W ciągu sześciu godzin, które upłynęły od chwili powrotu Horsedealera i Roche'a z Astrobolidu, sytuacja w Celestii nie uległa większym zmianom. Bojówkom Morgana, operującym środkami chemicznymi i dużą ilością broni, udało się opanować górne, słabo zaludnione poziomy. Linia walki utrzymywała się już od dłuższego czasu na 42 poziomie, gdzie umocnili się Nieugięci gromadząc siły do przeciwuderzenia. Na dolnych poziomach panował względny spokój, nie licząc sporadycznych starć z grasującymi gdzieniegdzie bandami.
Liczba ofiar rosła nieustannie. Doktor Bradley miał pełne ręce roboty niosąc pomoc dziesiątkom rannych, poparzonych i zatrutych gazami ludzi. W luksusowych separatkach szpitala, które jeszcze niedawno dostępne były tylko dla najbardziej uprzywilejowanych mieszkańców Celestii, leżeli obok siebie na rozłożonych pod ścianami materacach mężczyźni, kobiety i dzieci, biali i czarni.
Stary lekarz jakby się odrodził. Już w pierwszej godzinie walki otworzył szeroko a wszystkich drzwi szpitala, ściągając jednocześnie do pracy syna Arnolda i chudego, gburowatego doktora Rotha. W poplamionym krwią kitlu pracował bez wytchnienia niosąc ulgę cierpiącym nie tylko swą wiedzą medyczną, ale również krzepiącym słowem i ciepłem uśmiechu. Tylko w miarę jak rósł stos pustych flakonów i ampułek — na twarzy starca pojawiał się coraz częściej cień niepokoju.
A ofiar napływało coraz więcej. Nie byli to już jednak ludzie ranni, poparzeni lub zatruci gazem. Bradley stwierdził, że prawie wszyscy oni ulegli zatruciu jakąś substancją, która dostała się do organizmu przez przewód pokarmowy. Wkrótce też wykrył przyczynę zatruć.
— Morgan wprowadził do przewodów wodnych jakieś trujące związki — składał lekarz telefoniczny meldunek Horsedealerowi.
Sytuacja była tym groźniejsza, że morganowcy używali w walce na poziomie 42 jakiegoś nowego, bardzo niebezpiecznego gazu bojowego o dwojakim działaniu: zapalającym i trującym. Jego składu chemicznego niestety nie udało się określić. Stwierdzono tylko, że jest bardzo ciężki i ściele się cienką warstwą tuż nad podłogą. Jest też niemal przezroczysty jak powietrze i jego obecności wzrokiem nie można zauważyć. Jeśli na teren objęty jego zasięgiem wejdzie człowiek, gaz się zapala i około półmetrowej wysokości płomień ogarnia cała powierzchnię podłogi. Widocznie temperatura zapłonu gazu jest wyższa niż temperatura powietrza w Celestii, ale niższa od temperatury ludzkiego ciała. Co gorsza, efekt nie ogranicza się do poparzenia. Produkt spalania tego gazu jest silnie trujący.
— Kto mógł wynaleźć ten gaz i po co? — zastanawiał się Roche. — Jak doszło do wyprodukowania takiego świństwa? Zakłady chemiczne Morgana? Nie wiem, kto tam byłby do tego zdolny. Przecież to wymagało doskonałych fachowców. Jak taki uczony mógł nad tym się głowić, skoro wiedział, że Morgan nie sprzeda tego, powiedzmy, Mellonowi dla zwalczania plagi królików na jego plantacjach, bo do takiego celu wystarczą mniej skomplikowane, a więc tańsze środki. Chyba jasne było, że gaz ten przygotowywany jest przeciw ludziom. A więc przeciw komu to Morgan szykował?
Horsedealer podniósł wzrok na astronoma.
— Może to nie Morgan wyprodukował ten gaz…
— Myśli pan, że Summerson? — zdziwił się Kruk.
— Może w ogóle nie produkowano go w Celestii…
— To znaczy?
Chwilową ciszę przerwał szmer.
W rozsuniętym tajnym przejściu do centrali pojawił się Schneeberg.
— Ber! Green chce z tobą rozmawiać.
Ostatnie dni bardzo zbliżyły dawnego naukowego doradcę Summersona do Nieugiętych. Niemały wpływ miała tu przyjaźń z Krukiem i kilkakrotne dłuższe rozmowy z Malletem. Wiele też spraw, w miarę poznawania materiałów archiwalnych, nabrało dla fizyka nowego sensu. Nigdy zresztą Schneeberg nie pochwalał metod rządzenia Summersona i pełnił funkcję jego doradcy tylko dlatego, że samowładczy prezydent Celestii lubił otaczać się wybitnymi naukowcami.
Teraz, po wybuchu nowych walk, zajął się samorzutnie obsługą centrali prezydenckiej. Do jego też zadań należało utrzymywanie ścisłej łączności z Astrobolidem.
Kruk niedługo przebywał w centrali.
— Przedstawiłem Greenowi sytuację. Nie ma jednak wielkich nadziei, aby przybysze z Ziemi pomogli nam w walce z Morganem. Są tam duże różnice zdań co do tego, czy wolno im mieszać się w nasze sprawy.
— Łatwo im teoretyzować, gdy tymczasem tu giną ludzie — stwierdził Dean tonem pełnym goryczy.
— Gdyby choć wprowadzili do walki,metalowego diabła” — westchnął Smith. — Dla niego gaz…
— A ja wam mówię, że to Green kręci — przerwał Mallet. — Zdaje się jednak, że źle zrobiliśmy, zostawiając tych dwóch w Astrobolidzie.
— Nie zgadzam się z wami. Green robi, co może — zaprotestował Kruk. — Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Kiedy Green dowiedział się, jak tragiczna jest sytuacja z bronią i maskami, natychmiast oświadczył, że może nam ofiarować 22 reflektory Green-Bolta, 60 elektrytów i 25 masek. Ma ukrytą broń.
— Gdzie? — zapytał krótko Horsedealer.
— W swym mieszkaniu pod podłogą.
— Może to taka broń, jak w tych 14 skrzyniach od Morgana? — wtrącił Smith. Po ucieczce Daltona, gdy Cornick nakazał otwarcie złożonych w dyrekcji policji skrzyń, okazało się, że zawierają one nie broń, lecz stare żelastwo. Było to jeszcze jednym dowodem, że pucz przygotowany był bardzo skrupulatnie.
— Co do tego nie ma obawy — zaoponował Bernard. — Po co Green miałby nas oszukiwać?
— Wezmę trzech ludzi i pójdę tam sam — rzekł Mallet wstając z fotela.
— Masz tu klucz liczbowy otwierający skrytkę — Bernard podał Johnowi kartkę z zanotowanymi cyframi, podanymi mu przez Greena drogą radiową.
W kilka minut po wyjściu Malleta potężna detonacja zatrzęsła ścianami. Zaraz potem druga i trzecia — najsilniejsza. Bernard ujął słuchawkę telefonu.
— Z Lettem Cornickiem… Tu Kruk. Nie ma go? Czy wiecie, co się stało? No właśnie… Jeśli możecie, zawiadomcie Cornicka, że dostanie broń: Green-Bolty, elektryty, a przede wszystkim maski. Dwadzieścia pięć sztuk! Musicie za wszelką cenę dowiedzieć się, jaka jest przyczyna detonacji. Dacie mi znać telefonicznie.
Zaledwie Bernard odłożył słuchawkę — zabrzmiał ponownie sygnał telefonu.
— Jesteś, Lett? Co? Mallet jest w mieszkaniu Greena. Dostaniecie większą ilość broni i maski. Trzeba za wszelką cenę utrzymać 41 poziom. Zaraz dzwonię do dyrekcji policji. Wyślę wam ostatnie rezerwy. I meldujcie. Koniecznie meldujcie.
— Źle jest! — Bernard opadł na fotel. — Morgan wysadził ścianę pomiędzy 42 a 43 poziomem. Cała chmara jego ludzi spycha naszych w dół. Tylko z VII przejścia morganowcy cofnęli się. Cornick trzyma się, ale mu trudno. Co robić?
— Jeśli Green zełgał… — rzucił ponuro Smith.
Znów zadzwonił telefon. Stojący przy biurku Horsedealer pochwycił słuchawkę.
— Tak… To dobrze… Zaraz? Już się łączę. Co? Co mówisz?… Idę tam natychmiast… Tak. Ja sam.
— Na skwerze Greena wybuchła panika — powiedział odkładając słuchawkę. — Są to przeważnie mieszkańcy górnych poziomów z rodzinami, dziećmi… Nie ma chwili do stracenia. Sam tam pójdę. Trzeba ludzi uspokoić. Mallet jest w dyrekcji policji. Kieruje akcją. Green nie kłamał. Mamy broń i maski. — Horsedealer odetchnął z ulgą — A teraz sprawa najważniejsza: natychmiast połącz się z Astrobolidem — zwrócił się do Kruka. — Oni muszą nam przyjść z pomocą…
— Nie puszczę cię samego — zawołał Smith kładąc rękę na ramieniu filozofa. — Idę z tobą. Wyszli pośpiesznie.
Bernard i Dean skierowali się ku ukrytemu przejściu prowadzącemu do archiwum. Ściana rozsunęła się cicho. Ale oto znów zadzwonił telefon.
— Powiedz Schneebergowi, aby połączył się z Astrobolidem — zwrócił się Bernard do przyjaciela. — Ja zaraz przyjdę.
Dzwonił doktor Bradley. Lekarstwa i środki opatrunkowe były na wyczerpaniu. Chorych i rannych przybywało nieustannie.
Skończywszy pośpiesznie rozmowę już miał pójść za Deanem do archiwum, gdy w drzwiach gabinetu stanęła Stella.
Po raz ostatni Bernard widział Stellę owej pamiętnej nocy, gdy wraz z Roche'em przeniósł do jej sypialni wpółprzytomną Daisy. Po zajęciu dyrekcji policji przez powstańców dowiedział się, że dziewczyna powróciła do domu. Zamknęła się jednak w swoim pokoju i dopiero wieczorem poszła odwiedzić Daisy przebywającą w szpitalu Bradleya.
Po powrocie Stella znów nie opuszczała ani na chwilę swego pokoju. Bernard był niemal pewien, że unika spotkania po tym, co stało się tam, w dyrekcji policji. Było mu jej żal. Nie potrafił winić jej o to, że nie zdobyła się na taki hart i siłę jak Daisy. Chciał nawet sam pójść do niej, ale w powodzi wielkich wydarzeń, przeobrażających z godziny na godzinę życie małego świata, jego osobiste sprawy zagubiły się i zeszły na drugi plan.
Teraz ona sama przyszła do niego.
Wiedział, że powinien się śpieszyć, że w centrali czekają na niego Dean, Green i tamci nieznani ludzie. Nie miał jednak siły odejść, przerwać spotkania oczekiwanego od wielu, wielu godzin.
Stella podeszła do biurka i stanęła naprzeciw Bernarda. Uśmiechnął się do niej, ona zaś, nie patrząc mu w oczy, cicho, zmienionym głosem zapytała:
— Ber, czy ci nie przeszkadzam?
— Ależ nie — skłamał, jakby bojąc się urazić dziewczynę tym, że nie ma dla niej czasu. — Nie wiesz sama, jaką mi sprawiłaś radość — dorzucił już zupełnie szczerze.
— Chciałam zapytać… — zawahała się.
— Mów, kochana — powiedział ciepło. — Ja wszystko zrozumiem… Poruszyła się niespokojnie.
— Słuchaj, Ber… Jak myślisz? Czy… Czy to jeszcze długo potrwa?
Bernard odczuł instynktownie, że coś nieuchwytnego stanęło między nimi.
— Walka jest niełatwa — odrzekł usiłując ukryć rozczarowanie. — Ale nie obawiaj się… Wkrótce skończymy z Morganem i zapanuje spokój.
— Tak. Ale…
— Ale co?
— To wszystko jest takie okropne… I ci ludzie… I te aresztowania. Ja myślałam, że to będzie inaczej.
— Przejęłaś się aresztowaniem ojca? Twarz dziewczyny wyrażała obojętność.
— Nie wiem… — odpowiedziała sucho. — Tak widocznie musiało być…
— Ale o co ci chodzi?
Teraz Stella stropiła się. Zdawało się, że sama nie wie.
— No, powiedz? Czy stała ci się jakaś krzywda?
Bernard sądził, że może przywiązanie do ojca i świadomość jego zupełnej klęski wpłynęły tak deprymująco na nastrój dziewczyny.
— Nic. Mnie się nic nie stało. Ja… ja wam pomagałam… — rzuciła nieśmiało.
— Czy tego żałujesz?
— Kiedy… ja nie to chciałam powiedzieć — żachnęła się. — Jak ty możesz tak mówić? Bernard spuścił oczy.
— Nie gniewaj się — powiedział miękko. — Ja wysoko cenię twoje dobre chęci, to, co zrobiłaś dla nas. Uspokój się i wybacz mi to głupie pytanie — prosił patrząc jej w oczy. — Przecież dla ciebie jestem tylko Berem…
— Widzisz — odparła ze smutkiem. — Ja… oczekiwałam czegoś… Ale jakoś… inaczej… Nie spodziewałam się, że to będzie właśnie tak wyglądać. Tak się cieszyłam, że zostałeś prezydentem… A teraz słyszę, że chcesz ustąpić. Czy to prawda?
— Już przekazałem władzę Horsedealerowi.
— Dlaczego? Z Morganem może byś się jakoś dogadał. A ten tłum… Ci czarni… — twarz jej wyrażała niechęć.
— Co ty opowiadasz, Stello!
— Ja nic nie powiedziałam — znów się zmieszała. — Ja rozumiem, że wy chcecie, aby było dobrze i dla tamtych, ale…
— Stello! — powiedział nieco łagodniej. — Musisz jeszcze wiele zrozumieć. To wszystko, co my robimy…
Przerwał w połowie zdania, bo oczy dziewczyny rozszerzyły się panicznym strachem.
— Co ci jest? — zapytał z niepokojem i naraz zorientował się, że dziewczyna patrzy nie na niego, lecz gdzieś poza jego plecy.
Odwrócił się gwałtownie.
W rogu gabinetu stał z elektrytem w ręku Jack Handerson. Za nim czernił się w podłodze czworokąt tajnego przejścia.
Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem. Potem rozległ się rozdzierający, rozpaczliwy krzyk Stelli.
Zatłoczony mrowiem skwer Greena kipiał zgiełkiem podnieconych głosów.
Wśród kwietników i fontann, gdzie rozłożyło się na ziemi kilkadziesiąt rodzin — zbiegów z górnych poziomów opanowanych przez Morgana — panował gwałtowny ruch. Ludzie pośpiesznie pakowali swój nędzny dobytek, inni tłoczyli się w przejściach prowadzących na dolne poziomy, zatrzymywani przez nielicznych członków ochotniczej straży powstańczej. O sufit uderzał dźwięk setek rozmów, okrzyków i nawoływań, czyniąc wielką salę skweru Greena podobną do ula pełnego pszczół.
Naraz tłum zakołysał się.
Spośród przycichającego raptownie zgiełku popłynęły nagłą falą od bocznych drzwi okrzyki:
— Idzie filozof! Horsedealer idzie!
— Odmieniony! Odmieniony!..
Postać Horsedealera była bardzo popularna w Celestii: znali go starzy i młodzi. Opowiadano o nim wiele historyjek. Prości ludzie, a zwłaszcza Murzyni, mówili z zabobonnym podziwem o jego mądrości. Jeszcze za czasów Summersona szeptano tu i tam, że gdyby taki miał głos w rządzeniu Celestią, to na pewno nie byłoby ani głodu, ani zbrodnii. I w ogóle potrafiłby zaradzić złu, jakie się panoszy.
W ostatnich miesiącach nie widywano go prawie zupełnie. Ci, którzy się z nim stykali, mówili, że ogromnie wychudł i zmizerniał wskutek uporczywej choroby, że niedowidzi, niedosłyszy — jest u kresu sił. Ten i ów uważał go może za umarłego.
Po odlocie delegacji krążyła wiadomość, że filozof leczy się na Astrobolidzie, ale była ona uważana powszechnie za plotkę. Komunikat o tym, że Horsedealer stanął na czele rządu, wywołał duże poruszenie. Równocześnie na wszystkich poziomach poczęły krążyć pogłoski, iż filozof istotnie musiał przebywać wśród diabłów, bo został „odmieniony”. Prawdopodobnie źródłem tych plotek były nowiny zasłyszane od ludzi, którzy stykali się bezpośrednio z Horsedealerem.
Teraz setki ludzi mogło na własne oczy przekonać się o przemianie, jaka dokonała się w wyglądzie filozofa pod wpływem kilkugodzinnych zabiegów doktora Summerbrocka.
Horsedealer zdawał sobie sprawę ze swej popularności i dlatego, gdy na skwerze Greena wybuchła panika, postanowił natychmiast tam pośpieszyć, aby uspokoić ludzi. Teraz przepychał się przez tłum, witany zewsząd okrzykami radości. Stojący dalej wspinali się na palcach usiłując dojrzeć filozofa.
Grupka ludzi dotarła do małej ławki, na którą wszedł Horsedealer, stając się w ten sposób wyższy o dwie głowy od otaczającego go tłumu.
Filozof podniósł rękę i trwał tak przez dłuższą chwilę.
Zgiełk począł wolno przygasać.
— Cicho! Cicho! — rozległy się zewsząd głosy.
— Przynoszę wam dobrą nowinę! — zawołał donośnie Horsedealer. — Otrzymaliśmy broń i maski. Spodziewamy się pomocy od ludzi, którzy przybyli do nas z Towarzysza Słońca. Ale zwycięstwo nie przychodzi samo. Walka trwa. Nasi bracia odpierają w tej chwili nowy atak Morgana. Wrogowie nasi są podstępni. Usiłują wywołać panikę, aby osłabić nasze siły. Musicie zachować spokój. Skwer Greena oddalony jest o ponad 10 poziomów od terenów walki. Nie ma więc potrzeby, abyście schodzili niżej. Wszelka panika ułatwia tylko robotę morganowcom, którzy chcieliby krwią i terrorem stłumić pragnienie wolności tysięcy ludzi naszego świata. Nie uda się im to. Nadszedł nowy wielki dzień dla wszystkich „szarych”! Nadeszło nowe życie!
— Precz z diabelskim sługusem! — przeciął chwilową ciszę wrzask z końca sali. W tłumie zakotłowało się.
— Nasza przyszłość — ciągnął spokojnie filozof — to życie bez strachu o jutro, to życie wolne od głodu i chorób. Życie wolne od kłamstwa, terroru i gwałtu, życie pełne spokojnej codziennej pracy dla szczęśliwej przyszłości, która się otworzyła przed Celestią.
— Precz! Precz z nim! Precz z „odmieńcem”!
Nowe okrzyki padające z grupy podejrzanych osobników, którzy ukazali się w głównym wejściu, przerwały Horsedealerowi mowę.
Kilka kobiet i mężczyzn rzuciło się ku nim wygrażając pięściami. Zamieszanie rosło.
— Dlatego — wołał podniesionym głosem filozof — naszym obowiązkiem jest zachować spokój i skupić wszystkie siły do walki z morganowcami!
Świst przelatującej obok Horsedealera butelki i trzask rozpryskującego się o filar szkła nie pozwoliły mu dokończyć. Krzyki poparzonych kwasem ludzi zmieszały się z tumultem, jaki niespodziewanie wybuchnął w kilku punktach skweru.
Horsedealer stał spokojnie oczekując nowego ataku. Jego wyprostowana postać urągała śmiałkom.
— Zamknąć wyjścia! — zawołał donośnym głosem. Jego oczy rzucały błyskawice gniewu. -Niech nikt nie rusza się z miejsca! Jim! Wyprowadź rannych! — rozkazał Smithowi, który się przedzierał ku niemu.
Tumult jednak nie ustawał. Ognisko paniki wywołanej eksplozją butelki rozprzestrzeniało się gwałtownie. Wśród ogólnego zgiełku raz po raz wybuchały okrzyki tratujących się wzajemnie ludzi. Na zamknięcie drzwi było już za późno.
Kroplisty pot wystąpił na czoło Horsedealera. Spostrzegłszy, że już nie jest w stanie całkowicie opanować sytuacji, zaczął wołać jak mógł najgłośniej:
— Spokój! Jak największy spokój! Nie dajcie się zastraszyć bandytom! Kobiety i dzieci do mnie! Mężczyźni niech obsadzą wyjścia! Czy pozwolimy się terroryzować jak stado baranów? Spokój! Spokój przede wszystkim!
Tam gdzie docierał jego silny, spokojny głos, ruchy tłumu stawały się mniej gwałtowne. Bliżej stojące grupki kobiet i dzieci przeciskały się ku ławce, na której stał filozof. Niestety, w ogólnym hałasie zasięg jego głosu był nieznaczny i gromady ludzi tłoczyły się w dalszym ciągu ku wyjściu. Tam jednak toczyła się formalna bitwa z tarasującą drzwi bojówką, która widocznie przedostała się tu jakimś bocznym przejściem.
Horsedealer szukał gorączkowo wyjścia z tej ciężkiej sytuacji. O 50 kroków od niego znajdowała się budka telefoniczna. Należało natychmiast zadzwonić do dyrekcji policji o pomoc. Wiedział jednak, że jego zejście z zaimprowizowanej mównicy jeszcze bardziej spotęguje chaos.
— Pędź natychmiast do telefonu! Trzeba zawiadomić Malleta — chwycił za ramię starszego robotnika stojącego obok.
Ten bez słowa począł się szybko przedzierać ku budce.
Horsedealer wyprostował się i wskazując poza siebie ręką znów zawołał:
— Przesuwajcie się drugą stroną, poza filar!
Niemal jednocześnie huknął wystrzał jeden i drugi. Błyskawice przebiegły tuż obok głowy Horsedealera. Jednocześnie rozległ się krzyk siedzącego na budce telefonicznej chłopca.
Jakieś silne ręce ściągnęły filozofa z ławki. Barczysty Murzyn błyskając białkami przerażonych oczu wołał na całe gardło:
— Zabiją pana! Zabiją! Nie pozwolę! Jak Boga kocham, nie pozwolę!
— Tak nie można, Soddy. Tak nie można. Ja muszę tu stać! Puść mnie! — szarpał się filozof. Lecz Murzyn nie ustępował trzymając go kurczowo za ramiona. Naraz jakby spod ziemi wyrósł przed Horsedealerem Tom Mallet.
— Panie profesorze! Do telefonu! Tam się stało coś strasznego! Mówią, że Ber… — trząsł się jak w febrze.
— Co Ber?
— Ber zabity!
Niemal biegnąc wśród rozstępującego się przed nim tłumu Horsedealer wpadł jak oszalały do budki. Wyrwał gwałtownie słuchawkę z ręki starego robotnika stojącego Przy aparacie.
— Co? Co mówisz?… Handerson… To straszne… Zaraz tam będę!.. Przylatują… Hnny nic nie wie? Może stąd uda mi się połączyć.
Uderzył kilkakrotnie w widełki i trzęsącą się ze zdenerwowania ręką nakręcił numer.
— Nie można się połączyć z Johnny m… — westchnął ciężko robotnik. — Już próbowałem. Horsedealer odłożył słuchawkę i z kamiennym wyrazem twarzy zwrócił się do Toma i
Jacka:
— Chłopcy! Pędźcie jak możecie najszybciej do dyrekcji policji. Idźcie tym bocznym wyjściem, gdzie jest najmniejszy ścisk. Zresztą sami najlepiej wiecie… Powiesz ojcu — chwycił Toma kurczowo za ramię — że za dziesięć minut przybywają ludzie z Astrobolidu. Niech natychmiast obsadzi stację rakiet oraz przyśle pomoc Smithowi, który będzie bronił skweru Greena. To wszystko! Pędź! — pchnął go lekko.
— Jim Smith niech trzyma skwer jak może najdłużej — zwrócił się do starego robotnika. -Ludzi kierować bocznymi przejściami do głównego korytarza.
W kilka minut później znalazł się w prezydenckiej siedzibie. Przy drzwiach czekali na niego Roche i Schneeberg oraz kilku uzbrojonych ludzi.
Horsedealer nie pytał już o nic. Przebiegł długi hali i szarpnął drzwi gabinetu.
Tuż przy biurku leżał na dywanie Bernard z wielką raną na piersiach. Obok, nieruchomo jak posąg, stał doktor Bradley.
— Czy to już koniec? — zapytał Horsedealer złamanym głosem.
— Kiedy przyszedłem, już nie żył — rzekł profesor. Spazmatyczny płacz Stelli zawtórował jego słowom.
Dopiero teraz Horsedealer zauważył, iż w pokoju znajduje się również córka Summersona.
— Jak to się stało?
— Nie wiedzieliśmy nic o tajnym przejściu łączącym ten gabinet z mieszkaniem Handersona — odpowiedział cicho Dean.
— Niech pan natychmiast zawiadomi o wszystkim Malleta! — zwrócił się filozof do astronoma. — Wysłałem już Toma, ale nie wiem, czy dotarł.
Roche wyszedł bez słowa.
Horsedealer stał nieruchomo przez dłuższą chwilę nad ciałem Bernarda, gdy drzwi rozsunęły się cicho. W progu stanęło dwóch wysmukłych, młodych mężczyzn ubranych w dziwne stroje.
Horsedealer spojrzał na przybyłych.
Serce zabiło mu gwałtownie. Poznał Kalinę i Sokolskiego.
Opuścił wzrok ku ziemi, gdzie leżało martwe ciało Bernarda.
— On nie żyje… — wyszeptał z rozpaczą.
— Poddajcie się! Wszelki opór jest bezcelowy. Dajemy wam ostatnią szansę. Kto się sprzeciwi prawowitej władzy, kto nie wykona jej poleceń, niech nie liczy na pobłażliwość.
Ogłuszający ryk megafonu umilkł na chwilę.
— Poddajcie się! — zagrzmiał znów ten sam głos. — Wszyscy mieszkańcy Celestii, ludzie i Murzyni, mężczyźni, kobiety i dzieci mają udać się do domów i nie opuszczać mieszkań przed upływem dziesięciu godzin. Ostrzegamy: u kogo znaleziona zostanie broń — cała jego rodzina będzie bez sądu rozstrzelana. Śmierć czeka również rodziny tych, którzy usiłowaliby ukrywać członków bandy Horsedealera, Malleta i Kruka. Ostrzegamy!
Znów głos umilkł. Przez kilkadziesiąt sekund panowała dźwięcząca w uszach cisza i oto nową falą popłynęły z głośnika ogłuszające słowa:
— Halo! Halo! Przed dwudziestoma minutami z wyroku nadzwyczajnego trybunału ponieśli śmierć zdrajcy: Bernard Kruk, John Mallet i William Horsedealer. Francis Morgan objął władzę. Zdradziecka banda Horsedealera została rozbita i zlikwidowana. Nie udało im się sprzedać Celestii potworom z Towarzysza Słońca. Halo! Halo! Kruk, Mallet i Horsedealer zostali straceni, a trupy ich wystawiono na widok publiczny.
— Zwariowali?
Twarz Cornicka wyrażała takie osłupienie, że John Mallet mimo woli uśmiechnął się.
— Nie! — Mallet usiłował przekrzyczeć ogłuszające dźwięki megafonu. — Oni nie zwariowali. Chodźmy.
Stłoczona u wejścia do dyrekcji policji grupa powstańców rozstąpiła się. Mallet z Cornickiem weszli do długiego hallu, pełnego uwijających się nerwowo ludzi. Zgiełk podniesionych głosów, nawoływań i rozkazów mieszał się tu z dochodzącym ze skweru rykiem megafonu.
Do Malleta podbiegł młody chemik o pożółkłej twarzy.
— Johnny! Jak długo jeszcze będziemy czekać? — denerwował się. — Moi ludzie są gotowi. Na co właściwie czekamy?
John spojrzał na niego surowo.
— Uspokój się! Zaraz otrzymacie zadanie. Co nowego, Jane? — zwrócił się do szczupłej, czarnookiej dziewczyny przeciskającej się ku niemu przez ciżbę.
— Stephen Brown przysłał człowieka po pomoc. Smith musiał się cofnąć ze skweru Greena i nie wie, jak długo utrzyma łączność ze stacją rakiet — wyrzuciła zdyszana. — Ludzie zaczynają tracić rozum po tych wszystkich wiadomościach. Czarni też się podobno cofają. Co będzie?
— Najważniejsze, to zachować spokój — zgromił ją ostro i ruszył ku wąskiemu, zatłoczonemu korytarzowi. Tuż za nim postępował Cornick.
Po chwili znaleźli się w dyrekcji policji.
— Tak, bracie — rzekł John zasuwając drzwi swego gabinetu. — Oni nie zwariowali rozgłaszając te kłamstwa. I, niestety, boję się, że będzie z tym wiele kłopotu.
Szybko podszedł do telefonu i próbował połączyć się z centralą.
— W dalszym ciągu połączenie zerwane — powiedział po chwili z rezygnacją. Drzwi rozsunęły się z trzaskiem i do pokoju wpadł zadyszany Tom. Za nim wyrosło jak spod ziemi kilku innych chłopców.
— Żyjesz? Tatusiu, żyjesz?! — rzucił się Tom ku ojcu. — To pewno i Ber żyje. Ja już myślałem, że i ciebie!.. — urwał i zasępił się. — Jacka zabili… Zabili tam… — słowa uwięzły mu w krtani.
John przycisnął syna do piersi.
— Myśmy szli tu do ciebie… — łkał chłopiec. — Profesor Horsedealer mówił, że trzeba koniecznie… że to bardzo ważne. Oni stali w przejściu na 17 poziomie. Zobaczyli nas i zaczęli strzelać. Jack szedł pierwszy…
John chwycił gwałtownie chłopca za ramiona i patrząc mu w oczy zapytał:
— Co ci powiedział Horsedealer?
— Profesor mówił, abym biegł do ciebie i powiedział, żebyś dał więcej ludzi na stację rakiet, bo… bo… on i przylatują. Ci… ci z Astrobolidu…
— Kiedy? — nie pozwolił synowi dokończyć Mallet.
— Mówił, że zaraz, za dziesięć minut. John poruszył się niespokojnie.
— Za dziesięć minut? Lett! — zwrócił się do Cornicka. — Weź grupę Freda i ruszaj zaraz na stację rakiet.
Tom chwycił ojca za rękaw.
— Ale profesor mówił to o ósmej piętnaście. Myśmy nie mogli się do ciebie dostać, więc… Mallet spojrzał na zegarek. Od dwudziestu minut przybysze z Ziemi powinni być już w Celestii.
„A jeśli zostali napadnięci przez ludzi Morgana? Może już nie żyją? Nie, to wykluczone! Widocznie i na mnie działają te kłamstwa” — zgromił sam siebie. Przecież obsada stacji rakiet była dość znaczna. Ale czy udało im się dotrzeć na 18 poziom? Trzeba koniecznie nawiązać łączność z Krukiem.
— Wyślemy Jane do Bera — rzekł zdecydowanym tonem.
— Może ja pójdę? — wtrącił nieśmiało Tom, lecz nie otrzymał odpowiedzi, bo w drzwiach stanął siwy, przygarbiony elektrotechnik.
— Johnny! Morgan znów użył gazów. Panika! Wszyscy uciekają! Opowiadają niestworzone rzeczy: że Kruk zabity, że Horsedealer i ty… że Astrobolid zniszczony. Nie wiem sam już, co…
— Tom! — zwrócił się Mallet do syna. — Poczekajcie na korytarzu. Nigdzie się stamtąd nie ruszajcie. A teraz mów, co wiesz — powiedział do starego elektrotechnika, gdy drzwi zamknęły się za chłopcami.
— Źle jest. Robi się coraz większy bałagan. Grupa Smitha i Graya rozleciała się. Wszystko ucieka. Ludzie Morgana opanowali dwunasty sektor pionowy aż do skweru Greena. Mają w rękach rozgłośnię. Obsadzili kilka wind i ważniejsze przejścia. Strzelają do każdego, kto im się pod elektryty nawinie. Podobno rozpoczęli znów akcję gazową… Co będzie, Johnny? Powiedz! Co będzie?
— Nie denerwuj się. Lett! — zwrócił się do Cornicka. — Weźmiesz trzy grupy po piętnastu ludzi i uderzysz na rozgłośnię. Ich nie może być wielu. Cała ich siła to te megafony, no i oczywiście gazy. Och, te przeklęte megafony! Takie kłamstwa, niestety, działają na wielu, tym bardziej że przerwali wszelką łączność telefoniczną. Chcą załamać ludzi.
— To im się już udało — dorzucił siwy robotnik.
— Nie kracz — przerwał mu ze złością Mallet. — A więc, Lrtt, musisz zająć się rozgłośnią, choćby to nas drogo kosztowało. Brownowi trzeba również pomóc. Poślij oddział Bucka. Stacja rakiet to łączność z Astrobolidem.
— Broni mało… John zasępił się.
— Mam jeszcze dwadzieścia osiem pistoletów. To te od Greena. Z tego zabierzesz dwadzieścia. Poza tym weźmiesz te ostatnie dwa Green-Bolty, no i oczywiście wszystkie maski, jakie znajdziesz.
— A jeśli zaatakują dyrekcję? — zapytał Cornick.
— Tym będę się martwił sam. Aha, jeszcze jedno. Już raz mówiłem: trzeba wysłać Jane na 18 poziom. Muszę koniecznie nawiązać kontakt z Krukiem i Horsedealerem.
Znów drzwi rozsunęły się raptownie. W progu stanęła kierująca łącznością czarnooka Jane. Z trudem chwytała powietrze, jak po męczącym biegu. — Co się stało? — zapytał Mallet.
— Kruk nie żyje.
— I ty też powtarzasz te bzdury? — wybuchnął Mallet i nagle urwał. Zza dziewczyny wysunął się Roche.
John spojrzał na jego rozłożone bezradnie ręce, na duże plamy krwi odcinające się jaskraun na rękawach żółtej bluzy i zadrżał.
— To niestety prawda — skinął głową Dean. — Bernard nie żyje. Został zamordowany przez Handersona. Nim zdążyliśmy przyprowadzić doktora Bradleya, Ber nie żył.
Mallet zacisnął powieki. Parę chwil stał jak skamieniały na środku pokoju. Naraz przetarł gwałtownym ruchem czoło, jakby budził się z odrętwienia.
— Horsedealer? — zapytał krótko.
— Jest właśnie tam… — odparł Dean cicho.
— Czy przybył ktoś z Astrobolidu?
— Piętnaście minut temu jeszcze nikogo nie było. Teraz nie wiem. Mallet spojrzał na zegarek.
— Lett! Natychmiast musisz uderzyć na rozgłośnię i wysłać oddział Bucka. Nie mamy chwili do stracenia.
Sytuacja była poważniejsza, niż John przypuszczał. Morganowcy nie tylko wywołali panikę na wyższych poziomach, lecz blokując umiejętnie boczne przejścia, ogniem z pistoletów i gazem spychali zebrany uprzednio na skwerze Greena tłum w dół.
Oddział Cornicka z coraz większym trudem torował sobie drogę w wąskich, zatłoczonych ludźmi korytarzach. Gdy wreszcie dotarł do szerokich schodów łączących 23 i 24 poziom, natrafił na niepokonaną przeszkodę w postaci gęstniejącego szybko obłoku palnego gazu.
Cornick nie miał kombinezonów ochronnych, których w ogóle w Celestii było niewiele. Jedyny zapas miały zakłady chemiczne Morgana, a te, które udało się naprędce wyprodukować, znajdowały się na centralnym odcinku walki. Łączność z tym odcinkiem była jednak w tej chwili zerwana.
W tej sytuacji Cornick musiał się cofnąć i to aż na 17 poziom, gdyż tam dopiero udało się uruchomić grodzie awaryjne. Również Mallet musiał opuścić dyrekcję policji zagrożoną rozprzestrzeniającym się gazem. Łączność z siedzibą prezydenta próbowano utrzymać poprzez drugą klatkę schodową oddaloną o kilometr od pierwszej. Okazało się jednak, że również i to przejście blokowane jest groźnymi oparami. Tak więc szesnaście dolnych poziomów Celestii zostało odciętych gazem od osiemdziesięciu pięciu górnych.
Tymczasem wiadomości rozgłaszane przez megafony stawały się coraz bardziej niepokojące. Górne poziomy miały być już rzekomo całkowicie opanowane przez ludzi Morgana i teraz przygotowywali oni nowy cios w postaci wprowadzenia specjalnego trującego gazu do przewodów wentylacyjnych.
Mallet nie tracił jednak zimnej krwi. Zarządziwszy ewakuację do dolnych poziomów ludności skupionej na 16 poziomie, kazał wymontować duży kompresor windowy i zainstalować go w ten sposób, aby pompując powietrze z szybu wentylacyjnego można było wytworzyć nadciśnienie w przedsionku przylegającym do przejścia na 17 poziom. Na szczęście Morgan nie próbował wysadzać grodzi, zajęty oczyszczaniem zdobytego terenu i przegrupowywaniem sił, tak iż bez przeszkód po paru godzinach urządzenie zmontowano. Teraz John wraz z uzbrojoną grupą udał się do przedsionka i nakazał otwarcie drzwi wychodzących na klatkę schodową.
Dwóch robotników w maskach i przemoczonych ubraniach odsunęło drzwi odskakując na boki. Z przejścia wypełznął niebieskawy obłok podobny do dymu z papierosa, wolno rozpływając się po pomieszczeniu.
— Kompresor! — zawołał Mallet.
Buck włączył silnik. Obłok gazu u wejścia jakby zmalał i po chwili począł cofać się pozostawiając tylko rzedniejące szybko smugi w załamaniach ścian i drzwi.
— Cofa się! Jak mi Bóg miły, cofa się! — zawołał radośnie Cornick i postąpił parę kroków ku drzwiom.
— Pod ścianę! — wrzasnął Mallet. Przyskoczył do Letta i szarpnął go z całych sił ku sobie. Błyskawica przecięła powietrze. Jakiś człowiek w kombinezonie ochronnym wychylił się zza węgła i rzucił tuż za progiem szklaną ampułkę.
Trzask — i na podłodze wykwitł nieduży obłok niebieskiego dymu, wolno wypychany z pomieszczenia tłoczonym przez kompresor powietrzem.
— Naprzód! To tylko gazy trujące! — zawołał John. Nasunął maskę i pierwszy rzucił się ku drzwiom. Strzelił kilkakrotnie i wskoczył do niewielkiej salki. Za nim wbiegł Cornick, Buck i jeszcze kilku robotników.
— Przy ścianach! — komenderował Mallet odsłaniając na chwilę twarz.
Zza zakrętu prowadzącego do schodów wyleciało znów kilka ampułek. Posypały się błyskawice. Wśród trzasku elektrytów rozległy się również pojedyncze strzały z rzadkiej w Celestii broni palnej.
Mallet, który dobiegł już do zakrętu, jakby potknął się i skurczył. Jednocześnie wokół niego wystrzeliły w górę języki ognia.
— Gaz palny — wyszeptał ze zgrozą Lett. Nie zważając na strzały podbiegł do Johna wyciągając z płomieni słaniającego się dowódcę. Na szczęście mokre ubranie nie zdążyło się zająć.
Przywarli do ściany. Buck strzelał raz po raz trzymając w szachu morganowców.
— Trafili cię? — spytał Lett unosząc maskę. Mallet skinął twierdząco głową.
Sytuacja stawała się groźna. Ludzie Morgana strzelali nieprzerwanie zza węgła, odcinając odwrót.
Naraz stało się coś nieoczekiwanego. Od schodów dobiegły odgłosy zamieszania. Zza zakrętu wyskoczył jakiś osobnik w kombinezonie i rzucił się ku drzwiom prowadzącym na 16 poziom. Dogoniły go błyskawice Letta i zwalił się ciężko tuż w progu.
Ze schodów dolatywały jakieś trzaski, szamotania i zdławione okrzyki ludzi. Potem krótka seria strzałów i dwa głuche wybuchy…
Zza węgła znów wyskoczył człowiek w kombinezonie i podnosząc ręce do góry podbiegł do stojących pod ścianą powstańców. Len zmierzył do niego. Człowiek padł na kolana błagając gestami o litość. Buck przyskoczył do klęczącego i zerwał mu maskę z twarzy. Przed nim trząsł się z przerażenia agent Godstona — Both.
Tumult na schodach nie ustawał zdając się zbliżać do osaczonych.
Nagle wśród zgrzytów i trzasków rozległ się potężny, dźwięczący wśród pustych ścian, dobrze wszystkim znany głos Williama Horsedealera:
— Mieszkańcy Celestii! Nie pozwólcie się oszukiwać! Megafony kłamią! Walka trwa! Zwycięstwo jest bliskie!
Mallet z wysiłkiem podniósł rękę i wskazując w kierunku schodów zawołał:
— Buck! Tam Horsedealer! Prędzej!
Murzyn skoczył ku drzwiom i naraz cofnął się gwałtownie.
Dzwoniąc cienkimi łapami o metalowe stopnie posuwał się wolno w dół wielki pająk.
Buck nie widział jeszcze „Łazika”. Choć znał jego wygląd z opowiadań Malleta, jednak nie mógł opanować lęku na widok tego dziwnego przybysza. Cofał się więc krok za krokiem ku Malletowi, wpatrzony z podziwem w „potwora”.
Lecz oto znów rozległ się, tym razem już bliżej, głos Horsedealera:
— Mieszkańcy Celestii, nie wierzcie kłamstwom Morgana. Ja, William Horsedealer, przemawiam do was z prezydenckiej centrali za pośrednictwem Astrobolidu. Astrobolid nie został zniszczony. Pomaga nam. W tej chwili wprowadzamy do walki specjalnie rozpyloną substancję neutralizującą gazy używane przez morganowców! Bernard Kruk żyje. Naprzód do zwycięstwa! Śmiało do walki o wolność wszystkich mieszkańców Celestii, białych i czarnych!
Zza zakrętu wysunęła się błyszcząca kula „głowy” robota. To z jego głośników płynęły słowa transmitowanego przemówienia filozofa.
Partia Powrotu
Stella oparła rozpalone czoło o poręcz krzesła. Chłód metalu zdawał się łagodzić nieznośny ból głowy. Cóż z tego, gdy myśl obracała się wciąż uparcie wokół tamtych strasznych chwil…
Chyba nigdy nie zapomni tego dnia, nie zapomni pochylonej nad nieruchomym ciałem Bera postaci Bradleya, jego bezradnie rozłożonych rąk i wstrząsającego spojrzenia Horsedealera.
— Dlaczego nie zdążyłam ostrzec Bera?
I wtedy właśnie rozsunęły się drzwi wiodące do hallu i wszedł o n. Ujrzała go wówczas po raz pierwszy. Wydał jej się jeszcze wyższy niż był w rzeczywistości, podobnie zresztą jak jego młodszy towarzysz.
Sokolski bez słowa pochylił się nad ciałem zabitego i obrócił je twarzą ku ziemi.
— RK-7! — rzucił do towarzysza. Ten błyskawicznym ruchem otworzył niedużą torbę przewieszoną przez ramię i podał Sokolskiemu maleńki, płaski krążek.
Sokolski ukląkł i przycisnął palcami krążek do szyi zabitego tuż pod potylicą. Rozległ się krótki, przytłumiony syk.
— Kiedy nastąpił zgon? — zapytał Sokolski wstając z klęczek.
— Około sześciu minut temu — odrzekł cicho Bradley.
Wszystko to stało się tak szybko i tak brutalnie wdarło się w przejmującą ciszę śmierci, że Stellę ogarnął nagły gniew na przybyłych.
— Idźcie stąd! — zawołała. — Idźcie! I tak już mu nic nie pomożecie. On przez was zginął! Przez was! — wybuchnęła spazmatycznym płaczem.
Uczuła dotknięcie czyjejś dłoni.
— Uspokój się, dziecko — usłyszała obok siebie głos Horsedealera, który uniósł rękę i począł głaskać ją po włosach.
Szarpnęła się gwałtownie. Zakryła twarz rękami i wybiegła z gabinetu.
Nie pamięta sama, jak znalazła się w swoim pokoju. Długo, długo płakała, jakby chciała wypełnić łzami pustkę, która nagle otworzyła się przed nią.
Potem popadła w jakieś odrętwienie. W półśnie przewijały się przed jej oczami Poplątane, bezładne majaki. Dalekie sceny sprzed tygodni czy lat splatały się w jeden obraz z niedawnymi strasznymi przeżyciami. Widziała patrzące na nią złowrogo oczy ojca i słyszała jego głos: „Zdradziłaś Celestię”. To znowu majaczyła się jej wykrzywiona sadystycznym uśmiechem twarz oprawcy z dyrekcji policji, a w uszy uderzał świst batoga spadającego na obnażone ciało Daisy Brown. Wreszcie tłum, ogromny tłum ludzi dążący gdzieś, nie wiadomo gdzie i przeciw komu… Raz po raz wśród tych splątanych obrazów zjawiała się wysoka postać Bera z zamkniętymi oczyma i krwawą plamą na piersiach. Czuła, jak skóra jej cierpnie, gdy widmo zrodzone w sennym majaku wyciąga ku niej ręce, gdy krok za krokiem zbliża się ku niej… Już, już ma ją pochwycić… Stella otwarła oczy. Nad nią jarzył się blado sufit sypialni. Powoli wracała świadomość rzeczywistości. Od drzwi dochodziło gwałtowne pukanie i zaniepokojony głos Horsedealera:
— Panno Stello! Proszę otworzyć.
Dziewczyna, która jeszcze przed kilku godzinami nie chciała nikogo widzieć, naraz odczuła gwałtowną potrzebę czyjejkolwiek obecności.
Zerwała się szybko z tapczanu i otworzyła drzwi. Na progu stał filozof w towarzystwie smukłego przybysza z Astrobolidu.
Twarz Horsedealera promieniała, a gość uśmiechał się jakoś dziwnie.
Stella poczuła, że znów poczyna ogarniać ją gniew. Z czego oni się cieszą? Już otwierała usta, gdy naraz niespodziewanie przybysz odezwał się swym trochę śpiewnym głosem:
— Przynosimy dobrą nowinę. Zabieg się udał.
— Ber żyje! — zawtórował mu okrzyk Horsedealera. Stella uczuła, że nogi uginają się pod nią.
— Ber? Ber… — wyjąkała.
Osłupienie malujące się na twarzy dziewczyny stropiło przybysza. Teraz dopiero uświadomili sobie, że Stella nie wie nic, co zaszło po jej wyjściu,
— Niech się pani uspokoi — powiedział serdecznie Horsedealer. — I w naszym świecie dzieją się cuda. Cuda prawdziwe, dokonywane przez naukę.
Nie zrozumiała. Oparta o ścianę stała nieruchomo, z zamkniętymi oczami. Sokolski wziął ją za rękę i lekko uścisnął.
— W tym, co się stało, nie ma nic niezwykłego. Uspokój się. Na Ziemi już ponad cztery wieki znane są sposoby przywracania życia w pewnych przypadkach.
— Bernard Kruk będzie mógł za parę dni powrócić na Celestię. Spojrzała na Sokolskiego z lękiem.
— Przecież… on… umarł,
— Umarł, nie umarł — uśmiechnął się Sokolski. — To, że serce, płuca i mózg przestały funkcjonować, nie oznacza jeszcze całkowitej śmierci. Jest to tak zwana śmierć kliniczna. Dopóki tkanki i komórki żyją, można jeszcze zmarłemu przywrócić życie.
— Właśnie pan Sokolski — podchwycił filozof — przykładając ten guzik do szyi Bera, zrobił mu jakby zastrzyk do rdzenia, gdyż najszybciej następuje rozkład komórek kory mózgowej. Zastrzyknięty środek rozchodzi się po całym organizmie. W ten sposób okres między śmiercią kliniczną a śmiercią całkowitą został przedłużony z niewielu minut do blisko dziesięciu godzin.
— Całe szczęście, że zdążyliśmy przybyć jeszcze w okresie śmierci klinicznej — wtrącił Sokolski. — Kilka minut spóźnienia i mogło być za późno.
— Ale on przecież był zabity — nie mogła w żaden sposób pojąć Stella.
— Po twoim wyjściu doktor Bradley i mój kolega Kalina przewieźli ciało Kruka na Astrobolid. Właściwie, gdyby nie rozruchy, za czterdzieści pięć minut byłby na stole operacyjnym. Trochę się odwlekło, ale w tej chwili Kruk już czuje się dobrze. Pocisk torujący wystrzelony z elektrytu przed wypuszczeniem iskry elektrycznej przeszedł przez prawą komorę serca. Ale widocznie Kruk poruszył się w chwili strzału, bo miejsce uszkodzenia ciała iskrą znajduje się o kilka centymetrów dalej od rany spowodowanej kulą. Śmierć nastąpiła zarówno wskutek postrzału, jak i porażenia prądem. Gorzej byłoby, gdyby iskra uderzyła w ranę. Niewykluczone, że nastąpiłyby poważne wewnętrzne obrażenia, może nawet zniszczenie serca. Wówczas trzeba by było zastosować zabiegi regeneracyjne, a to już dłuższa sprawa. Leczenie trwałoby może nawet kilka miesięcy.
— Niech sobie pani wyobrazi — wtrącił się do rozmowy filozof. — To wszystko dokonuje się wewnątrz organizmu za pomocą precyzyjnych narzędzi chirurgicznych, umieszczonych na końcach długich igieł, bez otwierania klatki piersiowej. Zresztą chirurg w ogóle nie dotyka tych narzędzi, lecz kieruje nimi z odległości. A wszystko widzi na specjalnym, plastycznym ekranie, tak jakby miał chorego pod ręką. Podobno lekarz może w ten sposób dokonywać operacji nawet na odległość setek kilometrów.
— Ożywienie Kruka było stosunkowo prostą sprawą — rozpoczął Sokolski i urwał widząc, że Stella robi się coraz bledsza.
Niewiele zrozumiała z tego, co opowiadali Sokolski i Horsedealer. Choć nie miała podstaw, aby wątpić, że mówią prawdę, jednak w żaden sposób nie mogła wyobrazić sobie Bernarda żywego.
Sokolski uczynił niezdecydowany ruch.
— Widzę, że czujesz się niedobrze. Odpocznij teraz. W tej chwili trwają jeszcze w Celestii walki, ale jak się wszystko uspokoi, zawiozę cię do Kruka.
W oczach Stelli pojawił się lęk. — Do Bera? Zapanowała kłopotliwa, nieprzyjemna cisza.
— No, czas na nas, panie Wiktorze — przerwał ją filozof. — Za chwilę narada. Pewno już czekają.
Stella została sama. Słowa Sokolskiego, że chcą ją zawieźć do Bernarda, pogłębiły jeszcze bardziej ogarniający dziewczynę niepokój. Jeszcze wczoraj była pewna, że kocha Kruka, jak nikogo w Celestii. Przecież dla niego zdradziła własnego ojca. A jednak… Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ten przywrócony do życia Bernard nie jest już tym dawnym, kochanym Berem, lecz jakimś innym człowiekiem, obcym i strasznym. Przez całą następną noc nie zmrużyła prawie zupełnie oka. Dopiero nad ranem zmorzył ją krótki, nerwowy sen.
W południe przybył do pokoju Stelli Sokolski oświadczając, że morganowcy ponieśli ostateczną klęskę, sam zaś Morgan dostał się w ręce Nieugiętych. Bez wrażenia przyjęła wiadomość, że Jack Handerson został zabity przez wzburzony tłum. To co działo się w Celestii, było dla niej takie dalekie i obojętne…
Dopiero ponowiona propozycja odwiedzenia Bernarda zaniepokoiła ją. Zaczęła się mętnie tłumaczyć, że jest bardzo osłabiona. Sokolski z uśmiechem wysunął argument, że w Astrobolidzie znajdzie się na wszystko lekarstwo. Jednak nie chciał specjalnie nalegać widząc, że Stella nie okazuje zbytniego entuzjazmu.
Po wizycie Sokolskiego dziewczyna poczuła się lepiej. Ponure wspomnienie wczorajszego dnia jakby nieco oddaliło się i przybladło. Po południu nie mogła usiedzieć w swym pokoju i poszła na basen, był jednak zamknięty. Za to w dzielnicy handlowej panował duży ruch. Grupy ludzi gromadziły się na skwerach, żywo dyskutując ostatnie wydarzenia. Wszędzie wrzała praca. Usuwano pośpiesznie zniszczenia powstałe w czasie walk.
Na skwerze Greena spotkała kuzynkę Ellen — córkę Kuhna. Była bardzo zdenerwowana, gdyż ojciec jej znajdował się nadal w areszcie. Prosiła Stellę, by wywiedziała się od Horsedealera, jakie są zamiary nowego rządu wobec członków „wielkich rodów”.
Po powrocie do domu Stellę ogarnęło znów przygnębienie. Myśl jej wracała uparcie do strasznej sceny sprzed dwu dni. Przysłana do jej pokoju przez Horsedealera kolacja pozostała nietknięta. Zażyła trzy nasenne proszki i położyła się na tapczanie.
Obudziła się dopiero następnego dnia około południa, z silnym bólem głowy. Teraz siedziała samotnie w swym pokoju, a przykre wspomnienia poczęły ogarniać ją z nową siłą. Jednocześnie odczuwała pragnienie czyjejkolwiek obecności. Przypomniała jej się wczorajsza prośba kuzynki Ellen. Uczepiła się kurczowo myśli zobaczenia się z Horsedealerem.
Wyszła na korytarz. Panowała tu cisza, tak obca dotychczasowym dniom pełnym zgiełku. Tylko dwóch ludzi strzegących drzwi gabinetu prezydenta rozmawiało półgłosem.
Stella podeszła do nich.
— Czy prezydent Horsedealer jest u siebie?
— Tak — kiwnął głową starszy ze strażników, a młodszy dorzucił:
— Teraz odbywa się ważna narada rządu.
— Czy… czy nie można tam wejść? — zapytała niepewnie.
— W tej chwili nie. Ale narada powinna się niedługo skończyć — odrzekł życzliwie młodszy strażnik. — Blisko sześć godzin obradują…
Stella już miała zawrócić, gdy drzwi rozsunęły się. Z gabinetu wyszedł pośpiesznie Dean Roche.
— Jak się czujesz? — powitał dziewczynę uśmiechem.
— Tak sobie… Nie bardzo.
— Dobrze, że cię widzę. Lecę dziś na Astrobolid. Możesz się zabrać ze mną. Zobaczysz się z Berem.
Stella wpadła w panikę.
— Nie. Nie… Dziś jeszcze nie…
— Dlaczego? — zdziwił się Dean.
— Nie mogę… Dziś się bardzo źle czuję… Może jutro…
— No cóż — wzruszył ramionami Roche. — Wobec tego — trudno. I nie patrząc na dziewczynę ruszył ku wyjściu.
Ściana rozsunęła się bezszelestnie. Stąpając cicho po miękkim dywanie Stella podeszła do tapczanu. Wyraz zawodu odbił się na twarzy dziewczyny: gościa nie było. Widocznie jednak nie poszedł jeszcze na basen i był gdzieś w pobliżu, bo niebieska bluza leżała przerzucona niedbale przez poręcz fotela.
Wzrok Stelli zatrzymał się na wąskiej szparze w rogu pokoju, przecinającej półmrok pionową smugą światła. Ruchoma ściana łącząca bibliotekę z gabinetem prezydenta była nie domknięta. Chwila wahania — i dziewczyna ostrożnie zbliżyła się do otworu.
W jasnym świetle stojącej na biurku lampy ujrzała pochyloną nad planami postać
Sokolskiego. Okazało się, że ten dziwny, odpoczywający zaledwie cztery godziny na dobę Ziemianin ustal tym razem jeszcze wcześniej.
Spojrzenie Stelli ślizgało się po z lekka sfalowanych ciemnych włosach nad wysokim czołem, po silnych, opalonych ramionach, jakby wykutych z jednej bryły metalu, to znów zatrzymało się przez chwile na rozchylonych wargach, które drgały, jakby towarzysząc ręce kreślącej coś na papierze. Dziś wydawał się jej jeszcze piękniejszy, choć może mniej „boski”. Jaka szkoda, ze już dziś opuszcza Celestię. Usiłowała odpędzić od siebie te myśl, ale na próżno. Świadomość, że Sokolski wyjeżdża, a ona zostaje, przejęła ją takim żalem, iż uczuła łzy cisnące się pod powieki.
„Musze powiedzieć mu prawdę — powtarzała sobie, lecz zarazem wiedziała, że dziś jeszcze nie potrafi zdobyć się na odwagę. — Jednak musze. Choćby tylko w zwykłej rozmowie, choćby tylko dowiedzieć się, czy wyjeżdża…” — myślała, wiedząc jednak, że nie stać jej będzie na taką śmiałość. Ją, która przecież jako córka prezydenta Summersona pierwsza wyznała miłość Krukowi.
Bernard Kruk…
Wzrok dziewczyny ześliznął się z postaci Sokolskiego na ciemną, rdzawą plamę o nieregularnych konturach rysującą się na środku wielkiego dywanu, tuż przed biurkiem.
Wzdrygnęła się raptownie. Ten ponury dzień, dzień śmierci Kruka, zamknął w jej życiu jeden rozdział, a otworzył drugi.
W uczuciu Stelli do Bernarda była granica, której nie potrafiła przekroczyć. Była nią ona sama. Uświadomiła sobie to niejasno po raz pierwszy wtedy, gdy patrząc na katowanie Daisy Brown, ze strachu przed grożącym jej samej cierpieniem i porażeniem, zdradziła kryjówkę zbiegów. Usiłowała później usprawiedliwić się przed sobą, że uczyniła to, bo wiedziała, iż metalowy diabeł strzeże bezpieczeństwa Kruka. Ale gdy zastanawiają się głębiej, nie była pewna, czy potrafiłaby przezwyciężyć lęk przed chłostą, gdyby nawet wiedziała, że zdradą podpisuje wyrok śmierci na Bernarda.
Tak. To tamten dzień położył się cieniem na ich szczęściu. Zdawało się Stelli, że nie ona, lecz on był winien jej słabości, był winien, że sama przed sobą wstydzi się swego zachowania.
Z zazdrością patrzyła na szybko wracającą do zdrowia Daisy, z ukrywaną głęboko zawiścią słuchała jej zwierzeń. Tamta umiała sobie znaleźć miejsce obok ukochanego w nurcie wielkich, narastających z dnia na dzień wydarzeń. Ją — Stellę — wydarzenia te odpychały, odgradzały jakby nieprzebytym murem od Bernarda, a jego śmierć i niezwykły powrót do życia uczyniły ten mur nie cło przebycia.
W dwa dni po wyjeździe Deana na Astrobolid natknęła się przypadkowo na Sokolskiego w hallu. W czasie krótkiej, przelotnej rozmowy dziewczyna czuła się dziwnie podniecona, a zarazem onieśmielona. Zauważyła, że jest bardzo przystojny, choć inny niż wszyscy mężczyźni w Cclestii. Wydał się jej podobny do jednego z ulubionych bohaterów powieści rysunkowych Greena. Wrażenie to potęgował jeszcze lekki strój noszony przez wszystkich Ziemian, jakby specjalnie podkreślający harmonijną budowę jego ciała.
Zapytała go, czy nic wie, dlaczego zamknięto kąpielisko. Okazało się, że nie wiedział nic o istnieniu basenu i chętnie by z niego korzystał. Umówili się, że następnego ranka pójdą oboje nad Jezioro.
Odtąd nowe życie wstąpiło w Stellę. Coraz częściej przesiadywała przed lustrem. Myśli jej koncentrowały się teraz wyłącznie na wynajdywaniu pretekstów do spotkań z Ziemianinem. Nie było to zbyt łatwe, ponieważ Sokolski całe dnie przebywał z Malletem i z Horsedealerem, zajęty sprawami państwowymi. W czasie rzadkich rozmów wpatrzona w jego piwne, roześmiane oczy słuchała opowiadań o Ziemi, o niezwykłych wynalazkach, niewiele w istocie rozumiejąc z tego, co mówił. Wystarczyła jej sama jego obecność.
W ciągu dziewięciu tygodni pobytu Sokolskiego w Celestii widziała się tylko raz z Krukiem. Po kilkudniowym pobycie wrócił z powrotem na Astrobolid, gdzie wraz z kilkunastoma uczonymi, inżynierami i lekarzami z Celestii uzupełniał swą wiedzę zdobyczami ostatnich czterech wieków postępu na Ziemi.
Na serdeczne powitanie Bernarda odpowiedziała Stella dość chłodno kilkoma zdawkowymi zapytaniami o jego zdrowie i wrażenia z Astrobolidu. Wiedziała, że odczuł boleśnie ten chłód, i była zła na siebie, ale nie potrafiła opanować nieprzyjemnego wrażenia obcości i lęku, który w niej budził, a miłość do Sokolskiego potęgowała jeszcze tę obcość.
Z radością stwierdziła, że Ziemianin darzy ją sympatią. W jego zachowaniu było jednak coś, co niepokoiło Stellę. Serdeczność, z jaką odnosił się do niej, miała w sobie jakiś ojcowski czy braterski posmak. Chwilami wydawało się jej, że traktuje ją jak duże dziecko. Nie mogła też zrozumieć, dlaczego namawia ją, aby zaczęła się uczyć.
Początkowo łudziła się, że to tylko pozory, i wkrótce nić przyjaźni przemieni się w głębsze uczucie. Czas jednak upływał, a stosunek Sokolskiego do Stelli nie zmieniał się w niczym. Więcej jeszcze, widząc jej oziębłość wobec Kruka Wiktor coraz częściej nawiązywał w rozmowach do spraw związanych z osobą konstruktora, chwaląc go przy każdej okazji. Drażniło ją to coraz bardziej, a jednak nie mogła zdobyć się na to, by powiedzieć Sokolskiemu prawdę. Nie potrafiła dotąd pokonać onieśmielenia, jakie odczuwała zawsze w jego obecności.
I teraz, gdy stała za rozsuniętą ścianą gabinetu patrząc na pochyloną nad biurkiem postać Sokolskiego ogarniał ją strach, że odleci na Astrobolid i może zapomni o niej.
Trzask rozsuniętych drzwi przeciął tak nagle ciszę, że przytulona do framugi dziewczyna, aż zadrżała.
— No, jestem — rozległ się głos Horsedealera.
Filozof, któremu parotygodniowa kuracja na Astrobolidzie przywróciła dawną młodość i energię, szybkim krokiem przeszedł przez gabinet i rozsiadł się wygodnie w fotelu stojącym przy biurku.
— Widzę, że hyperol skutkuje… — uśmiechnął się Sokolski podnosząc głowę znad rozłożonych planów.
— Jeszcze jak! To świetny środek. Człowiek czuje się tak wypoczęty, jakby przespał swoje normalne osiem godzin, a nie cztery. Cóż bym ja teraz robił bez waszego hyperolu, kiedy i dwadzieścia godzin pracy na dobę to mało.
— No i co uradziliście wczoraj?
— Ruszamy jutro z kampanią. Wybory odbędą się 25 kwietnia. Referendum przewidujemy na koniec czerwca. Czy uda ci się do tego czasu przygotować plan przebudowy?
— Z pewnością. Tylko że dziś właśnie doszedłem do ostatecznego wniosku, że nie opłaci się przebudowywać Celestii.
Horsedealer zerwał się gwałtownie z fotela i przyskoczył do Sokolskiego.
— Co?
Wiktor parsknął śmiechem na widok osłupienia filozofa.
— Tak. Nie opłaci się przebudowywać. Będziemy budować nową Celestię.
— Nową Celestię? Czy to możliwe? Z czego?
— Po prostu z materiału, z którego zrobiona jest Celestia. Zbudujemy okręt kosmiczny zbliżony konstrukcją do Astrobolidu. Właściwie myślałem o tym już od dawna, ale żal mi było niszczyć Celestię. Przecież to zabytek o dużej wartości historycznej.
Filozof zasępił się. Czyżby i on, który jeszcze niedawno z nieukrywaną nienawiścią mówił o „almeralitowej puszce”, teraz począł na nią patrzeć innymi oczyma?
— Tak. Szkoda byłoby niszczyć zupełnie Celestię — rzekł w zamyśleniu. — Dlaczego mi o tym nie wspomniałeś? — dodał z delikatną wymówką.
— Bo nie mógłbyś być bezstronny w tej sprawie — odrzekł Sokolski z powagą. Horsedealer podniósł zdziwiony wzrok na swego młodego przyjaciela.
— Przy dotychczasowej konstrukcji Celestii można zastosować tylko silnik o słabej mocy — wyjaśnił Ziemianin. — Zużywając około połowy masy Celestii będziemy mogli nadać jej prędkość najwyżej czterokrotnie większą od obecnej. Nowa Celestia byłaby zaopatrzona w silnik zbliżony do silnika Astrobolidu i mogłaby rozwinąć prędkość ponad 1000 km/sek, a tym samym wróciłaby na Ziemię w ciągu nie stu lat, lecz dwudziestu.
— Dwadzieścia lat. Więc ja… ja… — zawołał filozof głosem tak drżącym wzruszeniem, że ukryta za ścianą Stella uczuła, iż coś chwyta ją za krtań.
— Tak. Możesz ujrzeć na własne oczy Ziemię — dokończył Sokolski.
Teraz dopiero Stella uświadomiła sobie w pełni ogromną wagę tego, co usłyszała przed chwilą. A więc niejasne pogłoski, obiegające od tygodnia wszystkie poziomy, nie były tylko tworem wyobraźni plotkarzy, podnieconej ostatnimi wydarzeniami. Więc nowy rząd rozważa na serio możliwość zawrócenia Celestii z jej drogi do Gwiazdy Dobrej Nadziei? Więc przebudowa, o której mówi się wszędzie tak wiele, ma na celu powrót na Ziemię?
A przecież jeśli plany Horsedealera się powiodą i Celestia zawróci, a Astrobolid poleci dalej do Alfa Centauri, to ona nigdy już nie zobaczy Wiktora. Nie zdając sobie sprawy z tego, że Astrobolid tylko chwilowo zatrzymał się obok Celestii, sądziła, że oba statki kosmiczne będą razem dążyć ku legendarnej Juvencie. Słysząc o zamiarze budowy silników zrozumiała to jako chęć dostosowania prędkości ich świata do prędkości, jaką mógł rozwijać Astrobolid.
Rozstać się na zawsze z Sokolskim — tego w żaden sposób nie potrafiła sobie wyobrazić. Z nienawiścią patrzyła na filozofa, który ogarnięty entuzjazmem nie próbował kryć swej ogromnej radości.
— Dwadzieścia lat… Za dwadzieścia lat… — oczy Horsedealera zwilgotniały. — Ujrzeć Ziemię… Ziemię… Nie, to wprost trudno sobie wyobrazić. Nowa Partia Powrotu, partia Nieugiętych zwycięży. Musi zwyciężyć! Czy ktoś z Celestii mógłby się wahać? Dziś jeszcze rozpoczynamy kampanię. Niech wszyscy wiedzą, że przyszłość należy do nich.
— Nie wiem, czy słuszne byłoby już dziś wtajemniczyć wszystkich w nasze zamiary — rzekł ostrożnie Sokolski.
— Dlaczego? — przygasł nieco Horsedealer.
— Ludzie zbyt mało znają Ziemię. Jest ona dla nich jeszcze zbyt obca, zbyt daleka. Trzeba, aby najpierw sami zatęsknili za nią. Sądzę, że właśnie zadaniem ruchu, który organizujesz, będzie zbliżyć mieszkańców Celestii do Ziemi, wytłumaczyć im, że ta kolebka ludzkości jest ich domem, nie zaś mityczna Juventa.
— Tak — skinął głową Horsedealer. — Nie pomyślałem o tym. Masz zupełną słuszność. I jestem pewny, że nowa Partia Powrotu będzie ostatnią, zwycięską partią Celestii.
— Uważam, że można kilka najbardziej zaufanych osób wtajemniczyć w możliwość szybkiego powrotu na Ziemię. Publiczne rozgłoszenie mogłoby wywołać szkodliwe uprzedzenia, jak do każdej nowości.
— W rachubę wchodzą Mallet, Kruk, Smith, Cornick, Buck, Roche ze swą Daisy… Stelli się trochę boję, bo to, niestety, pusta dziewczyna. Ewentualnie pozostaje jeszcze Schneeberg. Ten, zdaje się, zdecydowanie przeszedł na naszą stronę.
— Co sądzisz o Greenie? — wtrącił Wiktor.
Stellę jakby ukłuto w serce: więc Sokolski nie wystąpił w jej obronie.
— Sam nie wiem — odrzekł Horsedealer. — Chwilami wydaje się, że jego entuzjazm dla sprawy jest sztuczny. Może to dlatego, iż trudno mi uwierzyć, aby człowiek, który należał do „grubej dziewiątki”, mógł z lekkim sercem zgodzić się na nasze reformy.
Sokolski zamyślił się.
— Zdaje mi się, że to rozsądny gracz, który rozumie, że nie ma już powrotu do tego, co było, i że należy dostosować się do nowych okoliczności — rzekł po chwili. — Czy to prawda, że on już w okresie rządów Summersona uchodził za zwolennika pewnych reform?
— Owszem. Ale sądziliśmy, że miało to raczej charakter taktyczny.
— Czy masz zamiar zostawić go na stanowisku dyrektora rozgłośni?
— Raczej tak. Trzeba przyznać, że jest zdolnym fachowcem i świetnym organizatorem. Ma to ponadto inne dobre strony, zwłaszcza teraz, w czasie kampanii. Pradziadek Ike'a, Tobiasz Green, był przywódcą ostatniej Partii Powrotu i został zamordowany w więzieniu, bo nie chciał jej rozwiązać. Szereg danych wskazuje, że Tobiasz Green istotnie.wierzył w to, co głosił… Dlatego Green w nowej Partii Powrotu będzie dobrym argumentem w oddziaływaniu na „sprawiedliwców”. Teraz, po wypuszczeniu na wolność Kuhna i Locha, trzeba jakoś rozwiązać problem reedukacji „wielkich rodów”. Bernard jest nawet zdania, że trochę skrzywdziliśmy Greena, że powinien otrzymać jakieś stanowisko w rządzie, a funkcję dyrektora rozgłośni mogłaby objąć Daisy Brown. Rozmawiałem wczoraj z Ritą na jej temat. To zdolna dziewczyna. Podobno robi zadziwiająco szybkie postępy. Najwięcej trudności miała z matematyką i fizyką, ale jakoś dała sobie radę. Mając taką nauczycielkę…
Pochwały pod adresem Daisy wprawiły Stellę w rozdrażnienie, a jednocześnie począł się rodzić w jej umyśle niejasny plan działania, więc odsunęła się ostrożnie od szpary i wyszła na palcach z biblioteki. Wróciwszy do siebie przez kilka minut krążyła niezdecydowanie po pokoju. Wreszcie postanowiła. Szybko narzuciła nową bluzkę i wyszła z mieszkania.
Przecierając zaspane oczy Kuhn ze zdziwieniem powitał swą siostrzenicę.
— Cóż się znowu stało? Czy nie możesz wybrać stosowniejszej pory na wizyty? — udawał, że się gniewa, choć z zachowania się Stelli wyczuwał, iż sprowadzają ją do niego jakieś ważne sprawy.
Stella spojrzała znacząco na stojącego w drzwiach lokaja.
— Jack, możesz odejść — zwrócił się Kuhn do służącego.
— I ten pewno już niedługo odejdzie — westchnął, gdy lokaj zniknął za drzwiami. — Ciężkie, ciężkie czasy dla nas nastały. Ty się kręcisz koło tamtych, więc tego nie widzisz…
— Słuchaj! — przerwała mu szorstko Stella. — Muszę się z tobą naradzić w ważnej sprawie. To dotyczy nas wszystkich, mnie i ciebie, całej Celestii…
Jakże bardzo zmieniło się życie małego świata od chwili spotkania z Astrobolidem i zwycięstwa Nieugiętych. W ludziach, roześmianych, śpieszących się czy dyskutujących z przejęciem o sprawach publicznych na skwerach, w korytarzach i windach, trudno byłoby poznać przygnębione, snujące się sennie postacie sprzed kilku miesięcy.
Zmieniały się zresztą w szybkim tempie również warunki bytowe większości mieszkańców „almeralitowego dysku”. Nowy rząd z Horsedealerem na czele rozpoczął od pierwszych dni po objęciu władzy wielkie roboty inwestycyjne na 15, 23 i 40 poziomie, przebudowując dawne składy i magazyny na mieszkania dla żyjących dotąd w okropnych warunkach Murzynów i wielu białych pracowników. Początkowe trudności żywnościowe, spowodowane częściowym zniszczeniem magazynów zboża przez morganowców, zostały pokonane. Uniwerproduktory Astrobolidu nie próżnowały i choć nie były w stanie zaspokoić całkowicie potrzeb ludności, jednak poważnie złagodziły niedobór produktów żywnościowych, odczuwany przed zebraniem nowych plonów. Zresztą mówiło się powszechnie, że plany przebudowy Celestii przewidują zainstalowanie potężnych, wysokowydajnych urządzeń produkujących syntetyczną żywność.
Również stan zdrowotny mieszkańców Celestii poprawił się znacznie. Przybyli z Astrobolidu lekarze — Summerbrock i Makarowa — nie szczędzili sił w walce z trapiącymi Celestian chorobami. Zanikły zupełnie tak częste w tym małym świecie wypadki obłędu. W tym samym czasie wszyscy lekarze i felczerzy Celestii z Bradleyem na czele szkolili się pod kierunkiem Kory Heto. Podobnie wielu techników i inżynierów przygotowywało się do wielkich zadań — budowy nowoczesnego statku kosmicznego, którego plany opracowywał sztab techniczny Astrobolidu w osobach Sokolskiego, Brabca, Suzy Brown i Kaliny. Jednocześnie rozpoczęto szkolenie specjalnej kadry pracowników technicznych i naukowych, którzy mieli w przyszłości kierować skomplikowanymi urządzeniami nowej Celestii. Jednymi z pierwszych, którzy ukończyli taki kurs zapoznając się szczegółowo z zasadami pilotażu Astrobolidu, byli Horsedealer i Green. Przeważnie jednak kierowano tam ludzi młodych, dwudziestoparoletnich chłopców i dziewczęta.
Wśród tego szybkiego nurtu, życia rósł w siłę i dojrzewał ruch, jakiego jeszcze nie znała Celestia. Jakże słabe i niepozorne były dawne Partie Powrotu w porównaniu z tą potężną organizacją, która skupiała setki ludzi we wspólnym dążeniu do wielkiego celu. Prawda o Ziemi torowała sobie zwycięsko drogę w umysłach pięciu tysięcy mieszkańców „dysku”, odciętego przez cztery wieki od świata.
Pierwsza nadawana specjalnie dla Celestii audycja z Ziemi wzbudziła tak ogromny entuzjazm, że w ciągu kilku dni szeregi Partii Powrotu podwoiły się. Topniały powoli uprzedzenia rasowe, które usiłowali wykorzystać przeciwnicy powrotu na Ziemię. Coraz więcej tych, którzy długo nie mogli przezwyciężyć nieufności i zabobonnego lęku przed ludźmi z Astrobolidu, porzucało Partię Niezależnych opowiadającą się za dalszym lotem do Gwiazdy Dobrej Nadziei.
W wyborach zwyciężyła Partia Powrotu. Trwały intensywne przygotowania do referendum, którego termin przyśpieszono o dwa tygodnie.
W przededniu głosowania, które powinno było zadecydować o tym, czy Celestia ma dalej lecieć do Alfa Centauri, czy też wracać na Ziemię, Horsedealer wygłosił wielką mowę na skwerze Tobiasza Greena, jak oficjalnie nazwano ten dawny skwer Greenów na 26 poziomie. Prawnuk wielkiego przedstawiciela rodu Greenów również dwoił się i troił agitując przez telewizory za powrotem.
Zwolennicy Partii Niezależnych nie próżnowali również, ale nikt z nich już się nie łudził, że referendum przyniesie wielkie zwycięstwo Partii Powrotu.
W radosnym dniu opublikowania wyników głosowania, na uroczystym posiedzeniu rządu Celestii zatwierdzono jednomyślnie plan budowy nowego wielkiego statku kosmicznego. Gdy Bernard Kruk jako minister budowy ogłosił po raz pierwszy oficjalnie, że nowy statek kosmiczny skróci termin powrotu na Ziemię do 20 lat, entuzjazm delegatów i przysłuchujących się przez głośniki i telewizory tłumów przeszedł wszystko, co widziała dotąd Celestia. Ludzie padali sobie w objęcia, całowali się i płakali z radości.
Nikt nie spał tej nocy. Na wszystkich niemal skwerach i placach „almeralitowego dysku” odbywały się tańce i zabawy. Powszechny nastrój radości zatarł wszelkie uprzedzenia i opory: w korowodzie tanecznym mieniły się czarne i białe twarze.
Tego wieczoru odbyła się skromna uroczystość weselna Daisy i Deana. Termin ślubu ustaliła Daisy, która w ten sposób chciała podkreślić nierozerwalność swego szczęścia ze szczęściem całej Celestii. Poza rodzinami nowożeńców na ślubie obecni byli Andrzej, Wiktor, Rita, Bernard i Stella. Stella chciała początkowo wymówić się chorobą, lecz na wiadomość, że na weselu będzie Sokolski, szybko odzyskała zdrowie. Obiecali również wpaść choć na chwilę zajęci sprawami państwowymi Horsedealer, Mallet i Green.
Daisy podczas kilkumiesięcznego pobytu w Astrobolidzie spoważniała i jakby wysubtelniała. Pod wpływem Rity, z którą dawna reporterka — a obecnie początkujący inżynier radiotelewizyjny — zawarła głęboką przyjaźń, nauczyła się wnikliwiej patrzeć na świat.
Atmosfera panująca na Astrobolidzie wpłynęła podobnie również na Deana. Rozwój jego jednak postępował bardzie] jednostronnie. Niepohamowane pragnienie wiedzy przysłoniło mu niemal cały świat. Młody astronom, zwolniony ze stanowiska w rządzie na własną prośbę, oddał się całkowicie studiom pod kierunkiem astrofizyka Engelsterna.
Green zjawił się już na początku uczty weselnej, ofiarowując nowożeńcom piękny gobelin ze swych prywatnych zbiorów.
Po złożeniu życzeń przysiadł się do Rity, którą już od czasów pierwszej wizyty w Astrobolidzie wyraźnie adorował.
— Dlaczego pani nie wstąpiła do rozgłośni, gdy tydzień temu odwiedziła pani Celestię? Było mi bardzo przykro — żalił się z wylewnością.
— Nie obiecywałam. Tyle mamy teraz pracy…
— Praca… praca… Kiedyż wreszcie nadejdą czasy, w których zniknie praca?…
— Nigdy — odrzekła Rita z uśmiechem. — Człowiek bez pracy nie byłby człowiekiem. A zresztą, czy można długo wytrzymać nie pracując? Dla mnie moja praca to wielka przyjemność.
— Zupełnie się z panią zgadzam — podchwycił Green. — Bez pracy życie byłoby nudne, jednostajne, nieciekawe… Jeśli mówiłem, że chciałbym, by nie było pracy, to miałem na myśli nie pracę dla przyjemności, lecz pracę z obowiązku, z konieczności. Zawsze uchodziłem w mojej sferze za człowieka bardzo pracowitego. Pracowałem dużo dla osobistej przyjemności, ale bywało nieraz i tak, że interesy wymagały ode mnie wypełniania pewnych obowiązków wtedy, gdy nie miałem na to najmniejszej ochoty. Taką pracę z przymusu, niegodną naprawdę wolnego człowieka, chciałbym na zawsze wykreślić z życia.
— A czy nie odczuwasz satysfakcji z wykonanej pracy, nawet wówczas, gdy nie sprawiała ci ona przyjemności, jeśli osiągnięty dzięki niej cel ma dla ciebie i innych ludzi odpowiednio dużą wartość?…
— Oczywiście, że wówczas jestem zadowolony z siebie. Ale czy nie jest to też pewnego rodzaju przymus wewnętrzny? Czy nie pragnęła pani nigdy znaleźć się w takiej sytuacji, aby móc robić wyłącznie to, co się pani podoba? Czy nie czuje pani radości, gdy może dowolnie pokierować rakietą? Czy nie chciałaby pani być wielbiona przez wszystkich i czuć, że świat cały posłuszny jest jej woli? — zapalał się coraz bardziej. — Że nie potrzebuje pani liczyć się z niczym i z nikim?…
— Co za dziwaczne pomysły? — żachnęła się Rita. Green stropił się nieco.
— Można czasem dać się ponieść fantazji… Czy pani nigdy nie chciałaby stać się bohaterką z bajki? Choćby na chwilę?…
— Może i chciałabym.. na chwilę — rzuciła w zamyśleniu. — Ale każda bajka miewa jakiś sens…
— Czasami bajkę można przyoblec w realny kształt. Trzeba tylko chcieć… Mocno chcieć… Kto jak kto, ale właśnie pani godna jest takiego szczęścia…
— Nie lubię, jak kto plecie głupstwa.
— Pani to nazywa głupstwem?… Mówię tylko to, co czuję… Można co prawda milczeniem manifestować to, co się czuje, ale to nie w moim stylu — to mówiąc wskazał wzrokiem Stellę siedzącą po przeciwnej stronie stołu, obok Bernarda.
Istotnie, jak to zauważył Green, tego wieczoru Stella była wyraźnie nachmurzona i milcząca. Raz po raz rzucała ukradkiem spojrzenie na Wiktora, który z ożywieniem tłumaczył coś młodej parze.
— Stello… — usłyszała cichy szept Kruka. — Spójrz, jacy oni szczęśliwi.
— Mhm — westchnęła, spuszczając oczy.
— Czy… czy… myślałaś też o tym, że… — urwał w pół zdania.
— O czym?
Spojrzała na niego tak zimno, że uczuł skurcz w okolicach serca. Stelli zrobiło się żal Bernarda, więc chcąc zatrzeć dalszą rozmową nieprzyjemne wrażenie zapytała:
— Długo jeszcze zostaniesz na Astrobolidzie?
— Za tydzień rozpoczynamy wstępne przygotowania do budowy — ożywił się. I jakby nie pamiętając niedawnego zgrzytu dodał: — Będziemy znów razem.
— Nie wiem.
Zapanowało przykre, przejmujące milczenie. Opanował się jednak. — Czy wiesz, że oni chcą pozostać na Astrobolidzie? — zapytał z pozornym spokojem, zmieniając temat.
— Kto?
— Daisy i Dean.
— Jak to: pozostać?
— Dean pragnie polecieć do Alfa Centauri.
Fala krwi oblała twarz Stelli. Kurczowo zacisnęła palce na krawędzi stołu. „Lecieć do Alfa Centauri… W Astrobolidzie… Razem z Sokolskim… Tak. Jeśli oni gotowi są zabrać ze sobą Daisy i Deana, to dlaczego nie mieliby zabrać i mnie? Oni muszą mnie zabrać” — myślała gorączkowo.
Bernard zauważył nagłą zmianę w zachowaniu się Stelli.
— Czy ci niedobrze? Jesteś chora? — zapytał szeptem. Spojrzała na niego nie rozumiejąc, co do niej mówi.
— Może odprowadzić cię do domu?
— Nie! — rzuciła ze złością. — Daj mi spokój.
Spuścił z rezygnacją głowę. Czuł się coraz bardziej niepotrzebny, coraz bardziej samotny w tym roześmianym weselnym towarzystwie.
Tymczasem Stella odwróciła się do siedzącego obok niej Krawczyka.
— Panie profesorze — zagadnęła uczonego zajętego rozmową z ojcem Deana — czy to prawda, że w Astrobolidzie ludzie żyją wiecznie?
— Kto ci to powiedział? — roześmiał się Krawczyk.
— Aaaa… tak mówią w Celestii.
— Niestety — odrzekł rozbawiony pytaniem. — Tego jeszcze ludzkość nie osiągnęła.
— A mówią, że podobno wracacie na Ziemię za dwieście lat.
— Nie za dwieście, lecz za około dwieście siedemdziesiąt lat — sprostował astronom. — Ale to zupełnie co innego.
— Więc na Ziemi ludzie żyją trzysta lat? A pan Wasyl mówił, że sto pięćdziesiąt.
— Istnieje możliwość bardzo znacznego przedłużenia życia, teoretycznie nawet do tysiąca lat. Jednak wiąże się to z pewną niedogodnością, która praktycznie przekreśla sens stosowania tej metody na Ziemi.
— A to ciekawe — wtrącił Green.
— Co to za sposób?
— Słyszeliście chyba, że niektóre jednokomórkowce mają zdolność zapadania w stan życia utajonego. Powiedzmy taki pantofelek — Krawczyk usiłował wytłumaczyć na przykładzie widząc, że zarówno Stella, jak i Rochesenior niewiele rozumieją z tego, co mówi. — Żyje on w wodzie, jeśli zaś wody zabraknie, żyjące w niej pantofelki nie giną, lecz kurczą się i stają się pozornie martwe. Ich czynności życiowe zostają zahamowane. W tym stanie mogą trwać bardzo długo, gdy zaś znajdą się znów w wodzie, wracają do życia, które zachowały w stanie utajonym. Zwierzęta wysoko zorganizowane nie mają oczywiście tej zdolności, bo funkcje ich organizmu są niezwykle skomplikowane. Wiele z nich może jednak w niekorzystnych warunkach, w okresach braku pożywienia, ograniczać bardzo znacznie funkcje swego organizmu. Oddech ich staje się ledwo dostrzegalny, częstość uderzeń serca spada nierzadko do jednego uderzenia na kilka minut. Ich bieg życia jest zwolniony. To właśnie było punktem wyjścia dla eksperymentów wielu uczonych w związku z zagadnieniem przedłużania życia. Obserwując sen zimowy zwierząt oraz szczególną zdolność pierwotniaków do przechodzenia w stan życia utajonego, doszli oni do wniosku, że w tych okresach również proces starzenia się ulega zwolnieniu. Na podstawie wyników prac badawczych opracowano już w początkach XXI wieku metodę wprowadzania wszystkich zwierząt, a w końcu i człowieka, w stan długoletniego snu.
— I w ten sposób można przedłużyć życie? — zdziwiła się Stella.
— Właśnie najciekawsze jest to, że w czasie tego snu proces starzenia się zwalnia się ponad dziesięciokrotnie. Zamiast więc stu trzydziestu lat życia, na lot do Alfa Centauri stracimy tylko około trzynastu w każdą stronę, jeśli oczywiście nie okaże się, że z ludźmi jest inaczej niż ze zwierzętami.
— To wszyscy będziecie tak spać? — pytała Stella.
— Wszyscy. Oczywiście nie wszyscy razem, bo choć automaty są niezawodne, jednak zawsze jakoś raźniej, gdy człowiek czuwa — uśmiechnął się.
— Dlaczego w Celestii nikt o tym nie wie? — dziwił się Roche senior. — Przecież to rewelacja! Czy nie można by tak uśpić całej Celestii na dwadzieścia lat?
Krawczyk spoważniał.
— Zastosowanie tej metody na szeroką skalę wobec braku fachowców byłoby bardzo ryzykowne. Nit ukrywamy nic przed wami, ale proszę mi wierzyć, że zbytnie rozgłaszanie tego mogłoby wywołać niepotrzebne poruszenie umysłów. To samo zresztą mówi Horsedealer, który zna tę metodę. Każdy niemal mieszkaniec Celestii ma szansę ujrzenia Ziemi i tak, bez tego środka. Szkoda też życia.
— Jak to: szkoda życia? — zdziwiła się Stella.
— Życie jest tak bogate, daje tak wiele wrażeń, że szkoda każdego przespanego dnia. Na Ziemi ta metoda nigdy nie znajdzie szerszego zastosowania. Któż by chciał marnować czas na sen? Tylko w wyjątkowych warunkach, takich jak obecna ekspedycja międzygwiezdna, można się zgodzić na podobną stratę czasu.
— Wszystko, co pan mówi, jest strasznie ciekawe — powiedziała^ w zamyśleniu Stella. — Jaki jednak ten wasz świat jest inny od naszego.
— Zdaje ci się.
— Czy… czy zabierzecie mnie do Alfa Centauri? — dopiero teraz Stella przypomniała sobie, dlaczego rozpoczęła tę rozmowę.
Astronom zasępił się.
— Po co? — odrzekł pytaniem.
— Bo ja… ja… — jąkała się Stella szukając gwałtownie jakiegoś przekonującego argumentu.
— Po co? — powtórzył Andrzej cicho.
— Bo ja chciałabym zobaczyć Juvente — wyrzuciła płaczliwie.
— Zobaczysz ją za dwadzieścia lat w promieniach słońca. Wasza Juventa to Ziemia — powiedział cicho Krawczyk serdecznym, ojcowskim tonem.
Spisek
Zielone światło lampki kontrolnej zamigotało i zgasło. Jim Bradley nacisnął dźwignię.
— Gotowe. Wszystkie sektory naprzód! — rzucił do mikrofonu.
W kwadratowych okienkach tablicy rozdzielczej poczęły ukazywać się cyfry. — Sektor 3a prędzej!
Na ekranie rysowała się wyraźnie okrągła tarcza Celestii. Światło silnego reflektora załamywało się na uciętych skośnie krawędziach dysku, którego średnica, kiedyś kilometrowa, zmalała już niemal do połowy.
— Sektor 11b wolniej! Tak. Teraz dobrze.
Pierścień złożony z poziomów 44, 45, 46 i 47 ześlizgiwał się powoli z tarczy Celestii jak obręcz zdejmowana z koła.
— Sektor 7a! Nie spóźniajcie się! Uwaga! Trochę wolniej! Teraz dobrze! Gotowe! Obręcz zawisła w przestrzeni. Oddalając się powoli od „kadłuba” Celestii wykonywała jednak wraz z nim jeden obrót na minuty, jakby niewidzialna oś wiązała obie części.
— Rotacja stop!
Z krawędzi pierścienia poczęły wyskakiwać ukośne ogniki i po kilku obrotach odcięta część zatrzymała się.
Jim nacisnął jeden z guzików.
— Halo! Pilot! Można holować! Uwaga! Przełączam na centralę VII. Przesunął niewielką dźwignię i ekran zgasł.
Rozprostował ramiona i uśmiechnął się z zadowoleniem. Za dwie godziny poleci na Celestię II, gdzie Suzy Brown i Władek Kalina kontrolują pracę zespołu uniwerproduktorów. A tam tyle ciekawych rzeczy się dzieje, nie tak jak tu, ta nudna robota z rozcinaniem po kawałku starego pudla.
Zamknął na klucz drzwi centrali i skierował się ku windzie. Po chwili małe drzwiczki dźwigu otworzyły się przed nim.
W tym samym momencie jakaś siła wepchnęła go gwałtownie do środka i ciemna płachta spadła mu na głowę. Szarpnął się usiłując zerwać szmatę, lecz wykręcono mu ręce cło tyłu i tuż nad uchem usłyszał syczący głos:
— Spokojnie, panie Bradley. Tylko spokojnie, a nic się panu nie stanie.
Odczuł słaby wstrząs. Zorientował się, że winda ruszyła. Nowy wstrząs i trzask otwierających się drzwi.
— Naprzód! — padł przyciszony rozkaz.
Wędrówka trwała dość długo i była tak kręta, że młody Bradley stracił zupełnie poczucie kierunku. Trudno było przypuszczać, aby prowadzono go coraz to inną drogą. Prawdopodobnie krążono po niewielkim obszarze dla zdezorientowania Jima.
Wreszcie kazano się Jimowi zatrzymać i jakieś ręce zerwały mu szmatę z głowy. Wokół panowała nieprzenikniona ciemność.
Naraz zabłysło światło: Jim rozejrzał się wokół. Niewielki pokój wydawał się zupełnie pusty, jedyne drzwi były zamknięte na klucz.
Lecz oto niespodziewanie rozległ się silny, płynący gdzieś z góry głos:
— Panie Bradley! Wiemy, że pan bardzo kocha swego ojca. Niech więc się pan dowie, że grozi mu poważne niebezpieczeństwo.
Głos umilkł na chwilę, jakby ktoś chciał stwierdzić, jakie wrażenie wywrą te słowa.
— Słuchaj pan, panie Bradley! — odezwał się znów głos, tym razem nieco inny, jakby zmieniony. — Chyba pan wic, że w związku z przygotowywanym procesem Edgara Summersona prowadzone jest śledztwo w sprawie zamordowania niejakiego Rosenthala, historyka rządowego i bliskiego przyjaciela Williama Horsedealera?
— Nie wiem nic o tym. I co to mnie w ogóle obchodzi? — oburzył się Jim.
— Powinno pana bardzo obchodzić — rozległ się znów głos, niski i jakby znajomy Jimowi. -Powinno pana obchodzić, gdyż morderstwa tego dokonał pański ojciec.
— Nieprawda! To kłamstwo! — rzucił się Jim.
— Niestety, to prawda. Ale nie obawiaj się pan, Summerson nie wyda pańskiego ojca. Nie wyda pod jednym warunkiem…
— To jest kłamstwo! Nigdy w to nie uwierzę, żeby mój ojciec mógł popełnić zbrodnię!
— Zapytaj go pan o to sam, a zorientujesz się, że to prawda. Tak, panie Bradley. Radzę to panu uczynić, jeśli ma pan wątpliwości.
Przemawiający człowiek widocznie obawiał się, że będzie poznany, bo wyraźnie usiłował zmienić głos. Jim mimo ogromnego wzburzenia spostrzegł to i począł z uwagą wsłuchiwać się w dźwięki płynące z głośnika.
— Słuchaj pan, panie Bradley! Summerson nie zdradzi pańskiego ojca, jeśli wyświadczy nam pan pewną drobną przysługę. Na Celestii II montuje się w tej chwili nowy uniwerproduktor, który za cztery dni ma przystąpić do wytwarzania zewnętrznej aroternowej powłoki. Otóż arotern, jak pan wie, jest końcowym produktem szeregu przemian jądrowych. Takim przedostatnim ogniwem jest mezotem, który ma tego rodzaju właściwości, że przy większym skupieniu, podobnie jak uran 235, ulega gwałtownemu rozpadowi łańcuchowemu. Dlatego też w czasie jego produkcji stosuje się jako pochłaniacze neutronów pręty kadmowe. Otóż drobna przysługa, której od pana żądamy, polega na tym, aby pan wymienił kilka tych prętów na inne, otrzymane od nas. Rozumie pan?
— Aż za dobrze rozumiem! Nigdy tego nie zrobię! — zatrząsł się z oburzenia Jim.
— Nie wątpię, że się pan namyśli. Nic pan przecież nie ryzykuje. Pręty wymieni pan w wyznaczonym terminie, w czasie przerwy w pracy uniwerproduktora. Pański lot na Celestię II nie wzbudzi niczyich podejrzeń, gdyż bywa pan tam często. Odleci pan spokojnie na Celestię i nie ma się pan czym martwić.
— To byłaby zbrodnia.
— Zbrodnia? W każdym razie mniejsza od zamordowania Rosenthala przez pańskiego ojca. Wie pan, że ten uniwerproduktor sterowany jest z odległości i ze względu na wysoką temperaturę i promieniowanie towarzyszące produkcji aroternu nikogo wówczas nie będzie na Celestii II.
— Ale to uniemożliwi nam powrót na Ziemię! Przecież eksplozja ta rozniosłaby w pył całą nową Celestię.
— No, cóż, trudno…
— Ja tego nigdy nie zrobię!
— Niech się pan nad tym dobrze zastanowi. Hańba pańskiego ojca spadnie i na pana. Czy myśli pan, że po ujawnieniu mordercy Rosenthala Horsedealer czy ci ludzie z Astrobolidu będą mieli do jego syna zaufanie?
— Ja nie wierzę, żeby mój ojciec był mordercą!
— To wszystko, co chciałem panu powiedzieć! — odezwał się głos. — Czekaj pan na dalsze instrukcje. Nie potrzebuję chyba dodawać, że każda próba zdrady oznacza śmierć… Od tej chwili będzie pan pod naszą stałą obserwacją.
Światło zgasło raptownie.
Uczuł, że jakieś ręce znów go obezwładniają i okręcają głowę płachtą.
Po kilku minutach znalazł się w windzie, która zjechała w dół.
Wreszcie pozostał sam, oszołomiony i wstrząśnięty niedawnym przeżyciem. Zerwał płachtę z głowy i rozejrzał się wokoło. Nikogo w windzie ani przed windą nie było. Zjechał więc na 57 poziom, gdzie tymczasowo mieściła się klinika rządowa.
Poszedł wprost do kliniki i zadzwonił. Po chwili drzwi rozsunęły się, na progu stanęła pielęgniarka Ellen.
— Jest ojciec?
— Doktor jeszcze nie wrócił.
— A gdzie poszedł?
— Nic wiem… Był tu ktoś z dyrekcji policji…
Jim zachwiał się, jakby na plecy spadł mu jakiś ogromny ciężar.
— Z policji… — powtórzył.
— Tak.
Bez słowa odwrócił się i nie wiedząc sam po co, podążył ku windzie.
Blisko godzinę włóczył się bez celu po zatłoczonych sprzętem i maszynami korytarzach. Był tak zdruzgotany i oszołomiony, że nie zauważył nawet Greena, z którym zderzył się w wąskim przejściu na 72 poziom, gdzie obecnie mieściło się studio telewizyjne.
Przysiadł wreszcie na pustej ławce na skwerze Sandersa i trwał nieruchomo, zatopiony w ponurych myślach.
— A więc przypuszczasz, że Summerson kontaktuje się z kimś? Dlaczego więc nie zastosujesz ostrzejszych środków izolacji? — Bernard nie ukrywał zdziwienia.
— Widzisz — uśmiechnął się Mallet — tu nie chodzi o samego Summersona. Podejrzewamy, że istnieje jakaś organizacja spiskowa. Summerson chyba nie odgrywa tam większej roli. Jednak nici prowadzą do członków jego rządu. Właściwie w tej chwili konkretne dane dotyczą tylko Kuhna, wykluczone jednak, żeby on działał sam.
— Jaki twym zdaniem może być cel tej organizacji? Nie są chyba tacy naiwni, aby myśleli, że uda im się przywrócić dawny porządek?
Mallet machnął niezdecydowanie ręką.
— To nie takie proste. Dane, które mamy, nie wskazują na to, aby próbowano organizować jakąś szerszą sieć. Właściwie wiemy tylko tyle, że Kuhn nadmiernie interesuje się różnymi sprawami technicznymi dotyczącymi budowy Celestii II.
— Co on w tej chwili robi?
— Jest księgowym w biurze aprowizacyjnym. Zajęcie, że tak powiem, nie bardzo związane na przykład z montażem generatorów transpozycyjnych. Szkic tych właśnie urządzeń kupił ponoć Kuhn przedwczoraj za platynowy sygnet od tego pijusa Tomasza Greye, który pracował przy kontroli generatorów.
— Ale na co mu ten szkic? — zdziwił się Kruk.
— Ja też chciałbym to wiedzieć. Ale nie bój się, wkrótce to wyjaśnimy.
— Czy to ma jakiś związek z procesem?
— I tak, i nie. Jedno pewne, że Kuhn utrzymuje kontakt z Summersonem. Zresztą — uśmiechnął się nieznacznie — w tej chwili ich łącznikiem jest Bob Korla, który, oczywiście, trzyma rękę na pulsie. Zdaje się, że jednak coś czują, bo korespondencja w ostatnim czasie stała się bardzo ostrożna i zawoalowana. Ale niewątpliwie działalność ich idzie w wielu kierunkach. Umieją się jednak świetnie maskować. Właściwie zastanawiamy się jeszcze z Willem, czy nie odroczyć procesu, tylko że — zdaje się — oni do tego samego dążą, więc byłoby to taktycznym błędem. Mallet zasępił się.
— Czym się gryziesz? — zapytał Bernard.
— Nie wiem, czy dobrze się stało, że ulegliśmy Willowi i znieśliśmy karę śmierci.
— Nie wolno nam stosować tych samych środków, co „sprawiedliwcy”. Czy śledztwo zakończone? — Bernard zmienił temat.
— Niby tak, ale niektóre sprawy gmatwają się od nowa. Doktor Bradley zeznał, że otrzymał od Summersona rozkaz otrucia ciebie, Roche'a i Daisy wtedy, gdy was przywieziono z zewnątrz. Jestem też przekonany, że to Summerson zamknął drzwi w śluzie. Przecież nic prostszego, jak pojechać windą z archiwum na górę do osi. Natomiast w śledztwie wypiera się wszystkiego, gada jak z kazalnicy, wylicza swe „zasługi”, szeroko rozwodzi się o reformach, które jakoby zamierzał wprowadzić. Kuhn dostarczył „dowodu rzeczowego” w formie zapisków, rzekomo powierzonych mu dla opracowania ostatecznego tekstu na tydzień przed aresztowaniem Summersona. Oczywiście, to robota Kuhna. Czego tam nie ma! Nawet o przyznaniu Murzynom niektórych praw obywatelskich. Nie dość na tym — dla ciebie wysokie odznaczenie i podwyżka pensji. Ach, śmiech bierze… Myśli, że mu to wiele pomoże. Jakby brakowało dowodów…
— Słyszałem — wtrącił Bernard — że zeznania Bradleya są trochę niekonsekwentne. Podobno niektóre potem złagodził, czy w ogóle odwołał…
— Otóż to miałem na myśli mówiąc o kłopotach — zapalił się Mallet. — Wydaje się, że Summerson wzbudza w profesorze paniczny lęk. Przy konfrontacjach stary jąka się jak sztubak. Na przykład Summerson zapiera się, że miał zamiar was otruć. Twierdzi, że polecił Bradleyowi dać wam środek nasenny w trosce o wasz odpoczynek, o szybszy powrót do zdrowia. Wówczas Bradley potwierdził to, tłumacząc swoje zeznanie w ten sposób, że dostał rzeczywiście dyspozycje uśpienia, a tylko znając metody Summersona myślał, że to jest wstęp do późniejszego zlikwidowania. Jak przyszło do podpisywania zeznań, to swoje rzekome przypuszczenie wykreślił. Coś się chyba za tym kryje…
— Czyżby Bradley bał się Summersona jeszcze teraz?
— Wiemy, że szantaż był — a dziś jest na pewno tym bardziej — ulubioną przez Summersona formą przekonywania ludzi, nie wyłączając jego najbliższego otoczenia. Jeśli mógł po tylu latach wywlekać murzyńskie pochodzenie Bradleya i grozić mu gettem…
— Co ty mówisz? — przerwał Bernard. — Przecież doktor Bradley nie ma nic wspólnego z czarnymi.
— Mylisz się — wyjaśnił Mallet. — Archiwum potwierdza zeznania Summersona. Matka Bradleya była Mulatką. To był głośny skandal…
— Ciekawe… — pokręcił głową Bernard. — No, to teraz wyobrażam sobie, jak Summerson — mając taki argument — na nim sobie używał.
Do gabinetu weszła Stella. Pewnym siebie krokiem podeszła do siedzących i zapytała trochę ostro:
— Czy nie przeszkadzam panom?
— Bardzo się cieszę — powitał ją Bernard, choć odczuł niepokój.
Mallet spojrzał na dziewczynę niechętnie i wstał. Nie lubił Stelli pomimo jej czynnego udziału w przygotowaniach do przewrotu. Nie mógł zapomnieć, że jest córką Summersona, do którego żywił nieprzepartą nienawiść.
— Gdyby zaszło coś ważnego — zadzwonię albo przyjdę. Będę w dyrekcji.
Dziewczyna zajęła fotel opróżniony przez Malleta i spokojnym wzrokiem wpatrywała się w Bernarda. Usiadł na poręczy jej fotela i pochylił się nieco do przodu, by spojrzeć jej w oczy.
— No i co? — zagadnął. — Tak bardzo się cieszę, że przyszłaś… — urwał niepewnie. Zapatrzyła się przed siebie. Czyżby odczuwała lęk przed podjęciem ostatecznego kroku?
Ze wzrokiem uczepionym jakiegoś nieokreślonego punktu na równomiernie oświetlonej ścianie, rzuciła szybko, jakby w obawie przed przeciągającym się milczeniem:
— Przyszłam po to, aby ci powiedzieć, że lecę do Alfa Centauri. Tak sobie postanowiłam. Bernard był zaskoczony kategorycznym tonem dziewczyny. Początkowo nie znajdował odpowiedzi. Odradzać? Prosić, żeby zmieniła decyzję?
— Czy załoga Astrobolidu już zgodziła się na to? — zapytał wreszcie.
— Tak — skłamała bez zająknienia. — Wik koniecznie chce mnie zabrać.
Bernard był niemal pewny, że jest inaczej. Przecież Sokolski namawiał go do małżeństwa ze Stellą. Pamiętał też odmowną odpowiedź Krawczyka na weselu Daisy i Deana. Ale rozumiał pobudki dziewczyny. „Tak jej każe duma Summersonów” — pomyślał. W tej chwili uprzytomnił sobie, że rozumie ją tylko dlatego, iż ma głęboko wyryta w pamięci rozmowę z Summersonem po powrocie z wyprawy na płaszcz Celestii.
— To znaczy, że pojedziemy razem? — podstępnie zapytał wiedząc, iż nieoczekiwaną zachcianką dziewczyny kieruje kapryśny afekt do Sokolskiego.
— Nie wiem — odparła z udanym zatroskaniem. — Dla nich każdy człowiek więcej, to wielkie zagadnienie…
Spojrzawszy w twarz Kruka urwała w pół zdania. Drwiący uśmieszek czaił się wokół jego warg.
— Czy sądzisz, że Wik nie ożeni się ze mną, jeżeli ja zechcę? — wybuchnęła nagle. Bernardowi wydało się, że słyszy głos Summersona z jego taktyką zaskakiwania przeciwnika w dyskusji.
— Nie myślałem o tym — pohamował złość. — Sadziłem dotąd, że jesteś moją narzeczoną. Wierzyłem ci. Wierzyłem, że polecimy razem na odzyskaną, piękną Ziemię i będziemy się bardzo kochali. To wszystko, co mi mówisz, jest takie dziwne…
— A więc nie chcesz lecieć do Alfa Centauri? — zapytała już spokojnie. — Tym lepiej…
— Chcę lecieć z tobą, ale na Ziemię! — powiedział kategorycznie.
— Więc polecisz sam! — ucięła.
Gwałtownym ruchem uwolniła się spod jego ramienia i wybiegła z pokoju.
Sokolski przyglądał się Stelli z zaciekawieniem. Dlaczego tak obcesowo zażądała rozmowy, zanim po przylocie na Celestię zdążył zamienić z kimkolwiek parę zdań? Był przygotowany na to, że Stella chce wyjawić mu jakąś tajemnicę. Znał dobrze rolę, jaką odegrała córka eksprezydenta pomagając Krukowi w przełomowych chwilach Celestii. Wiedział także, ile przeróżnych nici łączy ją z tamtym, doliodowym światkiem.
Teraz spostrzegł w wyglądzie dziewczyny szczególnie dużo dziwacznych cech. Oczy jej płonęły sztucznym blaskiem. Pąsowe wargi o nienaturalnym, szerokim wykroju, fantazyjne kreski nad wygolonymi brwiami i przyklejone do powiek dwie czarne frędzle rzęs, naśladujące skrzydła jakiegoś egzotycznego motyla — wywierały na Wiktorze nieprzyjemne wrażenie dziwacznej charakteryzacji.
Prócz tego zauważył coś wyzywającego w twarzy i ruchach Stelli. Spojrzał na nią badawczo, trochę zdziwiony. Od czasu, gdy ją poznał, a nawet polubił, jeszcze jej nigdy takiej nie widział.
— Chcę pana prosić… prosić ciebie — poprawiła się Stella — żebyś zabrał mnie na Astrobolid. Zgoda?
Sokolski przystał chętnie. Był trochę zdziwiony.
— Kiedy? — dopominała się natarczywie dziewczyna.
— Wracam za cztery godziny — odparł przyglądając się jej uważnie. — Muszę uzgodnić pewne szczegóły techniczne z Bernardem i z Jimem. Nazbierało się trochę spraw, związanych z drugim etapem budowy Celestii II. Dziś razem ze mną wracają na Astrobolid również Andrzej, Kora, Jarosław, Władek, Igor i Suzy. Już za dwa miesiące będziemy się mogli pożegnać.
— Wtedy polecimy ku Alfa Centauri — rzuciła niespodziewanie Stella. — I zostawimy poza sobą te wiecznie wybuchające wśród Celestian niezgody. To będzie pięknie… Cieszysz się?
Obdarzyła go wymownym, najczulszym z uśmiechów.
Sokolski w lot ogarnął sytuację. A więc Stella przyjęła jego zaproszenie jako zgodę na zabranie jej w odkrywczą wyprawę międzygwiezdną. A przynajmniej chciała sprowokować taką zgodę. Uczuł konieczność prostego i uczciwego wyjaśnienia nieporozumienia.
— Stello! — zaczął łagodnie. — Ja inaczej zrozumiałem twoją prośbę. Myślałem, że chcesz tylko teraz, na kilka dni, przylecieć do nas. Bo my nie możemy zabrać cię ze sobą. Muszę powiedzieć…
— Słuchaj! — przerwała mu. — Dlaczego mówisz: „My nie możemy?” Ja rozumiem, że wam, wyprawie uczonych, nie jestem potrzebna jako jeszcze jeden członek załogi. A tobie? Mówże od siebie! Gdybyś tak powiedział swoim: „Ja chcę ją zabrać!” Sprzeciwiliby się czy nie? No powiedz! Nie wykręcaj się od odpowiedzi.
Wiktor poczuł się niemile dotknięty.
— Dlaczego mnie obrażasz, Stello? Ani ja, ani nikt z ludzi, wśród których wzrosłem i wychowałem się, nie odpowiedział nigdy nikomu w sposób wykrętny. Takie postępowanie uważamy za uwłaczające godności człowieka. Jak możesz podejrzewać — lekko podniósł głos — że moja odpowiedź nie będzie prosta i szczera? Oczywiście, że mógłbym postawić sprawę tak, jak mi sugerujesz. Ale na jakiej podstawie ja osobiście miałbym żądać od kolegów zabrania ciebie? W jakim charakterze poleciałabyś ze mną?
— Jako twoja żona! — wypaliła Stella, patrząc mu w oczy wzrokiem pełnym oczekiwania. Odpowiedź taka zupełnie zaskoczyła Wiktora. Chociaż w ostatnim czasie wyczuwał, iż
Stella darzy go czymś więcej niż uczuciem przyjaźni, lecz nie spodziewał się, by sprawy zaszły aż tak daleko. Przecież to absurd! Skąd zrodziła się w tej dziewczynie taka niedorzeczna myśl?
Odruchowo porównał Stellę z Ritą. Jakiż kontrast umysłowy, nie mówiąc już o tym, że „piękna Stella” uznana byłaby na Ziemi co najwyżej za „efektowną”.
Rita… Czuł, że każdy dzień wspólnej drogi do Alfa Centauri zbliża go coraz bardziej do dziewczyny, którą poznał dopiero w dniu odlotu Astrobolidu. Na rozmowę z Ritą o małżeństwie było jeszcze za wcześnie, ale nie wątpił, że jest to zupełnie możliwe.
Ilekroć rozmawiał ze Stellą, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ma przed sobą istotę o łącznych cechach dziecka i lalki. Dziecięcy sposób ujmowania życia, wąskość horyzontu myślowego, prymitywność odruchów i łatwość ulegania sugestiom — a jednocześnie nieustanna poza, zapatrzenie w siebie, skłonność do gry na efekt.
Ostatnie zdanie Stelli było jeszcze jednym potwierdzeniem tych obserwacji.
Nie chcąc sprawić dziewczynie przykrości powstrzymywał się od śmiechu, jaki budziła w nim paradoksalna propozycja.
Dłuższą chwilę ciszy przerwał znów głos Stelli:
— A widzisz, że ja także potrafię mówić bez osłonek to, co myślę i czuję. Nie będziemy sobie nigdy kłamali. Nigdy!
— Niestety — odrzekł Sokolski. — Wybacz i nie gniewaj się. Ja się z tobą nie mogę ożenić!
— Ale dlaczego?! — zawołała Stella nie dając za wygraną. — Pewnie powiesz, że twoi przyjaciele zabroniliby ci takiego związku. Gdybyś czuł w sobie śmiałość podjęcia walki o mnie, to…
Zabrakło jej słów.
— To co? — uśmiechnął się odzyskując całkowicie panowanie nad sobą po krótkotrwałym zakłopotaniu. — Dlaczegóż przyjaciele mieliby wzbraniać mi małżeństwa z tobą? Wprost przeciwnie: bawiliby się pysznie na naszym weselu.
Powieki Stelli raz po raz mrugały nerwowo.
— A więc? Teraz w ogóle nie rozumiem…
— Czy wyobrażasz sobie — zapytał Wiktor spokojnie — że marzeniem każdego bez wyjątku mężczyzny jest małżeństwo z tobą?
— Chyba tak — potwierdziła skwapliwie, z rozbrajającą szczerością. — A w każdym razie marzeniem każdego, kto urodził się w Celestii — sprostowała po krótkim namyśle. — Powiedz mi, Wik — ciągnęła — czy w twojej ojczyźnie żyją kobiety piękniejsze ode mnie?
Sokolski przyjrzał się jej bacznie. Jak pełna świeżości i wdzięku byłaby ta twarz, gdyby usunąć z niej całą tę maskę.
— Widzisz, Stello, na Ziemi kobiety są nie tylko ładne, ale umieją mądrze ocenić samą istotę piękna. Pokażę ci pewną fotografię.
To mówiąc wyjął z kieszonki w bluzie niewielkie trójwymiarowe zdjęcie kobiety o młodzieńczo gładkiej cerze, dużych, ciemnoniebieskich oczach i regularnych rysach twarzy okolonej złocistymi puklami falistych, przystrzyżonych włosów.
Stella zaniepokoiła się. Czyżby to była miłość Wiktora? Ale pomyślała, że nawet jeśli tak jest, ta kobieta nie stanowi bezpośredniego niebezpieczeństwa dla niej. Była pewna, że nie ma jej w Astrobolidzie. A więc Wiktor musiał ją zostawić na Ziemi. „Do zobaczenia za trzysta lat!” — zaśmiał się w niej wewnętrzny głos zazdrości.
— Już chyba nigdy nie zobaczę jej 1 bliska… — rzucił Sokolski cicho, raczej do siebie.
— Czy bardzo kochasz tę kobietę? — zapytała Stella szybko i oschle. Wiktor wyczuł w tonie jej głosu odcień szyderstwa, które uderzyło go niemile.
— O tak! Bardzo — wyznał uśmiechając się serdecznie, jak gdyby chciał ten uśmiech posłać daleko, poza dwadzieścia pięć dni biegu światła w mroźnej i ciemnej pustce, i ukazać tym wesołym oczom, w których zamieszkał blask słońca.
— Kim ona jest? — Stella chciała wiedzieć wszystko o tej kobiecie, którą zdążyła znienawidzić za to, że jest równie młoda jak ona i chyba tak samo piękna. O kobiecie, którą Wiktor kocha…
— To moja matka — odparł z prostotą.
— Matka? Stella zupełnie się tego nie spodziewała. Teraz, gdy pierzchła zazdrość o rywalkę, postanowiła zjednać sobie Sokolskiego jakimś cieplejszym odezwaniem się, wyrażeniem zainteresowania jego sprawami.
— Twoja matka była kiedyś rzeczywiście bardzo ładna — powiedziała kurtuazyjnie, choć wyobrażała sobie ją jako na wpół łysą, przygarbioną staruszkę z szyją zniekształconą pękatym wolem. Kobiety w Celestii więdły bowiem bardzo wcześnie.
Wiktor roześmiał się.
— Ależ to zdjęcie sprzed niespełna miesiąca!
— Ja… już nic nie rozumiem — wyjąkała Stella z ogromnym zdziwieniem. Drzwi rozsunęły się gwałtownie. Do pokoju wszedł Horsedealer.
— No, mam cię wreszcie! — rzucił od progu. — Gdzie ty się podziewasz? Muszę się z tobą naradzić w pewnej bardzo istotnej… — urwał zauważywszy Stellę.
— Proszę cię, siadaj — zawołał z uśmiechem Sokolski.
— Nie będę wam przeszkadzał — odrzekł pośpiesznie filozof. — Zajdź do mnie później.
— Oczywiście, wpadnę do ciebie — odrzekł Wiktor. Spostrzegł, że w oczach Stelli maluje się niepokój i nie chciał, aby rozpoczęta rozmowa o tak ważnym dla dziewczyny znaczeniu zawisła w próżni.
Horsedealer już miał wychodzić, lecz zauważył leżącą na stoliku fotografię.
— Kto to? — zaciekawił się.
— To matka Wika — pośpieszyła z odpowiedzią Stella w obawie, aby wizyta nie przedłużała się.
— Właśnie, Stella nie może się nadziwić, że wygląda tak młodo — dorzucił z uśmiechem Wiktor.
— Więc ona teraz tak wygląda? — zdziwił się Horsedealer.
— Po prostu sfotografowałem ją podczas telewizyjnego spotkania. W ten sposób widujemy się bardzo często. Oczywiście nie ma mowy o zwykłej rozmowie, bo dzieli nas ponad dwadzieścia pięć dni biegu światła.
— Ale twoja matka wygląda tu najwyżej na dwadzieścia lat! — przerwała Stella. — Więc to teraz…
— Tak wyglądała 27 dni temu — uściślił Sokolski. — Pięćdziesiąt sześć lat to dla kobiety pełnia rozkwitu! Na przykład zawieranie małżeństwa przez kobietę osiemdziesięcioletnią jest na Ziemi zjawiskiem, które nikogo nie dziwi.
Stella osłupiała.
— To brzmi jak bajka. Nigdy nie widziałam nikogo, kto by dożył tak sędziwego wieku. A gdyby nawet, to byłby bezzębnym, głuchym czy ślepym cieniem człowieka. A poza tym nie rozumiem sensu tego, aby wychodzić za mąż mając osiemdziesiąt lat. Przecież kobieta wstępując w związek małżeński chce się mężowi podobać, swoim urokiem przywiązać go do siebie, mieć dzieci i jeszcze móc je wychować. Do tego wszystkiego jest przecież konieczna choćby względna młodość.
— Tak. Masz rację. Ale, jak wiesz, nasza wiedza medyczna, w porównaniu z okresem, kiedy wasi przodkowie odlecieli na Celestię, przedłużyła przeciętną długość wieku człowieka dwukrotnie. A co najważniejsze — jesteśmy na drodze do tego, aby prawie utożsamiać pojęcie życia z pojęciem młodości. Już obecnie udało się usunąć szereg charakterystycznych symptomów starości. Człowiek stupięćdziesięcioletni dysponuje mniej więcej takim samym zasobem sił fizycznych i bystrością władz umysłowych, jak pięć wieków temu człowiek pięćdziesięcioletni. Może już niezadługo określenie „starzec” zatraci zupełnie dawne cechy słabości i niedołęstwa.
— W takim razie wytłumacz mi jedną rzecz — zagadnęła Stella, którą coraz bardziej pasjonowało opowiadanie Sokolskiego. — Jeżeli, jak mówisz, ludzie na Ziemi prawie się nie starzeją, to dlaczego taki stupięćdziesięcioletni „młodzieniec” ma umierać?
— Widzisz, walka nauki o przedłużenie życia jest to najtrudniejszy z problemów, jaki uczeni mają do rozwiązania. Proces starzenia się organizmu jest czymś tak niesłychanie skomplikowanym, że samo wyliczenie wchodzących tu w grę czynników zajęłoby sporo czasu. Upraszczając można by go wytłumaczyć w ten sposób, że chociaż prawic wszystkie komórki w naszym ciele podlegają regeneracji, jednak w miarę upływu lat i gromadzenia się pewnych substancji w organizmie, proces odradzania się komórek poczyna coraz bardziej nie nadążać za procesem ich zaniku, rozpadu czy zwapnienia. Wreszcie przychodzi chwila, gdy proces obumierania komórek tak bardzo przewyższa proces regeneracji w niektórych ważnych dla życia organach, że może dojść do katastrofalnych zaburzeń, które z kolei powodują nieodwracalne już zmiany w innych.ważnych organach. Gdy zmian tych jest zbyt wiele, tak iż nawet bardzo precyzyjne automaty lecznicze nie potrafią wszystkich opanować — następuje śmierć. Jest to jednak raczej, jeśli można tak powiedzieć, starzenie się wewnętrzne. Cechy starcze występują właściwie dopiero w ostatnich latach życia i są zapowiedzią bliskiej śmierci. Walka o przedłużenie życia zmierza obecnie przede wszystkim do opanowania procesu odmładzania całego organizmu, do przyśpieszenia regeneracji wszystkich komórek i skutecznego, szybkiego usuwania szkodliwych substancji. Zadzwonił telefon. Wiktor podniósł słuchawkę.
— Tak. Prezydent Horsedealer jest tutaj… Tak. Zaraz mu powiem. Sokolski odłożył słuchawkę i zwrócił się do filozofa:
— Will! Mallet chce ci coś ważnego zakomunikować. Czeka w twoim gabinecie. Filozof podniósł się szybko z fotela.
— No, to muszę już iść. Szkoda! To, co mówisz, ogromnie mnie interesuje. Chciałbym koniecznie porozmawiać na ten temat z tobą szerzej. Nie zapomnij wpaść do mnie i to jak najprędzej!
Gdy Horsedealer wyszedł, Sokolski przez chwilę patrzył w zamyśleniu na Stellę, wreszcie rozpoczął wolno:
— Odbiegliśmy daleko od twego pytania, czy na Ziemi żyją kobiety piękniejsze od ciebie. Odpowiedź na to pytanie będzie zależna od tego, czy zapytany wychował się na Ziemi, czy w Celestii. Każda epoka tworzy ideał piękna odpowiadający wyłącznie jej samej. Nie ma jakichś nieziemskich, absolutnych kryteriów piękna. Dam tu przykład nieco absurdalny: jeśli na Ziemi ludzie rodziliby się bez nosów, a na Celestii z nosami, to czy ktokolwiek z Celestian uznałby za pięknego takiego człowieka z Ziemi? I przeciwnie, gdybyśmy my, Ziemianie, przyzwyczaili się do ludzi beznosych, dziwaczną i brzydką wydawałaby się nam twarz najpiękniejszej Celestianki. Jak już z pewnością zauważyłaś, wygląd przeciętnej kobiety z Celestii różni się znacznie od wyglądu Rity czy Suzy.
— Tak, one nie są może brzydkie, ale chyba przyznasz, że niezgrabne. Jakieś… Jakby męskie. Za to mężczyźni…
— Na Ziemi uchodzą one i za ładne, i za zgrabne…
— Więc pewno ja ci się nie podobam? — zapytała zaczepnie.
— Widzisz… Sam wygląd zewnętrzny nie decyduje jeszcze o tym, że ktoś się może podobać lub nie podobać.
— Więc ja…
— Pozwól mi skończyć — przerwał jej łagodnie. — Ogromne znaczenie mają tu również wspólne dążenia, zainteresowania, zbliżony poziom wiedzy i sposób patrzenia na świat… Nie wiem, czy mnie zrozumiałaś?
— Zrozumiałam — odpowiedziała cicho Stella i w oczach jej zaszkliły się łzy. Zapanowało kłopotliwe milczenie.
Dziewczyna podniosła się z fotela ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Czuła, że za chwilę wybuchnie płaczem.
Sokolski zbliżył się do Stelli i pogładził ją po włosach.
— Szybko zapomnisz o tym. Poznasz Ziemię, poznasz innych ludzi.
— Tak — potwierdziła cicho. — Wiem… — zaczęła przez łzy. — Ale ja o tobie nie zapomnę. Zresztą… ja nie mogę zostać w Celestii! Nie mogę!
— Dlaczego?
— Bo… Bo nie mogę! Naprawdę nie mogę! Zabierzcie mnie z Celestii! Niech Kora mnie uśpi choćby na całe trzysta lat! Lepiej nie widzieć nikogo, byle nie być w Celestii.
— Dlaczego tak znienawidziłaś Celestię? — zdziwił się Wiktor.
— Nie. Nie o to chodzi…
— A o co? — indagował zaciekawiony. Zastanawiało go, czy Stella szuka nowego pretekstu, aby lecieć z nim ku Alfie Centauri, czy też kryje się za tym jakiś głębszy powód.
— Nie. Nie pytaj. Ja… nie mogę ci tego powiedzieć… W oczach dziewczyny pojawił się lęk.
— Czy wciąż jeszcze myślisz o mnie? — chciał za wszelką cenę dowiedzieć się, czy jego podejrzenia są słuszne.
Spojrzała na niego z wyrzutem.
— Nie. Ja wiem, że ty nie mógłbyś mnie kochać — w głosie jej dźwięczała szczerość. Nie miał już wątpliwości.
— Powiedz, kogo się obawiasz?
— Kogo? Ja nic nie powiedziałam… Ja nie mówiłam…
— Czego o n i chcą od ciebie? — zapytał Wiktor ostro.
Osłupienie pomieszane ze strachem malowało się na twarzy dziewczyny. Usta jej drgały nerwowo.
— Oni… Oni… Skąd wiesz?… Oni mnie zabiją! Sięgnął po słuchawkę. Szybko nakręcił numer.
— Ber?… Tu Wiktor. Chciałeś dzwonić… Słucham… Uszkodzenie?… Poproś Rite, niech poleci i naprawi. A teraz słuchaj! Przyjdź tu natychmiast. Czekam.
Stella opuściła głowę z rezygnacją. Może właśnie tak trzeba. On wie lepiej…
Jim Bradley rzucił wzrokiem na zegarek i zadrżał.
— Godzina piętnasta! Więc to już za dwie godziny… — wyszeptał spoglądając ze zgrozą na długą skrzynkę dostarczoną mu wczoraj przez spiskowców.
Czuł, że braknie mu sił do wykonania potwornego zlecenia, a jednocześnie nie miał dość odwagi, aby twardo przeciwstawić się woli spiskowców. Żeby jeszcze nie ojciec!
George Bradley wcześnie stracił żonę i sam wychowywał swoich synów, ucząc ich patrzeć na świat otwartymi oczyma i cenić wartość tego, co klika rządząca Celestią przywykła nazywać z przekąsem „brakiem realizmu”. Dla nich żył, dla nich pracował. W świetle jego sławy wyrośli na porządnych ludzi, zdobyli fach i pracowali uczciwie, wpatrzeni w przygarbioną przez wiek postać ojca, który dzielił się z nimi każdym swoim sukcesem i cieszył jak dziecko każdą ich radością.
Dla Jima wiadomość o zbrodni popełnionej przez ojca bardzo dawno temu, kiedy jego nie było jeszcze na świecie, stanowiła najcięższe przeżycie, jakiego doświadczył. Początkowo nie wierzył i starał się jak najdłużej podtrzymywać w sobie to przekonanie. Wreszcie pod naciskiem faktów musiał ulec. — A więc to ojciec otruł Rosenthala! Ten ukochany, najbardziej godny szacunku ze wszystkich ludzi ojciec?
Dlaczego on to zrobił? No tak… Summerson kazał… Ale przecież… chyba nie mógł go zmusić? Co by było, gdyby ojciec odmówił?
„Ą co będzie, jeśli ja odmówię?” — odpowiedział sam sobie.
Próbował porównywać te dwie sytuacje, ale wydawało mu się to sztuczne. On chce bronić ojca? Bo ojciec… kiedyś… otruł człowieka. Gdyby nie otruł, jego syn nie tytko rzuciłby ukrytym za ścianą spiskowcom, jak to zrobił na początku: „Nie spowoduję eksplozji!”, lecz sprowadziłby na nich Malleta. A kto wtedy groził ojcu? Naturalnie Summerson. Ale czym? Czym zdołał szantażować tego nieskazitelnego człowieka?
Młody człowiek czuł podświadomie, że jego ojciec mógł dopuścić się nikczemnego czynu tylko pod jakąś okropną, niewyobrażalnie podłą presją. A jednak cień zbrodni padł w jego oczach na uśmiechającą się dobrodusznie twarz ojca. Ile razy spotykał go po tej fatalnej godzinie, czuł gwałtowną chęć zapytania: „Powiedz, jak to było? Powiedz, że to nieprawda”.
Jim pochylił się nad stołem, ukrył twarz w dłoniach.
Nagle uczuł pocałunek na włosach. Jeszcze zanim podniósł głowę, poznał ojca.
Doktor Bradley przypatrywał się synowi przenikliwie. Wyraz oczu Jima, z których wyczytał, że przeżywa on coś bardzo głęboko, zaniepokoił go.
— Jesteś przepracowany… — zaczął z troską. — Zasłużyłeś na chociaż parodniowy wypoczynek. Ja to mogę załatwić z Krukiem.
Jim spojrzał czule na ojca.
— Dziękuję ci. Jesteś dobry, jak zawsze. Wiem, że Kruk by ci nie odmówił. I mnie także lubi. Ale nie! Ja nie chcę wypoczywać.
— Dzielny chłopak z ciebie, moje dziecko — powiedział profesor z rodzicielską dumą. — Ale musisz dbać także o swoje zdrowie.
To mówiąc leciutko ujął dłoń syna w przegubie. Nierówny puls zaniepokoił lekarza.
— Mój chłopcze, ty coś przeżywasz — powiedział łagodnie. — Ojcu możesz wszystko wyznać, będzie ci lżej na sercu. A może rzeczywiście jesteś przepracowany? No, mów.
— Kiedy to nie to! — wyrwało się Jimowi.
— A więc co? — nalegał starzec.
Młody człowiek uczuł gorycz świadomości, że musi ojca okłamać, i to zaraz, za krótką chwilę. I co najgorsze, ojciec niechybnie pozna się na kłam1'wie.
— Nie możesz mi powiedzieć? — zasmucił się George Bradley.
— Niestety, nie — młody konstruktor zdobył się na odwagę, by powiedzieć chociaż taką prawdę.
— Jim… Jim… — powtarzał lekarz tonem wymówki. — Wiesz, jak bardzo cię kocham… A dopiero w tej chwili pierwszy raz naprawdę boję się o ciebie. Bo przecież wiesz, że nigdy nie chciałem ci być przeszkodą w żadnych planach życiowych. Więc teraz drżę, że to coś, czego mi nie chcesz wyjawić, to jakaś hańba. Że po prostu wstydzisz się przede mną. A to też niesłuszne. Znam życie i na własnej skórze poznałem, ile zasadzek stawia ono przed człowiekiem, a takim jak ty w szczególności. Im człowiek jest uczciwszy, z tym większą furią naciera na niego wszelkie paskudztwo. Wiedz, że podłość nienawidzi uczciwości tak samo, jak ty pogardzasz nikczemnymi czynami. Jest to prawo kontrastu.
Umilkł.
Jim oddychał ciężko.
— Wiec powiedz — podjął po chwili ojciec. — Ja cię nie potępię. Tylko doradzę, jak gdybym radził sobie.
Jim spojrzał nerwowo na zegarek.
— Spieszysz się? — zapytał profesor.
— Jeszcze nie. Za półtorej godziny lecę na Celestię II.
— No to mamy czas.
W oczach Jima widniał lęk. Ojciec ujął go mocno za ramiona.
— Co tobie? Nigdy cię nie widziałem w takim stanie. Co robisz za półtorej godziny?
— Za półtorej godziny… Wtedy… uważaj, że twój syn umarł, że go nie masz, żeś go nigdy nie miał… I żyj spokojnie. Ja tego chcę…
Doktor dotknął czoła chłopca. Było rozpalone.
— Masz gorączkę. Zabieram cię do domu i położysz się do łóżka. Jesteś chory
— Nie! To wykluczone! Mam coś bardzo ważnego…
— Przecież majaczyłeś przed chwilą.
— Ależ nie! Tylko… ja cię bardzo kocham i… dlatego nie pytaj o nic!
— Słuchaj, Jim. Rozkazuję ci jako ojciec, abyś mi odpowiedział na pytanie: kto cię szantażuje?
Chłopak zamyślił się.
— A jeśli nawet, to… Co ty zrobisz przeciwko nim?
— Nie obawiaj się! — odparł profesor z błyskiem gniewu w oczach. — Nie obawiaj się! -powtórzył. — Zdepczę! Zniszczę! Zmiażdżę! Zastrzelę jak wściekłego psa! Jego czy ich! To mi obojętne. Sam zastrzelę, potem oddam się w ręce sądu! Ach, Jim, żebyś ty wiedział, jak ja strasznie nienawidzę szantażystów! Powiesz wszystko! Tak trzeba.
— Kiedy… ja musiałbym poruszyć takie sprawy, o których nie powinieneś w ogóle słyszeć.
— Mów, bo ja nie ustąpię — nacierał profesor. Jim odwrócił głowę, by nie patrzeć ojcu w oczy.
— Ty otrułeś Rosenthala? Cisza.
Dopiero po dłuższej chwili George Bradley odezwał się cichym, zmienionym głosem.
— Nie lękaj się patrzeć na mnie. Życie nie oszczędziło mi nawet tego, że ty wiesz… Tak bardzo się bałem tej chwili… Ale trudno. Nie myślę ukrywać. To prawda.
Stał na środku pokoju ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Siwa głowa pochylała się niżej… niżej…
Naraz wyprostował się.
— Tyle lat… Tyle lat… Byłem słaby… Sił nie starczyło… Za cenę ludzkiego życia… Podszedł do syna.
— Czego oni żądali od ciebie? — rzekł twardym, rozkazującym tonem. Jim spojrzał załzawionym wzrokiem na ojca:
— Mam wysadzić Celestię II. Żebyśmy nie mogli wrócić… Mówili… że jeśli nie zrobię tego, co mi każą, to… To wydadzą ciebie! — wyrzucił z determinacją.
Doktor Bradley uniósł wysoko głowę. Z wyrazem zaciętości w oczach powiedział patrząc prosto w twarz syna:
— To nieważne! Nieważne, co oni ci mówili, czym grozili. Żaden Bradley już nie popełni dla nich zbrodni! Chodźmy!
Ujął syna za ramię.
— Chodźmy! — powtórzył. — Dług trzeba spłacić! Choćby późno…
Półtorej godziny później Jim Bradley zjawił się znów w swojej pracowni. Wziął długą paczkę pod pachę i szybkim krokiem ruszył ku windzie.
Ostatni z rodu Greenów
Green spojrzał na zegarek. Dochodziła siedemnasta.
— A więc już za pół godziny włączą…
Począł bębnić palcami po rękojeści elektrytu ukrytego pod bluzą na piersiach. Przed chwilą zapłonął reflektor na płycie startowej Celestii — znak, że Jim wykonał powierzone zadanie.
Green do ostatniej chwili nie był pewny, czy młody Bradley ulegnie. A jednak Jim zdecydował się.
Czekał na tę chwilę od wielu, wielu miesięcy…
— James! Już czas! — powiedział do smukłego pilota pochylonego nad pulpitem kierowniczym. — Włącz autosterowanie i nadaj sygnał wywoławczy. Wszystko powinno odbywać się tak, jak zwykle. Nie wolno wzbudzić ich podejrzeń.
Rakieta zbliżała się wolno do jasno oświetlonej śluzy Astrobolidu.
Greeri patrzył krótką chwilę w światło, potem odwrócił się ku pięciu młodym ludziom oczekującym rozkazów. Byli to rośli, zgrabni, specjalnie dobrani chłopcy, z których najstarszy liczył najwyżej dwadzieścia parę lat.
— Pamiętajcie! — powtarzał Green ostatnie instrukcje. — Wszystko zależy od waszej zimnej krwi. Żadnym ruchem nie wolno zdradzić, jaki jest cel naszej wizyty. Aż do chwili, gdy dam znak, jesteśmy po prostu gośćmi. W czasie „eksmisji” nie wolno dopuścić do żadnych starć, nawet do zamieszania. Broni używamy tylko na postrach. Wszelki przelew krwi byłby nie tylko szkodliwy, ale może również tragiczny w skutkach. James zostaje w rakiecie i po naszym odejściu w głąb statku zawiadomi Lucy Dalton, aby przygotowała się do wprowadzenia rakiety z dziewczętami. Natomiast po „eksmisji” każdy zajmuje wyznaczone stanowisko i odlatujemy z pełną mocą silnika, gdyż każda minuta będzie tu znaczyła bardzo wiele.
Tymczasem rakieta została już pochwycona przez wielkie „łapy” i przesunięta w głąb tunelu zamkniętego polami odpychającymi.
— Ciśnienie? — zapytał Green pilota.
— Już normalne — odparł James patrząc na manometr.
— Otwórz klapę! — rozkazał Green wstając z fotela.
Wyładowano już z rakiety pięć pokaźnych skrzyń, gdy w drzwiach prowadzących do wnętrza statku ukazał się inżynier gospodarczy międzygwiezdnej wyprawy, Renę Petiot.
— Ach, Ike! — zawołał spostrzegłszy byłego wydawcę. — Witamy! Witamy! A cóż to za paki?
— Przywieźliśmy prezenty dla was od naszej Partii Powrotu. Niestety, prezydent Horsedealer nie mógł osobiście przylecieć. Sprawy państwowe…
— Nic o tym nie wiedzieliśmy, że przylatujecie. Za godzinę wraca Andrzej, Kora i pewnie jeszcze inni członkowie naszej załogi.
— Właśnie to ma być dla nich niespodzianka — zaśmiał się Green.
— Prosimy do sali klubowej. Zaraz zawołam Mary, Mei, Ingrid i Zoję.
— Właśnie chcieliśmy pana o to prosić. Pragniemy przekazać prezenty wszystkim obecnym na statku uczestnikom waszej ekspedycji. Również i dzieciom…
Wkrótce wokół skrzyń przewiezionych windą do sali klubowej zgromadzili się mieszkańcy Astrobolidu serdecznie witając gości.
Młodzi ludzie zajęli się otwieraniem skrzyń. Były tam stare, kunsztownie tkane makaty i gobeliny, ozdobne wazy i pięknie rzeźbione puchary, szkatuły i puzderka pełne klejnotów, z których wiele z pewnością było niegdyś własnością legendarnych „60 sprawiedliwych”.
Green zdawał się jednak nie słyszeć słów zachwytu, jakie padały z ust gospodarzy, spoglądając raz po raz na drzwi windy.
— Dlaczego nie przyszła panna Rita? — zwrócił się do Mary. — Czy aż tak bardzo zajęta, że…
— Rity nie ma w Astrobolidzie.
— Nie ma?
Green wyraźnie pobladł.
— Nie ma jej w Astrobolidzie? — powtórzył.
— Poleciała dwie godziny temu na Celestię II usunąć jakieś uszkodzenie w III podstacji sterującej autotypów.
Green spojrzał na Mary jakoś dziwnie.
— Ona tam… teraz? — głos miał tak zmieniony, że wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.
— Renę rozmawiał z nią przez radio pół godziny temu. Powiedziała, że rnj jeszcze roboty na blisko dwie godziny — wyjaśniła Mary patrząc ze zdziwieniem na Greena.
Wydawca spojrzał na zegarek.
— Trzeba natychmiast wezwać ją do powrotu! — skoczył gwałtownie ku drzwiom. — Jaki numer wywoławczy?
— Siedem, dwa. Co się stało?
Mary i Renę rzucili się za Greenem, który znając dobrze rozkład wewnętrzny pomieszczeń statku pobiegł wprost do centrali radiowej. Nie odpowiadając na pytania gospodarzy pośpiesznie połączył się z Ritą.
— Wracaj natychmiast! Natychmiast wracaj na Astrobolid! — zawołał bez wstępów, gdy tylko twarz Rity ukazała się na ekranie. — Nie masz ani chwili do stracenia!
— Dlaczego? Co się stało? — Rita zmarszczyła brwi. — Nie pytaj o nic, tylko wracaj!
— Nic z tego nie rozumiem. Mów wyraźniej, o co chodzi?
— Nie wolno ci zostać tam ani minuty: Uniwer PAR jest uszkodzony! W każdej chwili może nastąpić eksplozja!
— Nie mam się czego obawiać. Po pierwsze — w razie awarii następuje automatyczna blokada. Po drugie — znajduję się w odległości dwóch kilometrów od miejsca ewentualnej eksplozji.
— To nie wystarczy! Uciekaj! Natychmiast! Nie zdajesz sobie sprawy z niebezpieczeństwa!.. Pozostało jeszcze 9 minut do eksplozji! Eksplozji mezoternu!..
Teraz dopiero na twarzy Amerykanki pojawił się przestrach.
— Ja nie mam czym uciekać! Posłałam rakietę na Celestię z wymontowanym granutorpem. Do zespołu remontowego.
Green nie słuchał już ostatnich słów Rity. Jak tylko mógł najszybciej popędził do śluzy. Z okrzykiem: „Włączaj silnik!” — wskoczył do wnętrza rakiety zatrzaskując za sobą drzwi.
Siedzący w fotelu pilota James bez słowa wykonał rozkaz.
Rakieta plunęła snopem rozpalonych gazów do wnętrza tunelu startowego i runęła w przestrzeń.
— Do Celestii II! Prędzej! Włącz pełną moc!.. Rakieta zatoczyła wielki luk i pomknęła nabierając gwałtownie prędkości.
Green z napięciem śledził ruchy wskazówki zegarka. Zdawał się nie odczuwać gniotącego pierś przyśpieszenia.
— Prędzej! Prędzej! — powtarzał nerwowo patrząc z przerażeniem, jak zbliża się moment włączenia uniwerproduktora.
Już był zdecydowany sięgnąć do środka ostatecznego — przekreślić wszystko i ostrzec Kruka kierującego zdalnie produkcją aroternowej powłoki, gdy James rozpoczął hamowanie. Po chwili przed rakietą ukazały się rosnące szybko żółte gwiazdy reflektorów, oświetlających przestrzeń budowy nowej Celestii.
Do włączenia uniwerproduktora brakowało zaledwie kilkudziesięciu sekund. Green wiedział, że nie zdąży już ani zawiadomić Kruka, ani tym bardziej zabrać Rity i uciec. Pozostał tylko jeden sposób zapobieżenia katastrofie.
— Widzisz ten rząd przezroczystych rur między tą wielką brunatną kulą a srebrzystym dzwonem uniwera?
— Tak, mistrzu.
— Musisz za wszelką cenę rozbić choć jedną z tych rur. To nie będzie trudne. No, jazda!
— Zrobi się!
Rakieta zatoczyła półkole i uderzyła taranem w najcieńszą rurę. Przezroczyste tworzywo nie wytrzymało ciosu. Obłok rozpylonej substancji wypchniętej ciśnieniem z przerwanej rury, okrył na moment rakietę. Posłuszna pilotowi pędziła ona dalej, pozostawiając za sobą jasną smugę gazów.
Green odetchnął z ulgą. Niebezpieczeństwo eksplozji zażegnane — każde, nawet drobne uszkodzenie powodowało automatyczną blokadę całego zespołu uniwerproduktora. Tu nie można było się wahać, choć zderzenie mogło skończyć się zagładą rakiety.
— Czy orientujesz się, gdzie może być III podstacja sterująca autotypów?
— Nie wiem, mistrzu.
— Nie szkodzi! Nadaj sygnał wywoławczy „siedem, dwa”. Gdy się zgłosi, kieruj rakietę na nadajnik.
Zapłonęła czerwona lampka i na niewielkim ekranie pojawiła się głowa Rity. Green wstał z fotela i czepiając się klamer dotarł do obiektywu wideofonu.
— Rito! Zaraz będę u ciebie. Będziesz uratowa… — nie dokończył. Obok głowy Rity pojawiła się twarz Jima Bradleya, potem Letta Cornicka.
Gwałtownym ruchem Green wyłączył aparaturę wideofoniczną.
— Wracamy! — rzucił z przekleństwem.
— Dokąd? — zapytał krótko James.
— Dokąd? — powtórzył Green i naraz uświadomił sobie, że właściwie nie ma dokąd wracać. Popatrzył na Jamesa i szybko spuścił oczy, nie mogąc znieść ufnego, niemal dziecięcego spojrzenia młodego pilota,
— Wracamy do Celestii. Do starej Celestii — powiedział z westchnieniem.
— A tamci? A chłopaki? I dziewczęta? — zapytał James z niepokojem.
— Też wrócą do Celestii. No cóż… Nie udało się…
— I co z nami będzie?
— Z wami? Nic. Horsedealer to człowiek dość rozsądny, by wiedział, kogo za co karać… To nie Summerson, nadęty pyszałek, to nie Morgan nie dostrzegający końca swego nosa, to nie różne Kuhny, Davidy, Lochy… Cała ta zgraja durniów myślała, że dla ich panowania będę niszczył Celestię II i zdobywał Astrobolid — zapalał się coraz bardziej. — To właśnie oni zaprzepaścili Celestię. To oni zmienili ludzi w ciemny, głupi tłum, który nie potrafi ani słuchać, ani sam się rządzić.
Naraz odczuł złośliwą radość. Wyobraził sobie, jakie przerażenie musiało ogarnąć współuczestników spisku, gdy zorientowali się, że zostali oszukani i pozostawieni w Celestii. Lecz zadowolenie to trwało krótko.
— Teraz będą mieli wątpliwej wartości pociechę, że Green poniósł klęskę. Nie doczekają się jednak tego, by zasiadł wraz z nimi na ławie oskarżonych.
Trwał dłuższy czas w zamyśleniu. Potem sięgnął do kieszeni i wyjął notes.
— Tak nie wypada odejść — mruknął do siebie i zaczął pisać: Profesorze Horsedealer!
Przykro mi, że nie potrafiłem uszanować zaufania, jakim darzyliście mnie — Pan, Profesorze, i Bernard Kruk. I chociaż daleki jestem od skruchy i bynajmniej nie uważam swych nie spełnionych zamiarów za głupie i szaleńcze — czuję się w obowiązku złożyć niniejsze zeznanie, które pozwoli ocenić we właściwy sposób mój udział w wydarzeniach ostatnich kilku godzin.
Bytem przywódcą i organizatorem spisku, zmierzającego do opanowania statku międzygwiezdnego — Astrobolidu — i do uniemożliwienia zarówno Celestianom, jak i ludziom przybyłym z Ziemi, powrotu na tę planetę.
Jestem w pełni odpowiedzialny za przygotowanie zamachu na Celestię II, jakkolwiek projekt ten nie zrodził się cii mojej głowie i wykonania jego nie uważałem za rzecz konieczną dla realizacji moich własnych planów. Moje własne, ukryte cele całkowicie odbiegały od celów innych przywódców spisku. Chciałem ukraść statek międzygwiezdny dla siebie, aby w układzie planetarnym gwiazd Alfa Centami założyć nowy ludzki świat. Jako zalążek nowego społeczeństwa dobrałem sześciu chłopców i sześć dziewcząt. Mieli stać się nie tylko załogą zdobytego statku… Całkowita odpowiedzialność za udział tych młodych ludzi w spisku spada na mnie. Przyznaję się również do zamiaru porwania siłą jednej s uczestniczek ziemskiej ekspedycji — Rity Croce, którą miałem zamiar uczynić współwładczynią i pierwszą matką nowej ludzkości.
Chciałbym tu dodać, jako „okoliczność łagodzącą”, że plan mój nie zmierzał absolutnie do uniemożliwienia Celestianom powrotu na Ziemię. Nawet zniszczenie Celestii II — co z mojego punktu widzenia byłoby tylko złośliwością wobec pewnych durniów, którzy musieliby ponosić konsekwencje swego głupiego pomysłu — nie przekreśliłoby możliwości waszego powrotu, przy odległości Celestii od Ziemi nie przekraczającej miesiąca biegu światła.
Na tym kończę moje zeznania.
Gdy list ten dotrze do Pana, Profesorze, nie będę już należał do waszego świata. Proszę zarówno Pana, jak przewodniczącą Astrobolidu, byście oszczędzili mi przykrości budzenia mnie do życia, jak również nie wyłączali strefy dezintegracji.
Ostatni z rodu Greenów Urodzony 7 marca 2368 roku. Zmarły 12 lutego 2407 roku.
Wydarł kartkę z notesu, złożył ją w czworo i zaadresował.
— No i cóż? — zwrócił się do pilota. — Daleko jeszcze?
— Widać płytę.
— A więc już za chwilę.
Ogarnęła go nieodparta potrzeba otworzenia przed kimś serca.
— Słuchaj, James. Powiesz Bernardowi Krukowi — niech nie myśli, że oszukiwałem go od początku. Ja jemu życzyłem zwycięstwa. Nie Summersonowi ani też później Morganowi. Prawda, że chciałem rządzić… że chciałem nim kierować… ale nie miałem nigdy zamiaru torować drogi durniom…
Umilkł na chwilę.
Rakieta dobijała do płyty startowej.
— Znasz z widzenia Rite Croce? Tę, która ukazała się na ekranie, tam przy Celestii II. Powiedz jej, gdy ją zobaczysz, a zobaczysz z pewnością jeszcze nieraz, że wszystko to zrobiłem dla niej… dlatego, że ona stała się dla mnie wszystkim… A zresztą… Nie mów jej nic. To nie ma sensu.
Rakieta wpełzła powoli do śluzy. Green wstał, otworzył właz i podał list Jamesowi.
— Zanieś to zaraz prezydentowi Horsedealerowi. To bardzo ważne. Również dla was.
— Co z nami będzie?
— Zobaczycie za dwadzieścia lat Ziemię. Może to dla was lepiej, niż włóczyć się po bezdrożach kosmicznych…
— A pan, mistrzu?
— Ja? Mam jeszcze drobną sprawę do załatwienia.
Lekko wypchnął Jamesa z kabiny i zatrzasnął drzwi. Chłopiec stał chwilę, mówiąc coś, czego już Green przez grube ściany rakiety nie mógł dosłyszeć. Dopiero na wyraźny znak, aby się oddalił, zniknął we włazie prowadzącym do wnętrza Celestii.
Green usiadł w fotelu pilota. Włączył automatyczne urządzenie wyprowadzające rakiety na zewnątrz świata.
Znów otoczyło go wyiskrzone gwiazdami niebo.
Zagrał silnik, lecz nie na długo.
Rakieta oddalała się teraz od Celestii siłą bezwładności, dążąc po prostej na spotkanie strefy dezintegracji.
Green wyciągnął z kieszeni niewielkie pudełeczko. Wyjął z niego dwie różowe pastylki i zażył.
Szybko uczuł ogarniającą go senność.
Czy wszystko to miało jakiś sens? „Gdybym nie spotkał Rity, inaczej by się potoczyły moje losy. A zresztą czy to wszystko ważne? — coraz trudniej przychodziło mu skupić myśli. — Kto w ogóle wie, czego należy szukać w życiu?…”
Wyciągnął się wygodnie w fotelu. Wydało mu się, że przebywa w swym mieszkaniu. Hali, gabinet, biblioteka… Wędrując w wyobraźni poprzez swój „pałac z bajki”, zatrzymał wzrok na wielkim portrecie pradziadka.
Wzdrygnął się.
Wydało mu się, że w oczach Tobiasza Greena dostrzega jakby kpiący wyraz…
Ujawnienie spisku było dla Bernarda ciężkim przeżyciem, zwłaszcza że zagrożony był bezpośrednio podległy mu odcinek. Próbował nawet podać się do dymisji, ale Horsedealer oświadczył z miejsca, że nie ma o tym mowy, gdyż odpowiedzialność spada na wszystkich członków rządu. Widać było zresztą, że sam Horsedealer gryzie się mocno tym, że tak łatwo dał się wywieść w pole Greenowi.
Jedynym pocieszeniem dla Bernarda było to, iż pierwsza konkretna wiadomość o spisku wyszła od Stelli. Choć dziewczyna nie znała szczegółów przygotowywanego zamachu, wiedziała jednak, że zbrodnicze plany dotyczą Celestii II, i z zachowania Kuhna wywnioskowała, iż termin ich realizacji jest krótki. Nie ulegało też wątpliwości, że tylko strach przed zemstą spiskowców zamykał Stelli długo usta.
W dramatycznej rozmowie z Sokolskim i Krukiem Stella opowiedziała szczerze, w jaki sposób dała się omotać siecią intryg. Widać też było, że ostatnie godziny wywołały gwałtowny wstrząs w jej psychice, co wzbudziło w Bernardzie nadzieję, że być może i między nimi nie wszystko jeszcze zostało przekreślone. Skorzystał też chętnie z propozycji Wiktora, by pojechać z nim na Astrobolid i tam poradzić się Kory, jak dalej postępować wobec dziewczyny.
I oto teraz siedział naprzeciw przewodniczącej rady Astrobolidu i jak przed matką zwierzał się ze wszystkich swych trosk.
— Jak sądzisz? Czy ona może mnie jeszcze pokochać? Kora uśmiechnęła się serdecznie.
— Nie widzę żadnych powodów, by w to nie wierzyć. Wydaje mi się, że rozumiem motywy dotychczasowego postępowania Stelli. Wychowana była w luksusie, przyzwyczajona do zaspokajania wszystkich swych kaprysów, do nadskakiwania i pochlebstw. Nie dziw się, że w takich okolicznościach serce może uderzać dla uczuć płytkich, nawet wyimaginowanych. Pewną rolę odgrywał tu czynnik romantycznej przygody. Ona kocha, ojciec nie pozwala itd. Twoja rola przy przebudowie miotacza, której nie rozumiała, zaimponowała jej niewątpliwie. W oczach dziewczyny wyrosłeś na bohatera. Zaraz po tym nastąpiło wydarzenie, które olśniło ją swoją fantazją — nasze przybycie. To wszystko było dla niej fantastyczne: technika, nauka, nawet wygląd zewnętrzny ludzi. Mówiłeś mi parę dni temu, że od chwili twej klinicznej śmierci i powrotu do życia Stella przestała cię kochać. Być może. Ale to nie tylko dlatego, że lękała się albo brzydziła twojej poufałości ze śmiercią. Zaimponowali jej ludzie, którzy tę śmierć, odwiecznie wszechwładną, podporządkowali swojej woli. U takiej jak ona kobiety, kierującej się emocjami, mogło to wystarczyć do nie przemyślanego zerwania z tobą i poszukiwania jeszcze bardziej niezwykłej, romantycznej przygody. Człowiek żyjący sto ileś tam lat, a mogący przespać całą podróż trwającą trzy stulecia, to nie lada pożywka dla wyobraźni. Kruk słuchał w milczeniu.
— Stella znajduje się na rozdrożu uczuciowym — ciągnęła Kora. — Chciałaby lecieć z Sokolskim, a jednocześnie na pewno jest ciekawa zobaczyć Ziemię. Kiedy rozlecimy się w dwóch przeciwnych kierunkach, zacznie żyć myślą o planecie, której „egzotyczne” piękno z pewnością będzie coraz silniej wpływać na jej wyobraźnię. Wtedy znowu powinna zbliżyć się do ciebie. Nie trać nadziei, Ber.
— Gdybyśmy się pobrali — westchnął Kruk — najbardziej niezadowolony byłby Johnny. Odradzał mi małżeństwo ze Stellą przy każdej sposobności. Jest pod tym względem nieprzejednany.
— Cenię Malleta jako mądrego, dzielnego i uczciwego człowieka — odrzekła Kora — ale tu nie przyznaję mu racji. To zagadnienie ujmuje on nieco subiektywnie, z racji pogardy dla starego Summersona. A to już wkracza w dziedzinę wulgaryzowania problemu społecznego. Miał rację do chwili przewrotu. Teraz sytuacja się zmieniła. Stella jest bardzo młodziutka i będzie taka, jaką ją wychowa otoczenie. Nie wierzę, aby nie można było zbudować między wami trwałego pomostu. Wówczas różnica intelektualna zatrze się szybko. Proces ten ułatwi i przyśpieszy wasza stała łączność z Ziemią. Ziemia powinna was połączyć.
Kora umilkła. Bernard patrzył ciągle jeszcze w zamyśleniu w jej oczy, marząc o tym, jak za dwadzieścia lat wysiądzie z rakiety, czując pod stopami wysoką trawę, rosnącą bujnie w promieniach prawdziwego słońca, albo złoty piasek przemywany przypływami oceanu, który znał z telewizyjnej transmisji uroczystości święta morza u brzegów Florydy. Widział się w myśli już tam, na planecie ojczystej…
„Jaka ona szczęśliwa, że tam się urodziła, tam żyła”… — myślał o Korze.
Nie zazdrościł jej udziału w wyprawie odkrywczej. Pragnął ujrzeć Ziemię… Nawet dla Stelli nie zgodziłby się lecieć do Alfa Centauri.
— Chciałbym już tam być — powiedział cicho.