż ten, który nas otacza? Hm… — uśmiechnął się Horsedealer widząc zdziwienie malujące się na twarzy Kruka. — Może moje pytanie wydaje się panu dziwaczne, że tak powiem: zbyt filozoficzne, ale muszę panu powiedzieć, że to wcale nie spekulacja filozoficzna, lecz rzeczywistość oparta na rzetelnych faktach.

— Nie rozumiem…

— Nic nie szkodzi — zaśmiał się filozof. — Na razie chcę, aby mi pan odpowiedział na moje pytanie, a może dużo się wyjaśni. Czasem rzeczywistość wydaje się nam niezrozumiała i dziwaczna, bo patrzymy na nią tylko pod jednym, niezbyt dogodnym kątem i to jeszcze przez zniekształcającą szybę. Lecz gdy będziemy mogli spojrzeć z wielu stron i bez zbytnich zniekształceń, to nie będzie ona taka znów dziwna i niezrozumiała. No, więc jak, młodzieńcze? Był to papier z tego, czy nie z tego świata? Dotyczył, czy nie dotyczył Celestii?

— Dotyczył Celestii.

— Czy w sensie dokumentalnym, czy aktualnym? — padło nowe pytanie.

— Aktualnym.

— To ciekawe… Chociaż… Horsedealer zamyślił się na chwilę.

— Pańskie wahania przy moim pytaniu dotyczącym wagi papieru zdają się wskazywać, iż znaczenie jego jest duże — powiedział wolno, dobierając słowa. — Może tu chodzi o miotacz?

Kruk zaczerwienił się z lekka i zmieszany odparł:

— Tego nie powiedziałem.

— Mniejsza o to — odparł filozof i znów się uśmiechnął. — Zadam panu teraz inne, ważne pytanie. Czy pamięta pan słowa towarzyszące temu wyrazowi? Choćby tylko parę słów.

— Za wyrazem „Waszyngton” znajdowała się data: „23.03.1982 r.” Oczy Horsedealera zabłysły.

— Data? Więc jednak… — powiedział uśmiechając się do siebie. — A czy przed tą nazwą i datą były jakieś słowa?

— Tak. Powyżej znajdował się napis: Biuro Studiów Wojny Kosmicznej.

Kruk celowo pominął zwrot dotyczący budowy, jak i znakowanie, aby nie wyjaśnić za wiele.

— Również i to dziwne zestawienie wyrazów jest dla mnie niezrozumiałe — dorzucił. -Studiów czego?

— To już wszystko? — zapytał filozof.

— Tak.

— To już bardzo wiele. Wiesz pan, w jaki sposób przed czterdziestu laty grupa Sialu objęła władzę w Celestii?

— Słyszałem coś o tym. Podobno było wówczas nawet kilkunastu zabitych.

— Nie kilkunastu, a trzydziestu siedmiu, nie licząc blisko stu rannych. Handerson zdobywał rezydencję ówczesnego „prawowitego” prezydenta Mellona siłą. Nie była to jednak największa rozgrywka o władzę naszych „szanownych sprawiedliwców”. Są dane, iż przed niespełna stu laty doszło do krwawych awantur, w których zginęło ponad tysiąc pięćset osób. Zatruwano gazem całe poziomy, odcinano dostęp tlenu, zbudowano nawet kilka dużych miotaczy fal wielkiej częstotliwości…

— To potworne! — wzdrygnął się Bernard.

— Tak. Niestety, to potworne, lecz prawdziwe. Ale wracając do pańskiego pytania: otóż słowo „wojna”, wtedy, gdy je pisano na tym papierze, o którym pan wspomniał, oznaczało coś w rodzaju takiej walki, tylko w spotęgowanej formie. Czy wierzy pan w to, co mówi Biblia o pochodzeniu Celestii?

— Co to ma do rzeczy? — zdziwił się Bernard.

— Bardzo wiele. Czy pana nigdy nie zastanawiało to, że między tym, co mówi Biblia, a tym, co nas otacza, poziomem naszej nauki i techniki, naszą rzeczywistością, istnieje tak wielki kontrast, że wydaje się, iż ta pierwsza jest jakimś zagmatwanym nieporozumieniem?

Bernard milczał.

— Czy wie pan, że obecna Biblia, którą wykładają w kaplicach, różni się znacznie od poprzedniej, wycofanej 38 lat temu, za prezydentury Handersona?

— Słyszałem o tym, ale…

— Co „ale”?

— Nie zastanawiałem się nad tym — wyznał szczerze Bernard.

— Otóż to — oburzył się Horsedealer. — To jest odpowiedź godna lojalnego mieszkańca Celestii. „Nie zastanawiałem się nad tym!” My tak stale, od dziesiątków czy setek lat przechodzimy do porządku dziennego nad naszą rzeczywistością. W powodzi spraw mniej lub więcej dla nas ważnych nie stać nas na krytyczne spojrzenie wstecz, wygodnie nam w to wierzyć, co podaje Biblia. Przyzwyczailiśmy się do tego.

— Ależ badania Smitha i Rosenthala potwierdzają to, co mówi Biblia.

— Potwierdzają — zaśmiał się ironicznie Horsedealer. — Potwierdzają! Tak jak kasjer w banku prezydenckim potwierdza, że przyjął dwustudoliodowy czek od pana X. One potwierdzają tylko przyjęcie czeku, ale w jaki sposób pan X doszedł do posiadania 200 doliodów, o tym potwierdzenie nie mówi.

— Nie rozumiem.

— Abyś lepiej, młodzieńcze zrozumiał, zadam ci jeszcze jedno pytanie. Na co umarł Rosenthal?

— Nie wiem — wyszeptał Kruk ze zdziwieniem.

— Umarł na serce w kwiecie wieku. Trzydzieści osiem lat to jeszcze nie starość, jeśli chodzi o ludzi żyjących między 10 a 15 poziomem. Po ogłoszeniu jego słynnej pracy o powstaniu Celestii, która tak wspaniale potwierdzała tezy Smitha” i… obecnej Biblii, otrzymał stanowisko rządowego historyka. Niezła posada! Osiem tysięcy doliodów rocznie, komfortowe mieszkanie itp. Niestety, Rosenthalowi zachciało się dalej grzebać w historii Celestii. Miał nawet ogłosić nową, ponoć rewelacyjną pracę i niestety… umarł na serce. Umarł na serce, chociaż nigdy nie chorował na nie. A ta rewelacyjna praca gdzieś się przy tym zapodziała.

— Jak mam to rozumieć? Skąd pan wie, że Rosenthal nigdy nie chorował na serce?

— Znałem go dość blisko. Byłem przez wiele lat jego uczniem, później również utrzymywaliśmy stosunki. Wiem coś niecoś o tej jego ostatniej pracy. Niestety, tym razem ja mówię „niestety”, przez ostatnie dwa lata swego życia był tak zapracowany, że nigdy nie mogłem się do niego dostać.

Te ostatnie słowa filozof powiedział takim tonem, że Bernard uczuł gwałtowny skurcz w okolicach serca.

— To straszne… — wyszeptał.

— Ja umiałem skorzystać z doświadczenia Rosenthala i nie mam zamiaru pisywać dzieł. Ale to, iż nie zawsze potrafię dobrze trzymać język za zębami, wystarczyło, ażeby odebrać mi za demoralizowanie młodzieży posadę. Żyję tak już dwadzieścia lat, zawieszony między 3 a 98 poziomem. Może to i lepiej. Im więcej posiada się dóbr tego świata, tym więcej te dobra nas posiadają.

— Dlaczego mi pan to wszystko mówi? Nie wiem sam, co o tym myśleć. To jest okropne. Ja już sam nie wiem…

— Tak, może dziwne panu się wydaje, że mówię to człowiekowi, o którym wiem, że ma zostać zięciem Summersona. Ale ja znam wszystkich ludzi w Celestii i dzielę ich na pewne kategorie. Otóż zaliczam pana do ludzi o twardym, zdrowym karku, lecz nieco uproszczonym światopoglądzie. Wiem, że nie będziesz śpiewał tam, gdzie nie potrzeba, o tym coś usłyszał od starego Horsedealera. Lecz, abyś wstępując w tamten świat miał oczy nieco szerzej otwarte i nie dał zbyt łatwo sobą kręcić, jak się tamtym będzie podobało, musiałem cię nieco, że tak powiem, oświecić. Zresztą, pytałeś, co znaczy słowo „Waszyngton”, więc sam mnie sprowokowałeś.

— Jednak ja jeszcze nie bardzo rozumiem, w jaki sposób to, co pan mówił, łączy się z mym pytaniem — rzekł z westchnieniem Kruk wracając z wolna do równowagi.

— Zacznijmy więc jeszcze z innej beczki. Nazywam się Horsedealer. Może będzie pan łaskaw powiedzieć mi, co to słowo oznacza?

Kruk wzruszył ramionami.

— Nazwisko. Druga jego część wskazuje, że przodkowie pana profesora musieli być jakimiś kupcami czy handlarzami.

— No, to i bez nazwiska można powiedzieć, gdyż mój dziadek miał mały sklepik na 17 poziomie. Ale właśnie o to chodzi, że może powie mi pan na podstawie mego nazwiska, czym handlowali moi przodkowie?

— Horse…? Nie wiem.

— Pokażę panu moją największą, że tak powiem, pamiątkę rodzinną — powiedział filozof tajemniczo. — Choć nie ma ona nic wspólnego z moją rodziną, lecz rzuca światło na pochodzenie nazwiska.

Odsunął wieko jednej ze skrzyń i wyciągnął niedużą szkatułkę.

— To mój skarbiec — rzekł z uśmiechem stawiając ją na skrzyni. Wyciągnął z kieszeni mały kluczyk i po chwili wieko odskoczyło. Skrzyneczka wypełniona była niezliczoną ilością różnego rodzaju rupieci metalowych, plastykowych i strzępków tkanin.

Horsedealer pogrzebał chwilę w pudełku i wyjął zardzewiały kawałek blachy.

— Jak pan myśli, co to może być?

— To wygląda na kawałek blachy z puszki do konserw.

— Słusznie. Ile to może liczyć lat, jeśli pan zważy, że znajdowało się w miejscu pozbawionym dostępu powietrza, w temperaturze bliskiej 100 stopniom poniżej zera?

— Trudno ustalić.

— A teraz niech pan zobaczy z drugiej strony — filozof wskazał palcem. — O, ten napis, choć mocno zatarty, lecz większe litery można odczytać.

— Horse meat — końskie mięso — przesylabizował Bernard.

— A więc… koń to było zwierzę, podkreślam — było. Ale kiedy?

— Ciekawe…

— Musiało ono wyginąć bardzo dawno. Tak dawno, że nawet pamięć w Celestii nie przetrwała o tym, że kiedyś istniało.

— Jakie to dziwne… Więc… Właściwie wynikałoby z tego, że my bardzo mało wiemy o naszej przeszłości.

— To dla mnie nie ulega najmniejszej wątpliwości.

— Czy jednak nasze wnioski nie są zbyt pochopne? Przecież słowo Horsemeat może oznaczać nazwisko producenta — wtrącił Kruk.

— Po pierwsze: są to dwa wyrazy. Po drugie: przez lupę można odczytać jeszcze inne napisy. W puszce tej był pokarm dla psów. Wynika z tego, że konie należały do zwierząt pośledniejszego gatunku niż świnie czy kozy. Po trzecie: opieranie swych twierdzeń na jednym fakcie byłoby ryzykowne. To co panu pokazałem, jest tylko jednym z przykładów, których można by setki przytoczyć. Choćby taka sprawa, na pozór zupełnie naturalna, jak rachuba czasu. Powiedz mi pan, dlaczego rok ma 365 dni, a nie 100 lub 1000, co czwarty zaś jest przestępny?

— Nie wiem.

— To może będziesz pan wiedział, dlaczego doba ma 24 godziny?

— Nooo, bo to jest nasz cykl życia! Podział na sen, pracę, odpoczynek…

— Słusznie, słusznie — przerwał filozof. — Ale dlaczego nasz cykl wynosi aż 24 godziny? A nie na przykład 10?

— Nie wiem.

— Ja też nie wiem, ale chciałbym wiedzieć, gdyż każde zjawisko musi mieć jakąś przyczynę. Nasz cykl 24-godzinny, jeśli nie dziś w Celestii, to kiedyś, prawdopodobnie na Towarzyszu Słońca, musiał mieć konkretne uzasadnienie.

— No, ale tego zmienić nie można, więc widocznie tak już zostaliśmy stworzeni.

— Taka odpowiedź to usiłowanie wymigania się od naukowej analizy. Ale jeśli nawet przyjmiemy, iż długość cyklu dziennego wynika z przyczyn fizjologicznych, to skąd się wziął podział na miesiące i lata? Minutę wyznacza ruch naszej ziemi wokół osi. Wiemy, że Celestia wykonuje jeden obrót w odniesieniu do otaczających ciał niebieskich w ciągu 60 sekund. To jest minuta. Wszystkie inne jednostki czasu są całkowitymi wielokrotnościami lub ułamkami czasu obrotu naszego świata. To jest jasne i zrozumiałe. Nigdzie jednak, ani w otoczeniu, ani w Biblii, nie możemy znaleźć uzasadnienia takich jednostek jak lata i miesiące. To też tylko jeden z przykładów. Tak, tak, młodzieńcze! Gdyby nie to, że podobnie jak inni mieszkańcy Celestii traktujesz wszystko, co nas otacza, jako wieczne i niezmienne, ty sam mógłbyś tu niejedno dorzucić.

— Nie rozumiem, dlaczego ja?…

— Jesteś konstruktorem. Więc powiedz, z czego zbudowana jest Celestia?

— Głównym materiałem jest tu plastyk-almeralit oraz sigumit, które są połączeniem szeregu metali, głównie glinu i żelaza, oraz niemetali: krzemu, węgla…

— Świetnie! Jest to więc materiał sztucznie wytworzony. Zdaje się, że pan w pełni podziela moje zdanie, iż wszystko, co nas otacza — poza roślinami, zwierzętami i człowiekiem — jest wytworem ręki ludzkiej.

— Tak, ale…

— Rozumiem, co chce pan powiedzieć. Biblia tłumaczy to wszystko zupełnie zrozumiale. Czy jednak tak jest na pewno? Zastanówmy się, co mówi Biblia, przynajmniej ta, do której obecnie mamy dostęp, o naszej przeszłości. Po pierwsze: że ludzie zostali stworzeni przez Pana Kosmosu, który przeznaczył im przed kilku tysiącami lat Towarzysza Słońca, zwanego wówczas Ziemią, jako krainę wiecznej szczęśliwości, dla radosnego bytowania zgodnie z jego prawami i przykazaniami. Po drugie: aby ludzie mogli użytkować mądrze dla siebie i na chwałę bożą wszystkie dobra, Pan Kosmosu użyczył im swej wiedzy. Inaczej mówiąc, cała nasza wiedza pochodzi od Pana Kosmosu i dalsze samodzielne pogłębianie wiedzy jest niemożliwe. Tylko pewnym ludziom, bardzo rzadko, udziela Pan Kosmosu cząstki swej wiedzy. Gdyby zaś ktoś usiłował mu ją wydrzeć, sprowadzi na siebie i innych nieszczęście. Po trzecie: źli ludzie nie przestrzegali jego przykazań i ściągnęli na siebie jego gniew. Pan Kosmosu, aby ich ukarać za to, że chcieli złamać porządek ustanowiony przez niego, wypuścił z podziemi Towarzysza Słońca złe, diabelskie moce, które wszystko na tej planecie przewróciły do góry nogami, zamieniając ją w Piekło. Ludzie stracili nieśmiertelność duszy i skóra ich stała się czarna. Jednakże Pan Kosmosu, nie chcąc zguby rodzaju ludzkiego, jeszcze przed zesłaniem kary na niesprawiedliwych, dał cudowny znak sprawiedliwym, aby zbudowali Celestię. I sprawiedliwi budowali Celestię 15 lat, wspomagani przez dobre duchy Kosmosu, aż przyszedł dzień wyznaczony przez Boga. Wysłannik boski — Torch — wyprowadził 60 sprawiedliwych z Piekła. Odwróciwszy uwagę diabłów od Celestii umożliwił ucieczkę sprawiedliwym, których potomkom przeznaczone jest znaleźć na towarzyszu Gwiazdy Dobrej Nadziei — Juvencie — nową krainę wiecznej szczęśliwości. Po piąte: że Torch, choć został zamordowany przez niesprawiedliwych, narodzi się po raz wtóry w Celestii z chwilą, gdy osiągnie ona cel swej podróży. Wówczas też ludzie odzyskają możność bezpośredniego obcowania z Panem Kosmosu i jego wysłannikami, którą utracili, co było karą za grzechy niesprawiedliwych. Po szóste wreszcie Biblia stwierdza, że Celestia wyruszyła do Gwiazdy Dobrej Nadziei 2406 lat temu i od tej chwili obliczamy lata. Tak w uproszczeniu przedstawia się nasza przeszłość według Biblii. Ładna przeszłość, prawda? A jak obiecująca! Aż dziw bierze, że może się znaleźć ktoś, kto by usiłował powątpiewać o wiarygodności tego, co mówi Biblia. Prawda?

Nie czekając odpowiedzi filozof ciągnął dalej, wpadając coraz bardziej w podniecenie.

— Ja ci jednak, chłopcze, odpowiem starym powiedzeniem, które kryje głęboki sens: „Kto chce, niech wierzy”. Inaczej mówiąc, nasza wiara w to, co mówi Biblia, polega nie na przekonaniu, lecz chceniu. Powiem więcej: argumenty, które przytacza się dla potwierdzenia tego, o czym mówi Biblia, są dlatego argumentami, że wierzymy w nie, że chcemy, aby one były argumentami. Otóż powtarzam: kto chce, niech wierzy. Natomiast ja nie chcę wierzyć, lecz wiedzieć. Chcę wiedzieć na pewno, chcę przekonywających dowodów, nie takich, jakie przytaczał Smith albo Rosenthal w pierwszym okresie swych badań.

— Czemuż mi pan to wszystko mówi? Przecież sam pan wspominał, że za takie gadanie można drogo zapłacić?

Horsedealer spojrzał przenikliwie na Kruka.

— Z tobą rozmawiam wyjątkowo szczerze. Ale przecież, choć może ty sobie z tego sprawy nie zdajesz, znam cię od dawna, tak jak znałem twego ojca, i wierzę, że zachowasz dla siebie to, co ci powiem. A więc słuchaj — tu uchwycił Bernarda gwałtownie za ramię. — Wydaje ci się, że to ja głoszę herezje, choć jeszcze żadnych szczegółów mych wątpliwości nie podałem. Otóż dowiedz się, że to nie ja, lecz właśnie ty sam największą herezję tu, w tym pokoju, dziś wygłosiłeś.

Na twarzy Kruka odbiło się zdziwienie.

— Nie rozumiem.

— Obalając podstawową tezę biblijną, że Celestia istnieje 2406 lat.

— Kiedy? Ja? Nic nie rozumiem!

— Przed chwilą w rozmowie ze mną podałeś datę „23.03.1982 r.” Obok tej daty, jak twierdzisz, znajdował się cały szereg innych wyrazów. Otóż tu tkwi twoja herezja. Opowiem ci pewną dziwną historię, lecz proszę o niepowtarzanie nikomu tego, o czym usłyszysz. Otóż przed 30 laty, w czasie ostatniego wielkiego remontu Celestii, postanowiono uszczelnić tak zwane „ślepe magazyny”. Były to pomieszczenia na 57 i 59 poziomie, uszkodzone wskutek eksplozji i połączone z przestrzenią kosmiczną, a odcięte od świata. Kiedy nastąpiła ta eksplozja, nikt nie pamiętał. Opowiadano zawsze, gdy byłem jeszcze mały, że tam straszy, i to utkwiło mi w pamięci. Otóż, w związku z pewnymi trudnościami żywnościowymi, wietrząc dobrą koniunkturę, Mellon odkupił od rządu ślepe magazyny, uszczelnił je i zaprowadził tam nowe pole uprawne. Te stare pomieszczenia stanowiły jedno z poważnych źródeł materiałów w badaniach Rosenthala, a następnie moich, nad przeszłością Celestii.

Zamyślił się. Dopiero po dłuższej chwili ciągnął dalej:

— W tych ślepych magazynach znaleziono szereg przedmiotów i resztek różnych urządzeń. Wszystkich interesowała wówczas, że tak powiem, makabryczna strona zagadnienia. Odnaleziono tam jakieś szczątki ciał ludzkich i psich, prawdopodobnie ofiar katastrofy. Green nie omieszkał z tego skorzystać, trąbiąc o tym przez głośniki i telewizory. Potem nagle wszystko ucichło, niby tak normalnie, jak to zwykle po dużym huku, ale w rzeczywistości wkroczył w to osobiście szanowny poprzednik Summersona — Handerson, a wiązało się to właśnie z wynikami badań Rosenthala. Niemal wszystkie przedmioty, znalezione w pomieszczeniach, zostały ponoć „zabezpieczone” w archiwum prezydenckim „dla dobra ludzkości”.

— Ale pan, profesorze, widział te przedmioty? — wtrącił Kruk.

— Niektóre widziałem, inne znam z opowiadań Rosenthala.

— A ten kawałek blachy też stamtąd?

— Opowiem ci w kilku słowach ciekawsze szczegóły odkryć w ślepych magazynach — odrzekł Horsedealer nie odpowiadając na pytanie Kruka. — Otóż najważniejszym dokumentem był kawałek papieru znaleziony wśród strzępów ubrania ludzkiego. Były to właściwie podarte kawałki dziennika.

Bernard spojrzał ze zdziwieniem na filozofa.

— Czego kawałki?

— Dziennika. Ach prawda! Skąd ty, chłopcze, możesz wiedzieć o tym, że kiedyś, bardzo dawno temu, wiadomości dnia, które dziś nadaje studio telewizyjne, były drukowane na papierze, tak jak dziś drukuje Green powieści rysunkowe. I każdy mógł sobie kupić taki utrwalony na papierze dziennik.

— Ale po co? Czy nie wystarczyła telewizja? A może jej nie było?

— Łapię cię, chłopcze, na podważaniu prawdy głoszonej przez Biblię. Zasady budowy wszystkich ważniejszych urządzeń dał nam Pan Kosmosu na początku świata, a my je jedynie udoskonalamy, zgodnie z jego wolą. A przecież Pan Kosmosu przestał z nami bezpośrednio obcować od chwili opuszczenia Towarzysza Słońca przez Celestię. Czy nie tak uczy Biblia? — Horsedealer usiłował przybrać poważną minę, lecz z oczu jego biła wesołość.

— Już teraz sam nic wiem, co mówić… — zmieszał się konstruktor.

— Dobrze mówisz, chłopcze, dobrze mówisz. Znaczy to, że zaczynasz myśleć. Ale wracając do tematu: tu jednak się mylisz. Są dane wskazujące na to, że telewizja została zainstalowana jeszcze w okresie budowy Celestii.

— Ale po cóż te drukowane dzienniki, komu były potrzebne? — dziwił się Bernard.

— To, do czego przyzwyczailiśmy się, wydaje się nam oczywiste i naturalne. Dziś drukowany dziennik byłby uważany za coś zbytecznego, a kiedyś nasi przodkowie nie mogli się bez niego obyć. Dla mnie również jest to niezrozumiałe, bo się przyzwyczaiłem do obecnego życia. Ale pomyśl, gdybyśmy dotąd drukowali dzienniki, czyż nie dłużej trwałaby pamięć przeszłości. Dziś wszelkie notatki do dzienników telewizyjnych idą co pewien czas na przeróbkę zgodnie z zasadniczym prawem naszego życia: „nic w Celestii nie może się marnować”.

Horsedealer zrobił pauzę i jakby dla nadania wagi swym słowom uderzył kilkakrotnie dłonią w skrzynię.

— Zapytałeś mnie przed chwilą: — rozpoczął wolno, wpatrując się w twarz Kruka — komu potrzebne były gazety. Otóż podczas rozmowy z Rosenthalem, w dwa tygodnie po „zabezpieczeniu” przez Handersona znalezionych materiałów, zapytałem go o to samo. I wiesz, co Rosenthal mi odpowiedział? Odpowiedział mi odwróceniem mego pytania. Zapamiętaj to sobie dobrze i rozważ, konstruktorze Kruk i przyszły zięciu Summcrsona, a istota wielu zjawisk w Celestii stanic się dla ciebie jasna. Otóż powiedział on, że chciałby wiedzieć nic to, komu były potrzebne gazety, tylko komu i dlaczego było potrzebne, aby ich nie było!

Zapanowała cisza.

— Niech cię to nie dziwi — odezwał się po chwili Horsedealer. — Podobnych faktów można znaleźć więcej. Na przykład istnieją dane, że kiedyś w całej Celestii obok telefonów zainstalowane były miniaturowe nadawczo-odbiorcze aparaty telewizyjne.

— Wideofony?

— Tak. Wideofony. Takie same”, jakie Summerson i Green mają w swych mieszkaniach na użytek wewnętrzny. Co się stało z tymi urządzeniami? Dlaczego zostały zdemontowane 97 lat temu, w czasie generalnego remontu naszego świata? Ten generalny remont wiązał się ze zniszczeniami powstałymi w wyniku zażartych walk o władzę. Mówiłem ci zresztą już o tym. Otóż w czasie tego remontu ówczesny zwycięski prezydent nakazał wymianę aparatów wideofonicznych w całej Celestii. Okazało się jednak wkrótce, że te nowe aparaty są tak skonstruowane, iż mogą być włączane bez wiedzy właściciela mieszkania. Inaczej mówiąc, miał to być jeszcze jeden środek kontroli życia mieszkańców naszego świata. Użytkownicy wideofonów wystąpili z ostrym protestem, a że byli to głównie „sprawicdliwcy”, ich urzędnicy i naukowcy oraz kupcy — prezydent musiał skapitulować. Nic ufano jednak wymianie aparatów i postanowiono całkowicie zlikwidować centralę widco-foniczną, ograniczając się do łączności telefonicznej.

— Mimo to podsłuch istnieje.

— No, cóż… „Sprawiedliwcy” potrafią się sami odpowiednio przed nim zabezpieczyć, a kontrola całego społeczeństwa leży w ich interesie. Wideofony zaś były dostępne tylko „wyższym sferom”. Tu kontrola godziła w ich interesy.

— Skąd pan to wszystko wie?

— Rosenthal zbierał materiały dotyczące owego generalnego remontu. Sam też interesowałem się tą sprawą…

Daleki krzyk, pełen bólu i rozpaczy, przerwał rozmowę.

— Co to? — zaniepokoił się Bernard.

— Mamy tu kilkoro chorych…

— Obłąkani? Filozof skinął głową.

— Ale wróćmy do tematu. Chciałbyś z pewnością wiedzieć, co było na tym skrawku papieru znalezionym w „ślepych magazynach”? Z tego, co dało się tam odczytać, wynikało, że była to część pierwszej strony gazety noszącej tytuł „Nowiny…” Obok tytułu, którego dalszy ciąg był urwany i nie udało się go odnaleźć, znajdowała się data: „Celestia, 17 sierpnia 2007 r.” Poniżej było streszczenie przemówienia jakiegoś człowieka nazwiskiem Sanders, przywódcy partii, którą sprawozdawca nazywał Partią Powrotu. Otóż z dość skąpego fragmentu, pozlepianego z kilku urywków, można było dorozumieć się, że nie chodzi tu o jakąś grupę „sprawiedliwców” usiłującą dorwać się do kluczowych pozycji w Celestii dla „panowania zgodnie z prawem i wskazaniami Biblii”, lecz że tamto ugrupowanie stawiało sobie za główny cel powrót na Ziemię. Słowo „Ziemia” musiało się z pewnością odnosić do Towarzysza Słońca, gdyż w odniesieniu do Celestii, tak jak je dziś stosujemy, nie miałoby sensu. Po drugie: przemawiający powoływał się na to, że jego partia ma większość i potrafi zmusić rząd do odwrócenia biegu, jak się wyraził, „almeralitowej puszki, która nie wiadomo po co i dokąd dąży”. Wreszcie po trzecie i najważniejsze: człowiek ten, żyjący cztery wieki temu, twierdził w swym przemówieniu, że ma nadzieję ujrzeć jeszcze na własne oczy, jak się wyraził, „ziemię Waszyngtona, Lincolna, ujrzeć morza, góry, rzeki i strumienie, kąpać się w jasnych, życiodajnych promieniach Słońca”. Otóż z tego ostatniego zdania wynika jasno, że chodzi tu o powrót na Towarzysza Słońca. Nadto występuje tam pięć słów dla nas niezrozumiałych: Waszyngton, Lincoln, morza, rzeki, góry. Otóż Rosenthalowi udało się ustalić w przybliżeniu znaczenie jednego z nich.

Filozof pochwycił Bernarda za rękę.

— Był to właśnie wyraz, o który pytałeś: „Waszyngton”. Może się trochę zdziwisz, ale słowo to, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie oznacza nazwiska, a przynajmniej nie tylko nazwisko. Jest to nazwa, jak by to określić, nazwa… — Horsedealer zastanawiał się przez chwilę — nazwa skupiska ludzkiego. Tak jakby u nas jakiegoś osobnego poziomu o dużej liczbie mieszkańców. Niestety, brak w naszym słowniku wyrazu dla określenia czegoś zbliżonego do samej Celestii, a nie będącego nią. Nie jest zresztą wykluczone, że słowo to jest jeszcze jedną nazwą Towarzysza Słońca.

— A skąd pan wie, profesorze, że Waszyngton to skupisko ludzkie? — zawołał Bernard. Nie mógł ukryć podniecenia, w jakie wprawiło go opowiadanie filozofa.

— Wśród części jakichś maszyn pogruchotanych siłą eksplozji znalazł Rosenthal trzy tabliczki przymocowane do połamanych ścianek — ciągnął Horsedealer. — Otóż na jednej z nich, obok nazwiska producenta, było umieszczone to słowo, a następnie oznaczenie jakby poziomów czy korytarzy. Na drugiej, podobnej tabliczce również widniało nazwisko producenta i jego adres w Celestii. W ten sposób można przypuszczać, że słowo „Waszyngton” oznaczało coś w rodzaju Celestii; a kojarząc z dziwnym wyznaniem owego Sandersa, iż „chcę zobaczyć ziemię Waszyngtona”, wydaje się to zupełnie jasne. Wreszcie ty sam przed chwilą przyniosłeś jakby trzecie potwierdzenie tezy, umieszczając słowo „Waszyngton” przed datą, a więc podobnie jak w tytule znalezionego dziennika. Wynika stąd, że papier, o którym mówisz, będący dokumentem z 1982 roku, czyli najstarszym dokumentem w Celestii z tych, które znam, pochodzi nie z Celestii, lecz z Towarzysza Słońca. A więc znaczy to, że nie 2406, lecz nieco ponad 400 lat temu… — …opuściliśmy tę planetę — dokończył szeptem Bernard.

— Otóż i pierwsze twoje heretyckie twierdzenie, podważające prawdy zawarte w Biblii. Ale jest i drugie…

Kruk spojrzał zdziwiony na filozofa.

— Jakie?

— Powiedziałeś, że dokument z 1982 roku pochodził z Biura Studiów Wojny Kosmicznej.

— Ależ takiego biura nie ma u nas. Mówiłem tylko, że tam był taki napis.

— Niech i tak będzie. Słusznie mówisz, chłopcze, takiej instytucji nie ma i zdaje się, że mogę cię zapewnić, iż nigdy nie było w Celestii. Ona była na Towarzyszu Słońca, na tamtej Ziemi.

Zamyślił się.

— Wojna w dawnym znaczeniu — ciągnął filozof po chwili milczenia — co dość wyraźnie stwierdza starsze wydanie Biblii, polegała na masowym, jawnym zabijaniu się. Otóż herezja twoja polega na tym, iż twierdzisz, że w Celestii 400 lat temu istniała instytucja służąca sprawom masowego zabijania. A o tym nic Biblia nie mówi.

— Więc to by potwierdzało, że opuściliśmy Towarzysza Słońca cztery wieki temu.

— Oczywiście! Jako konstruktor dobrze rozejrzyj się wokół, zrzuć ze swych oczu bielmo czterech wieków życia pokoleń ludzkich w Celestii, a na pewno będziesz mógł dużo dodać do tego, co powiedziałem.

— Czy jednak cała ta hipoteza nie opiera się na zbyt kruchych podstawach? — nie ustępował Bernard. — Przecież zarówno ów dokument znaleziony w ślepych magazynach mógł być celowo przez kogoś sfałszowany, jak i napis, którego treść panu podałem. Czy są jeszcze jakieś inne dowody?

— Dowodów jest dużo, a raczej było dużo, może nieco mniejszej wagi i mówiących pośrednio, ale mówiących to samo. Podałem ci tylko najważniejszy, gdyż on najwięcej wnosi do sprawy. Reszta tylko go potwierdza w mniej lub więcej konkretny sposób. Co do prawdziwości tego skrawka dziennika, to nie ulega wątpliwości, iż pochodzi z 2007 roku, a przypuszczenie, że wówczas został sfałszowany, wydaje się zupełnie sztuczne i logicznie nie uzasadnione.

— Na czym jednak opiera pan twierdzenie, że ten skrawek papieru pochodzi z okresu eksplozji i wreszcie, że eksplozja nastąpiła w 2007 roku? Przecież papier mógł być podrzucony stosunkowo niedawno.

— Wykluczone! Widzę, że zmuszasz mnie do poruszenia bardzo nieprzyjemnych i ponurych spraw. No dobrze, niech tak będzie — rzekł z westchnieniem. — Otóż badania przeprowadzone w ślepych magazynach wskazywały, że w miejscu, gdzie nastąpiła eksplozja, nie było magazynów, lecz jakaś sterownia czy dyspozytornia, a być może nawet centrala sterowania silnikami. Trudno było ustalić, jakiemu celowi służyła ta centrala, gdyż urządzenie zostało kompletnie zdemolowane wybuchami, a było ono dość precyzyjne. Przewody biegnące w krawędziach ścian odcięto w czasie licznych przebudowań Celestii, tak że nie potrafiliśmy ustalić, do jakich urządzeń biegły.

— A przez podobieństwo szczątków tablic rozdzielczych czy innych urządzeń?

— Otóż były to jakieś inne urządzenia, niepodobne do tych, które dziś znamy. Zresztą… -machnął ręką z rezygnacją — badania zostały przerwane, gdy tylko Rosenthal pokazał znaleziony dokument ówczesnemu prezydentowi. Ale nie to jeszcze jest najciekawsze! Otóż z licznych śladów krwi i drobnych szczątków ciał ludzkich i psich, zachowanych dzięki niskiej temperaturze i brakowi powietrza, wynika, że w chwili eksplozji znajdowało się tam przynajmniej kilkadziesiąt osób. Jeśli się więc zważy, że była to jakaś centrala obsługiwana normalnie przez dwie, trzy osoby, zdarzenie wygląda bardzo tajemniczo. Gazeta znajdowała się prawdopodobnie w kieszeni jakiegoś człowieka, który był rozerwany w czasie eksplozji, na co wskazywały liczne plamy krwi i strzęp materiału, w którym ją znaleziono. Najbardziej ponurą stroną historii jest to, że wiele danych zdaje się wskazywać, iż eksplozja nie była przypadkiem.

— Co pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Bernard.

— Był to wystrzelony z zewnątrz, z przestrzeni kosmicznej, pocisk, a ściślej dwa pociski.

— Jak to?

— Mówiły o tym dwie wyrwy — wyjaśnił filozof. — Jedna, mała i okrągła, wskazywała na wlot pocisku z zewnątrz. Pocisk ten przebił pancerz i warstwę uszczelniającą, przeszedł przez komorę z ozonem, przebił warstwę izolacyjną i grubą ścianę wewnętrzną, przebiegł ukosem przez magazyn na 59 poziomie i przebiwszy podłogę między 59 a 58 poziomem wpadł do centrali. Z kolei przebił on ścianę boczną centrali i eksplodował w przyległym magazynie, niszcząc sufity i ściany. Następny pocisk wystrzelony był niemal wprost na poziom 58 i eksplodował w ścianie wewnętrznej powodując trzymetrową wyrwę. Drugi pocisk dokończył dzieła zniszczenia. Wyglądało tak, jakby ktoś celował w centralę i przypuszczając, że nie trafił, wystrzelił drugi pocisk.

— A może to zrobiły te… diabły?

— Nie wiem. Nie bardzo jest to zgodne z tym, co mówił ów strzęp dziennika. Spróbujmy ustalić w przybliżeniu datę wyruszenia Celestii w drogę. Jeśli eksplozja nastąpiła po lub w 2007 roku, biorąc pod uwagę datę wydania dziennika, widziany zaś przez ciebie dokument pochodził z 1982 roku, to start Celestii musiał nastąpić między tymi datami. Ze słów Sandersa można wnioskować, że w chwili eksplozji Celestia była już co najmniej kilka lat w drodze. Z kolei przyjąwszy 400 lat lotu Celestii i pomnożywszy przez jej prędkość względem Słońca, otrzymamy liczbę zbliżoną do obecnej naszej odległości od Układu Słonecznego. Jeśli odrzucimy możliwość, iż Celestia straciła na prędkości, wynikałoby stąd, Że tylko przez bardzo krótki okres nabierała rozpędu. A więc po kilku latach odległość jej od Słońca była tak znaczna, że atak na nas wydaje się bardzo nieprawdopodobny. Zresztą, co najważniejsze, jeśliby taki atak nastąpił, dlaczego w Biblii nie ma o nim nawet wzmianki?

— Może jednak?… — próbował jeszcze oponować Kruk.

— Powiedziałem, że nie jest to wykluczone, lecz po pierwsze: dlaczego nie ma innych śladów ostrzeliwania, jeśli to byłaby walka? Po drugie: zakładając teoretycznie, że po tych dwóch strzałach przeciwnik nie był zdolny do walki, dlaczego, chcąc zniszczyć Celestię, nie kierował pocisków w centrum, gdzie znajduje się główny reaktor atomowy, lub w zbiorniki ciekłego wodoru? To, że znał dobrze wewnętrzną budowę naszego świata, nie ulega wątpliwości, gdyż celował w określone miejsce. Wobec ruchu obrotowego Celestii trudno wyobrazić sobie, aby zniszczenie centrali dwoma pociskami było przypadkiem.

— No, ale przecież diabły…

— Diabły, diabły!.. — zniecierpliwił się filozof. — Cóż my właściwie o nich wiemy? Nawet Biblia bardzo mglisto o nich mówi. Wiemy tyle, że miały one być uosobieniem zła, że zniszczyły szczęście i porządek na Towarzyszu Słońca. Zresztą, nasz szanowny prapradziadek Sanders nieco inaczej, zdaje się, zapatrywał się na te zagadnienia. Oczywiście, nie mam żadnych dowodów i nie twierdzę, że właśnie tak jest naprawdę, ale chwilami przychodzi mi do głowy myśl, czy czasem piekłem nie jest nasze obecne życie, rajem zaś to, cośmy zostawili za sobą na Towarzyszu Słońca?

— Eee… co pan mówi? — rzekł Bernard z niedowierzaniem. — Trudno to sobie w ogóle wyobrazić.

— Tak! Przyzwyczailiśmy się. Trudno nam uwierzyć, aby mógł ktoś dobrowolnie uciekać ze świata lepszego niż ten, w którym żyjemy. To prawda. Ale spójrz, chłopcze, na to, co nas otacza. Czyż można uwierzyć, że nasze społeczeństwo jest społeczeństwem wybrańców bożych? Pomijam niesprawiedliwość, panującą w naszym świecie, ale przecież, gdy przeanalizować naszą sytuację, trzeba być wyjątkowym optymistą, aby nie widzieć ponurych perspektyw.

— O czym pan mówi? — zaniepokoił się Bernard.

— Mamy przed sobą jeszcze przeszło 19 000 lat lotu, nim pierwszy mieszkaniec Celestii stanie na legendarnej Juvencie. Ponad 600 pokoleń. Czy ty, chłopcze, w ogóle możesz sobie to wyobrazić?

— Myśli pan o przyroście naturalnym? Horsedealer uśmiechnął się gorzko:

— Nie. Ja myślę o… ubytku naturalnym.

— Jak to?

— Spójrz na mnie, młody człowieku. Mam obecnie 57 lat. Jestem już stary, bardzo stary. Właściwie, biorąc za podstawę przeciętny wiek białego mieszkańca Celestii, powinienem Już od piętnastu lat być rozłożony na substancje proste, z uwagi zaś na moją obecną stopę życiową, niewiele różniącą się od sytuacji przeciętnego Murzyna, trzeba by z mego wieku skreślić ponad połowę. Trzymam się jednak, mimo że coraz bardziej gnębią mnie choróbska — trzymam się! Ale to nie jest zasługą psich warunków, jakie u nas panują, lecz, zdaje się, cech dziedzicznych. Mój dziadek umarł mając 68 lat, ojciec dożył 63, więc i ja liczę, że jeszcze ze trzy lata pociągnę.

— Pogadamy za 15 lat! — wtrącił konstruktor, ale zdawał sobie sprawę, iż wygląd starego filozofa nie wróży mu długiego życia.

— Możemy się założyć — z gorzkim uśmiechem rzucił Horsedealer. — Tak czy inaczej, ja na tym wygram. Ale wracając do rzeczy: czy te trzy liczby, 68, 63 i powiedzmy 60, nic ci nie mówią?

— Jeśli dobrze zrozumiałem, twierdzi pan, że żyjemy coraz krócej. Ale po pierwsze: trzecia liczba jest zupełnie hipotetyczna, a po drugie, sam pan powiedział, że rodzina pańska odznacza się długowiecznością, więc nie może stanowić przeciętnego przykładu. Zresztą, jest to tylko jeden przykład.

— Zgoda. Ale gdybyś mógł zgłębić nieco statystykę zakładów przetwórczych Morgana, to znalazłbyś nie tylko potwierdzenie mojej tezy, ale doszedłbyś do jeszcze bardziej ponurych wniosków. Pracując przez blisko pół roku u Morgana jako pomocnik buchaltera, miałem okazję zapoznać się z danymi dotyczącymi śmiertelności wśród białych, czarnych oraz zwierząt. A księgowość zakładów surowcowych Morgana, ściślej mówiąc księga przyjęć zwłok — to nie lada archiwum! Udało mi się przejrzeć księgi rachunkowe aż do 2272 roku. Pozornie nic one nie mówią, bo nie mamy danych dotyczących stanu ludzkości Celestii w tym okresie. Ale dla mnie, który znam częściowo te dane od Rosenthala, stanowią skarbnicę materiałów. Ponadto w księgach zapisany jest wiek zmarłego, a więc już to wystarcza, aby potwierdzić moją tezę.

— I jakie są pańskie wnioski?

— Po pierwsze: z roku na rok mieszkańcy naszego świata żyją coraz krócej, szczególnie zaś występuje to u Murzynów. Po drugie, co jest jeszcze bardziej niepokojące: nieustannie wzrasta śmiertelność wśród niemowląt. Choć dokładniejsza analiza z braku danych nie jest możliwa, jednak już na podstawie tego, co wiem, dochodzę do wniosku, że w najbliższych stu latach, jeśli nie znajdziemy środków zaradczych, musi nieuchronnie nadejść moment, gdy skończy się przyrost ludności, a rozpocznie ubytek. Po prostu Celestia zacznie się wyludniać i nie wiem, czy ktokolwiek dożyje tej, jakże odległej, chwili spełnienia boskiej zapowiedzi.

— Mówi pan straszne rzeczy…

— Tak. Perspektywy nie są różowe — filozof uśmiechnął się gorzko.

— I nie ma żadnego ratunku?

— Może i jest… — odrzekł wolno Horsedealer patrząc w zamyśleniu w podłogę. — Trzeba usunąć przyczynę„.

— To znaczy?

— Źródła tych niepokojących zjawisk należy szukać zarówno w pewnych procesach fizycznych i chemicznych, jak również w tym, co Summerson i jemu podobni zwą „odwiecznym porządkiem”. Chyba nie potrzebuję ci wyjaśniać, iż groźba zagłady nie polega na jakimś nieuchronnym fatum: po prostu w naszym ograniczonym świecie wyczerpują się pewne składniki, pewne substancje konieczne do życia i rozwoju. Może nawet nie wyczerpują się, ale rozpraszają tak, iż nie jesteśmy w stanie skupić ich w jednym miejscu i zużytkować. Zamiast zasilać nasze organizmy poprzez glebę i powietrze, poprzez rośliny i zwierzęta, które służą nam za pokarm — wsiąkają w ściany naszej „almeralitowej puszki”, giną wśród zakamarków naszego świata tak, że coraz trudniej je odnaleźć. Gdy porównujemy stare wizerunki ludzi z dzisiejszym wyglądem przeciętnego mieszkańca Celestii, czy nie rzuca się nam w oczy różnica? To nie tylko fantazja malarza: dawniej z pewnością ludzie byli zdrowsi i piękniejsi. Nie zżerały ich wrzody i reumatyzm, nie umierali na choroby tarczycy i innych gruczołów dokrewnych. Nie rosła tak zastraszająco liczba schorzeń psychicznych. Boję się, bardzo się boję, że nie minie wiek, a staniemy się społeczeństwem obłąkańców.

— Ale jaka na to rada? Jak zagwarantować dostateczną ilość pierwiastków, koniecznych do podtrzymania życia?

— To nie jest łatwa sprawa, ale nie wydaje mi się, aby była beznadziejna. Rozpraszanie się jest tylko jedną z przyczyn ubywania ważnych substancji. Proces ten można by znacznie opóźnić. Niewykluczone, że tymczasem udałoby się wynaleźć jakieś środki zaradcze. Może stosując substancje zastępcze, może usprawniając cyrkulację pierwiastków w przyrodzie.

— Więc dlaczego się tego nie czyni?

— Dlaczego? Gdyż tak „mądrze i wspaniale” zbudowany jest nasz świat, że nie hamuje się, lecz wręcz odwrotnie — przyśpiesza się proces zubożenia pokarmów. Przecież wiesz, że Morgan, David, Summerson i inni gromadzą pierwiastki, których jest coraz mniej. A czyż pomysł oparcia pieniądza na jodzie nie był iście szatański? Za miligramy jodu zawarte w metalowych krążkach, służących jako powszechny środek wymiany, możesz kupić wszystko, co ci do życia potrzeba. Czyż to nie paradoks, że aby zdobyć pokarm coraz uboższy w jod, płacimy jodem? Zamiast krążyć w przyrodzie, zapełnia skarbce „sprawiedliwców” zamknięty w błyszczących płytkach doliodów. Zbierają go oni skrzętnie „na czarną godzinę”. Ale może bliższa ona i inna, niż się spodziewają… -w głosie Horsedealera spod powłoki gorzkiej ironii wydobyły się na chwilę tony nienawiści i groźby.

— Nie mogę tego zrozumieć. Przecież to prowadzi do zagłady świata. Czy oni tego nie pojmują?

— Nie wątpię, że pojmują, a przynajmniej wielu z nich, ale ten brak substancji niezbędnych do życia i rozwoju stał się ważnym narzędziem ich władzy. Zapytasz ich: a troska o przyszłe pokolenia wędrowców? Powiedzą ci: „niech się one o to martwią, naszym dzieciom i wnukom wystarczy to, co głęboko ukryliśmy w skarbcach”. Na jak długo wystarczy? „W każdym razie na dłużej niż dla «szarych». Lepiej doprowadzić do końca ś wiata, niż utracić władzę”. Oto filozofia „sprawiedliwców”. Oni zdają sobie dobrze sprawę z tego, iż aby uratować świat, trzeba wielu fizyków, chemików i lekarzy, trzeba upowszechnić wszystkie odkrycia nauki i techniki, trzeba dopuścić do swobodnego rozwoju myśli, trzeba zerwać zasłonę biblijnych dogmatów, trzeba odsłonić przed ludźmi całą prawdę o sytuacji Celestii. A to oznaczałoby koniec ich władzy. I dlatego wybrali zagładę świata.

Urwał na chwile. Wzbierała w nim burza.

— Oto jak w rzeczywistości wyglądają frazesy Summersona i jemu podobnych o przeznaczeniu Celestii — wybuchnął z sarkazmem. — Oto „kraina wiecznej sprawiedliwości i szczęśliwości”! Czy istotnie to, co pozostawiliśmy poza sobą, było gorsze od tego, co widzimy przed sobą? Może prapradziadek Sanders miał rację wybierając rzekome piekło, a nie wegetację w „almeralitowej puszce”?

— Dziwne rzeczy pan mówi. Dziwne i straszne… — wyszeptał Kruk.

— Może tamto legendarne piekło jest lepsze od piekła Celestii? Oczywiście, są to bardzo mgliste hipotezy, ale nie powiem, abym dotychczas znalazł przekonywający dowód przeciw nim. Tak samo jak nie ma żadnych przesłanek, aby posądzać „wysłanników piekieł” o zniszczenie centrali.

— A więc jeśli nie oni, to kto i w jakim celu ostrzeliwał Celestię? Nie chce mi się wierzyć, aby mogli to zrobić ludzie. Może to zresztą jakiś straszliwy zbieg okoliczności…

— Nie sądzę — odpowiedział wolno Horsedealer patrząc w ziemię. — Pamiętam zbyt dobrze jeszcze jedną eksplozję: eksplozję, która z pewnością nie była zbiegiem okoliczności.

— Jaką eksplozję?

— Tak, konstruktorze Kruk. W 2373 roku, czyli 33 lat temu dokonano również potwornej zbrodni, wywołując celowo eksplozję wielkiego rezerwuaru w zakładach chemicznych Sialu.

Bernard spojrzał ze zdziwieniem na Horsedealera. Słyszał wprawdzie od matki, że to nie była zbyt czysta sprawa, lecz nie przypominał sobie szczegółów i wydawało mu się, że Horsedealer przesadza w oskarżeniach. Przeszło mu przez głowę, że może stary nauczyciel cierpi na jakąś manię i wszędzie doszukuje się zbrodniczych intryg. Może wszystko, co mu tu naopowiadał, to tylko urojenia.

Już chciał wyrazić swe wątpliwości, gdy gwałtowna zmiana w zachowaniu się filozofa nie pozwoliła mu podjąć dyskusji. Oczy Horsedealera zgasły, a twarz nabrała wyrazu tragicznego smutku i rezygnacji.

— Już trzydzieści trzy lata… — wyszeptał ledwo dosłyszalnie. — Trzydzieści trzy lata… Raptownie wstrząsnął głową, jakby chciał odpędzić złe myśli.

— No cóż — uśmiechnął się blado do Bernarda. — Miewa się czasem takie chwile słabości, gdy wspomnienie tego, co odeszło i nigdy nie wróci, zasłoni na moment człowiekowi świat. Ale to nic, może to i potrzebne, że zbyt dobrze pamiętamy ciemne chwile naszego życia.

— To wtedy zginęła pańska rodzina? — zapytał nieśmiało Kruk przypominając sobie, że ktoś mu p tym już kiedyś mówił.

Horsedealer skinął głową.

— Mieszkaliśmy wówczas na 32 poziomie. Nie był to zbyt luksusowy poziom, ale jeszcze dość zdrowy i tani. O dwa poziomy nad nami znajdowały się zakłady Sialu. W chwili eksplozji moja Betty z małą Shee były w domu, a John bawił się na skwerku niedaleko mieszkania. Wybuch wyłamał klapę starej wyrzutni pojazdów rakietowych, która znajdowała się na 34 poziomie, oraz podłogę i sufit w hali. Poziom 32 i 33 łączyło poza windami wąskie przejście krętymi schodami. Rząd zawsze lubił oszczędzać na środkach bezpieczeństwa. Nie naprawiono uszkodzonych drzwi prowadzących do przejścia: nie zamykały się automatycznie przy spadku ciśnienia. To spowodowało katastrofę. W ciągu kilkudziesięciu sekund uciekło powietrze również z naszego poziomu. Tam gdzie jeszcze były szczelne drzwi, udało się uratować rodziny znajdujące się w mieszkaniach, gdyż natychmiast przystąpiono do akcji, uszczelniając otwory. Niestety, nie tylko John na skwerku, lecz Betty i Shee zginęły również, gdyż drzwi nasze byty nieszczelne. Ta eksplozja nie była przypadkiem, gdyż… — urwał w pół zdania, bo ktoś gwałtownie zapukał do drzwi.

— Wejść! — zawołał Horsedealer.

Drzwi rozsunęły się i stanęła w nich matka Kruka.

— Ber, szukam cię wszędzie i dopiero Johnny powiedział mi, żeś poszedł do pana Horsedealera. Musisz natychmiast jechać do domu. Ktoś czeka na ciebie w sprawie urzędowej. Pewnie dlatego przyszedł, że u Wintera i Kuhna przestali pracować.