Umowa

Przytłumiony dźwięk dzwonka wdarł się niemiłym zgrzytem w ciszę gabinetu. Wielki, cętkowany dog, drzemiący u nóg prezydenta, podniósł łeb patrząc w twarz swego pana, jak gdyby zdziwiony, iż ten nie rusza się z miejsca.

Prezydent Edgar Summerson wstał niechętnie z głębokiego fotela i podszedł do telefonu.

— Halo! — rzucił szorstko w słuchawkę.

Naraz oczy jego zmieniły wyraz. Na twarzy odmalował się niepokój.

— No, tak… Rozumiem… Ale czy pańskie obliczenia, profesorze, są ścisłe? To sprawa wielkiej wagi. I dlatego, jak już mówiłem wczoraj wieczorem, chcę znać dokładny termin. No oczywiście, jeśli zajdą nieprzewidziane zmiany, to nie będę miał pretensji, lecz musi mi pan natychmiast o wszystkim sygnalizować… A więc za cztery dni wejdą w naszą strefę dezintegracji?… Pod kątem 28 stopni?… Tak… To zrozumiałe. Co?… Proszę nie przerywać ani na chwilę obserwacji. Ścisła dyskrecja obowiązuje w dalszym ciągu… Tak! Nie cofam swego słowa. Niech się pan o to nie martwi. Zadzwonię jeszcze do pana wieczorem.

Odłożył słuchawkę i począł wolno przechadzać się po miękkim dywanie zaścielającym gabinet. Cętkowany dog leniwie podniósł się z ziemi i wodził ślepiami za swym panem.

Prezydent podszedł do biurka. Przez chwilę bębnił palcami po gładkiej płycie, po czym zdecydowanym ruchem nacisnął guzik. Na maleńkim ekranie ukazała się twarz sekretarza Williamsa.

— Niech pan zawiadomi konstruktora Kruka, aby w ciągu piętnastu minut zjawił się u mnie.

Półmrok. Odurzająca woń kwiatów, tytoniu i oparów alkoholu wypełnia wnętrze sali. Wsiąka w dywany i draperie. Unosi się wśród tapczanów i foteli otaczających pierścieniem jasny dysk płyty przeznaczonej dla tańczących.

Bijące z dołu światło nie rozprasza mroku, który zda się osiadać ciemnym pyłem na twarzach kobiet i mężczyzn drzemiących w fotelach lub rozłożonych leniwie na miękkich poduszkach tapczanów. Czasem ktoś z nich rzuci tępe spojrzenie na snujące się pośrodku sali pary. Z rzadka strzęp głośniejszej rozmowy wyrwie się ponad nużący zgiełk perkusji.

Świetlisty krąg mieni się coraz to innymi barwami tęczy w takt głuchych uderzeń bębna. Raz po raz spośród kakofonii dźwięków podnosi się i raptownie gaśnie ostry, świszczący jęk jakiegoś instrumentu, podobny do głosu syreny alarmowej. Jakby zbudzeni tym dźwiękiem z uśpienia, tancerze wykonują szereg gwałtownych podrygów, aby za chwilę pogrążyć się znów w leniwym, jednostajnym ruchu.

Kotara zasłaniająca wejście do sali gry rozsunęła się bezszelestnie. W progu stanęło dwóch mężczyzn. Starszy z nich zamrugał nerwowo wyłupiastymi oczami i wskazując na salę zwrócił się do towarzyszącego mu młodego człowieka:

— Więc twierdzi pan, konstruktorze, że nie uda się panu obniżyć podłogi i zainstalować urządzeń wytwarzających sztuczną rosę bez zamknięcia sali na dwa tygodnie? To niedobrze. To bardzo niedobrze — pokręcił niechętnie głową osadzoną na grubej szyi, zniekształconej zaburzeniami tarczycy.

Młodszy mężczyzna rozłożył bezradnie ręce.

— Nie widzę innego wyjścia — odparł.

Ruch ten kontrastował jaskrawo z jego wysoką, barczystą postacią, z patrzącymi bystro ciemnymi oczami.

— Zastanowię się — rzekł z wahaniem starszy mężczyzna. — Może przystosujemy do tańca na ten okres inną salę. Niech pan jutro zadzwoni do mnie.

Od kręgu tańczących par oderwała się młoda, przesadnie wymalowana kobieta i chwiejnym krokiem podeszła do konstruktora.

— Ber! Skąd się tu wziąłeś? — zwróciła się do niego poufale i miękkim ruchem ramion usiłowała objąć go za szyję. — Ber! Chodź potańczyć ze mną. Chodź!

Przez twarz konstruktora przebiegł cień niechęci. Odsunął delikatnie ramiona dziewczyny i odrzekł stanowczym tonem:

— Daj spokój, Betty. Jestem tu służbowo.

Wyraz zawodu odbił się w dużych, zaczerwienionych oczach dziewczyny.

— A przyjdziesz? — nie ustępowała. — Prawda, że przyjdziesz?

— Po co? Przecież wiesz, że nie lubię takiej zabawy.

— Ale napijesz się. Ze mną. Koniecznie…

— Wiesz, że nie piję.

— Ale tak… trochę. Ze mną — szeptała przymilnie, przysuwając twarz do jego policzka.

— Daj spokój, Betty — powtórzył konstruktor już nieco szorstko.

— Ale z ciebie uparciuch. Brzydal jesteś! — zawołała dziewczyna.

— Wiesz sama, że tu nie bywam.

W oczach dziewczyny zapaliły się złe błyski.

Wiem, wiem! Gdyby tu była Stella — zasyczała ze złością — tobyś…

— Nie opowiadaj głupstw — przerwał konstruktor, wyraźnie już wytrącony z równowagi.

Na ustach starszego mężczyzny, obserwującego scenę spod wpółprzymkniętych powiek, pojawił się ironiczny uśmiech.

— Co ja słyszę? Panie Kruk? Więc to prawda, że pan i Stella Summerson… Urwał w połowie zdania. Konstruktor chciał gwałtownie zaprzeczyć, lecz oto kotara rozsunęła się i w progu stanął boy.

— Panie konstruktorze! — zawołał pochylając się w ukłonie. Telefon do pana. Dzwoni sekretarz jego ekscelencji prezydenta Summersona.

Bernard Kruk w milczeniu wpatrywał się w zaciśnięte usta prezydenta. Nieco zdziwione spojrzenie konstruktora jakby mówiło: „No cóż, nie wezwał mnie przecież tak nagle po to, by słowem nie przemówić”.

Prezydent patrzył przez dłuższą chwilę na konstruktora, po czym zatopił wzrok w przeciwległej ścianie.

— Co słychać u pana? Ma pan dużo pracy?

— Owszem, nie mogę narzekać na brak zajęcia, zwłaszcza w tym miesiącu.

— Hm… Prezydent starał się pokryć niezadowolenie uśmiechem, który wypadł sztucznie.

— Bo chcę panu pomóc. Na nadmiar doliodów pan pewnie nie choruje? Mógłbym mieć dla pana zajęcie. Zupełnie dodatkowe, poza zwykłymi obowiązkami. Płatne, naturalnie, według umowy.

— Słucham, ekscelencjo.

— Chodzi mi o sprawę w gruncie rzeczy błahą. Z góry pana proszę nie brać jej zbyt do serca. To znaczy, nie wyobrażać sobie niczego ponad to, co powiem. Orientuje się pan w budowie miotaczy badonowych?

— Dość dobrze.

— Od tej chwili rozmowa nasza pozostanie tajemnicą. Tajemnicą moją i pana. Kruk skinął głową patrząc z zaciekawieniem na prezydenta.

— Trzeba będzie ciągnął wolno prezydent dokonać przebudowy miotaczy w ten sposób, aby strefę dezintegracji można było dowolnie kurczyć i rozszerzać. Jak pan ocenia realną możliwość wykonania tego zadania?

Strefą dezintegracji nazywano w Celestii przestrzeń ochronną otaczającą tę sztuczną wysepkę kosmiczną. Każde ciało o średnicy większej od 5 mm i grożące zderzeniem z Celestią było niszczone w tej strefie działaniem miotaczy wyrzucających ładunki cząstek, zwanych badonem.

Konstruktor zastanowił się chwilę, chcąc dać prezydentowi jak najkonkretniejszą odpowiedź.

— Rozszerzenie strefy dezintegracji — odrzekł wreszcie — jest zadaniem wymagającym znalezienia zupełnie nowych rozwiązań konstrukcyjnych. Właściwie musiałbym zbudować nowe miotacze. A poza tym nasz miotacz badonowy w czasie pracy wykorzystuje maksymalną energię, a nawet działa szkodliwie na akumulatory. W chwili wystrzelenia ładunku badonowego przygasa światło w całej Celestii, ponieważ musimy na ten czas skierować główny zasób energii do miotacza, aby w ciągu 0,0008 sekundy wytworzyć około 0,05 grama badonu i nadać jego cząstkom prędkość 60000 km/sek. Rozszerzenie strefy byłoby możliwe tylko w wyniku zwiększenia mocy głównego reaktora atomowego. A na to trzeba by wybudować nowy reaktor.

— No dobrze — przerwał prezydent. — Ale czy nie dałoby się rozszerzyć strefy dezintegracji w inny sposób, nie wymagający dodatkowego zużycia energii? Na przykład przez przedłużenie okresu istnienia badonu dwu — albo trzykrotnie?

— Niestety, ekscelencjo, to jest wykluczone w samym założeniu. Badon po upływie 0,052 sekundy od opuszczenia miotacza przemienia się w antineyon, by w tej postać, praktycznie rzecz biorąc, powodować eksplozję niemal każdej materii napotkanej na swojej drodze — Ale i jego istnienie jest krótkie — po następnych 0,047 sekundy rozpada się na nieszkodliwe cząstki elementarne dysponujemy żadnym, środkami, aby choć w najmniejszym stopniu zmienić stosunek tych liczb. To są stosunki stałe, związane z procesami jądrowymi

— A gdyby tak pomyśleć? Pan jest taki zdolny. To by się panu bardzo opłaciło.

— Nie podejmuję się rzeczy nierealnych. Jeślibym wiedział, do czego to ma służyć, być może znalazłbym jakieś inne rozwiązanie.

Chodzi… o pewne oszczędności… Wszystkiego się pan dowie w swoim czasie

— Gdyby wystarczyło tylko kurczenie strefy dezintegracji, sprawa byłaby daleko mniej skomplikowana.

Po krótkim wahaniu prezydent uczepił się tej koncepcji

— Doskonale. To już coś znaczy. Czy podejmie się pan dokonania tego?

— Oczywiście. Sprawa jest nawet dość prosta. Chodzi tu o zmniejszenie prędkości wyrzucanych cząstek, co zawęzi strefę dezintegracji.

— Ile czasu zajęłoby to panu?

— Niedużo. Ze trzy tygodnie. Może trochę dłużej. Prezydent skrzywił się.

— Ekscelencja wybaczy, ale trudno mi zaraz wziąć się do roboty — zastrzegł się konstruktor. -Cały tydzień będę wykańczał pracę w zakładach Kuhna. Podpisałem umowę.

— Proszę nie zapominać, jest pan rządowym konstruktorem. A poza tym prace przeze mnie zlecone mają zawsze pierwszeństwo. Nie przypuszcza pan chyba, że ktoś albo coś mogłoby wypaczyć ten naturalny porządek.

Na to nie było odpowiedzi.

— Nie trzeba się martwić — podjął Summerson łagodnie. — Sprawy na pewno ułożą się dla pana pomyślnie.

Prezydent namyślał się chwilę. Wciągnął głęboko oddech i zaczął:

— Otóż Kuhn przedłuży panu termin umowy. Przerwie pan prace rządowe, choćby to miało pociągnąć jakieś straty. Nie dla pana, oczywiście. Aha, jeszcze jedno pytanie: czy w obecnym stanie rzeczy możemy zniszczyć każde ciało z chwilą, gdy wpadnie w strefę dezintegracji, mimo iż nie grozi Celestii zderzenie?

— To jest niemożliwe, ekscelencjo. Działanie miotaczy nie polega przecież na walce z wszelką materią, chodzi tylko o ochronę przed katastrofą. A nam zagraża jedynie to ciało, które mogłoby zderzyć się z Celestią i spowodować rozbicie jej ścian. Układ sterujący wyposażony jest tylko w jeden program i automat radarowy reaguje wyłącznie na takie ciała.

— A czy można zmienić ten program i zmusić radar do skierowania miotacza przeciwko ciału przebiegającemu obok Celestii? — zapytał prezydent.

— Można, ale… Nie wiem, czy mogę się tego podjąć…

— No? — zmarszczył brwi Summerson. — Konstruktorze, proszę pana o wyjaśnienie. Bernard zawahał się na moment.

— Będę szczery: jest to dla mnie zupełnie nowe zagadnienie. Aparatura zawiera bardzo złożone elementy elektroniczne, których nikt nie produkuje. Należałoby opracować nowy układ sterujący miotaczem, o innym programie działania, zbudowany z elementów, którymi obecnie dysponujemy. Są to niestety elementy o dość wąskim zakresie czynności i dużej zawodności. Stąd podstawową zasadą konserwacji urządzeń Celestii jest niewymienianie elementów działających sprawnie od wieków. Moim obowiązkiem jest ostrzec pana prezydenta, że przebudowa miotacza zwiększy niebezpieczeństwo zderzenia z ciałami kosmicznymi. Można je co prawda zmniejszyć poprzez dublowanie zespołów…

Summerson, który przez cały czas wpatrywał się w twarz konstruktora, zerwał się z miejsca.

— Pan musi skonstruować taką właśnie aparaturę! Ile czasu to panu zajmie?

— Trudno powiedzieć. W każdym razie nie mniej niż pół roku.

— Pan żartuje! — Summerson rzucił się gwałtownie. — To wykluczone!

— Niestety, zadanie przekracza nie tylko moje siły, ale i możliwości technologiczne naszego świata.

Prezydent zagryzł wargi i przez chwilę wpatrywał się w plątaninę figur geometrycznych, zdobiących przeciwległą ścianę.

— A czy można — rozpoczął wolno — ominąć ten cały problem… zautomatyzowania miotaczy? Gdyby tak na przykład ręcznie…

— To zmienia postać rzeczy — podchwycił konstruktor. — Oczywiście celność byłaby bez porównania mniejsza…

— Ale trafić można?

— Przypuszczam, że tak. Zwłaszcza przy niezbyt dużej prędkości ciała, po kilku strzałach…

— No cóż, jeśli nie ma innej rady… Przejdźmy jednak do sedna sprawy. Dokona pan obu prac przed chwilą omówionych. Kuhnem niech pan sobie głowy nie zaprząta, biorę to na siebie. Konkretnie, ile czasu potrzeba panu? Proszę ten termin jak najbardziej przybliżyć, dobrze zapłacę.

— Sporządzenie planów istniejących miotaczy zajmie mi dwa tygodnie — zaczął wyliczać Kruk.

— Stop! — przerwał prezydent. — Plany dostarczę, nawet bardzo szczegółowe. Jeszcze dziś będzie pan mógł przystąpić do opracowania projektu przebudowy. A później szybko produkcja, montaż i gotowe. No, ile czasu panu potrzeba na to? Kruk zastanawiał się. Było coś niezrozumiałego w tym ponaglaniu. Konstruktor nie pamiętał, aby kiedykolwiek ktoś przykładał tak ogromną wagę do terminu wykonania zamówienia. Choć zawierane umowy i transakcje operowały datami, lecz była to raczej zwykła formalność. Tylko bardzo rzadko istotna potrzeba zmuszała do zakreślenia realnego terminu i to z reguły przesadnie wydłużonego. Dla toczącego się sennie życia pojęcie tempa stawało się obce i nienawistne. Któż w Celestii w ogóle się śpieszył? Komu zależało na czasie? Czyż członkowie „wielkich rodów” potrzebowali troskać się o swe bogactwa? Od tego mieli policję, mieli urzędników, inżynierów, techników i nadzorców. Od tego mieli rząd i swego prezydenta, który co prawda rzadko liczył się z ich zdaniem, ale za to swym „boskim autorytetem” zapewniał trwałość ustanowionego od wieków porządku. Nawet grupa opozycyjna „wielkich rodów” ograniczała ostatnio swą inicjatywę tylko do niewybrednych intryg i plotek.

Czyż urzędnicy, inżynierowie i nadzorcy dbali o coś więcej, niż o utrzymanie się na swych dobrze płatnych stanowiskach przy możliwie najmniejszym wysiłku umysłowym czy fizycznym? Czyż drobniejsi producenci i kupcy, uzależnieni od przedsiębiorstw należących do „wielkich rodów”, mogli marzyć o czymś więcej niż o spokojnej wegetacji? Strach przed wszelką zmianą, przed wszelkim pośpiechem wiązał się z obawą, że dzień następny może dla wielu z tych ludzi oznaczać koniec dotychczasowego, względnie dostatniego bytu i zepchnięcie na dno poniżenia i nędzy w szeregi „szarych”, których sytuacja materialna niewiele różniła się od położenia czarnych niewolników.

Obecne zachowanie się prezydenta było zupełnie inne od tego wszystkiego, z czym Kruk spotykał się dotąd.

Zimny, wyrachowany Summerson zapalił się do czegoś zagadkowego i coraz mniej ukrywał swoje podniecenie.

— Więc ile? — popędzał prezydent.

— Jeśli to musi być prędko — dwa tygodnie.

— Wykluczone! Trzy dni! Stawiaj pan swoje warunki! Śmiało!

Bezbrzeżne zdziwienie, malujące się na twarzy Kruka, było jedyną odpowiedzią.

— No? — ponaglał Summerson.

— To jest niemożliwe — wyjąkał Kruk. — Musiałbym nie jeść, nie spać. Przemienić się w automat. I nie wiem, czy nawet wtedy bym podołał.

— Konstruktorze Kruk! Trzy dni wytężonego wysiłku to niewiele, to nic w porównaniu z uśmiechem fortuny, magicznej bogini szczęśliwców. A ona uśmiecha się do pana. Trzeba łapać chwilę. Jedyną! Później nie wróci. Wie pan przecież, że los lubi mścić się na głupcach, którzy nie umieją uszanować kaprysów jego dobroczynnej łaski…

Kruk wyczuł w tych słowach groźbę. Nie wierzył wprawdzie w ślepy los, poznał natomiast żądło możnych a przewrotnych ludzi. Po nich spodziewał się każdej nikczemności. Spojrzał przenikliwie na Summersona. Niech wie, że został właściwie zrozumiany.

— Zrobię, co będę mógł — odpowiedział stanowczym tonem.

— Mało — poruszył się prezydent. — Muszę mieć pewność, że ukończy pan pracę w terminie. Pan daje gwarancję, a ja doliody. Tak stoją sprawy!

— Boję się dawać przyrzeczenie na piśmie. Niech mnie pan zrozumie, ekscelencjo.

— Dobrze, zadowolę się solenną obietnicą.

Kruk obawiał się, że przecenił swoje siły, wiedział jednak, że cofnięcie się może być niebezpieczne. Ogarnął go lęk jakby przed dostaniem się w moc dzikiej bestii, takiej, jakie według legend istniały na Towarzyszu Słońca, zwanym Ziemią. Bestie te miały podobno ostre pazury, okropne kły i pożerały ludzi.

— Powiedziałem uczciwie, że zrobię wszystko, co będę mógł — rzekł siląc się na spokój. Summerson przyjął to jako taktyczny manewr. Sądził po sobie. Pomyślał, że gdyby on znalazł się teraz w położeniu konstruktora, w ten sam sposób dobijałby targu. Wiedział, że zapłaci wysoką cenę, ale miał też najwyższą gwarancję: Kruk wierzy w siebie i w możliwość terminowego wykonania zamówienia.

— Sześć tysięcy doliodów! — padło w chwilową ciszę gabinetu. Kruk milczał.

— Podwajam sumę! Znowu cisza.

Summerson drgnął. Skąpstwo i strach mocowały się w nim przez chwilę.

— Krótko, węzłowato: dwa procent udziału w zyskach Sial Celestian Corporation. Krukowi trudno było uwierzyć w to, co usłyszał. Sial Celestian Corporation było największym przedsiębiorstwem Celestii obejmującym produkcję metalową i maszynową oraz tworzyw plastycznych. Stanowiło ono trzon „przedsiębiorstw rządowych” — to znaczy należących do trzech najbogatszych „wielkich rodów” sprawujących władzę w Celestii. Rody te skupiały w swym ręku również znaczną część instytucji użyteczności publicznej i centralne urządzenia energetyczne. Wykluczone było, aby kogoś ze „zwykłych śmiertelników” dopuszczono do udziału w zyskach tego przedsiębiorstwa. On — Kruk, pracownik techniczny aparatu rządowego i do tego wywodzący się z „szarych” — współwłaścicielem Sial Celestian Corporation? Taka cena przebudowy miotacza — to coś niezrozumiałego.

— A jeśli nie dotrzymam? — odezwał się głosem drżącym z wrażenia. — Wtedy znajdę się w więzieniu. Nie, ja nie mogę dać gwarancji. Bardzo przepraszam ekscelencję, ale dać nie mogę.

Prezydent przybladł.

Nagle błysnęła mu myśl, którą uznał za genialny chwyt.

— A gdyby chodziło o coś zupełnie innego?

Kruk spojrzał zdziwiony, nie pojmując, co Summerson ma na myśli.

— Wiem o panu więcej, niż pan sam wie o sobie. Od tego mam w Celestii wierne oczy i wierne uszy, aby nie było takiej ludzkiej sprawy, która by wymykała się spod kontroli przynajmniej mojej pamięci. Za chwilę usłyszy pan propozycję, o jakiej nie marzył. Udział też pan dostanie, ja nie cofam niczego ze stawki.

Summerson włączył interkom, chcąc uprzedzić córkę.

— Stello, przechodzę do saloniku w towarzystwie pana Kruka.

Bernard widywał Stellę często na basenie i boisku. Lubił patrzeć w jej duże, zawsze jakby zdziwione, szafirowe oczy. Jej uroda wzbudzała w nim zachwyt, pociągał go wdzięk jej dwudziestu lat. Gdy myślał o niej, często brała go złość, że jest córką prezydenta, miss Stellą — pierwszą partią w świecie.

— Zabawisz pana Kruka, dopóki nie wrócę. Jest naszym gościem — powiedział prezydent.

Zaszczyt, jaki spotkał Bernarda, był dla niego całkowitym zaskoczeniem. On w prywatnych apartamentach Summersona, gdzie według tradycji prezydent uważał gości za niemal równych sobie?

Nie bardzo wiedział, jak miał się zachować. Wreszcie rzekł:

— Nie było pani dziś na pływalni… Zastanawiałem się nawet… może pani chora…

— Ależ byłam, tylko trochę później. Przeszkodziła mi wizyta Jacka Handersona. Musiałam zaczekać, aż sobie pójdzie.

Wymówiła to tonem wyraźnego zniechęcenia. Krukowi wyrwało się pytanie:

— Tak wcześnie złożył pani wizytę?

Bernard zorientował się, że popełnił nietakt towarzyski. Mieszanie się do prywatnych spraw mogło ujść za prostackie grubiaństwo.

— Wcale nie byłam zadowolona z tych odwiedzin — padła nieoczekiwana odpowiedź, która rozładowała zmieszanie Kruka. — Nie lubię, jak mi coś burzy porządek dnia. Najchętniej byłabym go przeprosiła i poszła zaraz na plażę. Ale nie mogłam. Jak pan słyszał zapewne, Jack zabiega o względy ojca i to mu się udaje. Chce się ze mną żenić. A mnie się on nie podoba — wyrzuciła szybko. Potem, jakby zdziwiona brzmieniem własnych słów, dodała jakoś melancholijnie: — Niech pan tego nikomu nie powtarza… Ojciec gniewałby się na mnie.

— Szkoda, że nie jestem Handersonem — powiedział szczerze Kruk. I znowu ogarnęło go przerażenie, że może dopuścił się bezczelności.

— Szkoda… — padło jak echo.

Odpowiedź Stelli ośmieliła go tak, że zanim mógł się zastanowić, usłyszał swój głos:

— Pani Stello, niech pani mi to powie bardziej zrozumiale.

— Niestety, jestem córką prezydenta. Jedyną córką…

Kiedy w pokoju zjawił się Summerson z grubym rulonem w ręku, Stella wyszła nie czekając ojcowskiego rozkazu. A Kruk patrzył z żalem gdzieś poza ścianę i wciąż jeszcze słyszał jej głos, wypowiadający tak prosto: „Niestety”.

Wzbierał w nim bezsilny żal…

— Pan to zrobi w trzy dni — wypowiedział prezydent twardo. — A oto plany. Kruk przyjął rulon złożony z kilkudziesięciu pożółkłych ze starości kartek.

Rozwinął go starannie, zaczął wertować rysunki i objaśnienia.

— Zrozumiale ujęte? — zapytał Summerson tonem, którym żąda potwierdzenia.

— Owszem. Skrócę robotę. Ale muszę zaznajomić się z nimi bardzo dokładnie. Wytworzony w syntetyzatorach badon nie może pozostać w miotaczu dłużej niż kilkanaście milisekund. Najmniejsza niedokładność mogłaby spowodować wybuch, a więc koniec wszystkiego.

Przepraszam, że pytam, ekscelencjo — dodał nieśmiało. — Czy urządzenie będzie wykorzystane za trzy dni?

— Przypuśćmy… — odparł prezydent niechętnie. — Konstruktorze, musimy być szczerzy: pan jest młody, energiczny i owładnięty górnymi marzeniami, z których nierealności zdaje pan sobie sam sprawę. No cóż, takie jest życie. Otóż cieszę się, a nawet bardzo, że mogę dodać panu otuchy. Czasem życie pod naciskiem okoliczności tworzy bajki. Pan śni sen o szczęściu, wiem o tym doskonale. I oto ja, zwierzchnik świata i ludzi, zgadzam się na małżeństwo mojej jedynej córki z panem pod warunkiem, że za trzy dni można będzie przesuwać strefę dezintegracji oraz niszczyć ciała przebiegające obok Celestii. Proszę nie rozumieć tego, co mówię, w ten sposób, iż zmuszę Stellę do małżeństwa z panem, młody człowieku. Ale ani słowem nie sprzeciwię się, jeżeli ona tylko zechce. Pan rozumie? Jak na mnie, to nieprawdopodobnie dużo.

Kruk oniemiał. Zagadkowy cel przebudowy miotacza, nielogiczności, niedomówienia, osoba Summersona, o którego szczerości i prostolinijności musiał wątpić… I wreszcie to ostatnie…

Uczuł ból, fizyczny ból w okolicy serca. Walczyły w nim na przemian to radość, że Stella będzie jego na zawsze, to uczucie, że jest ona tylko kartą rzuconą na stół, a potrzebną do wygrania atutu w postaci miotacza, to gniew o profanowanie tajemnicy ich miłości nie wyznanej nawet sobie wzajem.

Było mu też bardzo na rękę, że Summerson, wręczając dokument umowy opatrzony wielką pieczęcią i nieczytelnym, ale znanym powszechnie podpisem, uznał sprawę za załatwioną.

Zapewniwszy, że Kruk otrzyma pakiet akcji Sial Celestian Corporation i tytuł profesora w trzy dni po wykonaniu zamówienia, prezydent przeszedł spokojnie do uzgadniania reszty szczegółów pracy.

— Co i w jakiej ilości jest panu potrzebne, aby wykonać zadanie? Stawiam do dyspozycji wszystko: ludzi, energię, warsztaty…

— Proszę ekscelencję o jedno zasadnicze wyjaśnienie — przypomniał sobie Kruk. — Który miotacz ma być przebudowany? Bo ta operacja z obydwoma w trzy dni — to oczywiste szaleństwo.

Summerson udał, że się zamyślił. Wolałby dokonać przebudowy obu miotaczy, ale zdawał sobie sprawę, iż Kruk nie kłamie mówiąc o szaleństwie. W tej sytuacji wiedział dobrze, co ma odpowiedzieć, i tylko przebiegłość kazała mu grać na zwłokę.

— Tylny — odparł niedbale. — A drugi przygotuje pan w następne trzy dni. To będzie już praca znacznie łatwiejsza. Plany są przecież dla obu identyczne.

— Wobec tego proszę ekscelencję o skreślenie jednej literki i dopisanie „tylny”. Podsunął papier.

Prezydent bez słowa dokonał zmiany.

— A teraz słucham — rzekł wracając do poprzedniego pytania.

— Przede wszystkim muszę mieć od waszej ekscelencji plenipotencję na dokonanie koniecznych zamówień w Sial Celestian Corporation z adnotacją „pilne”, ponieważ tylko w tym wypadku solidnie i prędko wykonają niezbędne urządzenia. Muszę mieć również prawo ingerencji w sprawy dotyczące elektryczności, począwszy od Głównej Centrali Oświetleniowej, a skończywszy na centralnym reaktorze atomowym. Na to muszę mieć drugą plenipotencję.

— Upoważniam pana do dysponowania energią stosownie do wymogów zamówienia — przerwał prezydent. — W ogóle nie stawiam żadnych ograniczeń prócz tego jednego: trzy dni. No, niech pan mówi dalej.

— Elektromonterów Kuhna muszę też mieć do dyspozycji, poza tym zaś jego pozwolenie — tym razem jako ministra ochrony zewnętrznej, na wyłączenie miotaczy podczas prac montażowych.

— Dlaczego pozwolenie od niego?

— Bo to bądź co bądź naraża Celestię. Moim obowiązkiem jest uprzedzić ekscelencję, że w przerwaniu pracy miotaczy kryje się niebezpieczeństwo katastrofy naszego świata. Przez godzinę czy nawet dłużej będą one nieczynne.

— Przecież pan na razie przerobi tylko tylny. Czy on w ogóle kiedykolwiek działa?

— Rzeczywiście, nikt nie pamięta, aby choć raz spełnił swą funkcję. Celestia porusza się z prędkością 50 km/sek. w stosunku do Słońca. Już ta prędkość wystarcza, aby jakieś nawet bardzo drobne ciało uderzając o pancerz Celestii przebiło go na wylot, wywołując jednocześnie eksplozję. Niewielkie ciała do 10 czy 20 miligramów nie stanowią niebezpieczeństwa dla całej Celestii dzięki specjalnej warstwie samouszczelniającej w płaszczu naszego świata. W ostateczności powstanie nieduży otwór do kilku pomieszczeń, które automatycznie zostaną odcięte od reszty świata. Ciała większe jednak mogłyby spowodować bardzo groźne następstwa. Miotacze wyłapują te właśnie ciała. Obawy więc przed ich wyłączeniem są zupełnie zrozumiałe.

— Przesada — wtrącił Summerson krzywiąc się niechętnie.

— Może i przesada — zgodził się konstruktor. — Pustka międzygwiezdna jest tak słabo wypełniona materią, iż każde ciało większe od swobodnego elektronu czy, powiedzmy, atomu stanowi rzadkość. W naszych okolicach nieba zagęszczenie materii odpowiada rozmieszczeniu masy 20 atomów wodoru w l cm. W przeliczeniu na miligramy wyniesie to 0,00003326 mg na l cm3 przestrzeni. Najlepszym sprawdzianem tego niech będzie fakt, że za mojego życia stwierdzono zaledwie 17 drobnych uszkodzeń w płaszczu Celestii, miotacz czołowy zaś działał raz jeden. Byłem wówczas dzieckiem.

— Niech się pan Kuhnem nie przejmuje. Już ja to załatwię. Zdaje mi się, że to wszystko?

Kruk skinął głową.

— No, to niech się pan zabiera do roboty. Plany powieli pan w domu i to jak najprędzej, po sporządzeniu zaś kopii zwróci mi pan natychmiast oryginały.

Kruk wychodził ze swej domowej pracowni. W jednej ręce niósł otrzymane przed dwiema godzinami plany, w drugiej świeże kopie. W sąsiednim pokoju, który służył za jadalnię, usiadł na krześle wpatrując się w pierwszą kopię. Zatrzymał zdziwiony wzrok na jej górnym rogu, porównał z innymi i zamyślił się.

— Nad czym tam jeszcze ślęczysz? — zagadnęła go matka. — Nie widzisz, że czekam na ciebie z kolacją?

Bernard ocknął się z zamyślenia.

— Niech mi mama nie przeszkadza. Przepraszam… jestem okropnie zajęty. A zresztą już idę. Rozległ się dzwonek i w drzwiach stanął wysoki mężczyzna w nienagannie skrojonym, czarnym garniturze. Kruk znał tego człowieka — był to inspektor policji, należący do przybocznej straży prezydenta. Spojrzał jeszcze raz na kopię, potem na niego i rzucił trochę szorstko:

— Ma pan do mnie interes?

— Tak…

— Poufny? — zapytał Kruk słysząc w głosie przybysza zakłopotanie. Inspektor spojrzał na Mary Kruk, potem na jej dwunastoletniego synka majstrującego coś w kącie i położył rękę na stole.

— Prezydent Summerson polecił mi zabrać to wszystko od pana.

— Kopie także?

— Tak. Wszystko, jak powiedziałem. Oto upoważnienie.

Bernard przebiegł oczyma po papierze i zatrzymał je na podpisie oraz niewielkiej, podłużnej pieczątce.

— Proszę — rzekł z pozorną obojętnością. — Wobec tego zamówienie jest nieaktualne? Ja bez kopii nie mogę rozpocząć roboty.

— O ile wiem, ma pan czekać w domu na dalsze polecenia. Tu zdaje się jest wyraźnie napisane. Czy tu niczego nie brakuje?

— Niczego.

— Oto pokwitowanie.

Bernard w zamyśleniu odprowadził wzrokiem wychodzącego policjanta. W chwilę potem drzwi się znów rozsunęły i do pokoju wpadł barczysty mężczyzna w kombinezonie. Na jego twarzy widniał grymas niezadowolenia.

— Czego te typki tu się szwendają?

— To ludzie prezydenta.

— Wiem. Wiem lepiej od ciebie. Ale czego oni tu chcą?

— Nie denerwuj się. Summerson przysłał go z kartką. To w związku z pewną robotą. Co u ciebie, stary, słychać?

John Mallet opadł na fotel. Z wyrazem zmęczenia ukrył twarz w dłoniach, tak że widać było tylko ich szorstką, spękaną skórę, a wyżej srebrzącą się czuprynę.

— Byłem u ciebie przed godziną — zaczął z wolna. — Matka mówiła, że jesteś bardzo zajęty i nie wie, kiedy skończysz.

— Źle się składa, Johnny. Nie wiem, czy dużo czasu będę ci mógł poświęcić. Ale cieszę się, żeś przyszedł. Siadaj do stołu.

Obaj mężczyźni zajęli miejsca obok siebie, a mały James naprzeciw. Mary Kruk wniosła na stół sporą misę z dymiącą pieczenia baranią w tłustym sosie i drugą pełną grubego makaronu, po czym zajęła miejsce obok młodszego syna.

— Przyjemnie popatrzeć, że się komuś jeszcze powodzi. U mnie od dawna nie pachniało mięso — zauważył Mallet nakładając na swój talerz skromną porcję. — Pracuję dwa dni w tygodniu.

— Bierz więcej — zapraszał Kruk.

— Wezmę. Dlaczego nie? Ale w miarę, bo po co żołądek przyzwyczajać do sytości.

— Johnny, czuję w tym wszystkim skrytą wymówkę. Przecież wiesz, że jeśli żyję dostatnio, to nie cudzą krzywdą ani plamą na honorze. Zarabiam po prostu swoje 600 doliodów, które mi płaci Summerson. Miałbym zażądać obniżki? Chcesz, wystaram ci się o dodatkowe zajęcie w Sial.

— Na miejsce Henry'ego Wooda lub Jima Browna, których wyrzucą z roboty. Nie, nie o to chodzi.

Zamyślił się na chwilę.

— Znam cię od takiego — rozpoczął pokazując ręką nieco wyżej podłogi. — Pracowaliśmy wtedy z twym ojcem u Kuhna. Przy jednakowych warsztatach. Była to niby robota lekka, bo maszyny robiły same, trzeba było tylko doglądać.

Przerwał na chwilę.

— Lekka… lekka robota… — uśmiechnął się gorzko — Miałeś czternaście lat, niewiele więcej od mojego Toma kiedy twój ojciec zachorował. Doktor Roth „powiedział, ze nie wie, co to za choroba, ale kłamał w żywe oczy. Tak mu widocznie kazali. Twoj ojciec wiedział, że się z tego nie wyliże, ja wiedziałem również. Nie wiem, czy parniętasz, że poszedłem wtedy do samego Kuhna Ferdynanda, brata obecnego ministra. Do tego samego który parę lat temu odebrał sobie życie w stanie zamroczenia. Nie chcieli mnie wpuścić, ale tak sekretarkę skołowałem mówiąc, że przynoszę wiadomość bardzo potrzebną szefowi, że dostałem się. Przyjął mnie uprzejmie, a jakże, nie powiem… Z pozoru był gładki człowiek. Dopiero po, śmierci — okazało się, że to narkoman i zwyrodnialec. Powiedziałem mu, że Godfrey Kruk umiera, bo nie naprawiono uszkodzonej przed kilku miesiącami ochrony zabezpieczającej przed promieniowaniem. Kuhn udał zdziwienie twierdząc, że trzeba było w tej sprawie zwrócić się do kierownika hali, a nie do niego. Powiedziałem mu więc, że Sherington wiedział. Że chodziliśmy aż do wicedyrektora. A później, że trzeba dać rodzinie odszkodowanie, które pozwoliłoby jej żyć trochę po ludzku. Kuhn, jak tylko to usłyszał, oparł rękę na małej figurce stojącej u niego na biurku i nagle jakby strumień ciepłej wody uderzył mnie po nogach. W pierwszej chwili nie wiedziałem, co to znaczy. Potem jednak zaczęło tak diabelnie palić, że w końcu człowiek byłby wył z bólu.

— Fale Green-Bolta…

— Tak. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to takiego. Zaciąłem zęby i stoję. A on jeszcze z uśmiechem zachęca: „Mówcie dalej, słucham…” czy coś w tym rodzaju. Myślałem, że to można wytrzymać, ale nie, nie można, trzeba mieć nerwy ze stali, aby to przypiekanie znieść. Nie wytrzymałem, zacząłem się cofać. Spychał mnie tak ukrytym gdzieś reflektorem aż do drzwi. Nie wytrzymałem — westchnął. — To jego ślad — Kuhna.

Podniósł nogawkę spodni pokazując czerwoną bliznę jak po oparzeniu.

Kruk patrzył ponuro na bliznę.

Wkrótce po zdarzeniu, którego obraz wydobył Mallet z kręgu wspomnień, ojciec Bernarda rzeczywiście umarł. Dorastający chłopiec i wdowa spodziewająca się dziecka stanęli oko w oko z tym, co Summerson z wyżyn prezydenckiego tronu pompatycznie zwykł był nazywać losem: z podłością ludzi rządzących w Celestii. Mary Kruk z trudem, tylko dzięki pomocy kolegów zmarłego męża, znalazła zajęcie. Jako niewykwalifikowana robotnica pracowała ponad siły w Sial, żeby zarobić bodaj na suchy chleb dla syna.

Wkrótce też zabrakło jej sił. Wyrzuceni z mieszkania, tułali się wówczas po starych składach na 73 poziomie. Bernard opuścił matkę nie chcąc być dla niej ciężarem. Dołączył się wtedy do grupy bezdomnych dzieci żyjących z kradzieży i żebractwa. Ten stan nie trwał na szczęście zbyt długo. W krytycznej chwili, przed samym urodzeniem Jamesa — młodszego brata Bernarda — przyszedł im z pomocą Mallet. Skromny zasiłek, pochodzący podobno z jakiejś „tajnej kasy”, nie mógł wystarczyć jednak na długo. John wystarał się dla piętnastoletniego Bernarda o zajęcie w warsztatach Frondy'ego.

To szczęście dziesięciogodzinnej harówki za porcję zupy i pięć doliodów tygodniowo zawdzięczał chłopiec nie tylko Malletowi. Był bardzo zdolny — stale też coś majstrował i dłubał. Cały dzień kręcił się koło warsztatów, przepędzany przez techników i nadzorców. Jeszcze za życia ojca, gdy miał lat dwanaście, skonstruował zabawkę, która później stała się prototypem dźwigu talerzowego. Frondy kupił wówczas od niego tę zabawkę za pięć doliodów.

Inżynier Toddy…

Z nazwiskiem specjalisty budowy maszyn wiązał się ściśle szczęśliwy zwrot w ponurym, zdawałoby się bez żadnych widoków na lepszą, przyszłość życia, podrastającego Bernarda. Inżynier Toddy był tym, który jako rzeczoznawca oceniał jego zabawkę. Pewnie rozumiał, że biednemu chłopcu coś więcej się należy niż 5 doliodów, ale jak miał to powiedzieć współwłaścicielowi jednego Z największych przedsiębiorstw Celestii, który już przecież zapłacił?

Po roku pracy w warsztatach Frondy'ego życie Bernarda wkroczyło w nowy etap. Toddy zajął się nim. Jemu zawdzięczał Bernard swoje 600 doliodów, jemu także zawdzięczał, że nie nabawił się tej okropnej choroby, która mieszkańców górnych poziomów przygarbiała przedwcześnie. Inżynier był samotny i chciał prawdopodobnie przekazać spadkobiercy swoją wiedzę. A może pragnął także wyrównać niesprawiedliwość zagrabienia przez Frondy'ego dziecinnej zabawki?

„Z tą jego śmiercią też nie była czysta sprawa — rozmyślał Bernard. — Trudno uwierzyć, żeby poszedł na basen w nocy i ni stąd, ni zowąd utopił się. Przecież pływał świetnie. Pewnie naraził się komuś dostojnemu albo za dużo wiedział. Oni takich diabelnie nie lubią”.

Bernard ocknął się z zadumy i spojrzał głęboko w oczy Malleta.

Mallet poruszył się.

— Może wydaje ci się, że wyciągam sprawy, które były i nie wrócą — zaczął z wolna.

— Właśnie dobrze, że przypomniałeś mi tamto — przerwał Bernard. — Teraz zwłaszcza… Mów dalej. To sprowadza człowieka na ziemię. Trzeźwo mówisz.

— Cóż dziwnego? Trzeźwy jest świat, w którym żyjemy. Cholernie trzeźwy. Ale ty się śpieszysz, a ja przyszedłem w innej sprawie. Jeśli napomknąłem o rzeczach, które dobrze znasz, to nie dlatego, żeby winszować ci bądź co bądź kariery, i nie dlatego, żeby ją potępiać. Chciałem po prostu przypomnieć ci, kim byłeś ty, kim był twój ojciec…

Przysunął się bliżej.

— Chciałbym z tobą porozmawiać w cztery oczy — rzucił ściszając głos.

— Przejdźmy do pracowni — rzekł Bernard wstając.

— Czy nie ma tu gdzie aparatów podsłuchowych? — Mallet rozejrzał się podejrzliwie po ścianach i podłodze.

— Wykluczone. Moja w tym głowa i interes. Czego się obawiasz?

— To, co powiem, nie powinno przesiąknąć poza te ściany. Wiem, że ty umiesz trzymać język za zębami, ale „sprawiedliwcy” mają nie tylko długie ręce, ale i dobre uszy. To, co powiem, jest sprawą może nawet i gardłową.

— Nie obawiaj się. Więc co takiego się stało?

— Nic się nie stało, mam tylko do ciebie pewną prośbę. A właściwie dwie prośby.

— Wiesz, że zrobię wszystko, co będę mógł.

— Że będziesz mógł, to wiem, ale chodzi o to, abyś chciał.

— No mów wreszcie, o co chodzi — zniecierpliwił się Bernard.

— Znasz Korlę? Franciszka Korlę? Tego, którego zwolnili ze Sial, gdy się rozchorował na reumatyzm?

— Znam. Chcesz, abym mu w czym pomógł? Oczywiście. Zrobię, co będę mógł.

— Nie o to chodzi. Korla ma osiemnastoletniego syna, Will mu na imię. Niezwykle zdolny chłopak. Stary Horsedealer uczył go matematyki i fizyki, inżynier Smith uczył go chemii. Dużo też od Hartleya skorzystał. Otóż dobrze by było, gdybyś się nim zajął.

— Ja? — zdziwił się Bernard.

— Tak, ty. Wiem, że twoim asystentem jest Jim Bradley. Na oficjalne przyjęcie drugiego ucznia, zwłaszcza z „szarych”, Summerson ci nie pozwoli. Nie o to nam zresztą chodzi, aby dawać „sprawiedliwcom” jeszcze jednego wybitnego fachowca, który będzie im służył. Chodzi o to, abyś ty wykształcił Willa na wysoko wykwalifikowanego specjalistę, i to nie w jednej dziedzinie. Chodzi o to, abyś mu dał swą wiedzę. Oczywiście o tym, że ty go uczysz, nie może nikt wiedzieć. Wiesz najlepiej, jak „sprawiedliwcy” dbają o tajemnicę wszystkich urządzeń.

Bernard był zaskoczony propozycją. Cóż za dziwne pomysły ma ten Johnny…

— Po co mam go uczyć, jeśli nadal będzie tak jak jego ojciec klepał biedę? Mallet skrzywił się niechętnie.

— Więc odmawiasz?

— Nie odmawiam, ale nie rozumiem celu tej całej kombinacji.

— Chcemy mieć swego człowieka, wybitnego fachowca, który będzie znał na wylot Celestię, a jednocześnie będzie jednym z nas — „szarym”. Takim jak jest Horsedealer.

— Ale po co, u diabła?

— Po to, aby było nam lepiej — odrzekł John ukrywając z trudem niezadowolenie, w które wprawiała go indagacja Kruka.

— No i w czym ci taki specjalista bez stanowiska pomoże?

— Pomoże i to bardzo. Dam przykład. Jest to właściwie moja druga prośba. Wiesz sam, jaki zaduch panuje w dzielnicy niewolników. Morgan ogranicza im stale procent tlenu, oszczędza, jak mówią: „na ostatnią godzinę”…

— Nigdy nie posądziłbym o to Franka Morgana…

— Nieważne, skąd wyszła inicjatywa. Niewykluczone, że któryś z dyrektorów Morgana dogadał się z kierownictwem innych przedsiębiorstw, do których należą niewolnicy. Nie bardzo jednak wierzę, aby to odbywało się bez wiedzy Morgana. W każdym razie ktoś na tym nieźle zarabia. Chodzi o to, aby pomóc czarnym. Otóż Will razem z kilkoma zaufanymi technikami opracował projekt pewnych urządzeń. Taki aparat będzie można ustawić w jakimś niewidocznym miejscu. Powiedzmy, na polach Mellona, aby wyciągał tlen z powietrza tam, gdzie go jest w nadmiarze. Później przeniesie się tę substancję chłonną na dolne poziomy i wyciągnie z niej tlen. Urządzenie to jest oparte na tej samej zasadzie, co pochłaniacze Morgana. W ten sposób damy trochę więcej tlenu czarnym.

— Ależ to kradzież!

— Mówisz, że kradzież? Przecież tu chodzi o powietrze — rzecz niezbędną do życia. Czy ty wiesz, co to za tortura, gdy się pozbawi kogoś dostatecznej ilości tlenu? Dowiedziałem się o tym, gdy mnie przed trzema laty przesłuchiwały zbiry Godstona. Zresztą, to nie kradzież, a po prostu odebranie złodziejom łupu.

— Tak. Masz rację. Ale… — zawahał się Bernard. — No więc, czego chcesz „de mnie?

— Abyś pomógł rozwiązać pewne trudności techniczne.

— Nie chcę się mieszać do tej historii.

— Wystarczy, że przejrzysz szkice i poczynisz poprawki. Więc jak?

Bernard toczył z sobą walkę. Czuł, że Mallet ma rację i jego, Kruka, obowiązkiem jest pomóc w ratowaniu tamtych z dołu. A jednak… Był przecież generalnym konstruktorem rządowym, miał wkrótce stać się udziałowcem Sial i zięciem wszechwładnego prezydenta Summersona.

— Teraz sam rozumiesz, dlaczego chcemy mieć swego własnego wybitnego specjalistę — rzekł z westchnieniem Mallet. — Ty, niestety, już zbyt daleko odszedłeś od nas. Za wcześnie zginął Toddy…

Słowa Malleta zastanowiły Bernarda. Czyżby Toddy stał się jego mistrzem nie tylko z własnej inicjatywy? Chciał teraz wiedzieć wszystko. Natychmiast…

— Powiedz mi, Johnny, szczerze. Czy to, iż zostałem asystentem Toddy'ego… — nie dokończył, wpatrując się z napięciem w twarz Johna.

— Tak. Toddy, choć nie pochodził z „szarych” jak ty, był jednak nasz. Tyś miał być jego następcą nie tylko na stanowisku konstruktora rządowego… Zginął jednak zbyt wcześnie. Potem tamci, „sprawiedliwcy”, potrafili przewrócić ci w głowie.

— Ależ Johnny! Jak możesz tak mówić? Mallet nie odpowiedział. Patrzył tylko ze smutkiem w oczy Bernarda. Kruk jednak nie wahał się już dłużej.

— Czy masz te szkice przy sobie?

— Mam — Mallet sięgnął do bocznej kieszeni kombinezonu i wyciągnął duży notes. — Tu są odręczne szkice i obliczenia Willa. Znajdziesz tam również projekty kilku innych aparatów i pomysły ulepszeń. Zorientujesz się, co chłopak umie.

Kruk począł machinalnie przerzucać kartki. Naraz uwagę jego przykuł jakiś rysunek. Na twarzy konstruktora odbiło się zdziwienie.

— Przecież to…

— Tak — uśmiechnął się John. — To reflektor Green-Bolta. I tym też trzeba się interesować. Teraz Bernard zrozumiał, dlaczego Mallet przypomniał mu ponurą scenę z lat młodości.

— Czy… czy… Czy to prawda, że stowarzyszenie Nieugiętych działa nadal? — zapytał ściszając odruchowo głos. — Podobno…

— A więc, jak się umawiamy? — przerwał John. — Mówiłeś, że jesteś bardzo zajęty, ale chyba trochę czasu znajdziesz, aby zająć się tym notesem.

— Za parę dni będę miał więcej czasu. Dam ci znać. Ustalimy wówczas również zasady kontaktu z Willem. Proszę cię jednak, pamiętaj, że niezależnie od tego, jak potoczą się moje losy, pozostanę zawsze sercem z wami — dodał uświadamiając sobie, jakie wrażenie może wywrzeć na Mallecie wiadomość o jego małżeństwie ze Stellą Summerson i udziale w Sial.

— Oj, Ber! — odrzekł z westchnieniem John. — Serce to jeszcze bardzo niewiele. Czy mogę na ciebie liczyć?

— Możesz — potwierdził Bernard z przejęciem. Nagle dał się słyszeć krótki dzwonek.

— Wracajmy do pokoju — rzucił nerwowo Bernard chowając pośpiesznie notes do szuflady. W chwilę później do jadalni wszedł inspektor z teczką. Obrzucił Malleta nieprzyjaznym spojrzeniem i podchodząc do konstruktora powiedział:

— Ja w służbowej sprawie do pana… Kruk ruchem ręki wskazał drzwi do pracowni. Gdy znaleźli się sami, funkcjonariusz policji otworzył teczkę i wysypał jej zawartość na stół.

— Dwadzieścia dwie kopie — oświadczył. — Wszystkie. Niech pan sprawdzi. Kruk usiadł i zaczął przeliczać. Pomylił się, zaczął liczyć od początku, wreszcie wykrztusił „w porządku”, niepewnie spojrzał na inspektora i machinalnie podpisał podsunięte mu pokwitowanie.

Po wyjściu inspektora wrócił do jadalni, lecz nie zastał już Malleta.

Stał chwilę z kopiami planów w rękach. Jeszcze raz wpatrzył się w nie, jak gdyby oczom nie wierzył.

Summerson poobcinał rogi. I to tylko tam, gdzie była owa zagadkowa pieczęć — porównywał niedawne spostrzeżenia poczynione bezpośrednio przed zabraniem planów przez inspektora… Niezrozumiała treść pieczęci, tajemniczy wyraz i zaraz dalej data. Data sprzed przeszło czterystu lat! To wszystko utkwiło mu wyraźnie w pamięci. Niejasne, ale gwałtowne wątpliwości rosły w jego umyśle. Nigdy nie dowierzał Summersonowi. Teraz postanowił dociec prawdy za wszelką cenę.

— Waszyngton 23.03.1982… — wyszeptał w zamyśleniu. Wyciągnął notes i na wyrwanej kartce napisał:

Biuro Studiów Wojny Kosmicznej. CM-2 Wm 4a. Zatwierdzone do budowy. Waszyngton 23.03.1982 r.