Już sama ciemność wywierała na ludzi silne wrażenie. Nawet ci nieliczni, którzy wychodzili na zewnątrz, stwierdzali, że była inna niż w przestrzeni kosmicznej. Inna — bo całkowita. Nie łagodziły jej czarności jarzące się gwoździe gwiazd, nie cieniowały delikatne smużki mgławic, nie oświetlała jej pastelowa obręcz Drogi Mlecznej.
Stanęły maszyny. Zamarł ruch wszelkich urządzeń. Korytarze i skwery początkowo opustoszały. Prawie nikt, oprócz niewielkiej liczby monterów i policjantów, nie miał latarek — były bowiem zbędne w życiu codziennym: nawet w zamkniętych magazynach i szybach wentylacyjnych zawsze paliły się przyćmione światełka orientacyjne.
Martwa ciemność nie trwała jednak długo.
Oto ukazało się światło: był to niczym nie osłonięty, żywy płomień chylący się lekko w bezruchu powietrza ku niosącemu go człowiekowi. Za nim wypływały następne, podobne i niepodobne do niego, jawiące się nagle i sunące wszystkie w tym samym kierunku. Ruszały z siedemdziesiątych poziomów przejściami w dół, uparcie szły naprzód. Wykonane prowizorycznie z tego, co się znalazło pod ręką, pochodnie różniły się wielkością, kształtem, kolorem płomienia. Począwszy od nasyconych olejem, smarem czy spirytusem strzępów tkanin i waty, a skończywszy na materiale o wiele rzadszym i kosztownym, bo drewnie, były swego rodzaju sprawdzianem zaradności i pomysłowości tych, którzy je nieśli.
Spiralami schodów, gęstą siecią korytarzy płynęły czerwone, zielone, niebieskie, nawet ciemnofioletowe ognie, niewyraźnie oświetlając znużone twarze o zaciętych, milczących ustach. Coraz nowe światła dołączały się do tego niezwykłego pochodu i wkrótce migocąca tęczowym blaskiem znaczna część poziomów sprawiała wrażenie jakiegoś niezwykłego teatru.
To samo działo się na pierwszych poziomach. Poprzez lucerniki i łąki gęstych, słodkich traw, dróżkami pomiędzy żelaznymi ogrodzeniami okólników dla świń poruszały się światła, jakby na spotkanie tamtych, płynących z góry. Przedostawały się poza barykady. Szły dalej i dalej… A że drewnianych pochodni brakowało tu zupełnie, całość tej niezwykłej iluminacji była jeszcze jaskrawsza, bardziej pstra.
Z daleka widać było jedynie różnokolorowe ogniki, jak gdyby poruszały się same lub niesione prądem płynącej wody. Tylko z bliska można by stwierdzić, że twarze idących są czarne.
Tutaj także milczenie było raczej regułą. Poszczególne, niegłośne zdania stanowiły wyjątek. Później dopiero, na dziesiątych i dwudziestych poziomach przerodziły się one w potężną, huczącą falę głosów.
Pochód trwał i rósł. Nikt i nic nie stawiało tamy rozprzestrzeniającej się fali ludzkiej. Tylko z rzadka przed korowodem świateł mignął cień zalęknionego policjanta… Tylko później, w pobliżu dyrekcji policji i apartamentów prezydenta, krótka seria strzałów przecięła głuchy pomruk nadciągającej burzy…
Summerson drgnął w fotelu. Wrzawa tłumu, która już jakiś czas dochodziła jego uszu, spotęgowała się gwałtownie. W huczący ton wdarło się kilka strzałów z pistoletu.
Prezydentowi wydało się, że słyszy gniewny tupot tysiąca nóg. Zacisnął powieki jak gdyby z obawy, że ujrzy w czerni palący, nienawistny wzrok wielu ludzi.
Skąd bierze się w nich odwaga stawiania czoła jemu, władcy świata? Przecież tego chyba nie organizuje ani Morgan, ani Mellon? Czy ten tłum nie rozumie, że ktoś musi nim rządzić? Przecież zawsze istnieli, bo muszą istnieć, ci, co rządzą, i ci, co są rządzeni. Rządy „ludu”, o których wspominają stare księgi, to fikcja. „Szaleńcy! Cóż oni by zrobili bez silnej władzy? A czy ktokolwiek w Celestii potrafi lepiej niż ja kierować państwem? Wszystko, co robię, to dla ich dobra… To wszystko dla ich dobra — powtarzał w myślach. — Nikt nie jest w stanie odmienić praw odwiecznych”.
Summerson czuł fikcyjność tego, co od pokoleń wpajano mieszkańcom Celestii jako absolutną prawdę. W prawdę tę człowiek musiał wierzyć bez zastrzeżeń, nie porywając się na nią swoim słabym, ograniczonym rozumem. Prawda ta była świętością dla tułacza, pielgrzymującego w zamkniętej puszce z almeralitu po nie kończących się bezdrożach Wszechświata.
To przypomniało prezydentowi pewną ciekawą sprawę: W tajnym archiwum, przez parę wieków strzeżonym pilnie przed każdym, kto nie należał do najwyższego kierownictwa państwa, znajdowała się dziwna Biblia. Zarówno pożółkły papier, jak i archaizmy językowe zarzucone w mowie od czasów niepamiętnych wskazywały na jej starożytne pochodzenie. Składała się z dwóch zupełnie odmiennych części, nie nazwanych tomami, lecz testamentami: starym i nowym.
Summerson czytał wiele rozdziałów tej księgi, której nie mógł objąć jego umysł.
Trudno mu było zrozumieć zwłaszcza to, o czym świadczyły inne materiały zamknięte w archiwum — że owa dziwaczna dla niego Biblia, w swej drugiej części głosząca miłość bliźniego jako powszechny obowiązek i nakazująca przebaczać swoim wrogom, była aż do ucieczki Celestii przez okrągłe dwadzieścia wieków nie bajką, lecz źródłem wiary dla wielu milionów ludzi. Czy na miłości wzajemnej i gotowości do bezinteresownej ofiary dla innych można zbudować świat? To utopia, w którą nikt rozsądny nie wierzy, gez silnego państwa, bez władzy elity, bez przymusu, a więc i policji, ci naiwni i krótkowzroczni marzyciele zmarliby z głodu i zimna. Tylko tacy ludzie jak on — Summerson — mogą uratować świat.
Ta myśl przeniosła prezydenta do dyrekcji policji. Co się tam dzieje? Czy rozkazy jego są wykonywane?
Czy ktoś stamtąd choć trochę panuje nad sytuacją? Stella wydała tajemnicę kryjówki zbiegów, a jemu nic z tego nie przyszło. Wydało mu się, że ginie właśnie dlatego, iż wskutek jakiegoś okropnego zbiegu okoliczności nie może posiąść tajemnicy, którą policja wydarła jego córce i na jego rozkaz.
Więc Stella powiedziała… A tamtą, Brown, pewno zamęczyli. Niech tam! Przeklęta dziewczyna!
Summersonem owładnął dziwny nastrój. Stella powiedziała… Czuł i zadowolenie, i gorycz. Chwilami nad uczuciem zaspokojenia dumy własnej górowało przytłumione rozczarowanie. Dlaczego jego córka załamała się przy lada „dziecinnym” przesłuchaniu? Tak, załamała się! Bo przecież ani na chwilę nie mógł uwierzyć, aby jej ostatni krok powodowany był skruchą i poczuciem winy. Po prostu zlękła się policji. A tamta trzpiotowata reporterka okazała taki hart, na jaki by on sam chyba nigdy się nie zdobył.
To go gniewało najbardziej i chociaż nie przyznałby się za nic w świecie nawet przed samym sobą — instynktownie czuł podziw dla mężnej dziewczyny.
Czy jednak rzeczywiście przyczyną, która na początku skłaniała Stellę do milczenia, mogła być wyłącznie miłość do Kruka?
Myśl ta cofnęła go nagle w otchłań czasu. Zapadł się w lata dzieciństwa i młodości, w te dni odległe, prawie obce jego trzeźwym obecnym zainteresowaniom życiowym. A kiedy teraz przypomniał sobie ojca, matkę, obie żony — zmarłych od lat wielu — stwierdził zimno, że nikogo z nich naprawdę nie kochał.
Ojciec Edgara Summersona był człowiekiem podobnego pokroju, co on sam. Gracz polityczny, mało troszczący się o rodzinę, pochłonięty przeróżnymi kombinacjami, umacniał w szybkim tempie swoją pozycję w sferach rządzących. Zimny, wyrachowany i bezwzględny, budził strach w otoczeniu, nie wyłączając żony i syna. Za to matka na swój sposób bardzo kochała jedynaka i pozwalała mu na wszystko.
Prezydent przypomniał sobie pierwszą i jedyną w swoim życiu miłość — Rite Dalton. Miał wtedy 19 lat. Plany młodych układały się na pozór różowo. Rodzina Edgara wprawdzie byłaby chętniej widziała w swoim gronie bądź córkę „wielkiego” Handersona, bądź też pannę Mellon, kolosalnie bogatą jedynaczkę, ale stada kóz, które miała wnieść Rita w posagu, były też nie do pogardzenia.
Nieprzewidziana okoliczność zniweczyła marzenia zakochanych. Gdy Loch, chcąc pozbyć się konkurencji, wytruł kozy Daltona — o czym mówiono sobie tylko na ucho, bo oficjalnie jako przestępców skazano Murzynów — stary Summerson uznał małżeństwo syna z córką zbankrutowanego hodowcy za mezalians i oświadczył sucho synowi, ze rozkazuje mu zerwać z Ritą. Dziewiętnastoletni Edgar po raz pierwszy i ostatni w życiu sprzeciwił się woli ojca. Stary wpadł w gniew, począł grozić synowi, lecz niebawem zmienił taktykę. Jeszcze tego samego dnia wykupił od bankiera Davida weksle Daltona wystawione na znaczną sumę. Przerażony bankrut, zagrożony licytacją, o ile nie zerwie w ciągu sześciu godzin zaręczyn córki, uległ groźbie.
Na rozkaz ojca Rita przez kilka dni nie przyjmowała Edgara. Rzekomo była nieobecna. Kiedy chłopak zaczął się buntować rozumiejąc, że w maleńkim światku o średnicy jednego kilometra, gdzie najdalsza podróż trwała tylko minuty, nikt nie opuszcza mieszkania na całe dni — stary Summerson zastosował wobec syna areszt domowy.
Od tych dni luksusowego więzienia pogłębiła się szybko deprawacja młodzieńca, który do tej pory nie znał borykania się z życiem, ale także nie wyrządzał świadomie ludziom zła. Poczucie własnej krzywdy zrodziło w nim mściwą żądzę odwetu. Nie wiedział jeszcze, na kim będzie się mścił, ale przysiągł sobie, że skoro odzyska wolność — będzie już zupełnie inny.
Ten proces duchowy nie potrafił jeszcze zabić w Edgarze szczerego uczucia miłości do Rity. Toteż dowiedziawszy się, że wychodzi ona za mąż za starszego Lunowa, wpadł w histeryczną rozpacz i zagroził matce samobójstwem.
Rychło jednak dokonał się w chłopcu przełom. W niemałym stopniu przyczynił się do tego ojciec Edgara…
Teraz posiwiały władca wspominał tamtą daleką chwilę z uśmieszkiem obojętności. Pamiętał ją drobiazgowo. Ojciec usiadł w fotelu naprzeciwko niego i zaproponował interes handlowy: uzależniony od Sialu Lunow za cenę 12 000 doliodów wypożyczy Edgarowi swą młodą żonę na dwa miesiące, Edgar natomiast wyrazi pisemną zgodę na potrącenie tej kwoty wraz z odsetkami z dochodów płynących z udziału w Sialu, którymi będzie mógł dysponować za siedem lat osiągnąwszy wiek dojrzałości prawnej.
Gdy w dziesięć lat później zainteresował się Mary Morgan — czuł w sercu kamienny spokój, że potrafi miłość przeliczać tylko na doliody.
Dlaczego Stella miałaby być inna niż on sam i nie zdradzić kryjówki Kruka tylko dlatego, że wydało jej się, iż go kocha? Zachowanie się córki potwierdzało raczej tezę, do której doprowadziło go własne doświadczenie. To stwierdzenie budziło jednak nowe wątpliwości i podejrzenia. Może nie docenił Stelli jako współuczestnika spisku?
A jeśli Stella skłamała? Może chciała zagrać na zwłokę? Może z góry wiedziała o zgaśnięciu światła oraz przerwaniu telefonicznej łączności i na to właśnie liczyła? Jeśli organizacyjne przygotowanie buntowników zaszło aż tak daleko…
Ręką poszukał Kuhna i mocno ścisnął go za ramię.
— To ty?
— Ja — rozległ się przestraszony głos ministra.
Prezydenta ogarnął nagle lęk, że w pokoju znajduje się jeszcze ktoś trzeci. Chciał zwalczyć w sobie to przywidzenie, gdy niespodziewanie usłyszał zupełnie blisko głos Godstona:
— Bardzo przepraszam… Pierwszym impulsem Summersona było ofuknąć siostrzeńca: bez zameldowania? Jak śmie? Ale niezwykłość sytuacji stłumiła jego gniew.
— Jak tu wszedłeś? — zapytał.
— Mikę mnie wpuścił.
— Czego chcesz?
— Chciałem zameldować… Wszędzie ciemność…
— Też nowina! Masz latarkę?
W odpowiedzi błysnęło dość silne światło.
— Mów — ton głosu świadczył o wracającej pewności siebie.
— Napad na więzienie. Odbili przywódców… Wypuścili wszystkich więźniów! Niewolnicy wyszli zza barykad! Ludzie gromadzą się. Wykrzykują potworne rzeczy…
Summerson wpadł w furię.
— Tyle tylko wiesz?! Po coś przyszedł? Żeby mi powiedzieć, że ciemno?!.. Precz stąd!!!.. Czekaj! — zmienił decyzję. — Powtórz mi dokładnie, co zeznała moja córka!
— Nic nie wiem.
— Jak to? Otrzymałem wiadomość telefoniczną z dyrekcji policji. Twój urzędnik donosił, że przesłuchiwał Stellę i uzyskał od niej dokładne dane, gdzie ukrywa się Kruk. W tym najważniejszym momencie połączenie zostało przerwane. Zresztą zaraz potem zgasło światło. Czy tobie ten policjant nie złożył meldunku? Jest to dowód, do jakiego stopnia lekceważyłeś tak doniosłą sprawę.
— Szedłem do ciebie, ale zaczęły się rozruchy, więc zawróciłem. Nie udało mi się jednak dotrzeć do biur dyrekcji. Jeszcze przed zgaśnięciem światła większa grupa buntowników skupiła się na tym małym skwerze na 20 poziomie. Gdybyś słyszał, jak zaczęli wyć, gdy mnie zobaczyli! Musiałem zostawić dwóch moich chłopców, aby ich zatrzymali choć na parę minut. Nie doszedłbym tutaj.
Prezydenta znów ogarnęło przygnębienie. A więc tuż pod bokiem, o dwa poziomy wyżej, nie on, lecz tłum panuje. Bał się pytać o szczegóły. Czym prędzej zmienił temat rozmowy.
— Ale może gdzie indziej światło się pali? Może reaktor pracuje? Chcę zbadać to natychmiast!
— Skoro Fredowi nie udało się dojść do dyrekcji policji, to kto przedostanie się do centrali oświetleniowej? — wtrącił milczący dotąd Kuhn. — Tyle poziomów tam i z powrotem, nie, to zupełnie nierealne. I kto miałby iść? — zaniepokoił się, czy Summersonowi, zdecydowanemu na wszystko, nie przyjdzie do głowy myśl wysłania właśnie jego.
— Każ policjantowi z twojej ochrony — rzekł oschle prezydent zwracając się do Godstona — żeby udał się do centrali oświetleniowej i obwieścił tam moją wolę: za piętnaście minut światło w Celestii i premia dla najgorliwszych w akcji naprawy. Albo jutro cały personel centrali stanie przed sądem, a sądzić będę ja sam!
Godston wyszedł zostawiając uchylone drzwi, przez które wdarły się do gabinetu odgłosy strzałów i okrzyki wzburzonego tłumu. Wrzawa ta rosła z minuty na minutę, a coraz bliższe i częstsze strzały podrywały prezydenta z fotela.
Strzelanina umilkła raptownie. Wśród krzyków, trzasków i łomotów Summerson usłyszał tuż przed sobą w hallu wyraźny odgłos kroków. Cofnął się i natrafił na czyjąś wyciągniętą w półmroku rękę.
— To ja! — padł okrzyk. Prezydent poznał głos Godstona.
— Co za licho? — rzucił w rozdrażnieniu. — Aha, dobrze, że jesteś. Wykonasz natychmiast moje polecenie, mój rozkaz! — zaakcentował. — Mówię o wypuszczeniu wody z głównego zbiornika. To poskromi tych szaleńców. Najważniejsze…
— Tłum…
— Nie przerywaj! — krzyknął Summerson. — Dopilnuj w szczególności zamknięcia połączeń między…
— Tłum wyłamuje drzwi twego mieszkania!
Dopiero teraz groza sytuacji dotarła do świadomości prezydenta.
— Cooo?!
— Kuhn, Mikę i reszta moich i twoich ludzi barykadują główne wejście.
— Barykadują wejście? — przeraził się Summerson. — Dlaczego nie włączyli Green-Boltów i zautomatyzowanych elektrytów?
— Jak mogli włączyć?! Przecież nie ma prądu!
Rozległ się jakiś hałas… W świetle latarki ukazał się Kuhn przesuwający z pomocą lokaja ciężki fotel. Summerson wraz z Godstonem gorączkowo chwycili za drugi.
Barykada z niewielu sprzętów, wzniesiona naprędce w hallu, była bardzo słabym zabezpieczeniem. Prezydentowi wydawało się, że widzi już twarze rozpalone gniewem, usta plujące okropne wyrazy, roziskrzone oczy i ręce wzniesione przeciwko niemu… Gdy słyszał coraz wyraźniej powtarzający się jak hasło, gardłowy okrzyk: „śmierć Summersonowi!” — musiał uwierzyć, że to rzeczywistość. Świadomość śmiertelnego niebezpieczeństwa wyzwoliła w nim jednak nowe siły. Opanował lęk i zmusił umysł do trzeźwej, realnej oceny sytuacji. W tej chwili nie mógł już liczyć na policję i członków rządu, ale przecież nie wszystko jeszcze było stracone… Góra sprzętów zatrzęsła się. Jakiś przedmiot spadł z trzaskiem, potrącając Mike'a.
— Koniec świata — zapiszczał cienko Godston.
Usłyszawszy okrzyk siostrzeńca Summerson spojrzał na niego z pogardą. Ogarnęło go obrzydzenie na widok tak jawnie okazywanego tchórzostwa.
— Ty niedowiarku! Celestia nie może zginąć! Ani my! Zaraz was wyprowadzę.
— Już wywalają drzwi!.. — jęknął Mikę.
— Ty tu?! Marsz! Pod barykadę!
Lokaj postąpił krok w stronę hallu, gdy oto rozległ się grzmot spadających mebli i triumfujący stugłosy krzyk.
A więc koniec… Nie ma żadnego ratunku! Koniec wszystkiego…
Już dwie godziny minęło od chwili, gdy wzburzony tłum zniósł ustawioną w hallu barykadę i buszował bezkarnie po prezydenckich apartamentach. Brak prądu elektrycznego unieruchomił wszystkie zautomatyzowane stanowiska ogniowe i urządzenia obronne, które miały działać za naciśnięciem guzika w gabinecie prezydenta. Co więcej — odciął go od tajnych pomieszczeń, stanowiących w tej chwili jedyną prawdziwą kryjówkę i bastion obronny.
Jeszcze niedawno wszechwładny Summerson, osaczony teraz z Godstonem, Kuhnem, lokajem i dwoma policjantami w czterech ścianach swego gabinetu, nasłuchiwał z trwogą dźwięków rozlegających się wokół. Od gniewu tłumu broniły go w tej chwili tylko almeralitowe drzwi, zamknięte sztabami, które przezornie kazał wmontować jeden z jego poprzedników.
Summerson siedział w fotelu wyprostowany, z przymkniętymi oczyma. Ciemność wydała mu się teraz siostrą śmierci. Bezsilność i wzbierający strach dławiły człowieka, który przez całe życie przywykł gnieść każdy opór żelazną ręką. Po raz pierwszy w życiu zdał sobie tak jasno sprawę z tego, że może nadejść kres jego władzy i życia. Ujrzał białe karty w archiwalnej księdze. Tyle ich jest, nie zapisanych, wyczekujących na niewiadome dzieje. Kto zapełni je po nim?
Nagle otrzeźwiał. Od drzwi rozległ się przenikliwy świst piły, potem głuche uderzenia młotów. Wśród nich prędkie, urywane okrzyki przecinały powietrze jak pociski.
Na dźwięk pękającego metalu Summerson jednym susem znalazł się przy planie Celestii.
— Trzymajcie drzwi! — zawołał ochryple do Godstona i Kuhna. — Ja was stąd wyprowadzę! Za minutę, może za dziesięć minut. Potrzebuję trochę czasu. Trzeba za wszelką cenę powstrzymać ten motłoch. Niech policjanci strzelają przez drzwi!
Ale zawsze posłuszny siostrzeniec tym razem zdawał się go nie słyszeć. Summerson przerwał w połowie kolejną próbę otworzenia zakonspirowanego przejścia.
— Każ strzelać!
Godston podniósł na niego przerażone oczy. Trzymana przez niego latarka poczęła drżeć.
— Boję się — jęknął jakoś dziwnie.
Summerson odwrócił się, szybko postąpił trzy kroki, zacisnął pięść i przystanął.
— Ty się boisz? Każ policjantom strzelać albo…
Godston spojrzał w oświetloną latarką, zeszpeconą gniewem i strachem twarz wuja i cofnął się ku drzwiom. Czuł, że jest między młotem a kowadłem.
— Strzelać! — wrzasnął znów prezydent.
— Oni nie będą strzelali — postać Kuhna wyrosła pomiędzy Godstonem a Summersonem. -Przecież to rozjuszy tłum!
— Precz! Ja tu rządzę! Ód tej chwili nie jesteś ministrem! — ryknął Summerson.
— Nie pozwolę!
Fakt, że dymisja nie wywarła żadnego wrażenia na Kuhnie, doprowadził Summersona do szału. Rzucił się na Kuhna z pięściami, lecz ten zgasił raptownie latarkę i w gabinecie zapanowała ciemność.
Tylko przez wąską szparkę w pękniętych drzwiach migotało światło płonących za nimi pochodni.
— Dobrze! Dobrze! — dyszał Summerson. — Tchórze! Jeśli się boicie, to ja sam… Wyciągnął z kieszeni elektryt i przyskoczył do szpary. Wąska smuga światła załamała się na oksydowanej powierzchni pistoletu. Nim jednak zdążył wystrzelić, Godston podbił mu raptownie rękę.
Pistolet potoczył się na ziemię.
— Ty, chłystku! — Summerson uderzył dyrektora policji pięścią w twarz.
Lecz stało się coś, czego prezydent zupełnie się nie spodziewał. Godston skurczył się, podskoczył i trafił go głową w brzuch.
Summerson runął jak długi na ziemię, lecz nim zdążył wstać, posypały się na niego nowe ciosy.
To zdegradowany minister ochrony zewnętrznej śpieszył z pomocą Godstonowi. Trzy ciała skłębiły się na podłodze.
Wrzask, przekleństwa i głuchy odgłos ciosów zmieszały się z nową serią uderzeń w drzwi. Zgrzyt żelaza — i rozsadzana łomem szpara poszerzyła się.
— Drzwi! Drzwi pękają! — wrzasnął Mikę.
Lokaj i policjant skoczyli, by rozdzielić tarzających się po ziemi dygnitarzy.
Ostatni podniósł się prezydent. Nie było go stać nawet na jedno słowo groźby pod adresem „profanatorów najwyższej władzy”. Podbiegł do planu i gorączkowo począł stukać w guziki. Nie wierzył już, że to odniesie skutek, a tylko w obłędnym zapamiętaniu trzymał się kurczowo tej ostatniej deski ratunku.
Nieoczekiwanie zapłonęło zielonkawe światło. Ściana rozsunęła się cicho. Blask oświetlonego przedsionka raził w oczy.
Prezydent z radosnym okrzykiem skoczył naprzód. Za nim Godston, Kuhn, Mikę i policjanci.
Summerson pośpiesznie zatrzasnął ścianę. Nie było chwili do stracenia, bo tuż za nią rozległ się tupot nóg.
Poczuł się zupełnie bezpieczny. Gniewało go natomiast, że aż tylu niepowołanych ma wprowadzić do tajnych pomieszczeń, tak skrupulatnie maskowanych i strzeżonych. Ale musiał zdobyć się na ten krok.
„Trzeba jak najszybciej przeprowadzić ich do archiwum — myślał. — Nie powinni poznać tajemnicy centrali. Szafy archiwum są zamknięte, więc nie ma niebezpieczeństwa”.
— Za mną! — zakomenderował i pchnąwszy szybko drzwi przebiegł pośpiesznie przez centralę.
Otworzył małe drzwiczki, wszedł i nogi ugięły się pod nim. Zdało mu się, że oszaleje.
Stał u wejścia do archiwum jak skamieniały, blady jak płótno, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
Zaledwie o parę kroków przed nim, w jego fotelu, przed jego biurkiem „siedział” stwór, o którym opowiadał mu Edgar Brown.
Więc i jemu, na starość, pewnie przed samą śmiercią, przyszło uwierzyć w diabła?
Wrzask przerażenia rozległ się za jego plecami.
To reszta zbiegów zauważyła „Łazika”.
Tymczasem „diabeł” przemówił po angielsku młodym, śpiewnym głosem Kaliny:
— Złóżcie broń! Mieszkańcy Celestii nie chcą waszych rządów.
Mikę wyjął pistolet z rozdygotanej dłoni Godstona i położył na biurku odwracając się z zabobonnym strachem, żeby nie patrzeć na potwora.
W tej samej chwili w drugim końcu archiwum otwarły się drzwi.
Summerson spojrzał i zadrżał.
Z windy wychodził Bernard Kruk z Greenem i jakimś starszym mężczyzną ubranym w kombinezon noszony przez techników Sial Celestian Corporation…
Na spotkanie przyszłości
W tę długą, niezwykłą noc, gdy nieustanny tupot czyichś nóg na korytarzu budził na przemian to nadzieję, to znów zwątpienie, William Horsedealer leżał samotnie w jakimś nieznanym miejscu. Serce ściskał bezsilny żal. Oto teraz, gdy nadeszła tak długo oczekiwana chwila, nie dane mu jest stanąć do walki o sprawę, która od wielu lat była jedyną treścią jego życia.
Na próżno usiłował przezwyciężyć bezwład ciała. Wiedział, że nie będzie mógł uczynić o własnych siłach nawet kroku.
— Gdzie ja jestem?
Na próżno wytężał wzrok: ciemność nie pozwalała mu zorientować się w otoczeniu.
Chociaż każdy ruch powodował dotkliwy ból, chciał jednak choć po omacku zbadać miejsce, w którym się znalazł.
Wyciągnął rękę. Natrafił na jakąś metalową rurę, która wydała mu się tak zimna, że odruchowo cofnął dłoń.
Znów za ścianą rozległy się kroki. Skupił myśli usiłując odtworzyć wydarzenia ostatnich kilkunastu godzin. Pamiętał, że późnym wieczorem zwlókł się z posłania i ruszył chwiejnym krokiem wraz z falą postaci, dziwacznie pstrych w migotliwej łunie pochodni.
Tempo rozwoju wydarzeń sprawiło, że stracił kontakt z Malletem i innymi przywódcami Nieugiętych. Rozpoczęli akcję bez niego.
Ta myśl nie dawała mu spokoju. Nie dlatego, aby podejrzewał, iż zapomnieli o nim. Od Margaret dowiedział się o aresztowaniu Malleta i zajściach w dzielnicy murzyńskiej. Widocznie sytuacja wymagała natychmiastowego działania. Horsedealer rozumiał, że w pewnych wypadkach nie ma czasu na porozumiewanie się. Prócz tego po korytarzach krążyły patrole policyjne, co utrudniało łączność.
Jednak jego obecność wśród przywódców powstania była w tej chwili niezbędna. Czy Smith i Cornick potrafią dać sobie radę bez niego i Malleta? Każda minuta zwłoki może mieć ogromną wagę.
W przejściu, prowadzącym przez kręte schody na skwer Greena, powstał zator. Potrącany, śpieszący się, aby nie zostać w tyle, Horsedealer nagle stracił równowagę i runął ze znacznej wysokości. Przelotne oparcie się o zbitą ludzką masę osłabiło upadek, mimo to jednak doznał silnego wstrząsu i potłuczenia. Mógł być stratowany, ale dwóch robotników idących przed nim, których trochę poturbował spadając, podniosło go i ułożyło prawdopodobnie w jakimś magazynie.
Przeleżał tak w odrętwieniu wiele godzin, jak długo — nie wiedział.
Uniósł się nieco i uczuł piekący ból stłuczonego ramienia.
Raz po raz opanowywała go rozpacz, że leży w tym ciemnym lochu samotny i bezużyteczny. Horsedealer wmawiał w siebie, że jest zdrów i pełen sił, ale ból i wyczerpanie za każdym zrywem okazywały się silniejsze. Na domiar złego dokuczało mu coraz bardziej pragnienie.
Tupot na korytarzu znów wzmógł się, dały się słyszeć jakieś donośne męskie głosy, ale Horsedealer nie mógł zrozumieć, o czym mówią. Wydawało mu się, że ktoś kogoś woła. Miał ochotę zawołać na cały głos — może go usłyszą. Ściana korytarza jest cienka, pewnie blaszana, jak przeważnie na tych poziomach Celestii. Ale kto otworzy te drzwi? Jeśli policja? Co by się stało, gdyby spotkał agentów Summersona?
Po chwili tumult przycichł, jak gdyby, rozpłynął się w zapadającej ciszy.
„Jeszcze gorzej” — pomyślał Horsedealer. Dopiero teraz uczuł cały ciężar samotności. Już nawet krzyk nie pomoże, bo nikt go nie dosłyszy. Umrze sam w tej złowrogiej ciszy i ciemności. Umrze wtedy, kiedy tak bardzo powinien żyć i pomagać ludziom.
Czyimś pośpiesznym krokom zawtórował stuk otwieranych drzwi i snop jasnego światła wpadł z korytarza do wnętrza.
W otworze niskich drzwi ukazała się głowa.
— Jest tu kto? — zapytał mocny glos. Filozof przetarł oczy. Pośpiesznie, jak gdyby w obawie, że się spóźni, zawołał:
— Stephen! Stephen Brown postąpił parę kroków.
— Nareszcie! — odetchnął z ulgą. — Szukaliśmy cię wszędzie już od wczoraj. Leżałeś tu ze 20 godzin. Dopiero Bili powiedział, że widzieli, jak spadłeś ze schodów, i że gdzieś ci? tu położono. Ale miejsca dokładnie nie pamiętał. Jest ciężko ranny… Nie wiadomo, czy wyżyje. Nie było mowy, aby szukał z nami. Szukaliśmy chyba ze dwie godziny. I dopiero tu… No, to się Johnny ucieszy! Ale, ale, muszę dać znać chłopcom, żeby przerwali poszukiwania i przynieśli nosze.
To mówiąc Stephen wyskoczył na korytarz i zagwizdał w umówiony sposób. Po chwili kilku powstańców było już przy nim. Powiedziawszy każdemu, gdzie i co ma robić, z jednym z nich powrócił do filozofa.
— Masz, wypij wina, to cię wzmocni — powiedział przysuwając szyjkę płaskiej, niedużej butelki do ust chorego. — Czy jesteś mocno potłuczony?
Horsedealer przez cały czas uśmiechał się do przybyłych jak dziecko, które spotkała wielka radość.
— Mam stłuczone ramię. W głowie mi się kręci… Nie mogłem iść… Ale to głupstwo. Już jestem z wami. Powiedzcie, co się dzieje w Celestii? Czy nasi trzymają się? Przecież ja nic nie wiem.
— Jesteśmy górą! — w głosie Stephena brzmiała radosna nuta triumfu. — Summerson i Godston aresztowani, Kuhn i Harrimann także pod kluczem. Kruk ogłosił się prezydentem.
— Bernard Kruk?
— Właśnie on. Zajął tajną centralę prezydencką. Summersonowi nawet do głowy nie przyszło… Cały czas porozumiewał się z tej centrali z nami, to znaczy z Cornickiem — poprawił się.
— Kto? Summerson? — Horsedealer nic już nie rozumiał.
— Ależ mówię, że Kruk — sprostował Stephen. — Potem jeszcze dołączył do niego Green, to znaczy do Kruka, i bojówki Agro uderzyły razem z nami na policję. Tymczasem Kruk, Green i Johnny schwytali Summersona.
— Czy walki z policją jeszcze trwają?
— Już dawno po wszystkim. Dyrekcja jest w naszych rękach. Jak już mówiłem, z pomocą przyszli nam ludzie Agro. Przyłączyli się do nas z doskonałym uzbrojeniem. To bardzo ważne, bo z bronią było kiepsko. Właściwie z całym Sialem poszło łatwiej niż myśleliśmy. Nie mogli użyć Green-Boltów, bo Kruk wyłączył reaktor. Policja zupełnie straciła głowę…
Stephen zamyślił się.
— To, że diabeł jest z nami, dużo pomogło.
— Diabeł? — zdziwił się niepomiernie filozof.
— Co? Więc ty nic nie wiesz?
— To nasz diabeł — wtrącił się do rozmowy stojący obok chudy wyrostek. — Przyleciał stamtąd — pokazał ręką w dół. — Ani gazy, ani elektryty nic mu nie mogą zrobić. A jaki okropnie mądry…
Horsedealer czuł zamęt w głowie.
— Jaki diabeł? — zniecierpliwił się.
— A od tamtych, z Towarzysza Słońca, których Summerson chciał zniszczyć miotaczem. Filozof nic już nie rozumiał. A więc rzeczywiście przyleciała jakaś rakieta? Ale skąd diabły? To absurd!
— Kto przyleciał z Towarzysza Słońca? Chyba ludzie?
Stephen zastanowił się. Sprawa ludzi, których nie widział na oczy, chociaż słyszał o nich już niemało niezwykłych opowiadań, była dla niego wciąż jeszcze abstrakcją.
— No tak. Niby ludzie. Mądrzy ludzie. Tylko że do nas przysłali jakiegoś diabła na pięciu nogach.
Filozof zrozumiał, że od Browna nie dowie się wiele więcej.
— Nieście mnie do Malleta.
Brown nie zastał Malleta w dyrekcji policji. Okazało się, że Johnny wezwany został na naradę do nowego prezydenta i prosił, aby go natychmiast zawiadomić, jeśli Horsedealer będzie odnaleziony.
— Kruk tworzy nowy rząd — oświadczył Cornick witając się serdecznie z leżącym na noszach filozofem — i chcemy, abyś ty tam był koniecznie. Inaczej Kruka obsiada i nic się w świecie nie zmieni na lepsze…
Horsedealer uniósł nieco głowę i wpatrując się z niepokojem w twarz Letta zapytał:
— Czy to prawda, że przybył ktoś z Towarzysza Słońca?
— Jeszcze nie.
— Nie… — oczy Horsedealera przygasły.
— Green jest zdania, że najpierw powinien polecieć tam ktoś od nas.
— Tam polecieć? — filozof zmarszczył brwi. — Nie rozumiem. Przecież odległość…
— Odległość jest nieduża — przerwał Cornick. — Jakieś 500 kilometrów. Rakieta znajduje się wewnątrz strefy dezintegracji.
— Rakieta?! A mówiłeś, że nikt nie przybył?
— No, bo z ludzi nikt nie przybył. Jest tylko „metalowy diabeł”.
Nim Horsedealer zdążył zadać nowe pytanie, do Cornicka podeszła czarnooka dziewczyna wzywając go do telefonu. Wrócił wkrótce podniecony i dobrej myśli.
— Dzwonił Williams. Mamy cię zaraz dostarczyć na 18 poziom. Bradley czeka. Już powołano nowy rząd. Kruk chce cię prosić, abyś został jego pierwszym doradcą. To już dobrze. Bardzo dobrze.
Uniesiono nosze z ziemi i ruszono ku windzie.
— Czy Johnny wszedł do rządu? — zapytał chory.
— Tak. Powołano nowe ministerstwo — odrzekł Cornick idąc obok noszy. — Ma się ono zajmować różnymi sprawami ważnymi dla nas — „szarych”. No i również dla Murzynów. Chodzi o to, aby „sprawiedliwcy” nie pozwalali sobie za wiele.
— A inne stanowiska?
— Dean Roche, przyjaciel Kruka, został ministrem ochrony zewnętrznej. To porządny chłopak.
— Dobrze. A dalej?
— Mellon ma być od gospodarki, Loch został jego zastępcą. Utworzono poza tym jeszcze jedną, nową funkcję — wiceprezydenta. Po dłuższych targach został nim David.
— David? — Horsedealer skrzywił się niechętnie.
— Sekretarzem prezydenta jest po staremu Williams.
— A Green?
— Green nie chciał być żadnym ministrem, choć go Kruk namawiał. Powiedział, że wystarczy mu funkcja drugiego doradcy prezydenta. Trzecim doradcą jest Schneeberg.
— Mówisz, że Green nie chciał przyjąć żadnego kierowniczego stanowiska?
— Tak.
— To ciekawe… Filozof zamyślił się.
Weszli do windy. Lett nacisnął guzik.
— Czy wyznaczono nowego dyrektora policji? — zapytał Horsedealer.
— Z tym to najtrudniejsza sprawa. Najpierw Mellon wysunął Locha, ale się Kruk, Mallet, a nawet Green nie zgodzili. Johnny chciał, aby był Smith, ale Mellon i David sprzeciwili się. Green wysunął Daltona. Kruk już się zgodził, ale Johnny stawia twardo sprawę, że musi to być ktoś, kto nie będzie zależał od nikogo. I że policję trzeba werbować od nowa.
— Ma rację. To bardzo ważne.
— Zdaje się jednak, że przepchają Daltona albo ostatecznie Williams zostanie dyrektorem. W tej chwili zresztą kieruje on strażą prezydencką.
— Co to za straż? Czy są tam nasi chłopcy?
— Jest paru. Ale najwięcej od Greena i z dawnej policji. Wyszli z windy na skwer otaczający siedzibę rządu.
— Bradley czeka w hallu — wyjaśnił Lett.
Przed głównym wejściem do apartamentów prezydenta pełniło wartę czterech uzbrojonych strażników.
— Do prezydenta Kruka — oznajmił Cornick podchodząc do strażników.
— Prezydent nikogo nie przyjmuje — odrzekł jeden ze strażników zagradzając sobą wejście.
— Przychodzimy z polecenia ministra Malleta. Musicie nas wpuścić! — zdenerwował się Lett.
— To się dopiero okaże. Nam może rozkazywać tylko pan Williams albo sam prezydent. Strażnik kiwnął na kolegę, aby go zastąpił, i znikł we drzwiach.
— A tego po co tu taszczycie? — zapytał pogardliwie drugi strażnik wskazując palcem na leżącego na noszach Horsedealera.
— Mili! Mógłbyś mówić z większym szacunkiem o pierwszym doradcy prezydenta! — zawołał Lett.
Strażnik podszedł bliżej do noszy. Obrzucił rozbawionym wzrokiem wynędzniałą postać filozofa, podarte, poplamione ubranie i nie goloną od wielu dni brodę chorego.
— Nie lubię głupich żartów. Nie będziecie tu ze mnie idioty robić. „Doradca prezydenta!” A może minister? Znam tego starego dobrze…
Letta ogarnęła wesołość. Już chciał sprowokować strażnika do dalszych niefortunnych wynurzeń, gdy drzwi rozwarły się bezszelestnie i stanął w nich Williams.
— Witam pana w imieniu prezydenta — powiedział tonem nieco uniżonym i zbliżywszy się do noszy uścisnął z szacunkiem dłoń Horsedealera.
John Mallet odłożył cygaro.
— Mogę się zgodzić na kandydaturę Daltona pod warunkiem, że jego zastępcą będzie Lett Cornick — powiedział głosem spokojnym, lecz zdecydowanym.
— A któż to taki ten Cornick? — zapytał Mellon. — Ja go nie znam.
— Ani ja — dorzucił David.
— Cornick odegrał poważną rolę w obaleniu Summersona — wyjaśnił Green. — To bliski współpracownik ministra Malleta. Nie bez znaczenia jest tu również fakt, że on to właśnie uwolnił obecnego prezydenta, gdy był uwięziony i skazany na śmierć…
— Zdaje się, że uwolnił i ciebie? — wtrącił David.
— Tak. A ściślej — jego ludzie. Sądzę, że Cornick w pełni zasługuje na zaufanie rządu. Chociaż nie ma przygotowania do trudnej funkcji wicedyrektora policji, uważam jego kandydaturę za godną poważnego rozważenia. Co sądzisz o tym, Bernardzie? — zwrócił się do Kruka, z którym w ciągu ostatniej nocy zdążył już przejść na „ty”.
— Sądzę, że… również Dalton nigdy nie był dyrektorem policji.
Zapanowała na chwilę cisza, jak gdyby w oczekiwaniu dalszych słów nowego prezydenta, którą przerwała dopiero uwaga Davida:
— Na stanowiskach kierowniczych fachowość nie jest najważniejsza. Jednak uważam za niezbędne obsadzenie średnich i niższych stanowisk ludźmi wykwalifikowanymi.
— I ja tak sądzę — kiwnął głową z aprobatą Mellon.
— Czyli proponują panowie przejęcie całego aparatu policyjnego w spadku po Godstonie? — sprecyzował Kruk.
— Powiedzmy, nie całego — zastrzegł się pośpiesznie David.
— Elementy zdemoralizowane przez Summersona, szczególnie znienawidzeni szpicle, brutale, łowcy łapówek, zausznicy Godstona i agenci — nadzorcy w zakładach — nie powinni wrócić do policji — rzekł Green. — Jednak wielu policjantów to ludzie karni, sprężyści, zdyscyplinowani, którzy jeśli znajdą się pod właściwym kierownictwem, będą z pełnym oddaniem pracować dla nowego rządu.
— Póki nie zjawi się inny… — dorzucił z ironią Mallet, otaczając się kłębami dymu.
— Dlatego trzeba, oprócz funkcjonariuszy starej policji, powołać również nowych ludzi — odparł natychmiast Green. — Byliby to ludzie moi i Mellona, jak również pańscy ludzie, panie Mallet. Sądzę, że zaraz potem można powołać czarną policję.
— Co ty pleciesz? — ofuknął go Mellon.
— Stworzenie policji murzyńskiej zostało już zatwierdzone przez prezydenta Kruka — powiedział spokojnie John, z satysfakcją obserwując piorunujące wrażenie, jakie wywierają jego słowa na Mellonie i Davidzie.
— Kiedy?
— Trzy dni temu. W czasie pierwszych starć, na godzinę przed wyłączeniem centralnego reaktora — wyjaśnił Roche.
— Ależ wówczas jeszcze Summerson był u władzy!
— To nie zmienia sytuacji — rzekł Bernard oschle. — Przyrzekłem czarnym wolność. Między innymi również prawo do własnej policji. Decyzja moja jest nieodwołalna.
Mellon zgasił gwałtownie papierosa i wstał z fotela. Twarz mu spąsowiała.
— Wobec tego nie mamy co tu dyskutować — wyrzucił z siebie ochryple. — Nie po to obalaliśmy Summersona, aby…
Ale Green nie pozwolił mu dokończyć.
— Uspokój się! Jeśli będziemy się obrażać wzajemnie na siebie — do niczego nie dojdziemy. Morgan tylko czeka, abyśmy zaczęli się kłócić. W warunkach wyjątkowych przyszły prezydent miał prawo dawać przyrzeczenia. I powinien je dotrzymać, choćby to chodziło o Murzynów. Przejdźmy lepiej do konkretów. Nie sądzę, aby prezydent miał zamiar powoływać policję murzyńską jako zupełnie oddzielny aparat. Raczej chyba będzie ona podlegać wybieranemu właśnie teraz dyrektorowi całej policji. Czy tak? — zwrócił się do Kruka.
Bernard skinął głową.
— No, na to w ostateczności można się zgodzić — rzekł Mellon siadając znów w fotelu. — W żadnym jednak przypadku nie można dawać czarnym broni do ręki.
— Niech i tak będzie — rzekł pojednawczo Kruk, unikając gniewnego spojrzenia Malleta. -Zresztą wszystkie szczegóły omówimy i ustalimy z Daltonem i Cornickiem, których kandydatury uważam za przyjęte.
Nie było sprzeciwu.
— Do organizowania policji trzeba przystąpić jeszcze dziś — ciągnął Bernard. — Musimy się śpieszyć, gdyż Morgan kategorycznie odmawia rozwiązania swych bojówek, dopóki inne grupy nie oddadzą broni. A przecież nie możemy liczyć tylko na straż prezydencką. Nieugięci zdadzą broń w ten sposób, iż do policji włączona będzie uzbrojona grupa, która zbierze następnie resztę broni od swych kolegów. To samo, sądzę, powinni zrobić ludzie Agro. Murzyni zdadzą broń na ręce Nieugiętych, którzy przekażą ją policji. Jutro rano zatelefonuję do Morgana. Zaproponuję mu, jak to uzgodniliśmy, stanowisko pierwszego wiceprezydenta i ustalę z nim sprawę złożenia broni i rozwiązania bojówek. Myślę, że wystarczy trzydniowy termin.
— A jeśli odmówi? — zapytał David.
— Nie widzę powodów. Wykazujemy maksimum dobrej woli.
— Sądzę, że dobrze będzie dać mu do zrozumienia, że jeśli nie rozwiąże bojówek, będziemy zmuszeni wydać z powrotem broń grupom Agro i Nieugiętych — zaproponował Dean. — A może nawet Murzynom…
— Murzynom? Wykluczone! — zaprotestował ostro Mellon. Dzwonek telefonu przerwał rozmowę. Kruk podniósł słuchawkę.
— Horsedealer? Prosić!.. Oczywiście!..
Po chwili w rozsuniętych drzwiach ukazała się pochylona postać filozofa. Prowadził go pod ramię Williams.
Poprzedniego dnia, gdy przywieziono Horsedealera do siedziby rządu, Kruk widział się z nim tylko przez krótką chwilę. Doktor Bradley po zbadaniu filozofa natychmiast zabrał go do kliniki.
Horsedealer jednak, nie mogąc znieść bezczynności, wytrzymał tam zaledwie półtora dnia. Nowa energia wstąpiła w jego wycieńczone chorobą i głodem ciało. Z godziny na godzinę wracały mu siły — pierzchły dolegliwości. Niemałe znaczenie miała seria zastrzyków i złożonych zabiegów lekarskich, jednak doktor Bradley zdawał sobie w pełni sprawę, że filozof nie tylko medycynie zawdzięcza szybki powrót do zdrowia.
Drugiego dnia odwiedził go w szpitalu Williams. Kruk przeprosił filozofa, że sam nie może przybyć, gdyż trwa właśnie niezmiernie ważna narada. Williams wyjaśnił, że mają być rozstrzygnięte sprawy zaproszenia Morgana do udziału w rządzie, organizacji policji i rozwiązania grup powstańczych oraz ostatecznie ustalony termin i skład delegacji, która ma odwiedzić tajemniczy statek międzygwiezdny przybyły z Ziemi.
Te wiadomości postawiły Horsedealera dosłownie na nogi. Nie zważając na protesty Bradleya i Williamsa postanowił natychmiast udać się do siedziby prezydenta.
Teraz, gdy stanął w progu gabinetu prezydenta Celestii i ujrzał wpatrzonych w siebie sześć par oczu, ogarnęło go uczucie niepokoju i zmieszania. Ale trwało to tylko krótką chwilę.
Bernard Kruk podszedł do Horsedealera z szeroko rozwartymi ramionami, objął go i ucałował serdecznie.
— Jakże się cieszę! — zawołał Green szczerze, ściskając dłonie filozofa.
Również David i Mellon przywitali się z Horsedealerem, jednak bardzo powściągliwie i zimno. Horsedealer nie mógł oprzeć się wrażeniu, iż raczej krytycznie lustrują niezbyt dobrze dopasowane nowe ubranie filozofa, niż patrzą na niego.
Roche i Mallet przywitali^ się z Horsedealerem na końcu. John tylko położył mu dłoń na ramieniu i rzucił półgłosem krótkie, ale wymowne zdanie:
— Dobrze, że już jesteś…
Zasiedli w fotelach. Bernard pokrótce poinformował Horsedealera o dotychczasowych wynikach narady. Filozof słuchał w skupieniu, kiwając głową. Z wyrazu jego twarzy nie można było wyczytać, co myśli o postanowieniach rządu.
Gdy Kruk skończył, Horsedealer poprosił o głos.
— Przepraszam, że zamiast mówić o tym, co usłyszałem przed chwilą, odbiegnę nieco od tematu. Trudno zabierać głos w sprawach zasadniczych, nie znając wszystkich elementów, z których składa się nasza obecna sytuacja. Łatwo pomylić się w ocenie tej czy innej sprawy. Otóż chciałbym się dowiedzieć konkretnie z waszych ust, dlaczego Summerson z takim uporem dążył do zniszczenia owego niezwykłego statku z Towarzysza Słońca? Choć słyszałem już wiele fantastycznych plotek na temat wyglądu samej rakiety i zamieszkujących ją istot, jednak na to pytanie nigdzie nie znalazłem odpowiedzi. Przecież nie posądzam Summersona o taką naiwność, by wierzył w diabły. A jednak postawił wszystko na jedną kartę…
— Nie przypuszczam, aby to miało jakieś szczególne znaczenie — odrzekł niechętnie David. -W ostatnich miesiącach Summerson zdradzał wyraźnie objawy psychopatii. To był początek obłędu. Tak niezwykłe wydarzenie, jak pojawienie się rakiety z Towarzysza Słońca, było wstrząsem wyzwalającym kryzys. Łatwo wówczas o najabsurdalniejsze urojenia w rodzaju groźby zagłady świata przez diabły. Przebudowa miotacza była już tylko naturalną konsekwencją maniactwa.
— Prosta sprawa — dorzucił Mellon lekceważąco.
— Tak. Prosta sprawa — powtórzył Horsedealer. — Zbyt proste jest to wszystko, co pan powiedział, aby mogło być prawdziwe.
— Nie rozumiem. Przecież Summerson zdradza wyraźnie objawy choroby umysłowej.
— Teraz. W więzieniu — rzucił ironicznie Mallet.
— Chyba nie posądzacie mnie o sprzyjanie Summersonowi?! — oburzył się David. — Badał go doktor Roth.
— Niech się pan nie denerwuje — rzekł z uśmiechem Horsedealer. — Nie chodzi mi bynajmniej o wyjaśnienie, czy Summerson naprawdę zwariował, czy też tylko udaje wariata. O to niech martwią się sędziowie. Mnie interesuje istotna przyczyna przedstawiania ludzi zamieszkujących kolebkę ludzkości jako uosobienia zła i przewrotności. To sprawa wcale niebłaha!
— Chciałbym właśnie — podchwycił Kruk — aby pan, mistrzu, tym się zajął. Archiwum rządowe jest do pana dyspozycji.
Oczy filozofa jakby zwilgotniały. Patrzył dłuższą chwilę na młodego prezydenta, wreszcie powiedział cicho:
— Gdybyż Rosenthal dożył tej chwili…
— Archiwum nie rozproszy jednak wszystkich wątpliwości — odezwał się Green. — A przede wszystkim wymaga dłuższych badań. Tymczasem wyjaśnienie do końca, kim są przybysze z Towarzysza Słońca, to sprawa nie cierpiąca zwłoki. Dlatego proponuję przyspieszyć termin naszej wyprawy.
— Czy ustalono już, kto weźmie w niej udział? — zapytał Horsedealer.
— W zasadzie… tak — odrzekł Kruk. — Panowie David, Green i Roche. Przewodniczyć delegacji będzie wiceprezydent David. Właśnie chcemy ustalić dzień wizyty.
— Proponuję, abyśmy wylecieli pojutrze rano — podjął Green. — Trzeba jak najszybciej położyć kres plotkom i domysłom. Są dowody, że pewnym ludziom zależy na rozpuszczaniu bardzo tendencyjnych wiadomości, które mają podważyć zaufanie do rządu.
Słowa Greena docierały z trudem do świadomości Horsedealera. Ogarnęło go okropne uczucie żalu, że Green, David i Roche polecą… a on zostanie… Zostanie i umrze zwyczajnie, jak jego ojciec i dziad, w nieświadomości spraw ogromnych i ciekawych, z myślą uwięzioną w kole kłamstw.
— W rakietce są, zdaje się. cztery miejsca? — zapytał, patrząc uparcie w oczy Bernarda.
— Tak. Cztery. Czyżby pan, mistrzu, chciał?…
— …polecieć do nich!.. — dokończył z błyskiem w oczach filozof.
— Ale czy zdrowie panu na to pozwoli? — odezwał się Mellon.
— To jest oczywiste, że przestępstwem byłoby narażać pana na takie trudy — dorzucił David.
Filozof drżał o swoje szczęście, które zdało się przeciekać mu przez palce.
— O moje zdrowie się nie martwcie! — zawołał niemal opryskliwie.
Roche uruchomił pompy wtłaczające powietrze ze stacji rakiet do wnętrza Celestii. Gdy ciśnienie spadło niemal do zera, samoczynnie otwarła się brama oddzielająca śluzę od przestrzeni kosmicznej. Rakieta wypełzła powoli, zaczepiając się o dwa stalowe uchwyty umieszczone w płycie startowej. Naciśnięciem guzika Dean uruchomił płytę, która zaczęła się obracać w kierunku przeciwnym ruchowi wirowemu Celestii. Z chwilą gdy prędkości zrównały się — zniknęło przyśpieszenie wywołane rotacją sztucznego księżyca. Niebo zamarło w bezruchu — ogromny, czarny klosz nabijany złotymi gwoździami gwiazd.
— Zapnijcie dobrze pasy — przypomniał Dean. — Startujemy!
Ciszę panującą w ciasnej kabinie wypełnił wibrujący w uszach szum. Rakieta drgnęła i wolnym ruchem zsunęła się ze stalowej płyty.
Hałas wzmógł się. Uczuli gwałtowny nawrót wagi ciała — przyśpieszenie wywołane pracą silnika.
Po minucie silnik zgasł. Znowu wróciło wrażenie nieważkości. Maleńki pojazd kosmiczny leciał jednostajnym ruchem.
Roche, w hełmie pilota, pochylony nad pulpitem aparatury nawigacyjnej, manipulował pokrętłami i przyciskami.
— Halo, tu Roche! Tak! Widzę was na ekranie radarowym. W porządku. Tak! Za dwadzieścia minut… Włączycie oświetlenie?
Horsedealer z przejęciem wsłuchiwał się w słowa Deana.
A więc on rozmawia z NIMI! Oni czekają na nas!.. ONI… ONI…
Dean umilkł i oparty nieruchomo o poręcz fotela zdawał się na coś wyczekiwać. Minuty wlokły się wolno. Nikt nie miał ochoty do rozmowy. Oto otwierał się przed nimi świat wielkiej przygody, tak wielkiej i niezwykłej, o jakiej nie marzył od pokoleń żaden mieszkaniec Celestii.
Nagle przez przezroczystą kopułę tuż przed siedzeniem pilota zajaśniało na czarnym niebie żółte światło. Roche poruszył się nerwowo w fotelu. — Halo! Tak! Jestem gotów! Włączam!
Silnik obrócił się o 180 stopni i z dyszy rakiety wystrzelił strumień rozżarzonych gazów. Odczuli lekki wstrząs i pojawiło się ciążenie.
Teraz sekundy płynęły szybko. Świecąca kula rosła w oczach, a czterej ludzie zamknięci w małym stateczku jak urzeczeni nie spuszczali z niej wzroku.
— Uwaga! Za kilka minut lądujemy! — oznajmił Roche i spojrzał w oczy filozofa, bo dobrze widział, że tylko oni dwaj myślą to samo…
Horsedealer patrzył prosto w światło, płynące łagodnym blaskiem z wypukłej powierzchni.
— Halo!.. Tak! Jestem gotów! — rzucił znów Dean.
Świecący dotąd jednostajnie glob przygasł. Rakieta zatoczyła łuk i zbliżała się wolno tam, gdzie okrągły, jasno oświetlony, podobny do okna otwór świecił zielonkawym guzikiem na tle szarej powierzchni wielkiej kuli.
Astrobolid był coraz bliżej.
Dayid patrzył ze zdumieniem. Naraz zimny dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Patrzcie! Widzicie? A co to takiego? — wymamrotał.
— Śluza — rzucił krótko Dean.
— Ależ oni tam się poruszają. W wolnej przestrzeni bez skafandrów? — David był przerażony do najwyższego stopnia. — Przecież tam nie ma drzwi! A więc bez powietrza… Nie. Na to mnie nikt nie nabierze.
— Panie Roche, co to znaczy? — zaniepokoił się Green. Dean patrzył na Davida z uśmiechem.
— Nie ma powodu do obaw. Nic złego nam się nie stanie. Przed odlotem zapoznano mnie z tą techniczną nowością. Działanie śluzy zostało oparte na zupełnie innej zasadzie niż u nas. Nie ma metalowych drzwi. Pomieszczenie, w którym widzicie tych ludzi, jest oddzielone od kosmicznej pustki dwiema niewidzialnymi ścianami. Są to podobno jakieś pola o ogromnej sile, w których zakrzywiają się tory cząstek gazu. Po prostu odbijają się od pola jak od ściany. Jakiego rodzaju jest to pole, tego nie wiem. Fakt, że nie przepuszcza powietrza. Gdy będziemy lądować — najpierw usuną pierwsze pole, pozwalając nam wlecieć do stacji, potem uruchomią je znów, już z tyłu za nami, a zwolnią drugie, wyrównując w ten sposób ciśnienie.
Dayid prawie nie słuchał trzymając się kurczowo poręczy fotela. Stwierdził z przerażeniem, że są już wewnątrz długiej rury biegnącej w osi Astrobolidu.
Odczuli lekki zawrót głowy, potem pchnięcie. To potężne „łapy” pochwyciły rakietę nadając jej ruch obrotowy zgodnie z ruchem wirowym statku. Ciała ich znów stały się ważkie.
Młody mężczyzna podszedł do rakiety i dał znak ręką, że mogą wysiąść.
Dean nacisnął guzik i drzwiczki otwarły się. Wyskoczył zręcznie. Za nim wysunął się David w pozie bohatera pchającego się w paszczę bestii.
Potem opuścił rakietkę Green czujnie rzucając oczami na wszystkie strony.
Ostatni wysiadł Horsedealer. Nie mógł opanować wrażenia, że śni. Stał nieruchomo obok rakiety wpatrując się z przejęciem w twarze dwóch ludzi, którzy wyszli na ich powitanie.
— Pozwólcie tędy — odezwał się niemal kobiecym głosem jeden z gospodarzy. „Czyżby ten człowiek o subtelnych rysach nie był chłopcem, lecz dziewczyną? — zdziwił się w myślach filozof. -Podobny lekki, swobodny strój, podobne uczesanie… Widocznie dlatego nie spostrzegłem różnic…”
— Prosimy bardzo — dziewczyna wskazała ręką przezroczyste drzwi windy. — Prowadź, Igor.
Po chwili wysiedli w przestronnej sali, która na pierwszy rzut oka przypominała główną kaplicę w Celestii.
Jakaś wysoka kobieta szła ku nim.
Dayid spojrzał i zbladł.
„Murzynka!” — pomyślał ze zgrozą.
Zgrabna, o wełnistych włosach i oczach czarnych jak sadza, ukazała w uśmiechu dwa rzędy białych zębów.
„Po co oni napuścili na nas tę Murzynkę? — pomyślał David. — Taki afront! Pewnie każą nam się z nią przywitać…”
— Nasza przewodnicząca Rady, Kora Heto — przedstawił przybyłą Igor. Green łypnął zdziwionymi oczami, ale nie dal nic poznać po sobie.
Spojrzał na Horscdealera i Roche'a uśmiechających się serdecznie do przybyłej, potem na Davida, który stał jak skamieniały patrząc osłupiałym wzrokiem na Korę.
Inny świat
Na ekranie przesuwają się obrazy świata jakże innego i piękniejszego od tego wszystkiego, co w kształt i barwę obleka wyobraźnia Williama Horsedealera. Stary filozof zdaje się śnić jakiś wspaniały, niezwykły sen.
Tętniące życiem miasta-ogrody, skąpane w słońcu i zieleni niebotyczne pałace z zawieszoną nad nimi, przetkaną obłokami czaszą błękitu, bezkres falującego oceanu i potężne masywy skalne, których ogrom przejmuje lękiem — wszystko to wywołuje w nim niezmierne, niewysłowione wzruszenie. Nie dziwi go już nic — ani plastyczność i wielobarwność wizji, ani bogactwo dźwięków i zapachów, które towarzyszą obrazom ukazującym się na ekranie. Odczuwa tylko bezbrzeżną radość, jak w chwili spotkania z kimś drogim, a długo oczekiwanym…
Prawda o Ziemi, tej Ziemi, której obraz — zniekształcany i zohydzany przez klikę rządzącą Celestia — miał być postrachem i ostrzeżeniem dla pokoleń gwiezdnych wędrowców, stanęła przed nim w pełnym blasku.
Horsedealer wierzył tym ludziom, wierzył im całym sercem. Wierzył im niezachwianie. On jeden spośród całej czwórki przybyłych, on, który przez całe życie wszędzie, na każdym kroku odkrywał fałsz i zakłamanie, on, który z nieufności stworzył dla siebie nieprzenikniony pancerz, teraz nie chciał i nie potrafił zdobyć się na krytyczne spojrzenie.
Może przyczyną tego była zadziwiająca zgodność marzeń filozofa z obrazem poznawanego świata? Obrazem — choć niepomiernie bogatszym od najśmielszych przewidywań, jednak odpowiadającym w zasadniczym zarysie temu, czego pragnął i o co walczył? Może kilka tygodni choroby i wytężony wysiłek ostatnich dni stępiły ostrość spojrzenia badacza, a ogrom wrażeń upoił jak narkotyk zmęczony umysł starca? Tak czy inaczej, nie czuł się już tym dawnym sceptykiem i pesymistą.
Obrazy rozpłynęły się we mgłę mlecznej tafli ekranu.
Czterej przybysze z Celestii siedzieli jednak dalej nieruchomo w swych fotelach.
Choć wiedzieli, że nadany z taśm pokaz zakończył się, oczy ich utkwione w pustej plamie ekranu zdawały się wyczekiwać dalszych obrazów.
Dłuższą chwilę panowało milczenie. Pierwszy przerwał je Green wyrzucając z siebie niemal jednym tchem potok słów.
— Wspaniałe! Superfantastyczne! Niesłychane! Bajeczne! — entuzjazmował się wydawca. -To rewelacja, jakiej świat nie widział. Musi pani odprzedać mi kopię tego filmu. Koniecznie! Oczywiście razem z aparaturą, a przynajmniej z jej planami. Niech pani stawia cenę. Płacę gotówką, a nawet jodem. Czystym jodem. No, ile? Ile pani żąda za to cudo?
Kora uśmiechnęła się.
— Po cóż nam wasze pieniądze? Jodu wytwarzamy tyle, ile nam potrzeba. Aparaturę i taśmy otrzymacie darmo. Niech mieszkańcy Celestii poznają prawdę o Ziemi.
Brwi Greena ściągnęły się zdziwieniem.
— Jak to? Za darmo?
— Będzie to dar Astrobolidu dla Celestii. Wydawca zasępił się.
— Dar? Ale dla kogo, konkretnie?
— Dla wszystkich mieszkańców waszego świata.
— Nie rozumiem… Kto go więc otrzyma?
— Przedstawiciele całego waszego społeczeństwa. Jakieś przedstawicielstwo, rada czy rząd…
— No dobrze, ale ja mam wyłączne prawo eksploatacji telewizji i radia w Celestii. Zagwarantowane umową z rządem.
Na twarzy Kory odbiło się zakłopotanie.
— Ostatecznie — wtrącił się do rozmowy Kondratiew — rząd może wam zlecić wyświetlanie na ściśle określonych warunkach.
— No, to w porządku — ucieszył się potentat telewizji. — Już ja się dogadam z Krukiem. Nieprawdaż? — mrugnął znacząco do Roche'a.
— Chwileczkę — przerwał przysłuchujący się dotąd w milczeniu rozmowie David. -Powiedzmy: rząd otrzyma od pani w prezencie tę aparaturę i filmy. Jesteśmy jednak ludźmi interesu. Po co mamy sobie oczy mydlić? Kto stawia — ten i żąda. Nikt nikomu guzika za darmo nie daje, a cóż dopiero takie cudo, jak to nazwał Green. Niech więc pani powie konkretnie, czego żądacie?
— To nieporozumienie — roześmiała się Kora.
— U nas, podobnie jak i na Ziemi, takie pojęcia jak pieniądz, sprzedaż czy zysk przestały już dawno mieć praktyczne znaczenie — wyjaśnił młody mężczyzna o nieco dziwnej dla Celestian, śpiewnej wymowie. — Przeszły po prostu do historii. Dajemy wam aparaturę i taśmy, nie kierując się żadnym własnym interesem. Po prostu: nic w zamian nie chcemy. Tak, jakbyście otrzymali podarunek od kogoś bardzo bliskiego, podarunek bez zobowiązań — usiłował wytłumaczyć przykładem.
David kiwał bez przekonania głową.
— No cóż? Cieszymy się z waszej hojności. Bardzo się cieszymy.
— Tak! Tak! To naprawdę piękne z państwa strony — zahuczał tubalnie Green. — Ale teraz niech pani pozwoli, choć to nie bardzo wypada dopominać się o prezenty, że się o coś zapytam: kiedy otrzymamy aparaturę i filmy? Czy jeszcze w tym miesiącu?
— Trochę wcześniej. Za półtorej godziny — roześmiał się Sokolski.
— Ma pan gotowe na składzie? — ucieszył się Green.
— Nie. Wyszukam tylko odpowiednie plany i przekażę na zespół uniwerproduktorów.
— Uniwerproduktorów? — zaciekawił się Dean. — Co to takiego?
— Są to automaty produkcyjne wytwarzające dowolne urządzenia zgodnie z przekazanymi im planami.
— Jak to dowolne?
— Po prostu zakres ich możliwości produkcyjnych jest niemal nieograniczony. Wykonują one pracę wielu dawniej odrębnych zakładów. Porównując ze strukturą wytwórczości w XX wieku, można by je nazwać miniaturowymi kombinatami. W ten sposób zespół ich może zastąpić w praktyce cały przemysł, oczywiście z tym zastrzeżeniem, że ilościowo zdolność produkcyjna jest niewielka, można powiedzieć — na potrzeby domowe.
Oczy Greena zaiskrzyły się.
— Czy można by zobaczyć te urządzenia?
— Bardzo chętnie oprowadzę was po całym Astrobolidzie.
— Teraz jednak pozwólcie na obiad — powiedziała przewodnicząca podnosząc się z fotela.
— Czy ten obiad też z tego uniwer… pro… duktora? — zaśmiał się niepewnie David.
— Owszem. Częściowo…
— Może powie pani, że zamiast mięsa wieprzowego wkłada pani do cudownej maszyny rulon planów? — dowcipkował Green.
— Tak, w istocie — uśmiechnęła się Kora. — Z tym tylko sprostowaniem, że plany przedkładane uniwerproduktorom niewiele mają wspólnego ze zwykłymi planami kreślonymi na papierze. Są to właściwie instrukcje zapisane w kryształach.
Green słuchał z widocznym przejęciem, notując sobie w pamięci słowa uczonej.
— Właściwie pierwsze udane próby syntezy prostszych białek miał) miejsce już w drugiej połowie XX wieku — ciągnęła dalej Kora. — Metody otrzymywania ich, choć stale doskonalone, były jednak bardzo skomplikowane i kosztowne, tak iż jeszcze w początkach XXII wieku masowa przemysłowa produkcja syntetycznych środków żywnościowych nie opłacała się. Dopiero przewrót w chemii wywołany odkryciem tzw. „granicznych sum pól energetycznych”, upraszczający wszelkie procesy chemiczne, otworzył szerokie perspektywy produkcji syntetycznej żywności. Dziś jesteśmy w stanie wytwarzać masowo niemal dowolne produkty żywnościowe, zarówno w postaci skondensowanych preparatów odżywczych, jak i zwykłych potraw, jakie konsumowali ludzie od tysięcy lat.
Przeszli do obszernej sali pełnej łagodnego światła i zieleni. Kilka stolików z przezroczystej plastycznej masy kryło się w cieniu obsypanych białym kwieciem drzew.
Przewodnicząca rady Astrobolidu poprosiła gości do dużego, okrągłego stołu, wspartego na błyszczącej rurze wystającej z podłogi.
Green nie mógł jeszcze wrócić do równowagi po rewelacjach Kory.
— Nie wiem, czy mógłbym się odzwyczaić od prostego befsztyka — mówił kiwając smętnie głową. — Cóż to za przyjemność — żywić się pigułkami.
— Masz słuszność — przytaknął siadając obok niego Andrzej Krawczyk. — Dlatego też odżywianie preparatami skondensowanymi stosuje się raczej w wyjątkowych okolicznościach. Poza tym nie tylko względy smakowe odstręczają od całkowitego przerzucenia się na pigułki. Odżywianie takie, stosowane przez dłuższy, kilkuletni okres, powoduje pewne nieodwracalne zmiany w uzębieniu i przewodzie pokarmowym, co nie jest zbyt wygodne ani przyjemne. Przejdźmy jednak od teorii do praktyki. No, Renę! Jaki dziś dajesz jadłospis?
Siedzący przy drugim stole inżynier gospodarczy Astrobolidu uśmiechnął się nieco zażenowany.
— Nie wiem, czy gościom naszym będą smakować ziemskie potrawy, choć usiłowałem znaleźć coś zbliżonego do jadłospisu z końca XX w. Guziki: pierwszy, drugi i trzeci — dania mięsno-jarzynowe; czwarty i piąty — zupy ekstraktowe; szósty i siódmy — soki; ósmy — lody; dziewiąty — pieczywo słodkie, i dziesiąty — owoce — wyrzucił z siebie szybko. — Guziki znajdują się pod blatem stołu — dodał.
— Wolniej, Renę! — zawołała Rita. — Wątpię, czy nasi goście będą mogli zapamiętać, co który guzik oznacza. Zresztą, te objaśnienia nic nie mówią o smaku.
— Najlepiej podać wszystko na stół i niech każdy wybiera, co woli — rzekł Andrzej naciskając kilka guzików.
Za chwilę poczęły ukazywać się w okrągłym otworze na środku stołu małe talerzyki z dymiącymi potrawami i szklanki pełne barwnego płynu. Po sali rozszedł się smakowity zapach gorących potraw.
— Bardzo to apetycznie wygląda — szepnął Green do siedzącego obol; Davida — ale nie wiem, czy się tym można najeść.
— Czy w ogóle można jeść, jeśli to wszystko sztuczne?
— Spróbować chyba nie zaszkodzi — odparł wydawca przysuwając do siebie talerzyk, na którym znajdował się jakiś brunatny kawałek przypominający befsztyk, a obok niego żółta i zielona papka.
— No to jedz. Ja poczekam.
Green nabrał na koniec widelca tajemniczej papki i odkrajał kawałeczek rzekomego mięsa. Przez chwilę żuł w skupieniu.
— Niezłe — zawyrokował wreszcie — choć trochę mało słone i jakby słodkie. Widząc, że Green zabiera się energicznie do jedzenia, David zdecydował się pójść w jego ślady.
Zjadłszy swoją porcję Green sięgnął po drugą, podobną. Zauważyła to Kora i uśmiechając się z lekka rzekła:
— Dziwią was z pewnością niewielkie porcje potraw. Jednak ich siła odżywcza ponad ośmiokrotnie przewyższa dawne potrawy pochodzenia roślinnego i zwierzęcego. Tylko płynów wypijamy tę samą ilość, gdyż konieczne to jest dla cyrkulacji wody w organizmie. Za kilka minut poczujecie, jak te potrawy sycą.
— Czy wszystko to, co jemy, jest wytworzone syntetycznie? — zapytał Dean.
— Wszystko z wyjątkiem owoców.
— Czy owoców nie możecie państwo fabrykować sztucznie? — zaciekawił się David.
— Nie byłoby to celowe, wszędzie mamy dość drzew i krzewów. Utrzymują one zasadniczy proces krążenia tlenu i węgla w przyrodzie. Dziś na Ziemi, w okresie syntetycznej produkcji żywności, gdy niepotrzebne już są wielkie pola uprawne, miejsce ich zajęły lasy, gaje i ogrody, pełne owoców i kwiatów.
Dean patrzył z zaciekawieniem w twarz Kory.
— Co to są lasy? — zapytał.
— Jak wam to wytłumaczyć? — zastanawiała się. — To są większe skupiska drzew. Pamiętacie? Widzieliście je na pokazie filmowym. Ale dlaczego nie jesz? — zwróciła się do
Horsedealera siedzącego nieruchomo nad napoczętą porcją „pieczeni”. — Czy ci nie smakuje? Filozof podniósł na Korę wzrok utkwiony dotąd w przezroczystym blacie stołu.
— Dlaczego… oni… uciekli? — wyrzekł wolno, jakby zadając pytanie samemu sobie.
Dayid zakrztusił się przełykanym kęsem. Czerwony, mieniący się na twarzy nie mógł przez chwilę przyjść do siebie, wreszcie zachrypniętym głosem warknął:
— Że też nie masz pan innego tematu… Horsedealer spojrzał na niego zimno.
— Nie. Nie mam. Ja chcę… Ja muszę wiedzieć, dlaczego nasi przodkowie uciekli z Ziemi czterysta lat temu. Przecież po tośmy tu przybyli, aby wreszcie dowiedzieć się prawdy.
Dawid wzruszył ramionami.
— Mówiłem, żeby nie wysyłać tego wariata — syknął w stronę Roche'a.
Deanowi również wydawało się w pierwszej chwili, że wyskok starego filozofa nie jest zbyt fortunny. Jednak oburzył go obelżywy zwrot użyty przez Davida.
— Sądzę, że uwagi pańskie, panie David, są nie na miejscu — powiedział siląc się na spokój. -Profesor Horsedealer jest uczonym i choć nie miał dostępu do archiwum — dążył do poznania przeszłości Celestii drogą własnych, długoletnich badań. Cóż w tym dziwnego, że przykłada tak wielką wagę do sprawy, na którą strawił całe życie? Poza tym nie wiem, czy poznanie swej przeszłości musi koniecznie psuć apetyt? — dodał z ironią. — A zagadnienie to powinno ciekawić nas nie mniej niż profesora Horsedealera. Archiwum zawiera poważne luki, nie mówiąc o tym, że jest jednostronnym spojrzeniem na naszą przeszłość.
Rumieniec gniewu oblał twarz Davida. Opanował się jednak, tym bardziej że w duchu przyznawał Roche'owi rację, iż wystąpienie było nietaktowne. Zresztą z pomocą przyszedł mu Green usiłując zbagatelizować zajście.
— No cóż. Małe nieporozumienie. Nie gniewacie się chyba państwo? Już po wszystkim. Gdyby była brandy Summersona, to moglibyśmy wypić na zgodę. Ale a propos: ciekaw jestem, jakie wódki pija się na Towarzyszu Słońca… chciałem powiedzieć na Ziemi — poprawił się nie wiedząc, czy biblijną nazwą, która w jego umyśle łączyła się ciągle jeszcze z mglistym pojęciem piekła, nie uraził gospodarzy.
— Tu musimy, niestety, was rozczarować — odrzekła ze śmiechem Rita.
— Jak to? Czyżbyście, państwo, nie wiedzieli, co to jest wódka, koniak lub cocktail? — zdziwił się Green.
— Na Ziemi napoje alkoholowe zanikły właściwie w końcu XXII wieku — wyjaśnił Kondratiew. — Można powiedzieć: późno. Przyczyną tego jednak był stosunkowo długi i powolny proces przeobrażeń nawyków, tradycji i zwyczajów, zwłaszcza rodzinnych. Właściwie już od początku XXI wieku nie można mówić o alkoholizmie jako o pladze społecznej. Wraz z powszechnym wzrostem stopy życiowej i poziomu kulturalnego począł zmieniać się dość szybko tryb życia człowieka i stąd nastąpił wyraźny zmierzch picia alkoholu.
Tymczasem do Horsedealera, który pod opieką Rity zabrał się wreszcie do jedzenia, podszedł Andrzej. Krótkie spięcie między filozofem a Davidem, zwłaszcza zaś wzmianka Roche'a o badaniach Horsedealera, zaciekawiły go bardzo.
— Przepraszam, że ci przeszkadzam — rzekł nachylając się nad filozofem — ale sam tego chciałeś. Chodzi mi o to, że twoje pytanie trafia, zdaje się, w sedno tego, co jest źródłem konfliktów nurtujących Celestię. Odpowiedź nie należy jednak do prostych, tym bardziej że nie wiem, w jakim stopniu będziemy mogli się wzajemnie zrozumieć. Czterysta lat rozwoju i przemian dużo znaczy. Chciałbym z tobą porozmawiać szerzej na ten temat po obiedzie.
— Już kończę — zapalił się filozof. Sięgnął pośpiesznie po szklankę z jakimś pomarańczowym płynem i wychylił ją kilkoma łykami. Po chwili wstał od stołu przepraszając Rite, do której natychmiast przysiadł się Green.
Horsedealer i Krawczyk usiedli w miękkich, wygodnych fotelach pod rozłożystym konarem kwitnącej jabłoni.
— Twój młody kolega Roche wspomniał, że długie lata prowadziłeś badania nad przeszłością Celestii — rozpoczął astronom. — Wiem, że prawda o przeszłości była starannie ukrywana przez władców waszego świata. Do jakich wniosków o przeszłości Celestii doszedłeś w wyniku badań?
Na twarzy Horsedealera odbiło się zakłopotanie.
— Wniosków? Właściwie są to tylko mgliste domysły. Po prostu w pewnym momencie począłem zdawać sobie sprawę, że to, co głoszą na ten temat ludzie pokroju Summersona, nie może być prawdą. Że cała nasza rzeczywistość opiera się na jakiejś tragicznej pomyłce — zapalał się coraz bardziej filozof. — Że musi istnieć inny, lepszy świat, wolny od zakłamania, nędzy materialnej i moralnej, wolny od prześladowań, terroru i nienawiści… Nie jestem profesorem, jak mnie niesłusznie tytułuje Roche. Nie potrafię myśleć tylko zimno, analitycznie. Szukałem czegoś, co potwierdziłoby moje domysły, moją wiarę w ten inny świat — mówił nieco chaotycznie. — Po prostu wyobraziłem sobie, nie na podstawie dowodów, bo miałem ich zbyt mało, że właśnie takim innym światem jest Ziemia, wasza Ziemia.
Umilkł. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, tylko od pobliskiego stołu dochodził gwar rozmowy, z której wybijał się tubalny głos Greena, usiłującego zabłysnąć elokwencją wobec Rity.
— Niesłusznie mówisz, że nie jesteś uczonym — rzekł wolno Krawczyk. — Nie ten jest uczonym, kto nosi tytuł profesora, a wiedza jego jest martwa i bezpłodna, ale ten, kto na podstawie swych badań i doświadczeń potrafi poszerzyć wiedzę ludzką o otaczającym świecie. Twój obraz świata, tak bliski prawdziwemu obrazowi, opierał się jednak na jakichś dowodach, choćby najbardziej fragmentarycznych. Powiedz sam…
— Tak, ale…
— Czy istotnie sądzisz, że marzenie to coś… coś przeciwnego nauce? Nieprawda! Nauka to twórczość, a nie ma twórczości bez marzenia. Im bliższe jego są wyniki naszych badań, tym słuszniejsze musiały być jego podstawy, oczywiście ujmując pojęcie marzenia bardzo szeroko. Ale wracając do tematu: doszedłeś więc do wniosku, że ucieczka waszych przodków z Ziemi była błędem?
— Tak! — potwierdził filozof. — I właśnie teraz, gdy poznałem prawdę, nie mogę \y żaden sposób wytłumaczyć sobie, aby ktoś mógł dobrowolnie opuścić tamten świat, szukając czegoś, nie wiadomo czego, wśród pustki kosmicznej. Właściwie: szukając własnej śmierci — dorzucił z gorzkim uśmiechem. — Czy pan wie, że Celestia skazana jest na zagładę?
— Wiem. Wasze zasoby niezbędnych do życia substancji ulegają szybkiemu rozproszeniu. Właśnie dlatego dążyliśmy do spotkania z Celestia, aby wam pomóc…
— …dolecieć do Alfa Centauri?
— To już będzie od was zależało. Możecie również wrócić na Ziemię.
— Tak! Na Ziemię! Dość już pokoleń zmarnowało się w Celestii. Trzeba naprawić tę straszliwą pomyłkę sprzed czterech wieków.
— Czy to była pomyłka?
— Co pan przez to rozumie? — zdziwił się filozof.
— Oczywiście, z punktu widzenia obecnej sytuacji waszego społeczeństwa, ucieczkę Celestii można nazwać pomyłką. Jednak w ówczesnych warunkach krok ten zgodny był z interesami ludzi władających Celestią.
— Jak to?
— Weźmy jako przykład Summersona albo nawet tych dwóch, którzy tam siedzą — wskazał ręką w kierunku Davida i Greena. — Gdyby nie groźba zagłady życia w Celestii, zresztą bardzo odległa, cóż im brakowało do szczęścia?
— Sądzi pan, że oni nie chcieliby wrócić na Ziemię?
— Tego nie twierdzę. Dzisiejszy obraz życia na Ziemi jest niewątpliwie bardzo kuszący, inaczej jednak przedstawiała się sytuacja w końcu XX wieku. Był to okres wielkich napięć i kryzysów.
— Kryzysów? To znaczy?…
— Na Ziemi dokonywały się wówczas wielkie zmiany. Nie był to zresztą jakiś gwałtowny przewrót. Po prostu rosła szybko liczba zautomatyzowanych zakładów wytwórczych zatrudniających na przykład zamiast tysiąca ludzi — kilkudziesięciu, a nawet nieraz kilkuosobowe zespoły kierujące i kontrolujące pracę maszyn. Ten szybki rozwój automatyzacji przy ówczesnym systemie gospodarowania i stosunkach społecznych prowadził w prostej linii do katastrofy ekonomicznej. Trzeba było zmienić system, zmienić zasady gospodarowania i podziału wytworzonych dóbr. W ówczesnym świecie widziano dwie drogi wyjścia: jedna polegała na absolutnej, niczym nie ograniczonej władzy niewielkiej grupy ludzi mających w swych rękach wszystko: maszyny i surowce, administrację państwową i policję, radio i telewizję, film, książki i dzienniki.
— Dzienniki… — powtórzył z przejęciem Horsedealer.
— Ludzie ci mówili, że jedyną drogą uniknięcia katastrofy jest podporządkowanie całego świata jednemu kierowniczemu ośrodkowi. Ten kierowniczy ośrodek mieli właśnie tworzyć oni sami. Ta grupa chciała rządzić innymi ludźmi, nie pytając się tych ludzi, czy chcą, aby myślano i decydowano o wszystkim za nich. Usiłowała ona wmówić ludziom, że nie można inaczej uniknąć kryzysu i chaosu, jak wyrzekając się prawa decydowania o swym losie. Głosiła, że stworzy życie pełne szczęścia i dobrobytu dla wszystkich, gdy w rzeczywistości celem jej było panowanie nad światem, umacnianie swej siły i bogactw kosztem innych członków społeczeństwa, których chciano zmienić w nowoczesnych niewolników. Ale grupie tej nie udało się utrwalić swej władzy nawet we własnym kraju. Ziemia to nie Celestią, zamknięta przed całym światem. Nie na długo mogli zapobiec groźbie kryzysu. Coraz więcej ludzi domagało się reform, które zapewniłyby sprawiedliwy podział wytwarzanych dóbr między wszystkich członków społeczeństwa. Domagało się pełnego współuczestnictwa w tworzeniu i organizowaniu dobrobytu, w decydowaniu we wszystkich sprawach własnej ojczyzny.
— Przepraszam — wtrącił Horsedealer — ale użył pan słów, których nie rozumiem. Co to jest kraj, ojczyzna?…
— Ach, prawda. W Celestii pojęcia te straciły sens. Spróbuję jakoś wytłumaczyć. Krótką chwilę zastanawiał się, wreszcie rzekł:
— Nazywacie Celestię światem. Ma ona dzielnice, poziomy… Filozof kiwnął głową.
— Celestią to jakby Ziemia — ciągnął dalej Krawczyk. — Poszczególne zaś poziomy czy dzielnice, gdyby miały własne rządy, prezydentów itd., można by nazwać krajami. Z tym że na Ziemi występują między krajami, choć nie zawsze, również i różnice językowe.
— Przepraszam. Użył pan znów nie znanego mi słowa. Co to znaczy „językowe”?
— Słusznie. Zapomniałem zupełnie o tym, że w Celestii znany jest tylko język angielski.
— Język angielski?
— Tak nazywa się język, którym w tej chwili rozmawiamy. Język — to znaczy zbiór słów, wyrażeń, określeń i zwrotów, za pomocą których porozumiewamy się między sobą. Na Ziemi obok języka angielskiego istnieje wiele innych języków. PQ prostu tę samą myśl można wyrazić za pośrednictwem innych wyrazów, budowanych inaczej w zdania, inaczej odmienianych itd. Rozumiesz mnie?
— Nie bardzo.
— Dam więc przykład. Zdanie: „Ziemię zamieszkuje 40 miliardów ludzi” powiem w moim języku ojczystym. Słuchaj!
Krawczyk powtórzył to samo zdanie po polsku.
— Zrozumiałeś, co powiedziałem? — zapytał.
— Nie — wyszeptał z ogromnym zdziwieniem filozof. — Ale po cóż tyle tych… języków… Porozumienie między ludźmi mówiącymi różnymi językami musi być bardzo trudne.
— Kiedyś tak było. Dziś już nie. Obecnie na Ziemi niemal każdy człowiek zna przynajmniej pięć języków. W tym obowiązkowo specjalny ogólnoświatowy język, stworzony jeszcze w XX wieku.
— Bardzo to ciekawe — zdziwił się Horsedealer. — Muszę i ja nauczyć się tego ogólnoświatowego języka. Jeśli jeszcze zdążę… — powiedział ze smutkiem.
— Dlaczego tak mówisz? Filozof uśmiechnął się blado.
— Stary jestem. Niedługo już, może nawet w tym roku, rozłożą mnie w zakładach Morgana na substancje proste. A żal byłoby teraz umierać — westchnął. — Teraz…
Krawczyk pokręcił przecząco głową.
— Nie myśl, że nie zdaję sobie sprawy ze stanu twego zdrowia — odparł. — Wiele objawów wskazuje na to, że jest on bardzo poważny. Zostaniesz jednak u nas na jakiś czas i zajmą się tobą nasi lekarze. Przypuszczam, że masz przed sobą jeszcze przynajmniej pięćdziesiąt lat życia.
Słowa te wywarły tak silne wrażenie na starcu, że Andrzej przez chwilę obawiał się, iż filozof zemdleje.
— Pięćdziesiąt lat życia? — wyjąkał wreszcie. — Przecież ja już mam pięćdziesiąt siedem lat. Co pan opowiada? To niemożliwe! Nikt w Celestii nie dożył nigdy siedemdziesięciu lat, a pan mówi o stu siedmiu — pokręcił przecząco głową. — Byłoby cudem, gdybym przeżył jeszcze dwadzieścia.
— W Celestii, i to tej dawnej, tak — odparł Krawczyk. — Na Ziemi przeciętny człowiek żyje sto pięćdziesiąt lat.
— To fantastyczne! To wprost nie do uwierzenia. Czy ludzie zawsze na Ziemi żyli tak długo? — zapytał przychodząc wreszcie nieco do siebie.
— Nie. Jeszcze sześć wieków temu przeciętna długość życia wynosiła niewiele ponad trzydzieści lat. W końcu XX wieku średnia ta podwoiła się, w niektórych zaś, bardziej rozwiniętych krajach przekroczyła siedemdziesiąt pięć lat. Przeciętna ta stale się zwiększa.
— Profesorze! Idziemy zwiedzać Astrobolid. Czy pan zostaje?
Horsedealer i Krawczyk nie zauważyli, iż całe towarzystwo wstało już od stołu i teraz wśród ożywionej rozmowy podążyło ku windzie.
— No więc jak, profesorze? — ponowił pytanie Dean.
— Nie wiem… — odrzekł Horsedealer spoglądając pytająco na Krawczyka. — Nie wiem sam.
— Jeśli zostaniesz u nas na kuracji, to jeszcze zdążysz zwiedzić dokładnie nasz statek.
— Nie wiem, czy… — urwał Horsedealer.
— Stan zdrowia profesora wymaga radykalnych zabiegów — dorzucił Krawczyk widząc zdziwienie malujące się na twarzy młodego astronoma.
Propozycja, żeby filozof pozostał w Astrobolidzie, stawiała Roche'a w bardzo niewygodnym położeniu. Przecież przed odlotem Mallet specjalnie przykazał mu, by czuwał nad Horsedealerem i skłaniał do szybkiego powrotu. Rozumiał jednak, że zbrodnią byłoby wymagać od starca wyrzeczenia się kuracji koniecznej dla jego życia.
Stał więc, nie wiedząc zupełnie, co powiedzieć.
— Zastanowię się jeszcze — wybawił go z kłopotu Horsedealer. — Na razie zwiedzajcie statek beze mnie. No, do zobaczenia. A pan idzie także? — zwrócił się do stojącego jeszcze przy stole Sokolskiego.
— Nie. Ja zostaję. Chciałbym porozmawiać z tobą.
— Do zobaczenia — powtórzył Horsedealer patrząc w zamyśleniu na zamykające się drzwi dźwigu. Uświadamiał sobie coraz wyraźniej, że jego obecność w Celestii jest konieczna. Teraz zwłaszcza, gdy Morgan wyraził zgodę na wejście do rządu… „Czy Kruk nie stanie się powolnym narzędziem Agro i Morgana? — rozmyślał. — Czy wolno mi teraz… właśnie teraz; gdy każdy dzień decyduje o losach mego świata, myśleć wyłącznie o sobie?”
Sokolski widocznie wyczuł, jaką walkę wewnętrzną toczy z sobą filozof, bo rzekł podchodząc do niego:
— Możesz się komunikować z prezydentem przez radio. Zresztą przypuszczam, że leczenie nie potrwa długo. Najdalej za tydzień będziesz mógł wrócić. Sądzę zresztą, że Kruk jest dość rozsądny, aby nie popełnić jakiejś większej pomyłki, i wie, czego chce.
— Jest młody i niedoświadczony — rzekł z troską Horsedealer. — Boję się, aby ci, którzy wokół niego krążą, nie omotali go tak, jak to potrafią.
— Astrobolid niedaleko, w każdej chwili możesz wrócić — odparł Krawczyk. Choć przyznawał rację Horsedealerowi, jednak zdawał sobie sprawę, że jak najśpieszniejsze zastosowanie odpowiednich środków dla podtrzymania gasnącego w tym człowieku życia jest konieczne.
Sokolskiemu wydawało się, że najwlaściwiej będzie zwrócić uwagę filozofa w innym kierunku, tym bardziej że poruszane zagadnienia mogły mieć doniosłe znaczenie dla doradcy prezydenta Celestii.
— Przemiany, które teraz dokonują się u was, są nieodwracalne. Przed czterystu laty władcy waszego świata chcieli odwrócić koło historii. I cóż? Co najwyżej udało im się odroczyć swój upadek na kilka wieków i to tylko wskutek izolacji Celestii. Przewrót musiał się u was dokonać, choćbyście nawet nie spotkali Astrobolidu. Wskazuje na to cała wasza historia…
— Teraz Celestia pocznie odrabiać w szybkim tempie cztery wieki zastoju — dorzucił Krawczyk.
— Mówiliśmy właśnie o przyczynach ucieczki Celestii — podjął Horsedealer przerwany temat. — Ta sprawa interesuje mnie ogromnie… Więc tam, na Ziemi, przed wiekami… ponieśli klęskę ci, którzy chcieli panować nad światem. Czy to właśnie byli władcy Celestii?
Sokolski skinął głową w milczeniu.
— I dlatego uciekli? — pytał filozof.
— Nie — odrzekł Krawczyk. — Wówczas jeszcze nic im nie groziło. Wielu z nich zrozumiało, że nie powstrzymają fali przemian. Pojęli oni, że muszą zrezygnować ze swych wąskich osobistych interesów i ambicji na rzecz ogółu. Niektórzy brali nawet bardzo czynny udział w tworzeniu nowego ładu. Byli jednak i tacy, którzy nie chcieli tak łatwo zrezygnować ze swojej pozycji i planów. Nie było ich wielu. Podział przebiegał tam nawet przez rodziny. Dysponowali jednak znacznymi środkami technicznymi. Między innymi w ich władaniu znajdował się wielki sztuczny satelita CM-2, zwany Celestia. Postanowili oni zdobyć władzę siłą. Zamach się nie udał. Ofiar było jednak wiele… Zamachowcy mieli przeciw sobie wszystkich, nawet wielu swych krewnych. Byli jednak przygotowani na ewentualność porażki. W kilka dni po klęsce ostatnia grupa wylądowała w CM-2.
— Co znaczy „CM-2”?
— Celestia budowana była jako drugie kosmiczne Centrum Mobilizacyjne na wypadek powszechnej wojny nuklearnej. Na szczęście do takiej wojny nie doszło. Gdy rebelianci opanowali bazę, budowa nie była jeszcze ukończona i uzbrojenie CM-2 było bardzo skromne. Działały tylko miotacze przeznaczone do ochrony centrum przed pociskami.
— Ilu uciekło na Celestię?
— Kilkunastu wraz z rodzinami, około 60 osób.
— Sześćdziesięciu sprawiedliwych… Szaleńcy… Szaleńcy… — rzekł cicho Horsedealer przymykając oczy.
— Dziś niewątpliwie możemy to nazwać szaleństwem. Zważmy jednak, iż w owym okresie walka, jaka toczyła się na Ziemi, była jeszcze ostra i nieubłagana. Wielu z tych, którzy uciekli na wasz sztuczny księżyc, miało się czego obawiać. Zresztą jeszcze przez długi czas liczyli, że coś się zmieni i że będą mogli odzyskać utracone pozycje. Jednak ostatecznie, gdy ich sytuacja nawet w Celestii stawała się coraz trudniejsza wobec buntu załogi, postanowili opuścić Układ Słoneczny.
Chodziło im o to, aby postawić załogę wobec faktu dokonanego. W ich położeniu ucieczka nie była ani pomyłką, ani też szaleństwem. Czy zgadzasz się ze mną?
Nie było odpowiedzi. Teraz dopiero Andrzej i Wiktor spostrzegli, że twarz gościa pokryła się nienaturalną bladością. Wypukłe, zamknięte powieki starca drgały nerwowo. Pomarszczone dłonie zaciskały się konwulsyjnie na poręczach fotela.
— Co tobie?! — Sokolski z przestrachem zerwał się z miejsca.
— Nic… — wyrzęził z trudem Horsedealer. — To przejdzie…
Otworzył z wysiłkiem oczy, lecz nagle nowy atak bólu wykrzywił jego twarz. Opadł ciężko na oparcie fotela. Oddech jego stał się gwałtowny i świszczący.
Krawczyk ujął filozofa za przegub dłoni i przez chwilę badał puls. Był on słaby i nierówny. Nie ulegało wątpliwości, że stan starca jest poważny. Pospiesznie przycisnął guzik „broszki” kontaktowej.
— Doktorze Summerbrock!
Na pobliskiej ścianie pojawił się obraz: wysoka, przygarbiona postać pochylona nad stołem laboratoryjnym.
— Will! — zawołał Krawczyk. — Przyjdź tu natychmiast…
I wskazując ręką na leżące bezwładnie w fotelu ciało Horsedealera, dodał:
— Ten człowiek, zdaje się, umiera…
Wielki, plastyczny obraz Astrobolidu zajmował prawie cały sufit centrali. Za każdym ruchem palców Władka na klawiaturze — obraz ten zmieniał się, ukazując coraz to inne części wewnętrznej budowy statku, jakby w szklanym, przezroczystym modelu zapalały się niewidoczne lampki oświetlając kolejno poszczególne pomieszczenia. Złudzenie, że jest to model, pryskało jednak szybko — w niektórych pomieszczeniach spostrzec można było maleńkie, poruszające się sylwetki ludzi.
Ten „żywy” plan Astrobolidu umożliwiał wzrokową kontrolę wszystkich pomieszczeń w chwilach manewrowania statku, gdy zmiana kierunku przyśpieszeń mogła powodować nieprzyjemne zakłócenia w życiu jego mieszkańców. Choć statkiem kierował sztuczny mózg według z góry ustalonej instrukcji i czuwał nad pracą wszystkich urządzeń, jednak nie potrafił panować nad tak niesfornymi istotami jak ludzie, a zwłaszcza ich dzieci.
Z zadartą do góry głową, pełen podziwu i zazdrości śledził Green działanie „modelu”. Jakże potężni są władcy tego niezwykłego świata, którego wysłanników spotkała Celestia na bezdrożach Kosmosu! Czyżby i tamto, co pokazywali na plastycznym ekranie telewizora, nie było tylko bajką? Może naprawdę istnieje tamten bogaty, dziwny świat, w którego istnienie wierzył ponoć jego pradziadek Tobiasz?
Zdobycze techniczne XXV wieku budziły w Davidzie nieco inne refleksje. Zdawał on sobie dobrze sprawę z tego, jak ogromne możliwości otwierają się przed tymi, którzy władają tak potężnymi środkami. Choćby ten świecący na suficie obraz wnętrza Astrobolidu… Przecież za jego pomocą można w takim zamkniętym jak Celestia świecie kontrolować życie wszystkich jej mieszkańców. Można widzieć, co się dzieje we wszystkich pomieszczeniach… Móc w porę wykryć każdą próbę buntu…
Dla Roche'a ostatnie godziny były nieprzerwanym pasmem oszałamiających wrażeń. To co dotąd zobaczył i usłyszał, przyprawiało niemal o zawrót głowy. On jeden spośród całej czwórki Celestian posiadł dostatecznie szeroką wiedzę matematyczną i przyrodniczą, aby w pełni ocenić, jak ogromnego skoku dokonała ludzkość w nauce i technice w ciągu czterech wieków. Niemal wszystko, czego już się dowiedział, wprowadzało rewolucyjne zmiany w jego poglądach naukowych.
Słuchał teraz z najwyższym zainteresowaniem wyjaśnień Kaliny dotyczących napędu przybyłego z Ziemi statku międzygwiezdnego.
— W dawnych silnikach Celestii czy silniku waszego pojazdu rakietowego przyśpieszanie wyrzucanej materii przebiega wewnątrz rakiety w komorze spalania pod działaniem wysokich temperatur. Silnik Astrobolidu opiera się na zupełnie odmiennej zasadzie. Nie ma tu żadnej komory spalania ani dysz. Cały proces przyspieszania jonów sztucznego pierwiastka aroternu odbywa się na zewnątrz statku, na jego powierzchni, a ściślej — tuż nad powierzchnią. Może to wydaje się wam niezrozumiałe, ale przecież zasada działania silnika odrzutowego nie uległa w niczym zmianie. Powiem więcej: zasada ta znajduje tu zastosowanie jakby w czystej postaci. Dawne termiczne metody przyspieszania materii drogą wykorzystania energii chemicznej wydają się dziś absurdem.
— Skąd więc wasz silnik czerpie energię i jak ją przetwarza? — zapytał Dean.
— Otóż to. W tym widać najlepiej osiągnięty postęp — podchwycił młody uczony z wyraźnym odcieniem dumy. — Po pierwsze: wyzwalamy energię odpowiadającą masie spoczynkowej niemal w 60 procentach, gdy w połowie XX wieku najwyższy stopień wyzwalania energii jądrowej, występujący przy syntezie helu w bombie wodorowej, nie przekraczał 0,75 procenta masy. Po drugie: potrafimy zamienić tę energię bezpośrednio w energię elektryczną. Po trzecie: wielkiemu uproszczeniu uległa zasada nadawania ogromnych przyśpieszeń cząstkom w polu magnetycznym. Dawne cyklotrony, synchrotrony i betatrony wydają się dziś dziecinną zabawką. Astrobolid wytwarza pole elektromagnetyczne o ogromnej sile, w którym przyśpieszone zostają jony aroternu, a następnie odrzucane w jednym kierunku z prędkością blisko 6200 km/sek.
— A skąd bierzecie paliwo… chciałem powiedzieć: ciało pośredniczące, no, ten arotern? — jąkał się Green wytrącony zupełnie z równowagi.
— Bezpośrednio z powierzchni Astrobolidu. W czasie pracy silnika z zewnętrznej warstwy powłoki Astrobolidu odrywają się nieustannie pojedyncze atomy. Pozbawione większości elektronów, już jako jony zostają przyśpieszone do tej ogromnej prędkości. Proces ten przebiega pasmami przesuwającymi się po całej powierzchni statku. W ten sposób Astrobolid jak gdyby nieustannie zrzucał z siebie coraz to nowe warstwy powłoki, przy czym w chwili startu masa odrzucanej materii przekraczała znacznie dwie tony na sekundę.
— Dwie tony?
— Obecnie, przed zatrzymaniem się Astrobolidu obok Celestii, ubytek masy wynosił w przybliżeniu już tylko 90 kg na sekundę, gdyż masa naszego statku zmalała 25 razy.
— To aż tyle kosztowało państwa spotkanie z Celestia? — zaciekawił się Green.
— Nie. Najwięcej masy utraciliśmy w czasie startu, bo aż l 040 000 ton, teraz zaś tylko nieco ponad 200 000 ton. Astrobolid zużywa cztery piąte swej masy dla osiągnięcia prędkości 10 000 km/sek. Obecnie waga jego wynosi 52 000 ton.
W oczach Davida pojawiły się ironiczne błyski.
— No, to jeśli będziecie nadal tak szastać waszymi zapasami, niewiele w końcu zostanie z waszego statku.
— Nie więcej jak 2000 ton — odparł uśmiechając się Kalina. — Wystarczy, by zbudować w układzie planetarnym Proximy Centauri z pierwszej lepszej planetoidy lub większego meteorytu nowy Astrobolid.
— Z planetoidy? Co to takiego? — zdziwił się Green.
— Są to niewielkie planetki krążące wokół Słońca. Możliwe, że spotkamy je również w układzie Proximy.
— Więc twierdzi pan, że wasz statek nie był budowany na Ziemi, lecz gdzieś w przestworzach, na małej planetce?
— Celestia również nie była budowana na Ziemi — wtrąciła towarzysząca gościom Rita. -Tylko z zupełnie innych powodów…
— Celestia? Więc nasz świat też zbudowano z jakiejś planetki?
— Nie — odrzekł Kalina. — Celestia była sama sztucznym księżycem. Sztuczną planetką krążącą wokół Ziemi, takim, jak wy to mówicie, „Towarzyszem Ziemi” — dorzucił dla wyjaśnienia domyślając się z wyrazu twarzy gości, że określenie „sztuczny księżyc” jest dla nich obce.
— Z czego więc zbudowana była Celestia? — nie mógł zrozumieć Green.
— Poszczególne jej części były wyprodukowane na Ziemi, a następnie zaopatrzone w silniki rakietowe i wystrzelone w przestrzeń w ten sposób, że osiągnąwszy w odległości 43 000 km od środka Ziemi prędkość około 3,2 km/sek. poczęły ją okrążać raz na dobę zgodnie z jej ruchem.
Czas lotu poszczególnych rakiet obliczano tak, aby przybywały one w jeden określony punkt orbity przyszłego sztucznego księżyca. Oczywiście nie zawsze się to udawało, ale poszczególne elementy ściągane były na jedno miejsce przez pilotów małych rakiet. Tam z tych części zmontowano wielki pierścień, zwieziono urządzenia, maszyny…
— To Celestia była pierwotnie pierścieniem?
— W ten sposób dość często budowano większe sztuczne księżyce.
— Więc było ich więcej?
— Z chwilą rozpoczęcia budowy Celestii istniały już trzy duże bazy kosmiczne okrążające Ziemię na różnych wysokościach, nie licząc kilkudziesięciu maleńkich sztucznych satelitów, służących do nadawania programów telewizyjnych i badań naukowych.
Dean chciał o coś zapytać, gdy niespodziewanie uczuł, że ktoś dotyka jego ramienia. Za nim stała młoda Mulatka, którą zauważył już w czasie obiadu.
— Nazywasz się Dean Roche? — zapytała.
— Tak.
— Horsedealer cię prosi — powiedziała dziewczyna podążając ku windzie.
— Nie przedstawiłam ci się — powiedziała dziewczyna, gdy w chwilę później wychodzili z windy. — Jestem Suzy Brown.
— Brown?
— Cóż cię tak zaskoczyło?
— Pani ma nazwisko bardzo rozpowszechnione w Celestii… Moja narzeczona nazywa się Daisy Brown…
— Nic nie wiadomo — zaśmiała się Suzy. — Może okaże się, że jestem krewną twojej dziewczyny…
Tymczasem podeszli do niewielkich drzwi z na wpół przezroczystego tworzywa, które same otwarły się przed nimi bezszelestnie.
Na wprost drzwi, za przezroczystą taflą siedział pogrążony aż po szyję w jakimś niebieskim płynie Horsedealer. Ciało jego oplatały przewody i długie pełne przyssawek rurki, poruszające się chwilami jak macki żywego potwora. Czaszkę filozofa okrywał wielki, podobny do dzwonu hełm połączony grubym kablem z lśniącą kulą pod sufitem.
Spostrzegłszy Roche'a Horsedealer uśmiechnął się i rzekł:
— Jak pan widzi, chcą mnie tu trochę podreperować…
Chociaż rozdzielała ich gruba szyba, Dean był przekonany, że głos filozofa biegnie nie osłabiony niczym wprost ku niemu.
— Czuje się pan dobrze? — zapytał astronom ochłonąwszy nieco z wrażenia.
— W tej chwili — świetnie. Ale przed godziną było już ze mną bardzo kiepsko. W Celestii chyba byłby to już koniec… Umilkł i zamyślił się.
— Czy będzie mógł pan wrócić z nami do Celestii? — zaniepokoił się Dean.
— Właśnie dlatego chciałem zobaczyć się jak najprędzej z panem.
— Nasi lekarze radzą, aby profesor Horsedealer pozostał u nas na dłuższej kuracji — wtrąciła Suzy.
— Doktor Summerbrock mówi, że w ciągu trzech tygodni może przywrócić mi młodość… -dorzucił filozof.
— Młodość?… Czyż to możliwe?
— Ten świat, który nas tu otacza, jest tak niezwykły, że gotów jestem wierzyć w cuda. Ale pozostać tu nie mogę. Najbliższe tygodnie mogą być decydujące dla przyszłości Celestii.
— Czyżby sytuacja uległa zmianie? Morgan miał przecież…
— Piętnaście minut temu nadeszła wiadomość, że Morgan objął oficjalnie stanowisko wiceprezydenta.
— A więc w porządku.
— Niezupełnie. Co prawda Morgan rozwiązał swe bojówki i przesłał 14 skrzyń z bronią do dyrekcji policji, ale zastrzegł, że skrzynie te mają być złożone w gabinecie Daltona i pozostać tam tak długo, dopóki ostatnia grupa Nieugiętych nie odda broni.
— Boi się was… — uśmiechnął się Dean. — On zawsze był bardzo ostrożny.
— Gdybyż to tylko była ostrożność… — westchnął Horsedealer.
— Co pan ma na myśli, profesorze?
— Nic nie wiem… Obawiam się jednak, czy zbytnio nie ufamy Morganowi. Bernard Przyrzekł mu całkowite rozwiązanie grup Nieugiętych i złożenie broni w dyrekcji policji do godz. 16.00.
— I dlatego chce pan już wracać?
— Nie wiem, czy nie powinniśmy odlecieć jeszcze dziś wieczorem.
Obawy Horsedealera wydały się Deanowi przesadzone. Przecież w Celestii przebiega wszystko tak, jak postanowiono.
— Porozmawiam dziś wieczorem przez radio z Bernardem. Jeśli istotnie sytuacja będzie wymagać naszej obecności — polecimy. Nie przypuszczam jednak, aby było to konieczne. Niech się pan, profesorze, niczym nie przejmuje i przede wszystkim pilnuje swego zdrowia. To najważniejsze!
— No, ostatecznie… niech tam… — zdecydował po chwili wahania Horsedealer. — Wieczorem porozmawiamy przez radio z Malletem i Krukiem. A teraz niech pan nie marnuje czasu. David i Green pewnie czekają na pana.
Dean i Suzy nie zastali już nikogo w centrali pilota.
— Czy pani wie, dokąd mieli pójść? — zmartwił się Dean. — Pan Kalina obiecał mi pokazać zdjęcia ze startu Astrobolidu.
— Zaraz zobaczymy, gdzie oni są — odparła z uśmiechem Suzy i odczepiła od swej bluzy nieduży, podobny do broszki krążek przypięty jakby dla ozdoby. Położyła go na dłoni. Snop światła z miniaturowego teleprojektora padł na pobliską ścianę i po chwili ukazało się na niej wnętrze jakiejś salki pełnej przezroczystych rur, cylindrów i kuł.
— Są w siódmej sekcji uniwerproduktorów. Zaraz się zgłoszą.
W tej samej chwili obraz na ścianie zakołysał się i jakby obrócił. Sploty przezroczystych przewodów przebiegły gdzieś z góry na dół i w kręgu światła ukazała się twarz Kaliny. Dean domyślił się, że Kalina musiał mieć podobną broszkę-projektor i pod wpływem jakiegoś sygnału wysłanego przez nadajnik Suzy urządzenie zaczęło działać.
— Właśnie miałem połączyć się z wami — usłyszeli nieco przytłumiony głos Kaliny. -Idziemy do biblioteki, aby obejrzeć budowę i start Astrobolidu. Nasi goście chcieli zobaczyć z bliska, jak przebiega produkcja żywności syntetycznej, więc wstąpiłem po drodze do siódmej sekcji, ale już wychodzimy.
— Zaraz będziemy w bibliotece! — zawołała Suzy. Przesunęła jakąś niewidoczną dźwigienkę przy krawędzi broszki i świetlny krąg zgasł raptownie.
Przypiąwszy broszkę do bluzy ruszyła ku drzwiom dźwigu.
Weszli do małej windy, która szybko pobiegła w dół zjeżdżając z VII na III pokład Astrobolidu.
Dean poczuł, że jakiś ogromny ciężar spada mu na plecy. Kolana ugięły się pod nim i gdyby nie silne ramię dziewczyny, niewątpliwie upadłby na podłogę.
— Przepraszam panią, ale co się tu dzieje? — wyszeptał z niepokojem. — Trudno się utrzymać na nogach.
— Jak to? Czyżbyście nie byli przyzwyczajeni do normalnego ciążenia? Teraz z kolei oczy Roche'a rozszerzyło zdziwienie.
— Normalnego? Pani mówi, że to jest normalne ciążenie?
— Tak. Na tym pokładzie, który jest oddalony o 200 m od osi wirowania naszego statku, panuje przyśpieszenie 10m/sek.2, czyli bardzo zbliżone do ziemskiego.
— To znaczy dokładnie dwa razy większe niż nasze normalne na 13 poziomie. I pani to znosi bez trudu?
— Przecież to normalne, ziemskie ciążenie — odparła śmiejąc się Suzy. — Nikt z nas tego nie odczuwa. Oprzyj się o mnie i chodź.do biblioteki — dorzuciła widząc, z. jakim wysiłkiem porusza się Roche. — Tam są fotele, więc odpoczniesz.
— Ależ dam sobie radę — odparł z zażenowaniem. On, który uchodził w Celestii za dobrego sportowca, który popisywał się siłą i zręcznością w gronie kolegów i koleżanek, tutaj czuł upokorzenie. A więc ta idąca obok niego dziewczyna, nawet niższa wzrostem i znacznie wątlejszej budowy niż Sokolski czy Kalina, przewyższa go znacznie siłą i ma prawo ofiarować mu pomoc jak schorowanemu starcowi lub maleńkiemu dziecku.
Ze spuszczonym wzrokiem postępował ciężko obok Suzy, która widząc przygnębienie gościa usiłowała go pocieszyć.
— Choć nie jestem tu autorytetem, ale wydaje mi się, że można stopniowo wprowadzić i na Celestii normalne, ziemskie przyśpieszenie. Przypuszczam, że organizm ludzki w ciągu kilku czy kilkunastu lat przystosuje się do nowych, a właściwie normalnych warunków.
Mlecznobiała tafla drzwi rozsunęła się bezszelestnie. Znaleźli się w długiej, jasno oświetlonej sali. Roche rozglądał się, zapominając o niedawnych perypetiach. Wśród rzeźb i malowideł zdobiących ściany biblioteki rozmieszczonych było kilkadziesiąt niedużych szafek z pulpitami i szereg wygodnych foteli.
— Nie ma ich jeszcze — stwierdziła Suzy i siadając wygodnie w głębokim fotelu zaprosiła Deana ruchem ręki, aby poszedł w jej ślady.
— Jaka piękna sala! Tyle obrazów, rzeźb… — zachwycał się Roche.
Zgiełk podniesionych głosów wtargnął znienacka w ciszę biblioteki. Dean i Suzy spojrzeli ku drzwiom i naraz oboje wybuchnęli niepohamowanym śmiechem.
W progu stał Kalina uginając się pod ciężarem uwieszonych u obu jego ramion gości.
— Nie! Nie, już nie mogę! Gdzie tu fotel? — stękał Green ciężko dysząc.
— To nie dla nas. Jak wy tu możecie żyć? — wtórował mu cienko David.
Suzy zerwała się z miejsca i krztusząc się ze śmiechu podbiegła do Greena. Również Dean podniósł się z wysiłkiem z fotela i podszedł do przybyłych. Odczuwał jakieś podświadome zadowolenie, że tamci dwaj jeszcze silniej niż on zareagowali na wzrost przyśpieszenia.
— Widzę, że ziemskie ciążenie nie bardzo panu odpowiada — rzekł z przekąsem do pulchnego Davida pomagając mu dowlec się do najbliższego fotela.
— Daj mi pan spokój. Łatwo mówić, gdy się ma takie bicepsy. A mówiłem, że nas tu urządzą… — dorzucił szeptem i opadł ciężko na fotel.
— Wszystko tu u państwa takie super… — podjął Green, któremu miękkie poduszki fotela przywróciły szybko dobry humor. — Nawet ciążenie u was super. Ale może tak mógłby pan choćby na czas naszej wizyty zrobić coś z tym superciążeniem?
— Owszem — odrzekł Kalina. — Pomyślałem już o tym i gdy będziecie stąd wychodzili, zmniejszę na chwilę prędkość rotacji naszego statku.
— A, to świetnie — ucieszył się Green i zapominając zupełnie o niedawnych przygodach zapytał: — Więc to jest wasza biblioteka? A gdzie książki?
— Na Ziemi już tylko w niewielkim stopniu korzysta się z dawnego sposobu wydawania książek. Tyle obecnie ukazuje się dzieł, że świat musiałby się zamienić w jedną wielką bibliotekę. Poza jakimiś specjalnymi, bibliofilskimi wydaniami, książki produkuje się dziś w formie taśm.
Kalina podszedł do jednej z szaf i nacisnął kilka guzików. Po chwili wrócił Jzymając w palcach centymetrowej wielkości szpuleczkę.
To jest książka? — nie mógł się nadziwić wydawca.
Książka — potwierdził Wład. — I to niemała. Blisko dwa tysiące stron dawnego druku. Właściwie już w XX wieku zaczęto tworzyć tego typu biblioteki, fotografując ważniejsze teksty. Sposób ten upowszechnił się i w ciągu czterech wieków tak się udoskonalił że taśma wyparła stopniowo dawną książkę.
— Duża jest ta biblioteka?
— W tej chwili liczy sześć milionów szpulek, ale liczba ich stale wzrasta.
— Jak to wzrasta? Mnożą się? — zaśmiał się Green.
— Mnożą. Oczywiście, nie same. Otrzymujemy drogą radiową nowe wydania, poza tym korzystamy z wielkich bibliotek ziemskich, które na zamówienie tą samą drogą przesyłają nam potrzebne dzieła.
— Widzę, że te wasze szpulki są bardzo dobrym pomysłem. Ale jak taki drobiazg czytać?
— Służą do tego celu aparaty zwane fotolektorami — wyjaśniła Suzy. — Takie fotolektory znajdują się nie tylko w każdym domu, lecz również w parkach, na plażach, w pojazdach komunikacyjnych. Z ich pomocą można bądź czytać teksty jakby przez dawny mikroskop, bądź rzucać obraz na większy ekran, jak również zmieniać znaki na dźwięki.
— Na dźwięki? — nie mógł zrozumieć David.
— Fotolektor potrafi czytać tekst podobnie jak człowiek, gdyż rozstawienie i jasność liter kierują zmianami akcentu i tonacji wytwarzanego głosu. Oczywiście ustawiwszy aparat na dany język. Zresztą zaraz sami usłyszycie.
Zapoznawszy gości z działaniem fotolektora Kalina podszedł do większej szafy, w której mieściły się zbiory utrwalonych na taśmach audycji telewizyjnych.
Po chwili na dużym ekranie ukazało się czarne, usiane gwiazdami niebo. Tuż przy krawędzi ekranu świecił czerwonawo mały sierp jakiejś planety. Kalina wskazał ręką na ekran.
— To Mars. Zaraz zobaczycie Sitę 3722. O! Już widać!
Roziskrzona gwiazdami czasza obróciła się wolno. Zza ram ekranu wypłynął jakiś podłużny przedmiot o postrzępionych konturach, oświetlony Słońcem. Rósł on szybko w oczach, przybierając kształt nieforemnej iglicy skalnej.
— Co to takiego? — wyrwało się z ust Deana pytanie.
— To jest właśnie Sita 3722. Planetoida, na której budowany był Astrobolid.
— Taka mała? — zdziwił się Green.
— Nie taka ona znów mała. Najdłuższa jej średnica wynosiła ponad dwa kilometry, a masa równała się niemal miliardowi ton. l 300 000 ton posłużyło jako materiał do budowy Astrobolidu.
— A właściwie — wtrącił Roche — dlaczego ani Celestii, ani Astrobolidu nie budowano na Ziemi?
— Powody były odmienne — odrzekł Wład. — Gdy budowano Celestię, kosmonautyka stawiała dopiero pierwsze kroki. Ówczesne silniki rakietowe były za słabe, aby nadać tak ogromnej masie prędkość konieczną do przezwyciężenia przyciągania Ziemi. Trzeba było przez całe lata wysyłać rakiety, przewozić po kawałku poszczególne elementy, z których zbudowano wasz sztuczny księżyc. Była to praca najtrudniejsza i zużywająca najwięcej energii. Ostateczne wyrwanie się sztucznego satelity, krążącego już w przestrzeni, spod panowania przyciągania ziemskiego, a następnie słonecznego, było już znacznie łatwiejszym zadaniem. Celestia nie tylko poruszała się po orbicie wokół Ziemi z prędkością 3,2 km/sek., lecz również z prędkością około 30 km/sek. wraz z Ziemią wokół Słońca. Każdy przyrost tej prędkości wydłużał orbitę Celestii, zmieniając w końcu elipsę w parabolę, czyli osiągając prędkość ucieczki względem Słońca, niezbędną do opuszczenia Układu Słonecznego.
Tymczasem planetoida rozrosła się na ekranie już do znacznych rozmiarów, zajmując całe jego centrum. Jakiś duży przedmiot o dziwnym kształcie błysnął w słońcu na krawędzi planetki. Po chwili ukazał się cały.
Jakiś gigantyczny potwór wczepił się dziesiątkami odnóży w skalistą powierzchnię planetoidy. Gdyby Dean znał faunę Ziemi, byłby go z pewnością przyrównał do ogromnej ośmiornicy, przyczajonej nieruchomo na dnie morskim. Porównanie nie byłoby jednak ścisłe, gdyż ze szczytu „tułowia” wyrastała korona nieco cieńszych ramion, które jak długie i wąskie płatki jakiegoś kwiatu zwijały się w zamknięty kielich.
Tam, wewnątrz kielicha, wśród oślepiających błysków, dokonywało się to, czemu służyła cała ta potężna maszyna — powstawał Astrobolid.
— Uniwerproduktor typu UZ-37 buduje nasz Astrobolid — wyjaśnił Kalina. — Główne prace dobiegają końca. W tej chwili widzimy proces tworzenia zewnętrznej powłoki statku. Ta powłoka, jak wiecie, zrobiona jest ze sztucznego pierwiastka — aroternu. Uniwerproduktor wytwarza go dokonując sposobem przemysłowym przemiany pierwiastków, z których składają się skały planetoidy.
— I ten Uniwerproduktor zbudował cały wasz statek? — zdziwił się Green. — Wszystkie te urządzenia i inne uniwerproduktory?
— Niezupełnie. Znaczną część prac wewnętrznych wykonały już wybudowane przez niego uniwerproduktory Astrobolidu.
— To on potrafi, że tak powiem, rozmnażać się jak zwierzę lub człowiek? Tego jeszcze nie widziałem, żeby maszyna rodziła maszynę.
— Nie widziałeś? Czy na pewno? — odparła uśmiechając się Suzy. — A skąd wy bierzecie maszyny? Czy nie produkuje się ich za pomocą innych narzędzi i maszyn?
— To prawda. Ale…
Green nie mógł przezwyciężyć nieprzyjemnego uczucia, że widoczna na ekranie maszyna jest istotą żywą.
— Dlaczego Astrobolid nie był budowany na Ziemi? — zapytał Dean kierując rozmowę na inny temat.
— Przyczyna była bardzo prosta — odrzekł Kalina. — Siła motorów naszego statku jest tak ogromna, że start z Ziemi spowodowałby katastrofalne następstwa. Na wytworzenie przyśpieszenia 10 m/sek.2, a więc zaledwie znoszącego przyśpieszenie ziemskie, wyrzuca on w chwili startu w ciągu sekundy ponad dwie tony materii z szybkością 6200 km/sek. Takie uderzenie wyrzucanych cząstek spowodowałoby potworną eksplozję, która zniszczyłaby wszystko wokół w promieniu wielu kilometrów, włącznie z samym statkiem. Dlatego przenieśliśmy budowę na bezpieczną odległość od Ziemi. Zaraz zresztą zobaczycie, co się stało z planetoida, gdy strumień cząstek uderzył w jej powierzchnię.
Suzy zmieniła taśmę: na ekranie ukazała się błyszcząca w słońcu kula Astrobolidu. ' niej, w znacznej odległości, rysowała się potężna iglica planetoidy.
— Startując z Sita 3722 trzeba było pokonać bardzo niewielką siłę przyciągania tłumaczył Kalina — więc prędkość i masa wyrzucanych cząstek była bardzo mała. Za chwilę silniki ruszą pełną mocą. Uwaga!
Powierzchnia kuli rozjarzyła się białym blaskiem i ku planetce strzelił jasny snop światła. Minął ją z boku tonąc w głębinach Kosmosu. Snop światła obrócił się wolno, jakby rzucany z reflektora w mglistym powietrzu, i uderzył w krawędź planetoidy.
Oślepiający błysk rozciął na moment czerń ekranu.
Dean wytężył wzrok. Jakieś żółte i brunatne płaty rozpierzchły się na wszystkie strony. Z trudem rozpoznał w niektórych z nich większe odłamki skalne, pozostałe po tym, co niedawno było planetoidą Sita 3722.
Jarząca się kula Astrobolidu oddalała się szybko „ciągnąc” za sobą smugę cząstek przyśpieszonych do ogromnej prędkości.
Ekran zgasł. Przez chwilę panowała cisza. Wreszcie przerwał ją Green:
— Powiedzcie mi, państwo, dokąd właściwie leci Astrobolid? Przecież chyba nie po to tylko wybraliście się w tak daleką drogę, aby złożyć wizytę na Celestii?
— Wyprawa nasza jest ekspedycją międzygwiezdną — odrzekł Kalina. — Lecimy do układu Alfa Centauri.
— Po co? Czyżbyście państwo mieli też dość Ziemi, jak nasi przodkowie? Chociaż to, co pokazywaliście nam… Chyba to była prawda?
— Lecimy na Alfa Centauri jako ekspedycja naukowa. Celem naszym jest poznanie warunków, jakie istnieją na tamtejszych planetach, jak również rozstrzygnięcie szeregu spornych kwestii naukowych.
— No i co wam przyjdzie z tego? Przecież nawet nie zobaczycie z bliska Gwiazdy Dobrej Nadziei?
— Mylicie się. Astrobolid osiąga prędkość 10 000 km/sek. Za niecałe 130 lat będziemy na waszej legendarnej Juvencie.
— Ho, ho! Za 130 lat? — zaśmiał się Green. — Choć to, w porównaniu z Celestią bardzo prędko, jednak kto z was dożyje połowy tego okresu? Dobry kawał! Przecież każde z państwa ma już, z pewnością, dwadzieścia parę lat.
— Przeciętna długość życia na Ziemi wynosi dziś 150 lat. A zresztą nie tylko jesteśmy pewni, że zwiedzimy układ Alfa Centauri, ale również że dożyjemy chwili powrotu na Ziemię.
Oczy gości rozszerzyły się zdziwieniem.
— Co? — zawołał w osłupieniu Green. — Dożyjecie powrotu? Pan chyba żartuje.
— Nie żartuję. Jestem pewny, że jeśli nie przytrafi mi się jakiś tragiczny wypadek, to za 270 lat, roku 2676, będę spacerował po ulicach Warszawy.
Teraz już nawet Green stracił mowę. Przez dłuższą chwilę nie mógł przyjść do siebie, wreszcie wykrztusił:
— Przecież sam pan mówił, że 150 lat…
— Delegacja rządu Celestii proszona jest natychmiast do centrali radiowej — rozległ się głos Kory Heto.
Wszyscy spojrzeli na biały fragment ściany między obrazami, gdzie pojawiła się twarz przewodniczącej rady Astrobolidu. Z oczu uczonej można było wyczytać zaniepokojenie.
— W Celestii toczy się walka!
Przed drzwiami centrali radiowej czekał już Horsedealer.
— Sytuacja jest poważna. Morgan ogłosił się prezydentem i obsadził górne poziomy. Mellon i Dalton przeszli na jego stronę. Cóż pan na to powie? — zwrócił si? z sarkazmem do Davida.
— Ja?… Ja… w tym udziału nie brałem.
— To się jeszcze okaże. Sądzę, że panowie Green i David powinni skorzystać na razie z gościny, naszych nowych przyjaciół i poczekać w Astrobolidzie na wyjaśnienie sytuacji. Czy zgadza się pan ze mną, panie David?
Dayid ochłonął już jednak nieco z pierwszego wrażenia.
— To zależy od prezydenta Kruka — odparł wymijająco. — W tej ciężkiej chwili stawiam swoją osobę całkowicie do jego dyspozycji.
— Kruk jest tego samego zdania co ja.
— Wobec tego zostaję z Greenem.
— Ze mną? — wydawca spojrzał na Davida niechętnie. — Ja wracam do Celestii. Wasza sprawa jest moją sprawą — zwrócił się do Horsedealera.
Horsedealer spojrzał przenikliwie w oczy Greena. — Czy pan jest tego pewny? Ale wydawcy bynajmniej nie speszyły te słowa.
— Cóż — powiedział wzruszając ramionami. — Nie mam innego sposobu przekonania pana o tym, jak… tam, w Celestii, w walce…
Horsedealer zastanawiał się krótką chwilę.
— Powiedzmy, że wierzę panu — odrzekł nieco mniej oschle. — Podtrzymuję jednak nadal swą propozycję, by pan został w Astrobolidzie. W tak ciężkiej chwili słuszne będzie mieć tu kogoś, kto choć trochę zasługuje na zaufanie — tu spojrzał wymownie na Davida.
— Przyjmuję tę propozycję warunkowo — odparł Green. — Będę uważał za swój obowiązek, jeśli sytuacja wzięłaby niebezpieczny obrót…
— O pańskich zadaniach chciałbym porozmawiać z panem osobno — przerwał mu filozof unosząc nieznacznie dłoń. — Chyba mnie pan rozumie?
Green skinął głową.
W tej samej chwili otwarły się drzwi prowadzące do centrali radiowej i ukazała się w nich Rita.
— Profesorze Horsedealer! Bernard Kruk prosi cię, abyś natychmiast wystartował. Wasi przeciwnicy użyli gazów. Kruk i Mallet chcą przekazać kierownictwo rządu w twoje ręce. Każda chwila jest droga!..