Tom czwarty
Od 23 lipca 2297 r. (6 rok prezydentury Bernarda Morgana) do… dalej widniało puste miejsce przeznaczone do wypełnienia końcową datą.
A więc legendarne archiwum, o którym od niepamiętnych czasów krążyły fantastyczne opowieści, istniało naprawdę? Czyżby winda zawiozła ich w samo serce tej wielkiej tajemnicy, nad której rozwiązaniem trudził się przez całe życie William Horsedealer?
Drżącą ręką Daisy przewróciła kartę tytułową.
Długie wiersze nierównego, nieco nerwowego pisma:
23.07.2297 r.
General Energy and Power zaczynu bruździć. Są jednak — za słabi, aby odważyli się wystąpić jawnie. Ostatnie tygodnie wskazują jednakże, — że mają zamiar wykorzystać Tobiasza Greena do wywalania zamieszania.
21.07.2297
Ten wariat Tobi coraz bardziej mąci wodę. Wczoraj wystąpił na publicznym zebraniu ze swymi „wątpliwościami”. Tego już za wiele! Dziś wieczorem dzwoniłem Jo Winlera, aby go uspokoił. Oświadczył mi oficjalnie w imieniu General Energy, że się do tego nie mieszają. Oni, i „nie mieszają się!..”
26.07.2297
Nakazałem aresztowanie Tobi Greena. Co prawda z ciężkim sercem, gdyż wywoła to niewątpliwie nowe trudności w rządzie, jednak posunięcie to było konieczne z uwagi na napiętą sytuacje. Sam sobie winien, że zamiast usłuchać mego rozkazu i rozwiązać Stowarzyszenie Badaczy, próbował szukać poparcia w dołach, tumaniąc niepotrzebnie plebs i tak już rozzuchwalony nieudolnością Handersona i Mellona.
28.07.2297
George Wright okazał się, jak przewidywałem, bardziej uległy. Stowarzyszenie Badaczy rozwiązano. Obeszło się bez większych zgrzytów. Rozumieją chyba, że wyciąganie sprawy nieścisłości w Biblii teraz, gdy niezadowolenie wywołane pogorszeniem się warunków wzrasta, mogłoby doprowadzić do nowego buntu.
Lunow ogłosił bankructwo. Uważam to posuniecie za spóźnione przynajmniej o pół roku, ale niech się sam Harry Lunow o to martwi.
3.08.2297
Tobiasz Green nie chce przyjąć moich warunków. Gdy dłużej posiedzi, to skruszeje. Przejrzałem wczoraj szczegółowo Biblię i zaznaczyłem miejsca wymagające gruntownych zmian. Trzeba wreszcie to uporządkować. Konieczne jest radykalne posunięcie.
Johnowi Mellonowi urodził się syn. Powiedział mi po pijanemu, że musi zrobić z niego prezydenta. Po trzeźwemu też pewno tak myśli. Ciekawe, co o tym sądzi Handerson.
30.08.2297
Nakazałem całkowite wycofanie obecnego wariantu Biblii.
25.09.2297
U Frondy'ego doszło do większych awantur. Kilku robotników zraniono. Aresztowano siedmiu. Czarni, pamiętając nauczkę z lutego 2295 r., są spokojni.
26.09.2297
Policja wpadła na ślad jakiejś wywrotowej organizacji. Nazywają siebie pompatycznie: „Związkiem Nieugiętych”. Już ja ich „ugnę”. Istnieją podejrzenia, że przywódcą ich jest profesor Ernest Brown.
27.09.2297
Tobiasz Green popełnił w więzieniu samobójstwo. Trochę nieprzyjemna sprawa, ale jakoś przeszło bez zgrzytów. Tak więc nowej Partii Powrotu nie będzie.
Wycofano już ponad 80 % nakładu Biblii. Było dużo sarkań, ale na szczęście mamy spisy. Silna ręka robi swoje. Z nowym wariantem się nie spieszę. Właściwie najsłuszniej byłoby odczekać z drukiem 5-10 lat. Byłoby mniej kwasów.
28.09.2297
Kazałem aresztować Ernesta Browna. Nie chce jednak wydać swych wspólników. Wszystko bierze na siebie.
4.10.2297
Kuhn i Mellon usiłują za moimi plecami zmontować akcję wokół braku miedzi i cynku, ale są na to za głupi. Może to jednak wzmocnić pozycję Wintera.
Były pewne nieprzyjemności z Deanem Greenem. Chciał wytoczyć proces, ale przekonałem go, że to nie ma sensu.
5.10.2297
Ernest Brown zmarł podczas badań. Niestety, nie udało się z niego nic wycisnąć. Na pewno nie działał sam.
Ludzie znów się burzą, zwłaszcza u Frondy'ego.
Daisy przewróciła stronę.
— Czekaj — szepnął dotykając jej ramienia Bernard. — To wszystko bardzo ciekawe, ale nie wolno nam marnować czasu. Trzeba stwierdzić, czy Summerson pisze coś o obecnych wydarzeniach. Poza tym można będzie w przybliżeniu określić, jak często tu bywa.
Sięgnął ręką przez biurko i wskazał palcem koniuszek spłowiałej zakładki wystającej u spodu księgi. Dean obrócił foliał, otwierając w założonym miejscu.
Strona zapisana była do połowy dobrze znanym Krukowi pismem. Nachylił się i przebiegł szybko wzrokiem umieszczone na początku kartki uwagi dotyczące jakichś ekonomicznych posunięć prezydenta. Dalej, pod datą 8.2.2406, tj. sprzed czterech dni, były zapisane niewyraźnym, pośpiesznym pismem następujące słowa:
Wczoraj wieczorem, włączając przypadkowo aparaturę nadawczo-odbiorczą w czasie samotnej przejażdżki rakietą, pochwyciłem wezwanie nadawane spoza Celestii. Wobec faktu, że w wezwaniu użyto, zamiast zwykłej nazwy naszego świata, dawnej, literowej nazwy CM-2 i że żadna rakieta poza moją nie znajdowała się na zewnątrz, mogą to być tylko Czerwoni. Staję więc w obliczu decydującej w dziejach Celestii walki. Oby los pozwolił mi ochronić pokolenia Wędrowców przed straszliwym niebezpieczeństwem. Jeszcze nigdy żaden z moich poprzedników nie stanął przed tak trudnym i niebezpiecznym zadaniem. Następowała nowa data:
9.2.2406
Wszystkie najgorsze przewidywania znalazły potwierdzenie. Nikt poza mną, Handersonem i Lunowem nie może się dowiedzieć o obecności Czerwonych, przynajmniej zanim uda mi się ich zniszczyć. Wszelkie gadulstwo mogłoby stać się niebezpieczne w skutkach. Przeprowadziłem dodatkowe zabezpieczenie dostępu do stacji rakiet. Lunow jest całkowicie izolowany w obserwatorium i ma nakazane milczenie. Poleciłem konstruktorowi rządowemu przebudowę tylnego miotacza w celu zaskoczenia przeciwnika. Czerwoni nadają w dalszym ciągu wezwania, lecz Celestia będzie milczała. Musi milczeć, bo to dla nas sprawa życia lub śmierci…
Tu notatki urywały się.
Bernard podniósł głowę:
— A więc… Niestety, to nie sen, pomyłka czy bluff, lecz rzeczywistość, Summerson dokonał najohydniejszej zbrodni na ludziach, którzy tu… do nas… z Towarzysza Słońca… — ścisnął nerwowo palce.
— I po co? Po co? W czyim interesie?
— Może jednak zbyt ostro sądzisz Summersona? — zauważył Dean. — Może obawy jego były słuszne? Przecież te ostatnie słowa…
— Co? — nie pozwolił mu dokończyć Bernard. — Czy nie wyczuwasz w tych notatkach strachu przed prawdą? Zresztą — opanowując wzruszenie wskazał na wnętrze salki. — Czy mam rację, odpowiedzą nam te ściany!
— Te ściany? — zdziwiła się Daisy.
— Tak. Chyba się nie mylę, że za tymi płóciennymi ścianami znajdują się po prostu… półki biblioteki.
Nachylił się i przez chwilę szukał czegoś pod brzegiem blatu biurka.
Nagle w całej salce rozległ się przytłumiony szum. Płócienne rolety poczęły się szybko unosić w górę odsłaniając szeregi półek wypełnionych książkami, skoroszytami i równo ułożonymi rulonami planów.
Dean skoczył ku najbliższej szafie. Już sięgał po którąś z książek, gdy kategoryczny głos Kruka zatrzymał go w miejscu.
— Spokojnie. W ten sposób do niczego nie dojdziemy, a jeszcze, nie daj Boże, nakryje nas tu Summerson. Najpierw trzeba zbadać dokładnie, gdzie się znajdujemy.
— No, chyba nie ulega wątpliwości, że gdzieś tu musi być wejście do apartamentów prezydenta — wtrąciła Daisy.
— Właśnie o to chodzi — gdzie?
— No, więc?
— Zdaje się, że poza wejściem do windy i tymi drzwiami nie ma tu żadnych innych przejść, chyba że jakieś zakonspirowane. Tak więc wybór kierunku jest prosty. Trzeba tylko zastanowić się, co ewentualnie możemy znaleźć za drzwiami. Sądzę, iż wejście z archiwum do mieszkania Summersona jest tak dobrze ukryte, że nie wie o nim nawet rodzina prezydenta.
— Dlaczego? — wtrącił nieśmiałą uwagę Tom.
— Gdyby wiedział o tym ktoś poza kilku czołowymi przywódcami rządzącej grupy, wkrótce tajemnica przestałaby być tajemnicą. To jasne. Biorąc to pod uwagę można przypuszczać, że za drzwiami znajdziemy dalsze tajne pomieszczenia.
— A jeśli tam będzie Summerson? — spytała z niepokojem w głosie dziewczyna.
— Chyba nie domyśla się naszej obecności. To daje nam przewagę. Byłoby zresztą dla nas najlepiej, gdyby udało się go złowić. Nie zapominajcie, że jesteśmy w dalszym ciągu w położeniu bez wyjścia.
Zapanowała cisza. Pod wpływem niezwykłych wydarzeń wiszące nad ich głowami niebezpieczeństwo jakby się przesunęło w cień. Teraz słowa Kruka postawiły je znów w pełnym świetle.
— Czy to rozwiąże sytuację? — przerwał milczenie Roche. — W dalszym ciągu nie widzę wyjścia z tej całej kabały.
— Ja, przynajmniej w tej chwili, też nie widzę — rzekł konstruktor. — Jednakże zgodzicie się chyba ze mną, że jesteśmy w znacznie lepszym położeniu niż tam na górze?
— Niby tak. Ale…
— Szkoda teraz czasu na łamanie sobie głowy — przerwała Daisy. — Lepiej zobaczmy, co się znajduje za tymi drzwiami.
— Masz rację — przytaknął Kruk. — Trzeba tylko zasłonić szafy i schować tę księgę, aby Summerson nie poznał, jeśli wejdzie tu jakimś tajnym przejściem, że byliśmy w tej sali.
Nacisnął guzik umieszczony pod blatem biurka i po chwili tylko starty kurz świadczył o wizycie nieproszonych gości.
Bernard podszedł do drzwi i ostrożnie pociągnął za uchwyt. Otworzyły się bezszelestnie.
Konstruktor postąpił parę kroków naprzód i stanął jak wryty.
Następna salka, znacznie mniejsza, choć zbliżona kształtem do poprzedniej, przypominała na pierwszy rzut oka centralę oświetleniową. Liczne tablice rozdzielcze, usiane przełącznikami, guzikami, zegarami i lampami kontrolnymi, wypełniały niemal wszystkie ściany.
Rozglądając się z zaciekawieniem weszli do środka. Niektóre tablice rozdzielcze były nieczynne, inne świeciły różnokolorowymi lampkami, a delikatne drgania strzałek zegarów kontrolnych mówiły o pulsującym poza tymi ścianami życiu Celestii.
W jednym z rogów centrali stał okrągły taboret. Za nim, przed czworokątną szafką, umieszczony był szeroki pulpit miniaturowej centrali telefonicznej, a obok — aparatura nadawczo-odbiorcza do rozmów z pojazdami rakietowymi.
— Patrzcie! — powiedziała szeptem Daisy. — Jeszcze jedno wejście!
Konstruktor szybkim krokiem podszedł do małych, niskich drzwiczek i pociągnął za uchwyt.
Trzecie pomieszczenie stanowiło niewielki, skąpo oświetlony pokoik. Poza niziutką szafką przy ścianie było ono zupełnie puste.
Daisy podeszła do szafki przyglądając się jej z uwagą.
— Ber! — chwyciła konstruktora za ramię. — Co to może być?
Bernard jednak zajęty był czymś innym. Zauważył jakiś dziwaczny przedmiot, umieszczony w ścianie na wysokości półtora metra od ziemi.
Naraz, ku zdziwieniu towarzyszy, przywarł twarzą do tajemniczego urządzenia. Chwilę poruszał głową jakby obserwując coś przez szparę i nagle odskoczył od ściany.
— Widziałem… Widziałem Summersona!
— Cooo?
Teraz również Dean podszedł do wizjera i ujrzał w pomniejszeniu wnętrze przestronnego gabinetu. Z boku, w świetle lampy stojącej na biurku, widniała wyprostowana na fotelu postać prezydenta. Obok stał dyrektor policji Godston. Summerson wydawał jakieś polecenia uderzając miarowo dłonią w blat biurka.
Daisy chciała również spojrzeć przez wizjer. Ustąpiwszy dziewczynie miejsca Dean podszedł do Bernarda, który w tym czasie skrupulatnie badał ścianę.
— Ciekawe, po co zainstalowano te otwory?
— To zdaje się zupełnie jasne. Chodzi o zachowanie całkowitej ostrożności przy wchodzeniu do gabinetu. W ten sposób można sprawdzić, czy ktoś niepożądany nie znajduje się po tamtej stronie ściany. O, spójrz! — przesunął ręką po pionowej szczelinie dzielącej ścianę na dwie równe płyty. — Ta część ściany jest prawdopodobnie ruchoma, tędy więc powinna prowadzić droga do mieszkania prezydenta. Na prawo znajduje się przełącznik i tablica z napisem: Strzeż tajemnicy! Czerwona strzałka wskazuje w kierunku wizjera. Chyba jasne.
Astronom skinął głową.
— Teraz trzeba ustalić plan działania. Mamy w tej chwili godzinę l.30 po północy — rzekł Bernard spoglądając na zegarek. — Nie wiem, czy Summerson po odejściu Godstona nie zechce, zamiast iść spać, zajrzeć tu jeszcze.
— A wtedy? — ręka Roche'a sięgnęła odruchowo do kieszeni, gdzie spoczywał pistolet. Kruk pokręcił przecząco głową.
— Jeszcze za wcześnie na nasz atak. Musimy wpierw zbadać dokładnie centralę i archiwum. Proponuję, abyśmy podzielili się funkcjami. Ty, Dean, zajmiesz się badaniem archiwum, lecz przedtem musisz znaleźć jakiś katalog. Istnieje z pewnością — bo kto by połapał się w tak wielkiej liczbie ksiąg i materiałów archiwalnych. Ja zaś dokładnie zbadam urządzenia centrali. Tom! — zwrócił się do chłopca, który z niecierpliwością oczekiwał, by również spojrzeć przez wizjer. — Ty otrzymasz bardzo odpowiedzialną funkcję: będziesz obserwował gabinet prezydenta. Gdy Godston wyjdzie…
— Już poszedł! — zawołała przyciszonym głosem Daisy. — Teraz Summerson telefonuje. O, już skończył. Zdaje się, że czeka na kogoś. O, wstaje. Uwaga! Idzie prosto na nas.
— Prędko do windy! — zakomenderował Kruk.
Niemal biegnąc dopadli otwartych drzwi dźwigu. Roche, podtrzymując Daisy, wskoczył ostatni do wnętrza i zatrzasnął drzwiczki. Przez okrągłe oszklone okienko widać było długą salę archiwum z ostro rysującym się na jej końcu ciemnym prostokątem biurka.
Z zapartym oddechem Dean wpatrywał się w przeciwległe wejście. Przyjdzie czy nie przyjdzie?
Upłynęła dłuższa chwila.
Naraz maleńkie drzwiczki rozsunęły się cicho. W progu ukazała się wysoka, nieco przygarbiona postać Summersona. Szybkim krokiem podszedł do biurka i usiadł w fotelu. Otworzył boczne drzwiczki i wysunął szufladę. Przez chwilę szperał nachylony, wreszcie wyciągnął jakiś kartonik i począł mu się z uwagą przyglądać.
W pewnej chwili podniósł głowę i rozejrzał się po salce. Z cichym szumem podniosły się rolety kryjące bibliotekę. Summerson szybko wstał i ruszył ku wysokiej drabince na kółkach.
— Schylić się! — szepnął nerwowo Roche kurcząc się, aby idący środkiem sali prezydent nie zauważył jego oczu w owalnym otworze.
Summerson nie zwracał jednak uwagi na windę, lecz przesunął drabinę, wszedł na nią i z górnej półki zdjął niedużą książkę. Kilka minut przeglądał ią, po czym wsunął na poprzednie miejsce. Zszedł z drabiny i przeciągnął ją pod przeciwległą ścianę. Tym razem wydobył gruby foliał i znów począł go uważnie przeglądać, jakby czegoś szukając.
Tymczasem Dean podniósł ostrożnie głowę i spojrzał przez otwór. Widząc, że Summerson zajęty jest czytaniem, odetchnął z ulgą. Więc jednak niczego nie podejrzewa.
Minuty upływały. W maleńkiej windzie stawało się coraz bardziej duszno. Powietrze zdawało się gęstnieć. Krople potu poczęły występować na czoła stłoczonych ciasno ludzi.
Na szczęście prezydent wrócił do biurka i wyciągnął grubą księgę. Przez chwilę zastanawiał się nad czymś, wreszcie wyjął pióro. Drganie ręki wskazywało, że coś zapisuje. Znów się zamyślił.
Gorąco w windzie stawało się nie do zniesienia. Wyczerpana upływem krwi i głodem Daisy poczęła słabnąć.
— Jeszcze trochę… Jeszcze trochę… — szeptał Bernard podtrzymując słaniającą się dziewczynę. — Chyba zaraz skończy.
— Już nie mogę! Nie wytrzymam! — oddychała ciężko dziewczyna. Wodziła błędnym wzrokiem po ścianach windy, jakby szukając tam ratunku.
— Cóż robić? Daisy! — W oczach Deana pojawiła się desperacja. — A może jednak pojechać na górę?
— A tam czeka policja — syknął Bernard siląc się na spokój.
— A więc co robić? Przecież ona nam tu umrze!
— Poczekamy jeszcze parę minut. Jeśli Summerson się nie wyniesie, to wyjdziemy z windy i…
— Już wstał!
W Daisy wstąpiły nowe siły.
— Wstał? — zapytała wpijając palce w ramię Bernarda.
— Tak. Już wychodzi — relacjonował Dean w podnieceniu. — Zamknął drzwi.
— Otwórz na chwilę windę i zamknij — rozkazał Kruk. — Można wpuścić trochę powietrza, ale z wyjściem musimy jeszcze chwilę poczekać.
Minęło jednak pięć minut, a prezydent nie wracał do archiwum. Zachowując jak największą ostrożność Dean podszedł do drzwi prowadzących do centrali i odsunął je. Tam również prezydenta nie było. Astronom przeszedł szybko przez salkę i zajrzał do przedsionka. Byli sami. W gabinecie też nie było Summersona.
— Widocznie poszedł spać — stwierdził z ulgą.
Wygląd Daisy przeraził go. Dziewczyna siedziała na progu windy z zamkniętymi oczyma, opierając głowę o zimną powierzchnię metalowych drzwi. Na twarz jej wystąpiły wypieki. Oddychała ciężko.
— Niedobrze — zwrócił się do przybyłego Kruk. — Zaczyna gorączkować. Rana i porażenie robią swoje.
— Co ci jest, Daisy? — Roche nachylił się i ująwszy gorącą rękę dziewczyny głaskał ją delikatnie.
Uśmiechnęła się do niego nie otwierając oczu.
— Nic. Nic mi nie jest. To przejdzie. Tylko ta rana boli.
— Może przewinąć bandaż?
— Nie. Nie trzeba. Tak mi się chce pić! — westchnęła.
— Ciężka sprawa — mruknął ponuro konstruktor.
— Wiem… — skinęła z rezygnacją głową.
— Skąd tu wziąć wody?
— A jakby — wtrącił Tom nieśmiało — zrobić wyprawę do Summersona? Oczy Roche'a zabłysły.
— Tak! Ale w jaki sposób?
— Trzeba jeszcze odczekać z godzinę, aż dobrze zaśnie — rzekł Bernard. — Znam mniej więcej rozkład mieszkania, więc może uda nam się zdobyć coś do picia i jedzenia, a może nawet jakieś lekarstwo dla Daisy. Byle tylko nie natknąć się na psa, bo to byłaby katastrofa.
— A ta twoja Stella? — rzucił pytanie Dean. — Mogłaby nam pomóc.
— Stella?
Bernard zamyślił się.
— No co? Przecież pomogła nas odbić ze szpitala Bradleya, więc chyba i teraz nas nie zdradzi.
— Stella… — powtórzył Kruk. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu przekreślił grubą linią wszystkie nadzieje, przyrzekł sobie, że więcej nie spotka się z córką prezydenta, okłamywał siebie, że zapomni o niej tak, jak nakazywał mu rozsądek.
A teraz ma ją znów zobaczyć, ma usłyszeć jej głos, w jakże jednak zmienionych warunkach!
Był pewien jej miłości nie tylko dlatego, że świadczyły o niej ostatnie wydarzenia… Czyż więc nie ma prawa prosić ją o pomoc?
„Ani ja dla Stelli, ani ona dla mnie” — powtórzył słowa, które przed dwudziestu godzinami przecięły jego decydującą rozgrywkę z Summersonem. — Tak. Lepiej nie widzieć Stelli.
Otrząsnął się z zamyślenia.
Nie. To nie jest już tylko jego sprawa. Tu chodzi o życie Daisy.
— A więc — zwrócił się do towarzyszy — na wyznaczone miejsca! Ja zabieram się do badania centrali. Tom niech pilnuje wejścia do gabinetu. Dean zajmie się archiwum, no i niech dalej opiekuje się Daisy. Za godzinę, jeśli się nic nie zmieni, zrobimy wyprawę w głąb mieszkania.
Postąpił parę kroków i zatrzymał się.
— Aha, jeszcze jedno. Trzeba zobaczyć, co on. tam napisał. To może być bardzo ważne. Wyjął księgę z biurka i otworzył w założonym miejscu
12.02.2406
Zaszły nieprzewidziane okoliczności, lecz sytuacja jest opanowana. Green i Mellon usiłowali bruździć. Wydawało im się, że wykorzystają niepokoje dla siebie. Rozpoczęli wyraźnie przygotowania do akcji przeciw rządowi. Ale przeliczyli się. Musiałem, niestety, użyć siły w stosunku do Greena. Choć on mądrzejszy od swego pradziadka, lecz zbyt szybko odsłonił karty.
Drugą, znacznie ważniejszą przeszkodą w realizacji moich planów było to, iż konstruktor rządowy Bernard Kruk próbował uniemożliwić przebudowe miotacza. Jeszcze raz potwierdza się teza, że nie należy wyznaczać na odpowiedzialne stanowiska ludzi pochodzących z wrogiego środowiska. Początkowo myślałem, że Kruk inspirowany jest przez Agro, ale wszelkie dane wskazują, że zdołał on nawiązać kontakt z Czerwonymi i działał na ich polecenie. Akcja ma charakter zorganizowany, przy czym znalazła oparcie wśród najbardziej buntowniczych elementów białego i czarnego motłochu. Śledztwo wykazało, że działające grupy nawiązały do terrorystyczno-wywrotowego Stowarzyszenia Nieugiętych, co może być szczególnie niebezpieczne wobec poważnych oznak wrzenia. Dzięki sprawnej akcji policji spisek został zlikwidowany i prawdopodobnie wszyscy ważniejsi przywódcy są pod kluczem. Próba zamachu na nowo mianowanego konstruktora rządowego udaremniona. Kruk i jego bezpośredni wspólnicy zostali odbici przez bandę, lecz policji udało się szybko ich osaczyć w centralnych pomieszczeniach. Wobec zastosowania gazów wyszli oni w skafandrach na zewnątrz. Los ich jest przypieczętowany, gdyż nie mają innej drogi powrotu do wnętrza Celestii jak przez śluzę, której strzeże policja.
Przebudowa miotacza została dokonana. Czerwoni używają iście diabelskich sztuczek, lecz nie unikną swego losu.
— Co to ma znaczyć? — zdziwił się Roche. — Przecież on to pisał przed chwilą?
— No właśnie. Dlaczego nie wspomina nic o zniszczeniu rakiety?
— Może jeszcze nie zostało to stwierdzone?
— Eeee… Od tego ma Lunowa.
— Mówi, że robią diabelskie sztuczki… — podsunął Tom.
— A jakby tak przyjąć, że jest więcej rakiet? — rzucił Dean.
— To też nic nie wyjaśnia.
— A może to jednak diabły? — ponowił uwagę chłopiec, lecz zajęci swymi myślami Kruk i Roche nic nie odrzekli.
— Tak — powiedział kategorycznym tonem Bernard. — Jedynym wyjaśnieniem może być to… — zawahał się —…że oni jeszcze nie zostali zniszczeni.
— Nie zostali zniszczeni? — słaby okrzyk dziewczyny zmusił ich do odwrócenia głów. Daisy uniosła się z trudem z ziemi i podeszła chwiejąc się do biurka.
— Dean! Ber! Tam jest radio — mówiła, łapiąc z wysiłkiem powietrze. — Może oni żyją! Może uda ci się… — urwała i przybladła. Nagle jęknęła i zatoczyła się usiłując wesprzeć zdrową rękę o krawędź blatu.
Dean pochwycił ją w ramiona. Osunęła mu się na ręce. — Ona tu umrze… — podniósł wzrok na Kruka. — Daj pistolet! Idę! — powiedział Bernard.
Głuche, gardłowe ujadanie poderwało Stellę z posłania. Przecierając zaspane powieki usiłowała uświadomić sobie, co się z nią dzieje. Gwałtownie przerwany sen mieszał się w chaotyczną gmatwaninę z rzeczywistością.
Co się właściwie stało? Jeszcze przed chwilą widziała w marzeniu sennym uśmiechniętą do niej twarz Bernarda. Trzymając się za ręce, dążyli gdzieś długim korytarzem. Było jej tak dobrze… Naraz jakiś bezkształtny, czarny cień zagrodził im drogę. Rosnąc w ludzką postać rozpostarł dwie postrzępione płachty — ręce. Ujrzała wykrzywioną szyderczym uśmiechem twarz starej wiedźmy, tak często występującej w opowieściach Greena.
Stella czuła, jak ogarnia ją gniew. Rzuciła się naprzód chcąc zetrzeć w proch staruchę. Lecz oto zamiast pomarszczonej twarzy ujrzała przed sobą gniewne oblicze ojca.
„Chodź ze mną! — zagrzmiał jego głos. — Los Kruka jest przesądzony”.
Cofnęła się z przestrachem kryjąc twarz w ramionach Bernarda.
„Chodź ze mną!” — uderzył głucho w uszy głos ojca. Zadrżała. Uczuła na ramieniu uścisk ręki. Spojrzała z przerażeniem. Bernarda nie było już obok niej. Jego mała, skurczona postać spadała gdzieś w przestrzeń kosmiczną.
„Chodź ze mną! — rozkazał ojciec. — Dlaczego zdradziłaś Celestię?”
Ogarnęła ją miażdżąca wolę niemoc. Opuściła z pokorą głowę.
„Dlaczego zdradziłaś Celestię?!”
Padła na kolana. Usłyszała nad sobą głuchy stuk, który zmienił się raptownie w ujadanie Gree.
Majaki senne rozpłynęły się w przyćmionym świetle sypialni. Usiadła na tapczanie i przez dłuższą chwilę rozglądała się błędnie po pokoju, nim udało się jej na tyle skupić myśli, że mogła odróżnić rzeczywistość od snu.
Za drzwiami miotał się Gree uderzając raz po raz łapami w cienką sigumitową płytę. Stella wstała z tapczanu. Chwiejąc się z lekka, postąpiła parę kroków ku drzwiom.
Nagły okrzyk przerażenia zmieszał się z ujadaniem psa. Oto jakaś ludzka ręka dotknęła jej ramienia.
Stella skoczyła ku drzwiom, lecz w tej samej chwili rozległ się dobrze jej znany głos.
— Nie bój się. To ja…
Odwróciła się gwałtownie i ujrzała tuż przed sobą w półmroku wysoką postać.
— Ber!
Objęła go gwałtownie i tak jak we śnie, mocno, bardzo mocno przytuliła się do niego. Ich usta spotkały się.
Głuche ujadanie Gree, które ustało na moment, znów wdarło się brutalnie w ciszę. Wróciła świadomość niebezpieczeństwa. Bernard odsunął delikatnie ramiona dziewczyny i ściskając jej rękę powiedział szeptem:
— Stello! Każda chwila jest droga… Możesz uciszyć psa? Oprzytomniała.
— Co si? stało? Dlaczego Gree tak ujada? — zawołała ze strachem.
— Jeśli psa nie uciszysz, będę musiał go zabić.
— Idź tam… — wskazała małe drzwi prowadzące do łazienki.
Skoczył ku nim, otworzył i zawahał się. Wepchnęła go lekko do środka i zasunęła drzwi.
Rozejrzał się wokoło. Oślepiająco białe kafle, którymi wyłożone było całe wnętrze łazienki, przypominały do złudzenia dno Jeziora. Dyskretne, zielonkawe światło, sączące się z sufitu, jeszcze bardziej potęgowało to wrażenie. Przed nim w odległości kilku metrów biegły w dół schodki prowadzące do wnętrza przestronnej wanny umieszczonej w podłodze.
Naraz uwagę jego przykuły niewielkie drzwiczki w ścianie. Otworzył. Była to szafka. Dolne jej półki zapełniały różne środki kosmetyczne, górne — buteleczki, słoiki i pudełka z lekarstwami.
„Daisy”… — przypomniał sobie cel wyprawy.
Czy ona jeszcze żyje?
Przebiegł niepewnie wzrokiem rzędy pudełek i flaszek. Co właściwie miał wybrać? Słabo się orientował. Zauważył jakąś buteleczkę, której wygląd wydał mu się znajomy. Wyciągnął po nią rękę, lecz oto rozległo się ciche pukanie.
Odsunął drzwi i zatrzymał się w progu. Na środku pokoju stała Stella, trzymając za obrożę cętkowanego doga. Pies zjeżył się na widok Bernarda, ale spokojne, pieszczotliwe słowa dziewczyny robiły swoje:
— Cicho, Gree, cicho. Co ty, stary, nie poznajesz Bera? Spokój, Gree! To przecież Ber. No, zobacz. Czegoś się tak rzucał?
Pies spoglądał raz po raz w oczy swej pani, to znów na Kruka, jakby się zastanawiał, co robić. Bernard wyciągnął rękę i podszedł do psa.
— Czegoś taki zły, Gree? Uspokój się. No, już! Dobrze? Położył dłoń na łbie doga. Pies wyszczerzył kły, cofając się.
Przekonawszy się jednak, że przybyły nie boi się go, odwrócił niepewnie łeb i, spoglądając spod oka, warczał z cicha.
— Gree, połóż się! — rozkazała Stella puszczając obrożę. Pies postąpi! parę kroków i przywarował na dywanie nie spuszczając wzroku z intruza,
— Chciałam go zamknąć w gabinecie ojca, ale się rzucał i robił straszny hałas. Nie było wiec innej rady, jak zawrzeć przyjaźń — uśmiechnęła się do Bernarda.
— Ojca nie ma?
— Nie. Gdzieś wyszedł. Jesteśmy sami.
Ujęła Bernarda za rękę i patrząc mu prosto w oczy powiedziała:
— Tak o tym marzyłam, Ber… Usiedli na brzegu tapczanu.
— Zostaniesz. Tu cię nikt nie znajdzie — wyszeptała. — Gree uspokoił się, a ojca nie wpuszczę. Tu najbezpieczniej. Drzwi się zamykają. Prawda, że zostaniesz? Znajdziemy razem jakieś wyjście z tej okropnej historii.
Oparła głowę na jego piersi. Począł okrywać pocałunkami jej twarz i szyję. Nagle przed oczyma stanęła mu papierowobiała twarz Daisy Brown. „Co ja robię? Przecież tam na mnie czekają! Każda chwila to kwestia życia”. Spojrzała na niego ze zdziwieniem.
— Gdzie chcesz iść? Nigdzie stąd nie pójdziesz!
— Muszę, Stello. Zrozum, tarn na mnie czekają. Chodzi o życie Daisy Brown!
— Daisy Brown?
— Ona jest ranna i gorączkuje. Parę razy mdlała. Miałem znaleźć dla niej jakieś lekarstwo. Właśnie dlatego tu przyszedłem…
— To nie dla mnie przyszedłeś? — pedantycznie poprawiła potargane włosy. — Więc idź sobie do niej!
— Ależ Stello, co ty mówisz? Źle mnie rozumiesz.
— Sam powiedziałeś, że przyszedłeś nie do mnie! — przerwała mu oschle.
— Zrozum, ona może umrzeć! Przyszedłem do ciebie, aby prosić o pomoc. No i oczywiście, żeby cię zobaczyć.
— Gdzie ona jest?
— Niedaleko stąd — odrzekł wymijająco. Wahał się, czy słuszne będzie, aby Stella wiedziała wszystko.
— Gdzie? — padło ponowne pytanie. — Lekarstwo zaniosę sama. Nie było możliwości ukrywania dalej prawdy.
— Czy wiesz, że w waszym mieszkaniu są tajne pomieszczenia, do których dostęp ma tylko twój ojciec?
Skinęła głową.
— Różnie ludzie o tym mówią. Ale ja nie wiem, którędy można się tam dostać. Zdaje się, że droga prowadzi przez gabinet ojca. Nic tu jednak nie pomogę.
— Nie o to chodzi. Daisy, Dean i Tom Alallet znajdują się właśnie w tych tajnych pomieszczeniach za gabinetem prezydenta.
— Więc tam jest też Roche? — spojrzała nieco cieplej na Bernarda. — On… On zdaje się kocha tę Brown?
— I ona jego — skwapliwie potwierdził Kruk. — Dean pewno się tam miota w rozpaczy, a my tu…
— Ja im zaniosę lekarstwo! — rzuciła stanowczo dziewczyna.
— Nie wpuszczą cię beze mnie. Zrozum. Zresztą ja tam muszę być, od dokładnego zbadania tych pomieszczeń zależy wszystko. Proszę cię więc o wodę, trochę żywności, a przede wszystkim o jakieś lekarstwo przeciwgorączkowe, wzmacniające… prawdę mówiąc, nie wiem jakie… — poruszył się niespokojnie. — Nigdy bym sobie tego nie darował, gdyby przeze mnie umarła. Widzisz więc…
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— A wrócisz tu?
— Wrócę. Wkrótce tu wrócę.
— Kiedy? — nie ustępowała.
— No… za parę godzin.
Podeszła do drzwi i otworzywszy je kluczem wyjrzała na korytarz. Nikogo nie było. Pobiegła do kuchni i za kilka minut wróciła przynosząc dwie butelki wina i spore zawiniątko z żywnością. Wybrała kilka lekarstw z apteczki i zwróciła się do Bernarda:
— Poczekaj, zobaczę, czy ojciec nie wrócił. Skinął w milczeniu głową.
Wyszła. Gree podniósł się z dywanu i stanął przy drzwiach nasłuchując. Dłuższa chwila oczekiwania — i drzwi otworzyły się gwałtownie. Stella obróciła klucz w zamku i przyciemniwszy światło podbiegła do Kruka.
— Co się stało? Wrócił? — zapytał z niepokojem.
— Tak… — wyszeptała ledwo dosłyszalnie. — Musisz poczekać. Musisz jeszcze tu zostać — powiedziała z naciskiem. Oczy jej błyszczały.
Dean podniósł wspartą na zaciśniętych dłoniach głowę. Spojrzał na leżącą u jego nóg na podłodze wpółprzytomną Daisy, za drzwiami rozległy się czyjeś kroki.
Poruszył się nasłuchując, choć w ciągu blisko trzech godzin, które minęły od opuszczenia kryjówki przez Kruka, zdążył już pogodzić się z myślą, że Bernard został aresztowany i lada chwila do archiwum wejdzie policja, jednak serce zabiło mu gwałtownie.
Drzwi otwarły się. Dean spojrzał i odetchnął. Przed nim siał Bernard trzymając w ręku białe zawiniątko, z którego wystawały szyjki butelek z winem.
— Jesteś! Więc cię nie schwytali? Ach, pani tu? Dopiero teraz zauważył, że za Bernardom stoi Stella.
— Co z Daisy? — spytał Kruk pochylając się nad chora. — Widzę, że gorączka wzrosła.
— Niedobrze. Trzeba koniecznie lekarza. Boję się, żeby nie było zakażenia. Chociaż — zastanawiał się — chyba nie. zrobiłem jej przecież na górze zastrzyk.
Stella uklękła przy Daisy i dotknęła jej rozpalonej ręki. Dziewczyna otworzyła przymknięte powieki i wyszeptała z lękiem:
— Gdzie Dean?
— Jestem, kochana — odezwał się Roche.
— Daj pić. Wody.
Obok podłożonej pod głowę Daisy zwiniętej marynarki Deana-stała płaska butelka z koniakiem. Astronom sięgnął po nią.
— Skąd to wziąłeś? — zdziwił się Kruk.
— Nie wracałeś tak długo, a z Daisy było coraz gorzej. Na szczęście Tom zaczął szperać po gabinecie prezydenta i znalazł to w biurku.
Roche otworzył butelkę i przytknął jej szyjkę do ust chorej.
— Nic. Nie chcę już tego… Wody… Nie masz wody? — szeptała dziewczyna.
— Przynieśliśmy wino — rzekł Bernard. — Mamy też lekarstwo na wzmocnienie serca.
— Dopiero teraz to mówisz? — zawołał z wyrzutem Dean prawic wyrywając z rąk Stelli małą buteleczkę. — Tak! To dobre! — stwierdził spojrzawszy na etykietę.
Po zażyciu lekarstwa Daisy przymknęła oczy, jakby chciała zasnąć. Przeszli do centrali zostawiwszy Toma przy chorej.
— Dlaczegoś tak długo nie przychodził? — zwrócił się Dean do przyjaciela. — Myśleliśmy, że cię aresztowali.
— Jak mogłem wrócić, kiedy Summerson…
Stella spuściła nagle oczy w dół i przerwała Bernardowi oznajmiając tonem wielkiego odkrycia:
— Słuchajcie! Jej tu nie można tak zostawić. Ona potrzebuje opieki, a tu przecież… Roche rozłożył bezradnie ręce.
— Wiem, ale co robić? Jak tu sprowadzić lekarza?
— Trzeba ja natychmiast przenieść do mego pokoju. Teraz służba śpi, więc nikt nie zauważy, Gree siedzi zamknięty w łazience i kłopotu z nim nie będzie, zresztą łatwo się oswaja.
— Kto to ten Gree? — zaniepokoił się Roche.
— To pies ojca. U mnie pańska narzeczona będzie bezpieczna — zaakcentowała ostatnie słowa, ciekawa, jak zareaguje Dean na to określenie, lecz astronom tak był przejęty projektem, że nie zwrócił na ten zwrot uwagi.
— Pani byłaby tak dobra? Przecież to niebezpieczne…
— Cóż mi może grozić? Jestem córką prezydenta. I Daisy też u mnie będzie bezpieczna — powtórzyła. — Przypuszczam, że ta cała historia z miotaczem zakończy się za parę dni, a wtedy będzie łatwiej znaleźć jakieś wyjście. Najważniejsze zresztą w tej chwili jest to, że tam mogę sprowadzić pewnego felczera, który zajmie się chorą.
— Ale on jej nie wyda?
— To człowiek zaufany. Za pieniądze zrobi wszystko. I język dobrze trzyma za zębami. Szkoda czasu na dłuższą naradę, bo jeśli ojciec wróci, to się wszystko skomplikuje. No więc?
Dean wahał się chwilę, lecz rozumiał, że Stella ma rację.
Jednak nie mógł opanować niepokoju, gdy opuszczał wraz z Bernardem sypialnię Stelli, gdzie ułożono na tapczanie chorą.
Na palcach przebiegli długi hali i minąwszy szybko wąski korytarz znaleźli się w gabinecie prezydenta. Dean trzykrotnie uderzył w ścianę poniżej oprawionego w grube ramy planu Celestii.
Zamarli w oczekiwaniu.
Ściana rozsunęła się bezszelestnie. W przedsionku oczekiwał Tom.
— Ciekawe, jak się otwiera tę ścianę od strony gabinetu? — mruknął Bernard, gdy znaleźli się w centrali. — Trzeba będzie to zbadać.
— Co mówisz? — zapytał Dean wyrwany z zamyślenia.
— Musimy dokładnie zbadać mechanizm otwierający wejście do gabinetu. Najlepiej byłoby, gdybyśmy mogli w jakiś sposób zamknąć te drzwi, nim uda się nam dokładnie zbadać archiwum i centralę.
— A jak będziemy się kontaktować z Daisy i Stellą?
— Telefonicznie. Ta centrala jest czynna — wskazał ręką na pulpit. — Ja zaznajomię się dokładnie z tymi urządzeniami, ty zaś z Tomem zbadasz archiwum. Oczywiście na razie Tom musi jeszcze pilnować drzwi.
Wrócił do przedsionka, gdy raptowne przygaśnięcie światła zatrzymało go w miejscu.
— Raz, dwa, trzy… cztery, pięć, sześć… siedem, osiem, dziewięć — liczył szeptem.
— Miotacz! — zawołał Dean. — Czyżby?
— Równe odstępy — zauważył Kruk. — To chyba jakieś sygnały. Wtedy trzy, a teraz trzy razy po trzy.
Podbiegł do aparatury nadawczo-odbiorczej. Przez chwilę badał urządzenie, potem obrócił przełącznik. Lampka na pulpicie zapłonęła. Bernard manipulował nerwowo gałkami.
— Dlaczego chcecie użyć miotaczy przeciwko naszemu statków i?! — uderzył nagle w ściany centrali kobiecy głos. — P o w t a r z a m y Mieszkańcy CM — 2! Nie obawiajcie się nas!
— To te diabły! — wykrzyknął Tom głosem pełnym uniesienia.
— Tak. To oni! — potwierdził z przejęciem Dean. — Nawet ten sam głos, który słyszałem na zewnątrz.
— Halo! Halo! — zabrzmiały znów w głośniku słowa. — Wzywamy CM — 2 do natychmiastowego nawiązania łączności! W z y w a m y…
Głos urwał się nagle, aby w kilka sekund później odezwać się ponownie:
— Halo! Tu Astrobolid! Słyszymy was! Tu Astrobolid! Nie obawiajcie się nas! Dlaczego milczycie?
Widocznie kobieta powtarzająca wezwanie oczekiwała nawiązania łączności z równym jak Bernard, Dean i Tom napięciem, bo w głosie jej wibrowało podniecenie.
— Halo! Tu mówi Celestia! Mówi Celestia! — rzucił Kruk jednym tchem w mikrofon.
— Tu Astrobolid! Dlaczego milczeliście tak długo? Dlaczego nie odpowiadaliście na nasze wezwania?
— Kto wy? — głos Bernarda drżał wzruszeniem. — Czy wy… czy wy jesteście… Nie dokończył. Biblijna nazwa nie mogła mu przejść przez gardło.
— Nie obawiajcie się nas — rozległ się znów kobiecy głos. — Jesteśmy ludźmi takimi samymi jak wy.
— Ludźmi? A skąd? Skąd… wy… lecicie?
— Z Ziemi. Z tej samej Ziemi, z której wylecieli wasi przodkowie.
— Z Ziemi? — powtórzył Bernard.
— Przecież tam… jest… piekło — dodał drżącym głosem Tom.
— Ciiicho — syknął mu w ucho Dean. Widocznie słowa Toma wywołały konsternację również wśród przybyszów z Ziemi, bo przez chwilę panowała cisza.
Lecz oto nagle — odezwał się znów ten sam głos:
— Więc wy myślicie, że na Ziemi jest… pieklą? l dlatego uważacie nas za „nieczyste siły”? Bernard skonstatował ze zdziwieniem, że w głosie rzekomego „diabła” przebijała nuta wesołości.
— Słuchajcie! Mieszkańcy Cele s t ii! — ciągnął dalej kobiecy głos. — Przemawiają do was tacy sami ludzie jak wy! Ziemia nie jest piekłem! Żyją na niej ludzie tak jak przed wiekami, kiedy budowano waszą Celestię.
— Więc to nieprawda, co mówi Biblia o Ziemi? — nie wytrzymał Roche. — Więc wy jesteście ludźmi?
— Powtarzam: jesteśmy ludźmi, lecimy z Ziemi, która nie tylko nie jest żadnym legendarnym piekłem, ale stała się jeszcze piękniejsza, niż była przed czterema wiekami, gdy wasi przodkowie opuszczali Układ Słoneczny. Stoją jak stały Waszyngton, Nowy Jork, Paryż, Moskwa, Londyn, Warszawa…
— Waszyngton? — przerwał gwałtownie Kruk. — Więc to prawda, co mówił… — urwał nagle. Straszna myśl zgasiła nagły przypływ radości. Oni tu spokojnie rozmawiają, a tam Summerson może już w tej chwili wydaje wyrok zagłady na tych ludzi. Bo że są to ludzie, Bernard zdawał się już nie mieć wątpliwości.
— Uciekajcie od Celestii! — zawołał takim głosem, że aż Dean poderwał się z miejsca. — Nie zbliżajcie się do nas. Grozi wam zagłada! Summerson chce zmylić waszą czujność, cofając strefę dezintegracji!
— Kto to jest Summerson? — w głosie rozmawiającej z Krukiem kobiety nie wyczuwało się niepokoju.
— To prezydent Celestii. Chce was zniszczyć! Nie wchodźcie w strefę dezintegracji poniżej 6000 km! Jeśli już weszliście, to uciekajcie natychmiast! Natychmiast!
I z jakimś wzruszeniem pomieszanym z lękiem dodał ciszej:
— Wy nie możecie zginąć! Nie możecie! My musimy poznać prawdę o Ziemi! Właśnie teraz… Właśnie teraz…
Bez maski
Policjant skurczył się pod badawczym wzrokiem Summersona. Wyraz twarzy prezydenta nie wróżył nic dobrego.
— No i…? Udajesz wariata?
Szczękając nerwowo zębami Edgar Brown jeszcze bardziej skulił się w pałąk i więcej z bojaźni niż z namysłu wybełkotał:
— Ja… widziałem diabła.
— Kto ci zapłacił za to, żebyś mi bzdury plótł? I ile zapłacił? Bo rozumiesz, że dla takiego chama, jak ty, kłamać prezydentowi znaczy to samo, co skazać się na śmierć. No, słucham!
Groźba odniosła ten skutek, że policjant nie był w stanie przemówić ani słowa. Łypał tylko błędnie wypukłymi, rybimi oczami.
— Przebaczę ci — ciągnął Summerson po chwili milczenia — jeśli wszystko szczerze wyjawisz. Ty jesteś głupi, pieniędzy masz mało… Myślałeś, że się uda. Tymczasem ja chcę wiedzieć, kto ciebie poszczuł. Zapłacę tyle, ile ci obiecali. Więc gadaj.
— Ale ja… Ja naprawdę… ja nic — policjant trząsł się jak w febrze.
— Daisy Brown to twoja bratanica?
— Nie. Gdzieżby tam! Mało Brownów w Celestii?
— Masz rodzinę?
— Żonę.
— Jeśli nie powiesz prawdy, i ty, i twoja żona pójdziecie do kotła. Natychmiast! Czekam najwyżej pół minuty!
Dla spotęgowania wrażenia spojrzał na zegarek.
— Ja… ja — jąkał się przerażony Brown — wszystko powiem… Przysięgam na żonę, na Boga, na wszystko — wyrzucał pośpiesznie z siebie, jak gdyby się bał, że nie zdąży powiedzieć słowa, zanim upłynie pół minuty.
— A więc mów. Bez obawy — zachęcał prezydent. — Ja poznam, czy mówisz prawdę. Masz tu na zadatek pięć doliodów.
Summerson niedbale położył metalowy krążek na stole i pstryknięciem palca popchną! go w stronę policjanta. Ten spojrzał jakoś niepewnie, ale zdobył się na odwagę i szybko schował monetę do kieszeni. Ośmielił się trochę.
— Może ja kłamałem, że diabeł… — zaczął. — Ale mnie się naprawdę tak wydawało…
— Mów dokładnie, co widziałeś. Więcej nie wymagam. Pełniłeś wtedy wartę na zewnątrz, przy drzwiach śluzy, tak?
— Tak, ekscelencjo.
Policjant oprzytomniał i choć wciąż jeszcze był wytrącony z równowagi strasznymi przeżyciami dnia, rozpoczął nieco chaotyczną opowieść:
— To było jakieś — zastanowił się — trzy godziny temu. Pan Bradley pracował na miotaczu, a ja byłem przy wejściu, kiedy tamci bandyci…
— Wiem — przerwał Summerson. — Chcieli porwać konstruktora.
— No tak. Patrzę, jeden stanął koło mnie na pomoście…
— Kto?
— No, ten… bandyta. Summerson rozgniewał się.
— Znam przebieg napadu. Mów, kiedy zobaczyłeś to „coś”, co ciebie przeraziło. Spokojnie, bez nerwów.
— Kiedy tamci bandyci gonili pana Bradleya, to zacząłem mierzyć do nich z elektrytu…
— Mów dalej — ponaglał Summerson. Pilno mu było dowiedzieć się czegoś konkretnego o tej istocie, o której plotka zdążyła już stworzyć legendy, wcale z sobą nie powiązane.
— Wtedy zobaczyłeś tego diabła? — podsunął Summerson.
— Tak. ”
— Gdzie był i jak wyglądał? Dokładnie!
— Leciał przez powietrze jak ptak…
— Dureń jesteś. Tam nie ma powietrza. Jak to? On nie łaził po płaszczu Celestii?
— Ależ nie, ekscelencjo. Leciał, tak jak mówię. Leciał wprost na mnie.
— No i doleciał? — ironicznie zapytał prezydent.
— Nie. Zatrzymał się w miejscu. Wtedy kiedy broń wypadła mi z ręki. To nie była moja wina — pośpiesznie usprawiedliwiał się policjant. — Zresztą parę minut wcześniej zabiłem jednego bandytę. Mam świadków. Inspektor zapisał mi to w kartotece.
— Hm… to ty zabiłeś napastnika? A więc powinienem ci wierzyć. Ale skup się teraz. Uważaj, o co pytam, i rzeczowo odpowiadaj. A więc: kiedy pierwszy raz zobaczyłeś tego diabła?
— Zobaczyłem go, gdy mierzyłem do bandytów. Przykucnąłem w cieniu i mogłem ich wszystkich po kolei powystrzelać. Obracali się w świetle reflektora jak tarcze na ćwiczeniach. Przecież mnie nie pierwszyzna strzelać…
— Do rzeczy! — przerwał prezydent. — Jak daleko było to coś, kiedy je zauważyłeś?
— Blisko. Może dwadzieścia metrów, może dziesięć. To podlatywało bardzo szybko. Strzeliłem do niego…
— No i co? — zaciekawił się prezydent. — Spudłowałeś ze strachu?
— Chyba nie. Był niedaleko. Widocznie też poczuł uderzenie, bo zaraz się odwrócił i wali wprost na mnie. Straszny był! Wtedy uwierzyłem, że to diabeł. To było okropne!
Groza malująca się na twarzy policjanta wzbudziła zaufanie Summersona do jego słów. Chcąc się jednak jeszcze upewnić, podstępnie zapytał:
— Czy on wydawał z siebie jakiś głos?
— Nie. Milczał jak diabeł.
Prezydentowi zebrało się na śmiech, ale zrobił tym surowszą minę.
— Opowiesz mi dokładnie, jak ten diabeł wyglądał. Powoli, ze wszystkimi szczegółami. Policjant skupił się, ale wrażenie pozostałe w pamięci nie pozwoliło mu na logiczne zestawienie obrazu.
— No cóż… — wykrztusił. — Wyglądał jak diabeł. Tylko bez głowy.
W umysłach ludzi Celestii pojęcie diabła było czymś bardzo mętnym. Biblia mówiła wprawdzie w pierwszym rozdziale, że sześćdziesięciu sprawiedliwych zgodnie z boskim wyrokiem opuściło Towarzysza Słońca, skoro ta planeta została podbita przez diabły, jednak żaden ustęp Biblii nie opisywał zewnętrznego ich wyglądu. Diabeł był za to przedstawiany na wielu malowidłach, zwłaszcza pochodzących z okresu, kiedy w sztuce dominował prąd, zwany „diabolizmem”, po części właśnie od faworyzowania tego tematu przez artystów. Przypisywano przy tym diabłom bardzo dowolne kolory i cechy zewnętrzne, w zależności od fantazji twórcy. W przeciwieństwie do malarzy z ubiegłych wieków Green w wydawanych przez siebie powieściach rysunkowych wprowadził zwykłą sztampę. Jego diabeł miał kadłub mniej więcej kulisty, osadzony na czterech długich i groteskowo cienkich łapach, dwa kozie zakrwawione rogi wystające z płaskiej głowy o wielkiej paszczy i wyłupiastych rubinowych oczach. Szeroki, ognisty ogon był niezbędnym dopełnieniem obrazu.
Przeciętny mieszkaniec Celestii wyobrażał sobie diabła właśnie tak, jak oglądał go setki razy w książeczkach obrazkowych kupowanych jak narkotyk, choćby za cenę ostatniego kawałka chleba.
Summerson rozumiał więc, co policjant miał na myśli mówiąc o wyglądzie diabła. Mimo to zmarszczył brwi i zażądał konkretnych wyjaśnień.
Zgarbiony na krześle człowieczek wstrząsnął się na okropne wspomnienie.
— Był gruby, okrągły i fruwał na pięciu łapach, bo nie miał skrzydeł. Za nim ciągnął się ogon, prosty jak pręt. Ogon był fioletowy, ale jakiś przezroczysty, tak jak płomień.
— A jakiego koloru oczy miał ten diabeł? — zapytał prezydent. — Może świecące? Policjant jednak nie potrafił udzielić tu bliższych wyjaśnień.
— Nie wiem. W ogóle nie widziałem głowy. Ja… zemdlałem.
Summerson zastanawiał się przez chwilę nad tym, ile prawdy było w zeznaniach policjanta. Wtem zabrzęczał telefon. Prezydent dał znak policjantowi, by się oddalił, i podniósł słuchawkę.
Godston donosił o osaczeniu zbiegów na 99 poziomie. Summerson odetchnął z taką ulgą, jak gdyby spadł mu z piersi ciężar całej Celestii.
— Najserdeczniej ci dziękuję — powtarzał z wylewnością tak obcą jego charakterowi, że uwieszony przy drugim aparacie dyrektor policji w pierwszej chwili zwątpił, czy istotnie rozmawia z wujem. Ale ton głosu Summersona, pomimo silenia się na serdeczność, pozostawał ten sam, co zawsze. To upewniło Godstona, że wszystko jest w porządku.
— Co? Żeby nie uciekli? — zachrypiał nerwowo prezydent. — Licz się ze słowami. Tak, tak! Ja wiem, że ich nie puścisz, drogo by cię to kosztowało. Wiesz, co to znaczy, mam nadzieję… -zaśmiał się ostrzegawczo. — Dobrze im tak… Wyrok śmierci na całą czwórkę zaraz ci przyślę. A co do zapłaty, tak, tak, oczywiście. Tobie, policjantom, wszystkim, którzy dopomogli… Nie, tyle nie. Za tę chwilę zwątpienia skreślę ci 25 procent… Ale nie martw się, dużo jeszcze zostanie. A poza tym, co wiesz nowego?
Summerson słuchał jeszcze chwilę, po czym zaklął i odłożył słuchawkę. Butem nacisnął guziczek przy krawędzi blatu. Williams zjawił się natychmiast.
— Tu są nowe, niezwykle ważne zarządzenia — zwrócił się do niego prezydent wręczając zapisany arkusz papieru. — Zajmie się pan ich opublikowaniem jutro wczesnym rankiem. Decyzję tę podjąłem na naradzie rządowej w związku z zaostrzoną sytuacją — dodał wyjaśniająco. — Tylko niech pan nie przegapi terminu, bo to pilne jak nic w świecie. Wszyscy mieszkańcy Celestii muszą do godziny ósmej rano znać treść tych zarządzeń.
Williams wyszedł z pokoju, boleśnie dotknięty napomnieniem, by nie zaniedbał polecenia. Tymczasem Summerson połączył się z Lunowem.
— No, jak się czujesz, stary? Niczego nie brakuje? To w porządku. Czy zaobserwował pan co nowego? Dwa? Czy na pewno? Nie więcej? To bardzo dziwne… Co, co pan mówi? Musi pan wytrzymać… No, ostatecznie przyjdę. Sam pana zastąpię na dwie godziny. Co? Co? Roche'a? Tak dbasz pan o tajemnicę państwową? I to po tym, co mówiłem?! Otóż wiedz, że Roche okazał się bandytą, został ujęty przez policję i będzie skazany… No, właśnie, nie pchaj palca między drzwi, bo ci go przytrzasnę!
Summerson odepchnął aparat telefoniczny i położył dłonie na biurku.
„Z Lunowem stanowczo źle. Goni resztkami sił. Nie wiem, czy można na nim polegać — rozmyślał. — Chociażby ta niezgodność pomiędzy wynikami jego obserwacji a działaniem miotacza, który chyba nie narobił fałszywego alarmu. Lunow widział jedno ciało bardzo drobne, lecące wprost na Celestię, a drugie okrągłe, o którym twierdził, że się „skradało”. Troi mu się w oczach, czy co? Może zresztą wyobraża sobie, że mu za każdą taką sensację zapłacę osobno?”
Nagle prezydent skojarzył meldunek astronoma z opisem diabła. Niedawno słyszał od policjanta o czymś jeszcze dziwniejszym niż raport Lunowa. „Tak, to jak gdyby się zazębiało. A więc… Czyżby ów niesamowity diabeł mógł być czymś więcej niż halucynacją? A nuż Czerwoni postanowili zniszczyć Celestię?”
Myśl ta coraz bardziej nie dawała mu spokoju.
Postanowił odwiedzić Lunowa.
Stan astronoma potwierdził najgorsze obawy. Zaczerwienione powieki i błędny wzrok, niezmierny wysiłek malujący się na twarzy starca, gdy usiłował skupić myśli, aby odpowiadać na pytania prezydenta — nie wróżyły nic dobrego. Obawiając się, że Lunow może opaść zupełnie z sił, Summerson kazał policjantom wnieść zabraną uprzednio kanapę i nakazał astronomowi, aby się przespał.
Po dwóch godzinach obudził uczonego i powróciwszy do mieszkania stanął w swoim prywatnym gabinecie przed planem Celestii. Wyciągnął już rękę, gdy na dźwięk umownego dzwonka cofnął ją szybko. W drzwiach stał Godston.
— Gdzie są zbiegowie? — rzucił Summerson bez wstępu, siadając za biurkiem. — Chcę ich zobaczyć; żywych czy umarłych — to mi zupełnie obojętne. Ich ujęcie i zlikwidowanie jest konieczne do przywrócenia spokoju. No?
— Mogę zameldować ci z satysfakcją, że… uśmiercili się sami.
— Pokaż trupy! Godston zmieszał się.
— A więc? Gdzie leżą?
— Właściwie, to oni lecą…
— Co takiego?
— Przeszło dwie godziny temu doniosłem ci telefonicznie, że bandyci są osaczeni i nasza policja spycha ich w kierunku osi Celestii. Aż tyle czasu trzeba było stracić na użeranie się z nimi! Ostrzeliwali się, wypompowywali powietrze z niektórych pomieszczeń na najwyższym poziomie, wreszcie uciekli przez śluzę. Ale ponieważ ze śluzy pozostało im tylko jedno wyjście, a mianowicie wyjście na zewnątrz więc albo się udusili z braku tlenu, albo powoli jeszcze zdychają. W każdym razie jest to likwidacja całej bandy. Coś mi się za to należy, kochany wuju!
— Owszem, skoro stwierdzę ich śmierć. A dlaczego powiedziałeś, że lecą? — zmienił temat Summerson.
— Bo… — stropił się trochę dyrektor policji —…jeśli wyskoczyli w pustkę, to pewno lecą. Może załamali się nerwowo, gdy doszli do przekonania, że nie ma już dla nich ratunku, może nie mogli znieść tortury powolnego duszenia się…
— Do rzeczy! Fantazje odstąp Greenowi, on za to płaci. Ja płacę tylko za fakty. Czy mieli dostęp do skafandrów?
— No chyba. Jakby inaczej wyszli?
— Czy w tych skafandrach również uszkodzone zostały wczoraj urządzenia nadawczo-odbiorcze?
— Oczywiście. Sam pilnowałem montera, tak jak kazałeś. Przecież już Bradley montując miotacz porozumiewał się tylko telefonicznie. Wczoraj w południe wszystko było gotowe.
— Czy straż stoi przed drzwiami śluzy?
— Tak. Drzwi są zresztą otwarte.
— To dobrze. Zmieniaj ludzi co godzinę — wydawał polecenia, uderzeniem dłoni w blat biurka podkreślając każde słowo. — To bardzo ważny posterunek. A zresztą jeszcze przed pierwszą zmianą musisz koniecznie ustalić, co się z nimi dzieje. Jeśli żyją, rozstrzelać na miejscu, trupy mi pokazać.
Godston otwierał już usta, ale prezydent zamknął mu je krzykiem:
— Do roboty!
Po wyjściu policjanta połączył się z obserwatorium.
— Lunow? No, jak się pan czuje? Pamiętaj, profesorze, żebyś nie zasnął. A jak tam obserwacje? Bez zmian? A to ciekawe! Przyjdę zobaczyć… Może pana nawet na parę godzin zastąpię.
Odłożył słuchawkę.
Zwrócił się z powrotem do planu Celestii. Mocno przycisnął dłonią część ramy, która odsunęła się w prawo odsłaniając trzy niepozorne, zupełnie jednakowe guziki.
Summerson nacisnął je osiemnastokrotnie raz za razem, w różnej kolejności. Ściana rozstąpiła się i zasunęła natychmiast po jego zniknięciu.
Lunow ziewnął. Z trudem opanowywał ogarniającą go senność. Był sam, zupełnie sam, oko w oko z niesamowitą rewelacją, którą nie miał ani prawa, ani możliwości z kimkolwiek się podzielić. Od pięciu dni nie widział żadnego człowieka prócz prezydenta, a ten wydawał tylko suche rozkazy i pilnie wertował wręczane mu raporty.
Dwugodzinny sen zamiast go wzmocnić spotęgował jeszcze osłabienie. Astronom był tak śpiący, że z trudem odpierał pokusę ułożenia się na kanapie. Ale instynkt samozachowawczy był silniejszy niż znużenie. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że zasnąłby w okamgnieniu, a wtedy…
W nagrodę za tę torturę bezsenności prezydent obiecał mu wypłacić bardzo wysoką premię, która nęciła go wizją spokojnej starości.
Gdyby nie sprostał wymaganiom prezydenta, w najlepszym razie groziła mu ruina, ruina nie tylko materialna, lecz i moralna. Summerson bowiem był znany z tego, że potrafił tak zepsuć opinię ludziom, którzy narazili mu się w jakiś sposób, iż wielu z nich popełniło samobójstwo, nie widząc innej ucieczki przed wzgardą i szykanami, roznieconymi przez pochlebców Summersona i różnych, mniej lub więcej dosłownie płatnych jego agentów.
Obawiając się, że znów zaśnie, Lunow wstał i zaczął przemierzać tam i z powrotem małą salkę, wracając wciąż myślą do.niedawnych wypadków.
Pięć dni temu przybył do obserwatorium Summerson. Tym razem nie przywiodła go chęć spojrzenia na gwiaździste niebo przez lunetę, skierowania jej ku którejś z efektownych mgławic albo na najjaśniejszy ognik nieba — oddaloną o niecały miesiąc biegu światła gwiazdę Najbliższą, zwaną niekiedy Słońcem. Te obserwacje szczególnie pasjonowały prezydenta i jego gości: był to bowiem widok naprawdę ciekawy. Wokół tarczki tej gwiazdy, tarczki, którą w przeciwieństwie do wszystkich innych gwiazd na niebie można było obserwować — lśnił mlecznoperłowym blaskiem rozczapierzony pióropusz korony słonecznej, a w pewnym oddaleniu można było zauważyć cztery słabo świecące punkciki. Każdy z. nich miał nazwę: były to Neptun, Uran, Saturn i Jowisz. Legenda głosiła, iż w układ Najbliższej wchodzi dalszych pięć planet, z których cztery są tak małe, że nie dadzą się obserwować, piąta zaś, kolebka ludzkości, a obecnie Piekło, siedlisko diabłów i potępionych dusz, niewidoczna jest dzięki mrokom, w jakich Bóg pogrążył ją po cudownym wybawieniu sześćdziesięciu sprawiedliwych. Pięć dni temu…
Lunow dobrze zapamiętał tę bytność prezydenta. Summerson polecił mu wtedy, by natychmiast odszukał na niebie w okolicach Słońca zagadkowe ciało zbliżające się ku Celestii. Z pomocą radiosondy udało się astronomowi w dość krótkim czasie umiejscowić je w przestrzeni. Ku jego zdziwieniu odbity od tajemniczego ciała sygnał powrócił po godzinie, licząc od chwili jego wysłania. A więc znajdowało się ono w odległości 30 minut biegu światła! Już miał powtórzyć próbę, gdy trzask licznika oznajmił nadejście drugiego sygnału. Czyżby echo poprzedniego? Nie, to niemożliwe! Lecz oto znów odbiornik radiosondy zarejestrował nowy sygnał, potem trzeci i czwarty. A więc tajemnicze ciało, jak gdyby pobudzone próbą Lunowa, samo wysyłało fale ściśle tej samej długości?
Obecny przy tym Summerson z niezrozumiałym dla Lunowa niezadowoleniem zakazał mu ponawiać próby i poleci) określić położenie i prędkość innymi metodami. Jednak ciało znajdowało się jeszcze poza zasięgiem przyrządów optycznych. Po pięciu godzinach bezowocnych poszukiwań Summerson musiał się zgodzić na ponowne użycie sondy. Rezultat był ten sarn — sygnał Celestii jakby odbijał się od kilku ciał znajdujących się w różnych odległościach.
W tych warunkach pomiar był niezwykle utrudniony. Aby określić odległość najbliższego z przypuszczalnych „gości”, Lunow włączył urządzenie automatyzujące pomiar, którego działanie polegało na wysłaniu ponownego sygnału natychmiast po odbiorze pierwszej odbitej fali z okresowym wyłączaniem aparatury. Wynik był zdumiewający, wprost niewiarygodny. Szybkość 3200 km/sek.? Astronomowi, przyzwyczajonemu do wielokrotnie mniejszych prędkości zarówno gwiazd, jak i meteorów, wydało się to absurdem. Następny pomiar zdawał się wskazywać na niewielką pomyłkę, czekał więc z niecierpliwością nadejścia „odpowiedzi” na trzeci sygnał. Chciał jeszcze raz przekonać się o prawdziwej szybkości tego ciała względem Celestii. Otrzymał wartość jeszcze mniejszą: kolejno otrzymane liczby malały proporcjonalnie. Nie miał już żadnej wątpliwości: szybkość tego ciała zmniejszała się.
Wprawiło go to w takie osłupienie, iż z lękiem podawał telefonującemu wciąż Summersonowi wynik swoich badań. Ale nie widać było, by Summersona zaskoczyły te wyniki, wprost przeciwnie, astronomowi wydało się, że prezydent spodziewał się takiej właśnie wiadomości. Nie zdziwił się również, gdy Lunow mu oświadczył, że w ten sposób może się zachowywać tylko rakieta.
Astronom włączył aparaturę radionadawczą. Była uszkodzona, chociaż poprzedniego dnia działała bez zarzutu. Gdy zwrócił na to uwagę prezydenta, ten oświadczył, że każe ją naprawić. Potem rozwinął przyniesioną przez siebie dużą i ciężką paczkę, w której, ku zdziwieniu Lunowa, znajdowało się kilka pudełek konserw, chleb i butelki z winem.
— Niech pan, profesorze, nie uważa siebie za więźnia obserwatorium, ale waga pańskiego odkrycia nakazuje, aby się pan z nikim nie kontaktował aż do pełnego wyjaśnienia sprawy — powiedział z naciskiem.
Astronom poprosił Summersona, aby Dean Roche pomógł mu w badaniach.
Prezydent oświadczył, że nie ma nic przeciwko temu i wobec niezrozumiałego przerwania wszystkich zwykłych połączeń telefonicznych z obserwatorium, prócz jednej linii wiodącej wprost do prywatnego gabinetu Summersona — zabrał list dla Roche'a obiecując przekazać mu go przez gońca. Tegoż wieczora zawiadomił Lunowa, że Roche otrzymał list, ale jest ciężko chory, więc nieprędko będzie mógł stawić się w obserwatorium.
— Może to i lepiej — dodał. — Po co pan ma dzielić się premią z tym młokosem? Pieniądz czuje się dobrze, gdy jedna garść go trzyma.
Przypomnienie o premii nie usunęło niepokoju astronoma. Zbyt dobrze znał prezydenta. Obawy jego spotęgowane zostały przez nowe zarządzenia.
Summerson oznajmił bez ceremonii astronomowi, że „w celu zabezpieczenia mu swobody w pracy” dwóch policjantów będzie stróżowało przed drzwiami obserwatorium, nie wpuszczając nikogo niepowołanego. Po godzinie Lunow miał okazję przekonać się, że również i jemu nie wolno było nigdzie się ruszyć.
Następne dwa dni minęły spokojnie, choć Lunow nie mógł narzekać na brak pracy, zwłaszcza gdy na początku trzeciego dnia licząc od chwili odkrycia, odnalazł rakietę teleskopem optycznym. Świeciła ona teraz niebieskawym blaskiem, potęgującym się z godziny na godzinę.
Badania spektroskopowe światła przyniosły nową rewelację: prążki widmowe nie odpowiadały żadnym pierwiastkom znanym w Celestii, temperatura zaś zdawała się przekraczać kilkadziesiąt milionów stopni. Bardziej jeszcze niezwykłym zjawiskiem było to, że zachodzącym na rakiecie reakcjom towarzyszyło wielkie nasilenie promieniowania gamma.
Ponowne pomiary spadku prędkości rakiety wykazały pewne nieścisłości w poprzednich obliczeniach. Jeśli silnik jej działałby niezmiennie do chwili zrównania się z prędkością Celestii, powinno to nastąpić za czternaście godzin w odległości około 20 000 km, a więc przed granicą strefy dezintegracji.
Wiadomość ta została przyjęta przez Summersona spokojnie.
— Poczekamy, zobaczymy — powiedział marszcząc czoło. — Dla pewności sprawdź pan jeszcze raz obliczenia.
Nagły telefon Roche'a z zewnątrz i nieoczekiwane zerwanie łączności w najbardziej dramatycznym momencie wstrząsnęło Lunowem. Nietrudno było domyślić się, czyją ręką zostało przerwane połączenie. Najgorsze przeczucia znalazły potwierdzenie w brutalnym zachowaniu się Summersona, grożącego mu powieszeniem, jeśli się ośmieli z kimkolwiek rozmawiać o rakiecie. Astronom dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że za słowami tymi kryje się wyrok śmierci na niego z chwilą, gdy przestanie być potrzebny prezydentowi.
Fakt kilkakrotnego zniknięcia rakiety L pola zasięgu radiosondy przy jednoczesnym stwierdzeniu jej obecności przez teleskop wywołał gniew Summersona. Posypały się oskarżenia, że astronom celowo uszkodził sondę, że zdradza Celestię i pragnie jej zguby. Przestraszony starzec starał się wytłumaczyć prezydentowi, że nie ma w tym jego winy, a dziwne zjawisko musi mieć swe źródła tylko w samej rakiecie.
Prezydent zmienił taktykę. Stwierdziwszy, że groźbami daleko nie zajedzie, oświadczył uroczyście:
— Profesorze! Nie chciałem pana przerażać, ale widzę, że moje intencje mogą być źle zrozumiane. Sprawa rakiety ma większą wagę niż moje i pańskie życie. Tak, profesorze, śmiertelna groźba zawisła nad Celestią! W rakiecie tej — wstrzymał oddech dla wywołania tym większego wrażenia — znajdują się diabły z Towarzysza Słońca. Czy pan rozumie, co to oznacza?
Tylko nerwowe drżenie warg astronoma było odpowiedzią.
— Chcą nas zniszczyć! — ciągnął prezydent. — Chcą zniszczyć Celestię! Jedynie ja jestem w mocy uchronić świat od zagłady. Przygotowania do obrony dobiegają końca. Ale na to, aby była ona skuteczna, konieczne jest ścisłe zachowanie tajemnicy. Sam pan, profesorze, przytoczył mi dowody, jak diabelskimi środkami dysponują te potwory. Możemy działać tylko przez zaskoczenie — tłumaczył chaotycznie. — Pan nie wie, ale ja wiem, jak o n i umieją tumanić głupi tłum. Gdyby tajemnica przesiąkła poza ściany tego obserwatorium^ znaleźliby się zdrajcy, którzy by sprzedali Celestię za doliody.
— Za doliody? — powtórzył jak echo astronom.
— Dlaczego nie mogliby mieć doliodów, aby przekupić jakichś bandytów? Oczywiście fałszowanych doliodów — Summerson usiłował jakoś wybrnąć z niefortunnego określenia. -Zresztą, to nieważne, w jaki sposób, w każdym razie niebezpieczeństwo takie istnieje.
Diabły?… Z Towarzysza Słońca?… Oświadczenie Summersona zupełnie zdezorientowało astronoma. Lunow, podobnie jak większość ludzi z jego sfery, nie przyjmował biblijnych opowieści w sensie dosłownym, a co najwyżej symbolicznym. Zresztą nawet słynny badacz i komentator Biblii — Smith, którego prace miały potwierdzić jej prawdziwość, skłaniał się nierzadko do symbolicznej interpretacji.
Teraz Summerson kazał Lunowowi rozumieć dosłownie twierdzenia biblijne, kazał wierzyć w realne istnienie owych mglistych i fantastycznych stworów. Nie! Takie wytłumaczenie tajemnicy nie mogło trafić do przekonania staremu astronomowi, nie śmiał jednak wysuwać obiekcji wobec kategorycznych twierdzeń wszechwładnego prezydenta. Najdziwniejsze jednak było, że Summerson zdawał się wierzyć w to, co mówił. Fakt ten stanowił temat nie kończących się domysłów Lunowa przez następne kilkanaście godzin, nim rosnące znużenie nie zniechęciło astronoma do wszelkich rozważań. Potem znów złapanie sondą dwóch nowych ciał i trzykrotne działanie miotacza poderwało słabnący umysł uczonego do jeszcze jednego wysiłku.
Jednak stan jego zdrowia stale się pogarszał. Dwie godziny odpoczynku niewiele znaczyły. Bał się, że jeśli Summerson nie zastąpi go jeszcze na pewien czas, wkrótce trudno mu będzie panować nad swym umysłem.
Usiadł w fotelu. Ze splątanych sennością myśli raz po raz wyrywały się poszczególne obrazy, zdając się ulatywać w przestrzeń. Rakieta, Summerson, jaskrawa tarcza obserwowanego przez teleskop Słońca — wszystko to poczynało zamazywać się i zlewać w chaosie wspomnień.
— Summerson, rakieta z Towarzysza Słońca… Cóż cię to wszystko obchodzi? — zdawał się podpowiadać mu jakiś wewnętrzny głos.
Nagle poczuł gwałtowne szarpnięcie. Coś bezkształtnego zamajaczyło przez nim. Szarpnięcie powtórzyło się. Z trudem otworzył oczy i dreszcz strachu przebiegł mu po krzyżu. Przed nim stał prezydent mrużąc gniewnie małe oczka.
Summerson obudził się w złym humorze. Zaledwie cztery godziny nerwowego snu, pełnego majaków i męczących widziadeł, nie mogły usunąć wyczerpania spowodowanego napięciem ostatnich dni.
Nie czekając, aż lokaj poda mu śniadanie, ubrał się i poszedł do gabinetu. Ze złością odsunął fotel i usiadł przy biurku. Wszystko wokół denerwowało go: pliki meldunków o przebiegu przebudowy miotacza i raporty policji z przesłuchań aresztowanych, maskotka w postaci diabełka merdającego rytmicznie puszystym zielonym ogonem, nawet piękny pastelowy gobelin na suficie. Uwagę jego zwróciły nie domknięte boczne drzwiczki biurka, gdzie mieścił się podręczny bar. Otworzył je i przesunął palcami po szyjkach butelek.
A gdzie koniak?
Spojrzał na doga, który spał pod ścianą. Poza nim w pokoju nie było nikogo, nikt nie miał tu prawa wstępu w czasie jego nieobecności.
Nacisnął guzik dzwonka.
Po chwili przed prezydentem stanął lokaj Mikę.
Summerson wymownie patrzył na otwartą szufladę.
— Mikę! Z mojego biurka zginął koniak! Co złodziej ma na swoje usprawiedliwienie?
— Cztery lata służę u ekscelencji, a teraz miałbym się na koniak połakomić? Ja nie piję.
— Tym bardziej ciekawi mnie, komu zależało na tej butelce. Ale nie martwię się, bo będzie ukarany: to był zatruty koniak. Chodziło mi przede wszystkim o to, żebyś ty go nie wypił. Bo ostatecznie nie narzekam na ciebie. A ten łajdak, który napił się mojego koniaku, za dwa tygodnie umrze na wrzody w kiszkach.
Prezydent patrzył uważnie na lokaja. Ale twarz młodego sługusa, prawie zawsze nieczytelna, wyrażała zupełną obojętność.
„Ani śladu zaniepokojenia — denerwował się Summerson. — Czyżby Mikę nie wypił koniaku?”
— Wierzę, że ty nie wypiłeś — podjął. — Ale podejrzewam, że ty tę butelkę stąd zabrałeś. Dlaczego odważyłeś się wejść do mego gabinetu? No, szybko!
— Ja tu nie byłem nigdy bez wiedzy ekscelencji. Zresztą ekscelencja wie, jak bardzo mu jestem wierny. Poza tym, po prostu bałbym się.
Jedynie ostatni argument jako tako trafił Summersonowi do przekonania.
— Ty albo nie ty, jakiś osobnik zakradł się tutaj. Wczoraj po południu ten koniak stał na swoim miejscu. Jeśli nie czujesz się winny, twoim obowiązkiem jest wiedzieć, kto tu był i zameldować mi. Do diabła, od czego cię mam?
— Miałem meldować, tylko myślałem, że ekscelencja jeszcze śpi. Otóż w nocy ktoś odwiedzał pannę Stellę.
Summerson zmarszczył brwi i zapytał rzeczowo:
— Skąd wiesz? I kto to mógł być?
— Kto — nie mam pojęcia. Słyszałem tylko ujadanie Gree i męski głos. Panna Stella też rozmawiała, przede wszystkim przemawiała do psa, chcąc go uciszyć.
— Czemu mnie nie zbudziłeś? — syknął prezydent.
— Ekscelencja nigdy nie kazał siebie budzić w takich razach. Zresztą ekscelencji wtedy nie było.
Summerson przypomniał sobie, że wrócił wczoraj od Lunowa około godziny czwartej nad ranem.
— Gdyby w tych dniach powtórzyło się coś podobnego — natychmiast donieś. Budź mnie, szukaj, dzwoń. Nikomu nie wolno chodzić po mieszkaniu w mojej nieobecności. A czy słyszałeś głosy z tego gabinetu?
— Nie. W takim wypadku oczywiście zaalarmowałbym ekscelencję.
— Gdzie się ten typ kręcił?
— W hallu, w pokoju panny Stelli. Zdaje się, że i w łazience.
— Oczywiście był wpuszczony przez moją córkę?
— Na pewno. Inaczej nie przepuściłaby go straż. Prezydent spojrzał badawczo na zausznika.
— Nie kłamiesz?
— Jak kocham Boga, ekscelencję i duszę własną. Summerson sięgnął do kieszeni.
— No, to masz tu piętnaście doliodów. Nie dziw się, następnym razem dam ci jeszcze więcej. Chcę, żebyś się dorobił. Tylko pilnuj mieszkania. W dzień i w nocy! Pilnuj, pilnuj i jeszcze raz pilnuj.
Odprawiwszy lokaja prezydent wezwał telefonicznie córkę. Wkrótce Stella zjawiła się w gabinecie. Usiedli naprzeciw siebie. Gdy surowo i przenikliwie na nią spojrzał, spuściła niepewnie oczy.
— Powiem ci bez ogródek, choć sprawia mi to przykrość — rozpoczął. — Jestem oburzony twoim zachowaniem. Może ono przysporzyć mi nieprzyjemności lub nawet niebezpieczeństw. Zastanów się nad tym.
Stella przycisnęła ręce do kolan, by ojciec nie zauważył, że drżą.
— Nie rozumiem — odparła niezręcznie, siląc się na spokój.
— Przyjmujesz mężczyzn pod moim dachem. Nie życzę sobie tego. Jeśli dawniej pobłażałem, zmieniłem zdanie.
Odetchnęła z ulgą.
— Ależ… Nie denerwuj się — odrzekła już niemal spokojnie. — Wyglądasz na przepracowanego. Pewnie znów późno poszedłeś spać. Masz tyle kłopotów, a jeszcze dodajesz sobie zmartwień. To zaszkodzi twemu zdrowiu.
— Jestem twardy jak almeralit i nic nie zaszkodzi memu zdrowiu — wyrecytował z kaznodziejskim patosem. — To ja mogę komuś zaszkodzić.
Było to jego ulubioną formą argumentowania w stosunku do ludzi słabych.
— Czyżbyś chciał zaszkodzić twojej córce? — wpadła w płaczliwy ton.
— Ależ skąd! — zaprzeczył pośpiesznie. — Ciebie jedną mam w Celestii. Obok racji stanu świata, którym kieruję i za który Pan Kosmosu uczynił mnie odpowiedzialnym, twoje szczęście stawiam na pierwszym planie. Stary jestem, niedługo przyjdzie mi odlecieć na Juvente, przed oblicze Boga. A największą troską i nadzieją, jaką tu zostawiam, jesteś przecież ty.
Wstał z fotela i pocałował ją w czoło.
Stelli zrobiło się trochę żal ojca. Może i naprawdę ją kocha, choć po swojemu? Przypomniała sobie jednak, iż nie wolno jej ufać pozorom.
Zresztą już następne zdanie wypowiedziane przez Summersona odsłoniło brutalnie, co kryje się pod pozorną ojcowską czułością. Wykorzystując zmieszanie córki prezydent postanowił ją zaskoczyć.
— Kto był u ciebie w nocy? Mów prawdę, bo ja i tak wiem.
Stella zbladła, przez chwilę zastanawiała się, co odrzec, wreszcie siląc się na zupełną obojętność odrzekła:
— Ponieważ ojciec wie, nie muszę wyjaśniać. Zamilkła patrząc tępo w ścianę. Summerson przymrużył oczy.
— Widzisz, Stello… — zaczął powoli. — Zawsze byłem pobłażliwy dla ciebie. Spełniałem wiele twych zachcianek. W moim postępowaniu w stosunku do ciebie kieruję się ogromną wyrozumiałością. Zauważyłaś to chyba?
Chciała uciec, ale jeśli pójdzie za nią? A nuż tknięty jakimś przeczuciem zajrzałby do jej pokoju? Nie odpowiadając na pytanie rzuciła płaczliwie:
— Niech ojciec zostawi mnie w spokoju. Dzwonek telefonu przerwał rozmowę. Sekretarz zawiadamiał Summersona, że Godston czeka w hallu. Prezydent energicznie poderwał się z fotela.
— No, możesz już iść — zwrócił się do córki. — Proszę cię tylko, żeby się to nie powtórzyło.
— Dobre wiadomości — rzucił od progu Godston. — Metody wuja dają pożądane rezultaty.
— No? — zainteresował się Summerson. — Tylko nic nie koloryzuj. Czy już wiesz, kto dowodzi spiskiem?
Godston stropił się.
— Jeszcze nie, ale i tego się dowiem.
— No to śpiesz się. Czas jest drogi. Mów, po coś przyszedł.
— Chciałbym usłyszeć w pewnej sprawie twoje zdanie. Patrz, co znaleźliśmy.
Godston wyjął z kieszeni mały, złoty pierścionek z brylancikami w kształcie litery „S” i pokazał go prezydentowi. Summerson ożywił się.
— U kogo to było?
— U Malleta. Stary technik ze Sialu. Przebiegły typ. Jeden z najbardziej podejrzanych.
— Co mówił o tym pierścionku?
— Że znalazł go w windzie. Pytałem go też, czy wie, że jest to własność prezydenta. Oczywiście zaprzeczył.
— Może to i prawda. To pierścionek mojej córki, który ofiarowałem jej, gdy skończyła 16 lat. Chyba jednak ukradł.
Godston podał Summersonowi pierścionek, który prezydent włożył sobie na mały palec.
— Możesz już iść. Czekam na wiadomości. Po chwili jednak zawrócił Godstona:
— Czy znaleziono trupy wczorajszych zbiegów?
— Nie. Ale oni na pewno nie żyją. Najprawdopodobniej zginęli gdzieś w przestrzeni kosmicznej. Nie widzieli żadnej możliwości ratunku, a wewnątrz ich nie znaleziono. Więc chyba…
— A śluza obsadzona w dalszym ciągu?
— Nie. Rankiem kazałeś skoncentrować większe siły policji w pobliżu dyrekcji Agro, więc wycofa…
Chciał powiedzieć „wycofałem ich”, ale zauważywszy, że policzki Summersona zsiniały z wrażenia, poprawił się szybko na „wycofano”.
— Kto wycofał? — syknął prezydent.
— Jack Winter — wymienił nazwisko podwładnego pełniącego w tym czasie dyżur.
— Stopień?
— Starszy inspektor.
— Zdegradować do zwykłego agenta.
— Rozkaz.
— O specjalnych zarządzeniach pamiętasz?
— Tak.
— Teraz słuchaj uważnie. Około godziny dwudziestej pierwszej, gdy niewolnicy wrócą z pracy do domów, każ zamknąć przejścia między 2 a 3 poziomem i izolować dzielnicę A od dzielnicy B. Trzeba czarnych dobrze trzymać w garści. Ponadto należy wzmocnić patrole w uboższych dzielnicach i obsadzić wszystkie ważniejsze punkty. Podejrzanych rewidować, a w razie jakichkolwiek poszlak — zamykać, choćby to byli nawet kupcy. Swobodę poruszania się mają tylko członkowie wielkich rodów i to związanych ze Sialem. Mellona i Morgana miejcie stale na oku. Urzędnikom będziesz wydawał specjalne przepustki za moją akceptacją. Wprowadzani stan wyjątkowy. Nie wiesz, co to znaczy? — spojrzał z wyższością na siostrzeńca. — To bardzo dobra rzecz. Nie będziesz narzekał na brak roboty, no i ubocznych dochodów. Tylko uprzedzam cię: o ile ktoś z czwórki zbiegów pojawi się w Celestii, możesz się razem ze swoim Winterem powiesić. A jakie panują nastroje? — zmienił nagle temat. — Czy w miejscach bardziej uczęszczanych ludzie opowiadają sobie jakie bajdy?
— Ach! — Godston machnął ręką. — Żeby jeszcze tym się przejmować, to człowiek całkiem by zgłupiał.
Prezydent, dopatrując się w tych słowach zlekceważenia swojego pytania, zmarszczył brwi i warknął:
— Mów! Godston zawahał się.
— Uważałem, że to nie takie ważne, bo…
— Mniejsza z tym, co uważałeś. Mów!
— Gadają, że siły piekielne wmieszały się do ludzkich spraw i zaczęły występować czynnie. Opowiadają, że te nieczyste siły czy diabły stają w obronie ludzi biednych i wydziedziczonych przez los. Dlatego nastrój motłochu jest… jak by to powiedzieć… przychylny dla nich.
— I ty mi nic nie mówiłeś? Wyciągnąć z ciebie nie można było…
— Bo zdawało mi się, że to jakieś bajki… A może to stąd pochodzi, że ten policjant, kiedy zwariował, miał rzekomo diabła zobaczyć. Przysłałem ci go według życzenia. Czy opowiedział coś sensacyjnego?
— Dosyć — odpowiedział wymijająco Summerson. — Możesz już iść. Czeka cię solidna robota.
Prezydent zastanawiał się chwilę, czy nie byłoby wskazane ogłosić przez telewizory przynajmniej części tych argumentów, które przekonały Lunowa. Podjąć śmiały krok, wyjaśnić wreszcie tajemnicę, ogłosić, że ku Celestii zbliżają się diabły z zamiarem zniszczenia jej, że dokonały już wstępnego ostrzeliwania… Summerson upajał się przez chwilę swoim pomysłem. To by było poruszenie! Sensacja! Ludzie-wariowaliby z ciekawości i lęku, błagaliby o jak najszybsze zniszczenie tej okropnej rakiety. Ustałyby rozruchy, wszyscy pomogliby nam w walce…
Nagle prezydent wzdrygnął się. Nie, tak nie można postępować! To z pozoru wygląda bardzo prosto, ale co by było, gdyby jakiś krótkowzroczny kombinator w rodzaju Mellona zechciał nawiązać z nimi kontakt radiowy? Albo… Nieugięci… — poruszył się niespokojnie. — Tak, szkoda. Ten projekt jest stanowczo zbyt ryzykowny.
Stało się jednak to, czego prezydent zupełnie nie przewidział w swych rachubach. Plan uchwycenia całego życia Celestii w stalowe karby terroru policyjnego zupełnie nieoczekiwanie spalił na panewce już w pierwszym momencie realizacji. Gdy zgodnie z rozkazem Summersona policja wkroczyła do dzielnicy niewolników, aby zamknąć przejścia i izolować ją całkowicie od reszty małego świata, napotkała zorganizowany opór. Uzbrojeni w metalowe pręty, łomy i butelki napełnione żrącym płynem, Murzyni zwartą masą zagrodzili drogę policji, domagając się opuszczenia przez nią dzielnicy. Policjanci byli tak zaskoczeni groźną postawą tłumu, że pośpiesznie wycofali się. Również i Godston stracił w pierwszej chwili orientację i nakazawszy tylko rozstawienie posterunków na 3 poziomie znów pobiegł do prezydenta.
Summerson na wiadomość o buncie niewolników wpadł we wściekłość. Obrzucając obelgami siostrzeńca rozkazał zwiększyć dwukrotnie liczebność grupy przewidzianej do obsady dzielnicy murzyńskiej i przeprowadzić pacyfikację przy użyciu broni.
Było już jednak za późno na opanowanie dzielnicy błyskawicznym uderzeniem. Murzyni, widocznie spodziewając się ataku, zabarykadowali tymczasem przejścia i po pierwszych strzałach policji posypał się na nią istny grad różnego rodzaju przedmiotów. Policjanci otworzyli ogień z elektrytów, gdy naraz począł działać z ukrycia reflektor Green-Bolta.
Reflektor Green-Bolta w rękach Murzynów! Było to tak niesłychane, że policję ogarnęła panika. Cofnęli się w popłochu wynosząc jako jedyną zdobycz liczne guzy, rany i oparzenia. Zmasakrowali w tym odwrocie cztery bezbronne niewolnice pilnujące kóz na 3 poziomie.
W tej sytuacji prezydent postanowił użyć radykalnego środka: kazał więc obrzucić barykady ampułkami z gazem używanym do tępienia królików. Jednocześnie Godston otrzymał rozkaz wykonania drugiej części akcji: obsadzenia przejść w uboższych dzielnicach.
Wieść o walce toczonej na dolnych poziomach obiegła już całą Celestię i spotęgowała nastroje buntu. Wystarczyła iskra w postaci pojawienia się patroli policji i drobnego zajścia przed stacją windy centralnej, a wzburzenie ogarnęło wszystkie dzielnice „szarych”. Wybuch rozruchów na 27 i 73 poziomie przekreślił plany prezydenta.
Meldunki Godstona stawały się coraz bardziej przykre dla Summersona. Było już oczywiste, że kadry policji są zbyt szczupłe, aby zdławić rozruchy na kilku poziomach Celestii jednocześnie, zwłaszcza że uzbrojone grupy Agro, choć na razie zachowujące bierna postawę, wyraźnie sympatyzują z buntownikami.
Nic widząc żadnego sposobu, który ujarzmiłby rozkołysane fale bumu, prezydent postanowił przede wszystkim bronić siebie. W tym celu polecił Godstonów i zgromadzić znaczną cześć policji na 17, 18, 19, 20 i 21 poziomie. Nakazano również policji, by nie przepuszczała żadnych grup, choćby tylko paroosobowych, i strzelała w razie odmowy natychmiastowego cofnięcia się poza obręb tych pięciu strzeżonych poziomów.
Skupienie przez prezydenta policji wokół własne; siedziby oznaczało oczywiście tylko chwilową rezygnacje z zamiaru stłumienia rozruchów. Chodziło o zyskanie na czasie dla zakończenia sprawy w tej chwili najważniejszej, jaka była likwidacja rakiet. Dopiero gdy niebezpieczeństwo udzielenia buntownikom pomocy z zewnątrz będzie usunięte — prezydent mógłby rozpocząć pacyfikacje przy użyciu wszelkich możliwych środków.
Dzięki groźnej postawie policji w pobliżu siedziby Summersona i członków rządu panował na razie całkowity spokój. Prezydent miał wiec te pociechę, że otrzymywane wiadomości mógł traktować jako sygnały odbierane z pewnego oddalenia, jako coś, od czego oddzielony by! kordonem policjantów nie dopuszczających do zbytniego zbliżenia się gwałtownej burzy. Nie dochodziły też bezpośrednio do jego uszu żadne odgłosy krzyków ani strzałów.
Za to meldunki dyrektora policji stawały się pełne grozy. Najgorzej działo się na pierwszych poziomach: cała dzielnica niewolników wrzała otwartym buntem. Godston błagał o zwolnienie przynajmniej 30 policjantów z ochrony uprzywilejowanych poziomów, tłumacząc się tym, że siły strzegące drugiego i trzeciego poziomu są słabe i czarni gotowi przedrzeć się w głąb Celestii, co byłoby nieobliczalne w skutkach. Summerson z pasją zarządził wzmocnienie ochrony wokół swojej siedziby i położył słuchawkę.
Zmniejszenie sil policyjnych sprawiło, że niebawem, wśród krwawych starć. Murzyni wyparli policjantów z trzeciego i czwartego poziomu. Przekreślało to możliwość skutecznego użycia gazu, ponieważ istniało niebezpieczeństwo wytrucia trzód należących do Locha, prezydent zaś nie chciał zrobić sobie z niego śmiertelnego wroga ani płacić odszkodowania za straty. Rozkazał wiec nie szturmować ponownie dzielnicy niewolników, a tylko obsadzić uzbrojonymi w elektryty i Green-Bolty patrolami wszystkie wejścia wiodące do niej. W ten sposób chciał całkowicie odizolować te dzielnicę od reszty świata, uniemożliwiając jakakolwiek łączność.
Pozwoliło mu to na przerzucenie znacznej części policji do innych punktów, zwłaszcza do dzielnicy przemysłowej Sialu.
Prawie wszystkie bowiem zakłady wytwórcze były nieczynne, „szarzy” zaś łączyli się w coraz większe gromady, ignorując powtarzane raz po raz przez głośniki żądanie policji, aby się rozeszli. Policjanci, po pobiciu kilku z nich przez tłum, coraz rządzie! ingerowali bezpośrednio, ograniczając się do zbrojnego pogotowia, tym bardzie] że groźby użycia broni potęgowały jeszcze w rżenie tłumu, a ponure okrzyki „krew za krew ” nie wróżyły policjantom niczego dobrego. Wrzenie przeniosło MC również do dzielnicy handlowej i urzędniczej. Tu rej wodziła młodzież zaopatrzona nie wiadomo przez kogo w broń.
Na biurku prezydenta zaterkotał telefon. Kaź i drugi…
— Halo!.. Tak, to ja. Lunow zameldował, że rakieta przekroczyła przed chwila granicę strefy dezintegracji i znajduje się w odległości około 5900 km od Celestii, wolno przybliżając się do niej. Astronom twierdził, że przypuszczalnie za 16 godzin rakieta minie Celestię w odległości około 500 km.
Summerson zażądał dokładnych danych kątowych. Otrzymawszy je, pośpiesznie połączył się ze stacją rakiet, gdzie zainstalowano urządzenia sterujące miotaczem.
— Proszę konstruktora rządowego. Jak to — nie ma?… Co? To ty nie wiesz, że Kruk popełnił samobójstwo, a jego następcą jest Jim Bradley?… No, ale szybko! — Panie Bradley! Chodzi mi o wypróbowanie celności miotacza. Niech pan zapisuje. Deklinacja — plus 66 stopni i 2 minuty. Rektascensja — 2 godziny i 37,3 minuty. Tam odnajdzie pan pewne ciało, które znajduje się w obrębie strefy dezintegracji nr 2 i nie leci wprost na Celestię… Co? Toż mówię panu, że się tam znajduje. Proszę natychmiast odszukać to ciało, nastawić miotacz i przygotować go do strzału. Czekam przy aparacie, więc niech pan się śpieszy.
Niebawem Bradley odezwał się w słuchawce:
— Gotowe.
— Ma pan to ciało na ekranie?
— Tak. Celownik nastawiony, wszystko przygotowane. Summerson uśmiechnął się do siebie. Rozparł się jak najwygodniej w fotelu, zaczerpnął głęboki oddech i powiedział wolno:
— Proszę strzelać. Czekam na wyniki. Daremnie jednakże prezydent wpatrywał się uporczywie w blade światło matowej lampy, aby nie przeoczyć charakterystycznego mrugnięcia.
Summerson zniecierpliwił się. Mógłby nie trafić od razu, ale on dotąd jeszcze nie strzelał! Co u diabła?
— Halo, Bradley? Tak… No i co? Co? Nie działa? Niech pan natychmiast naprawi to uszkodzenie! Natychmiast! Tyś umyślnie zepsuł! Przekupili cię tamci obietnicami, których wiadomo, że nie dotrzymują.
— Ależ ja nic nie rozumiem — ozwał się zalękniony głos Jima. — Jacy tamci mieli mnie przekupić? Spieszę się, jak mogę. Nie rozumiem, jak mogło nastąpić uszkodzenie miotacza. Przecież w nocy działał.
Prezydent ochłonął z pierwszego gniewu. Wydało mu się teraz, że straszeniem Bradleya popsuje całą sprawę, bo chłopak zlęknie się i ucieknie z obawy przed odpowiedzialnością. Postanowił więc grać na zwłokę, dopóki nie wyda odpowiednich instrukcji w tej sprawie Godstonowi.
— Dobrze, już dobrze. Wierzę panu, młodzieńcze! Czy w ciągu pół godziny naprawi pan uszkodzenie? No, to dobrze. Ale koniecznie. Czekam meldunku i życzę powodzenia.
Summerson zawiadomił Godstona, że Bradley z monterami są już na stacji rakiet, i nakazał roztoczyć nad nim nadzór policyjny. Uspokojony zadzwonił powtórnie do świeżo upieczonego konstruktora rządowego.
— No i co? Jeszcze pan się tu grzebie! Co takiego? Natychmiast jechać na nadpoziom! Daję panu 30 minut czasu, po tym zaś terminie zostanie pan aresztowany i skazany na śmierć za zdradę. Proszę nie próbować ucieczki, jest pan pod ścisłym nadzorem policji.
— Ależ… — rozległo się w aparacie.
Prezydent wszakże już tego nie słuchał. Zniszczyć rakietę! Zniszczyć za wszelką cenę! A potem zrobi porządek z tym durniem, który uczył się trzy lata u Kruka, a nie umie zastąpić go w robocie przez jeden dzień. A może Kruk umyślnie strzegł zazdrośnie swoich umiejętności? Wszystko jedno, tamten nie żyje, więc smarkacz będzie za niego odpowiadał.
Kiedy zastanawiał się, co robić dalej, do gabinetu wszedł bezszelestnie lokaj. Stanął przed swoim panem, skłonił się usłużnie i nachylony w kierunku ucha „pierwszego władcy świata”, powiedział szeptem:
— Ktoś jest w pokoju panny Stelli. Śpi tam.
— Kto?
— Zdaje się, że ten sam.
— Ten, co był w nocy? — zdziwił się prezydent. — Aż do tej pory?
— Nie jestem pewny. W każdym razie ktoś tam jest. Wyraźnie słyszałem, jak panna Stella do kogoś mówiła, ale nie przez telefon. A Gree jest przecież tutaj.
— Dobrze. Skoro przekonam się, że tak jest, dostaniesz dwadzieścia doliodów — prezydent machnął ręką lokajowi na znak, że ma już odejść.
To skandal, co ta Stella wyprawia! I to po tym, co jej mówiłem rano! Trzeba raz skończyć z tym pobłażaniem. Przecież te jej ekscesy mogą go drogo kosztować. Mało ma kłopotów z miotaczem, z niewolnikami i „szarymi”, nawet z Morganem i Mellonem?! Nie, dość już tego!
Szybkim krokiem podążył w głąb mieszkania, stanął przed drzwiami apartamentów córki i… zawahał się. „A jeśli to młody Handerson? Wszystko jedno” — pomyślał i pociągnął za klamkę.
Drzwi były zamknięte.
Summersona ogarnął gniew. Już podniósł ściśniętą pięść, aby załomotać w drzwi, gdy naraz zmienił plan. Zapukał delikatnie w gładką płytę. Po chwili rozległy się lekkie kroki i w rozsuniętych drzwiach stanęła Stella zagradzając sobą wejście do pokoju.
Prezydent spodziewał się tego.
— Jesteś sama? — spytał z pozornym spokojem.
— Tak.
Postąpił krok naprzód.
Dziewczyna poruszyła się, nerwowo zaciskając palce na framudze drzwi.
Odepchnął ją gwałtownie, minął szybko mały przedpokój i stanął w drzwiach sypialni. W blasku białego światła patrzyły na niego rozszerzone przerażeniem ciemne oczy Daisy Brown. Fala krwi spłynęła na twarz Summersona.
— Co pani tu robi?
Dziewczyna milczała. Przejścia ostatnich dwóch dni tak ją wyczerpały, że ledwie mogła unieść głowę z poduszki. Dopiero ostatniej nocy trochę się posiliła i usnęła na kilka godzin.
— Gdzie są Kruk i Roche? — podjął znów prezydent. — Chodzi mi głównie o konstruktora Kruka.
— Nie wiem, gdzie jest Kruk — wyszeptała Daisy.
— Kłamiesz! — wrzasnął Summerson. Nic nie odpowiedziała.
— Czy mam wezwać policję? Daisy przymknęła oczy.
— Proszę się dobrze zastanowić. Jeśli pani pomoże mi schwytać przestępcę, otrzyma nagrodę. Wysoką nagrodę! Inaczej, jako współwinna, odpowie pani głową.
Milczenie trwało dalej.
Prezydent uczuł dreszcz niepokoju. A jeśli Kruk jest w łazience? Ręka sięgnęła błyskawicznie do kieszeni, gdzie spoczywał pistolet. Summerson wolał nie pozostawać w niebezpiecznej sytuacji. Spojrzał z nienawiścią na reporterkę.
— Ach, tak — wycedził przez zęby. — No, zobaczymy, czy w dyrekcji policji nie przypomni pani sobie wszystkiego.
Nie spojrzawszy nawet na osłupiałą z przerażenia córkę, wybiegł z pokoju. Jednym szarpnięciem zasunął drzwi i wyciągając z kieszeni broń wrzasnął na całe gardło: — Mikę!!!
Płomień buntu
Buck podniósł zdziwiony wzrok na chudego, rudego chłopaka. Wyrósł on przed Murzynem jakby spod ziemi w chwili, gdy ten skręcał w mroczny korytarz wiodący do bocznej windy. Winda ta przeznaczona była dla niewolników należących do syndykatu Agro. Znał wyrostka z widzenia. Wiedział, że przewodził on bandzie urwisów wałęsającej się po wszystkich poziomach Celestii. Banda ta dała się już nieraz we znaki jego braciom i siostrom.
„Czego ten białyszczeniak chce ode mnie?” — pomyślał z lękiem.
— Masz iść za mną — powtórzył wyrostek i chwycił niewolnika za podarty rękaw bluzy, jakby się bał, że ten mu ucieknie.
Buck nie wiedział, jak ma postąpić. Nie był tchórzliwy, jednak jeszcze żywo dźwięczały mu w pamięci usłyszane przed kilkudziesięciu minutami słowa rozporządzenia prezydenta, powtarzane przez megafony całej Celestii. Rozporządzenia, w którym jakże często powtarzał się zwrot „kara śmierci”. Czy to nie zasadzka?
— No! — przynaglił chłopak ciągnąc Bucka za rękaw.
Z sytuacji nie było wyjścia. Usłuchanie białego wyrostka oznaczałoby, że łamie zarządzenie prezydenta, z drugiej zaś strony stawianie oporu mogło skończyć się tragicznie, zwłaszcza jeśliby chłopak wszczął alarm. Ociągając się Buck ruszył wolno za chłopcem.
Weszli w wąski, ciemny korytarzyk i po chwili stanęli przed jakimiś drzwiami. Wyrostek zapukał trzykrotnie. Za drzwiami rozległy się kroki. Zgrzyt zasuwy i w progu stanęła stara, przygarbiona kobieta.
Snop światła padł na przybyłych.
— Ach, to ty, Jack — poznała chłopca. — Chodźcie prędko, bo Lett już czeka. Otworzyła boczne drzwi, z których buchnął obłok gęstego, zadymionego powietrza.
W zastawionym skromnymi sprzętami pokoju siedziało przy stole trzech mężczyzn. W jednym z nich Buck poznał Cornicka i poczuł, jak ciężar niepokoju spada mu z piersi.
— Siadaj, stary — zwrócił się do niego monter wskazując krzesło. — Ty, Jack — powiedział do rudego wyrostka — musisz sprawdzić, czy policja pilnuje przedniego wyjścia na zewnątrz. Czy byłeś kiedyś w osi świata?
— Tam gdzie się naprawia różne części do siłowni?
— Tak — powiedział Lett. — Nad warsztatem znajduje się ubieralnia i śluza. Nie byłeś tam nigdy?
— Nie, tylko w warsztacie. Zanosiłem wujowi obiad, gdy czyszczono na górze jakieś części.
— Łatwo trafisz. Jeśli nikogo nie będzie, to rozejrzyj się dobrze po ubieralni, a zobaczysz takie okrągłe, grube drzwi do śluzy — tłumaczył monter. — Są podobno otwarte. Chodzi o to, że jeśli nikt nie będzie pilnował, to je zamknij i wracaj. Zrozumiałeś?
Chłopiec kiwnął głową.
— Aha, jeszcze jedno. Musisz dobrze uważać, aby cię tam policja nie nakryła. Najlepiej by było, gdybyś się wybrał z większą paczką chłopaków. Wszędzie się włóczycie, więc to nie zwróci uwagi. Kolegom nic nie mów, a drzwi zamknij przy okazji. No, jazda!
Chłopiec zniknął za drzwiami.
Cornick usiadł i przez chwilę wpatrywał się z napięciem w twarz Bucka, puszczając w milczeniu kłęby dymu tytoniowego. Wreszcie spuścił ciężką rękę na blat stołu i rzekł:
— Nie możemy już odkładać. Rozpoczynamy dziś w nocy. Czy twoi otrzymali już od Boba wszystkie części Green-Bolta? Murzyn skinął twierdząco głową.
— Przystąpcie natychmiast do montażu. Nie dajcie się zaskoczyć. Musimy ustalić dokładny plan.
— Co z Malletem i Horsedealerem? — zapytał Buck. — Bez nich będzie ciężko.
— Trudno. Nie można zwlekać, bo Summerson skoczy nam do gardła. Trzeba zaczynać! Murzyn poruszył się nerwowo na krześle.
Wszyscy patrzyli w milczeniu na Cornicka czekając dalszych wyjaśnień.
— Rozmawiałem przed chwilą z Bernardem Krukiem.
— Krukiem? Więc on żyje?
— Żyje. Policja albo nie wie o tym, albo celowo rozpuszcza plotki, że został zabity. Gdzie on się znajduje, tego sam nie wiem. Powiem wam tylko jedno: jest z nami. I co najważniejsze: zdaje się, że nie Summerson Kruka, lecz Kruk Summersona będzie miał w garści.
Jakby dla zilustrowania swych słów Cornick zacisnął pięść.
— Summersona w garści… — wargi Murzyna poruszyły się bezdźwięcznie.
— Ale do tego nie wystarczy już jeden czy drugi napad lub odbicie więźniów, jedno czy drugie przerwanie pracy w zakładach Frondy'ego, Handersona albo Kuhna — ciągnął dalej Cornick. — Musimy ruszyć wszyscy. To prawda, że może być dużo ofiar. Ale czy teraz jest inaczej? Zabito Harry'ego na 12 poziomie… Policja zamknęła Malleta, obu Millerów, Steye'a Browna, 12 innych naszych, nie licząc 22 czarnych, których aresztowali jeszcze wczoraj z rana. Wszyscy mają być straceni… Summerson straszy nas piekłem, ale z tego, co się teraz dzieje, widać, że on w Celestii chce nam takie piekło zrobić, że lepszego nie potrzeba.
— Oj, dobiera się do skóry nie tylko czarnym z dołu, lecz zdaje się, iż i z nami chce zrobić porządek — rzekł kiwając głową szpakowaty, przygarbiony tokarz. — Teraz się biorą do tych, co nie mają co do ust włożyć. Nową dzielnicę wyszykowali, dobroczyńcy, a jutro pokaże się, że to dzielnica białych niewolników.
— Dlatego nie można zwlekać. Jak się ruszą wszyscy razem — skończy się panowanie Summersona, a może i innych „sprawiedliwców” — zaakcentował Lett. — Wszyscy razem przeciw nim! Wtedy będą musieli ustąpić i ustanowić lepsze prawa. Dla wszystkich. I wam też będzie lepiej — dodał uśmiechając się szczerze do Bucka. — Przecież wszyscy muszą mieć ludzkie prawa.
— Ludzkie prawa — powtórzył jak echo Murzyn.
— Musimy się przygotować. Rozkaz inżyniera S. — ciągnął Lett. — Ty, stary, zbierzesz swoich. Trzeba będzie obsadzić każde przejście. Walka z policją nie będzie łatwa.
— Trochę się boję, czy damy sobie radę — wtrącił niepewnie Buck. — Nasi już od wielu lat nie bili się z policją. Niejeden może się nie odważyć…
— Twoja głowa, aby się odważyli — przerwał gniewnie Cornick. — Musisz wytłumaczyć swoim, że od tego zależy ich los. Gdy się ruszą wszyscy, zobaczysz, jak policja będzie zwiewała.
— A jeśli się nie uda?
— Musi się udać. Podobno Agro i Morgan tylko czekają, aby uderzyć na Summersona. Więc nie będą nam przeszkadzać. To też ważne. Trzeba tylko uważać, aby nikt nie wypaplał przed czasem. Zresztą na Celestii świat się nie kończy — powtórzył zdanie przed kilkudziesięciu minutami wypowiedziane przez Kruka. — Pomagają nam oni.
— O n i? — zdziwił się Murzyn i naraz, coś sobie przypominając, zapytał: — Czy… czy to prawda, co mówią, że diabły chcą napaść na Celestię?
— Kruk mówi, że oni nie chcą na nas napaść i że to nie diabły, lecz ludzie. Chociaż po prawdzie…
— Mówiłeś mu o tym diable, co nam życie uratował? — spytał słuchający dotąd w milczeniu elektromonter.
— Mówiłem. Zaraz w pierwszej rozmowie. Ale on powiedział, że chyba musiało mi się przywidzieć. Ja jednak widziałem wyraźnie diabła.
— Widział pan? — Buck spojrzał z osłupieniem na Cornicka. — Więc to prawda, co u nas mówią?
— Widziałem, i nie tylko to. Przecież, gdyby nie ten diabeł, już by żaden z nas trzech nie oglądał świata bożego. Ten drań Edgar Brown byłby nas powystrzelał jak króliki. Aż to „coś”, ten diabeł, jak nie skoczy na niego. Brown strzela, a diabeł nic, tylko się zakręcił, ogonem machnął i na niego. Ani drań zipnął, choć zdaje się, że tamten go nie dotknął. Podobno teraz kuruje się w szpitalu.
— Ale co się z diabłem stało?
— Nie wiem. Zniknął.
— No, a Kruk co na to?
— Powiedział, że zapyta ich, co to było. Ale też się bardzo dziwił.
— To on z nimi rozmawia?
— Tak przynajmniej mówił. Zapanowało milczenie.
— Czy to diabły, czy nie diabły — rzekł Cornick — w każdym razie nam pomogły. Jeśli jeszcze pomogą nam wziąć za łeb Summersona, to gotów jestem śpiewać im psalmy. Może lepszy porządek naprowadzą na tym świecie.
— Nie mów tak, Lett — wtrącił stary tokarz. — To grzech tak mówić.
— Grzech nie grzech. Nieraz sobie myślę, że wszystko to, co nam opowiada Summerson, jest właściwie wielkim kantem. On chyba wierzy tylko w swoją siłę. Może to dobry bóg dla Summersona i jego kompanii, ale nie dla nas.
— Co prawda, to prawda — przyznał z wahaniem oponent. — Ja się też tych diabłów nie boję… Ale to zawsze nieczysta siła.
— Co będziemy sobie teraz tym głowę zawracać — przerwał dyskusję elektrotechnik. — Mów, Lett, dalej, coś miał mówić.
— Nie ma co dużo gadać — przytaknął Cornick, — Najważniejsze, aby wszyscy wiedzieli, co mają robić na hasło. Czy wasi mają latarki elektryczne? — zwrócił się do Bucka.
— U monterów parę się znajdzie.
— To niedobrze, że macie mało. Bez światła będzie ciężko. A teraz słuchajcie wszyscy uważnie. O tym, co za chwilę powiem, nikomu ani słowa. Trzeba ustalić termin. Kruk radzi, że najlepiej byłoby około północy. Inżynier S. też mówi, żeby jak najszybciej ruszyć. Co wy na to? Czy zdążymy wszystko przygotować?
— Chyba starczy czasu — rzekł kiwając głową starszy tokarz.
— Może nawet lepiej byłoby zrobić to wcześniej. Morgan może uprzedzić, a to byłoby niedobrze.
— Wcześniej pewno się nie zdąży. Pomówię zresztą z Krukiem. A ty, Buck, co na to?
— Ja nic. Niech tak będzie, jak pan mówi. Ale, po prawdzie, wielu naszych się boi i nie wierzy ludziom.
— Musisz im wytłumaczyć, co i jak. Przecież to nasza wspólna sprawa. Teraz uważajcie — zniżył głos. — Hasłem będzie wygaśnięcie światła w całej Celestii. Telefony, głośniki i telewizja będą nieczynne, windy też. Trzeba ustalić, co kto będzie robił.
Cornick wstał i podszedł do stojącej w kącie skrzynki z narzędziami. Podniósł wieko, wyjął spłaszczony rulon i rozwinął go.
Cztery głowy pochyliły się nad planem Celestii.
— Zaczniemy tu — Cornick wskazał palcem na zaznaczone czerwonym ołówkiem koło.
— Dokąd to?
Tęgi, o nalanej, czerwonej twarzy policjant spojrzał groźnie na Jacka.
— Nie macie gdzie się szwendać? Mało miejsca gdzie indziej? — dorzucił drugi, młodszy policjant obrzucając gniewnym wzrokiem gromadkę urwisów.
— Zabierać się stąd i jazda na dół — warknął pierwszy, popychając stojącego najbliżej chłopca ku otwartej windzie.
— Panie Bright! Żona się o pana pytała! — zapiała cieniutko Mary. Śmiech i wrzask towarzyszyły słowom dziewczynki.
— Stul pysk, mała, i zmykaj, bo!.. — krzyknął gruby policjant ze złością, usiłując chwycić Mary za ramię, lecz ta dała nurka między chłopców i parskając śmiechem wołała dalej:
— Panie Bright, żona pańska tu idzie. Jeszcze jednego za jej zdrowie.
Policjant wpadł między chłopców rozdając razy na prawo i lewo. Grupka rozpierzchła się na wszystkie strony gwiżdżąc przeraźliwie.
— Ja wam dam! Ja was nauczę! Nie będziecie mogli siedzieć — wołał wściekle Bright, goniąc wymykającą się spod jego rąk Mary. Aluzja do częstego zaglądania przez niego do kieliszka i respektu, jaki czuł przed żoną, wyprowadziła go zupełnie z równowagi.
— Bili, daj spokój. Będziesz się tu z tymi szczeniakami użerał — usiłował powstrzymać Brighta jego kolega.
Lecz grubas zniknął za zakrętem nie zwracając uwagi na współtowarzysza. Ten stał przez chwilę, jakby się zamyślił, i naraz skoczył niespodziewanie, chwytając za kołnierz jednego z chłopaków.
Reszta urwisów rzuciła się do ucieczki, znikając w zakamarkach otaczających ostatnią stację centralnej windy.
— Stać! — zawołał policjant. — Jeśli natychmiast nie wrócicie do windy i nie zjedziecie na dół, odpowiedzą za to wasi rodzice!
Na końcu korytarza ukazał się Bright, ciągnąc za włosy opierającą się Mary Brown.
— Już ja cię teraz nauczę! — sapał kierując się ku windzie. — Odechce ci się n całe życie, zobaczysz.
— Panie Bright! Niech pan ją puści!
Policjant spojrzał ze złością na wysuwającego się spoza zakrętu Jacka.
— Tak was wszystkich spiorę, że długo mnie popamiętacie!
— Panie Bright, niech pan ją puści — powtórzył chłopak. — Czy pan chce, żeby…
— Co takiego? — wrzasnął grubas. — Ty, szczeniaku!
— Wolnego, panie Bright. Czy pan chce, żeby pańska żona wiedziała zawsze dokładnie, gdzie pan chodzi po pracy?
— Milcz, szczeniaku! — warknął policjant, ale w tonie jego głosu wystąpiła wyraźna zmiana. Puścił włosy Mary i tylko trzymał ją mocno za rękę.
— Dość tego! — rzucił z niesmakiem drugi policjant. — Nie będziemy ich przecież taszczyć do dyrekcji. Teraz nie czas na takie zabawy — uderzył trzymanego za kołnierz chłopca w kark tak silnie, że ten potoczył się na środek pomieszczenia. — Puść ją, Bili. Szkoda czasu. Tam stary czeka, a my tu marudzimy — zwrócił się do towarzysza. — Zajmiemy się nimi innym razem.
Bright skwapliwie puścił Mary.
— Zaraz tu wrócimy — zwrócił się do Jacka grożąc mu pięścią. — Żeby tu już nikogo nie było. Tym razem darujemy, ale jeśli zobaczymy was tu za dziesięć minut, to szkoda gadać. Ty sam za to odpowiesz.
Gwałtownie szarpnięte drzwi windy zamknęły się z trzaskiem.
— Powinienem ci wyznaczyć karę za niepotrzebne paplanie. Mogło się źle skończyć, a i tak nie wiadomo, czy te draby nie będą się chciały odgryźć.
— Toś ty taki? — zrobiła obrażoną minę. — Przecież właśnie dzięki mojemu gadaniu nie mogli nas stąd przegonić.
— Dzięki mojemu czy dzięki twojemu? — uśmiechnął się Jack widząc, że Mary usiłuje przypisać sobie całą zasługę.
— No, twojemu też…
— Nie ma co dużo gadać — przeciął chłopak rozmowę. — Narobiłaś bigosu, ale ci to daruję. Teraz są ważniejsze sprawy.
Podszedł do windy. Wygaśnięcie czerwonej lampki sygnalizowało, że policjanci wysiedli i dźwig jest wolny. Jack nacisnął guzik.
— Co? Mamy wracać? — zdziwienie i zawód rozlały się po twarzach urwisów.
— Nie. Zaraz zobaczycie — powiedział Jack tajemniczo.
— Co ty chcesz zrobić?
Winda zatrzymała się. Jack otworzył drzwi i zwrócił się do towarzyszy:
— Zostawimy drzwi otwarte i jeśli nawet tym drabom zechce się tu wracać, to niech idą piechotą. Możemy sobie spokojnie zwiedzić oś.
— A jak tam który jest jeszcze na górze?
— No to nogi za pas i wprost do windy.
— Ale z ciebie mądrala, prezydencie! — zawołała z podziwem Mary. Jack uśmiechał się z zadowoleniem.
— Zanim zdążyliby się tu przywlec piechotą, będziemy z powrotem. Mamy czas obejrzeć wszystko dokładnie.
— A czy byłeś tam kiedy? — zapytał jeden z chłopców.
— Rozumie się — odrzekł Jack wydymając wargi. — Ja znam każdą dziurę w Celestii. Trzeba jednak, żebyście i wy wiedzieli dobrze, gdzie, co i jak. Dlatego musimy korzystać z okazji. Te składy są zawsze zamknięte na klucz i tylko teraz, po tych awanturach, zostawiono je otwarte.
— Czy wiesz, Jack, że ta kobieta, co zginęła razem z Krukiem, to moja kuzynka? Daisy — ta, co była reporterką u Greena? — przypomniało się Mary.
— Wiem — skinął głową Jack. — Ale nie masz co o tym rozpowiadać.
— Biedna Daisy — westchnęła dziewczynka. — Taka była wesoła. Nieraz przychodziła do nas i…
— No, szkoda czasu — przerwał Jack obawiając się, by rozmowa nie zahaczyła o sprawę rzekomej śmierci zbiegów. — Chodźmy!
Z bijącym sercem, rozglądając się wokół zdziwionymi oczami, ruszyli przez korytarze i pomosty nad magazynami, docierając w końcu do centralnych pomieszczeń. Żadne z dzieci poza Jackiem nie było dotychczas tak blisko osi Celestii. Powszechną sensację budziła niewielka waga ciała i związane z nią możliwości niezwykłych skoków. Biedny Jack nie był w stanie odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakimi zasypywali go koledzy, nie tracił jednak rezonu i pomagając sobie bujną fantazją z miną znawcy udzielał wyjaśnień.
Dotarli wreszcie do samej śluzy, nie napotkawszy nikogo po drodze. Widocznie policjanci, na których natknęli się po wyjściu z windy, stanowili jedyną obsadę tych pomieszczeń.
Z dreszczem podniecenia dotykały dzieci zimnych ścian śluzy. W wyobraźni ich powstawały niesamowite obrazy zrodzone z fantastycznych opowieści Greena o dziwach świata oddzielonego od nich tylko grubą płytą okrągłych drzwi. Widzieli siebie w skafandrach, czekających, aż otworzy się przed nimi nieznana, otwarta przestrzeń wszechświata. Jeszcze bardziej potęgowały wrażenie pogłoski, krążące od rana po Celestii, jakoby zbiegowie zginęli właśnie w tych pomieszczeniach.
— Wracamy! — zarządził wreszcie Jack i zamknął ciężką okrągłą płytę za ostatnim z kolegów wychodzących ze śluzy.
Rozkaz został wykonany. Należało teraz jak najszybciej powrócić na dół.
Przynaglając kolegów, którzy niechętnie opuszczali górne regiony Celestii, półsłówkami odpowiadał na padające nieustannie pytania. Myślał tylko o jednym: jaki cel mogło mieć zamknięcie drzwi? Dlaczego otrzymał od Cornicka taki dziwny rozkaz? Niezwykły splot przygód podniecał jego wyobraźnię.
Przybycie córki prezydenta na 74 poziom, do nędznego pomieszczenia, w którym mieszkał Jack, przejęło trwogą całą rodzinę chłopca. Jakież było ich zdziwienie, gdy panna Summerson oświadczyła, że celem jej wizyty jest rozmowa na osobności z najmłodszym członkiem rodziny. Przestrach i obawa Jacka, że chodzi tu o przykre konsekwencje jakiegoś głupiego kawału lub drobnej kradzieży, ustąpiły miejsca osłupieniu, gdy córka wszechwładnego prezydenta Celestii wręczyła mu w milczeniu małą, błyszczącą nakrętkę. Tę samą nakrętkę, którą wczoraj wcisnął w windzie do ręki Toma Malleta jako umówiony znak.
Stella Summerson, nie wyjaśniając nic Jackowi, lecz nakazując ścisłą tajemnicę, kazała mu pojechać do budki telefonicznej na 27 poziomie i tam czekać podniósłszy słuchawkę.
— Masz tu pieniądze, bo pewnie będziesz musiał parę razy dzwonić — powiedziała kładąc garść monet.
Został sam.
Zbywając wzruszeniem ramion pytania rodziców podążył na wyznaczone miejsce. Snując różne domysły usiłował odgadnąć cel dziwnego rozkazu.
Lecz oto po kilku minutach oczekiwania w słuchawce odezwał się znajomy głos Toma Malleta:
— Jack, to ty?
— Ja — wyszeptał z przejęciem chłopak.
— Tu Tom. Słuchaj. Musisz poszukać Letta Cornicka. Znasz go?
— No, chyba. To ten, co robił u Frondy'ego, a potem u Kuhna?
— Ten sam. Znajdziesz go i powiesz mu, żeby zadzwonił o jedenastej pod numer tej budki. Nie nawal, Jack, bo to bardzo ważna sprawa.
— Zrobi się — zawołał ochoczo chłopak. — A ty skąd dzwonisz?
— Dowiesz się niedługo. Teraz koniecznie zawiadom Letta Cornicka, no i nikomu ani słowa o tym wszystkim.
Jack chciał jeszcze o coś zapytać, lecz oto w słuchawce zabrzmiał jakiś męski nieznany głos:
— Jack. Pamiętaj, że czasami lepiej jest wiedzieć jak najmniej. Dlatego rób tylko to, co ci mówi Tom. Czy nie ufasz Tomowi?
— Gdzieżby!.. Ale…
— Jeszcze jedno, Jack — odezwał się znów głos Toma. — Gdyby ci Cornick coś polecił, to go słuchaj. Ale nikomu z naszych chłopaków nic nie mów, że rozmawiałeś ze mną.
— To się rozumie.
— No, pędź!
Trzask w słuchawce obwieścił, że rozmowa została przerwana.
Znalezienie Cornicka nie było zadaniem łatwym. Od pamiętnego publicznego wystąpienia na zebraniu niewolników był on poszukiwany przez policję i musiał się ukrywać. Wszystko wskazywało, że policja uważa go za jednego z Nieugiętych i w razie aresztowania grozi mu kara śmierci. Rozumiał też, że wobec niedużych rozmiarów Celestii wpadnięcie w ręce agentów Godstona było tylko kwestią czasu. Zdawał sobie z tego sprawę, lecz zdecydowany był nie dać się wziąć żywcem.
Aresztowanie Malleta i kilku innych przywódców oraz zerwanie łączności z Horsedealerem sparaliżowało w poważnym stopniu kierownictwo związku. Cornick nie stracił jednak głowy. Wspólnie z kilku pozostałymi jeszcze na wolności przywódcami Nieugiętych powołano nowe tymczasowe kierownictwo. Przewodnictwo objął inżynier Smith. Jakoś dotychczas policja nie wpadła na trop, że znany kierownik techniczny zakładów chemicznych Morgana był jednym z założycieli i przywódców spiskowej organizacji „szarych”. Działając z ukrycia pospiesznie gromadzili rozproszone szeregi, przygotowując organizację do walki. o tym wszystkim Jack, oczywiście, nie mógł wiedzieć. Słyszał jednak, że Cornicka poszukuje policja, i wiedział, iż zwykłe dopytywanie się o niego do niczego nie doprowadzi. Użycie chłopców do zdobywania informacji było ryzykowne, niemniej jednak, po krótkim namyśle, Jack postanowił skontaktować się z Fritzem, którego ojca również poszukiwała policja. Złożywszy sobie wzajemnie „przysięgę tajemnicy” chłopcy ustalili, że Fritz w jak najkrótszym czasie postara się dowiedzieć coś o Cornicku. Jack nie powiedział jednak koledze, że rozmawiał z Tomem, lecz oświadczył ogólnikowo, że „ma dla Cornicka wiadomość od Malleta”, co mogło odnosić się również do aresztowanego ojca Toma. Wkrótce kontakt został nawiązany, tym łatwiej że nie mogło być podejrzenia, aby Jack działał na polecenie policji.
Późniejsze wypadki potoczyły się jak na ekranie telewizyjnym. Jack czuł, że wokół niego dzieją się wielkie sprawy, a świadomość, że uczestniczy w przygotowaniach do jakiegoś wielkiego spisku, napełniała go dumą. i oto teraz wracał z grupką kolegów po wykonaniu tajemniczego rozkazu Letta. „Dlaczego zamknięcie drzwi do śluzy odgrywało tak wielką rolę?” — głowił się bezskutecznie.
Szybko też błysnęła mu myśl, typowa dla jego piętnastu lat i życia, jakie wiódł niemal od chwili, gdy posiadł sztukę chodzenia. Cóż prostszego jak przekonać się naocznie, na co potrzebne jest zamknięcie drzwi do śluzy. Po prostu „spławi” kolegów i wróci sam na górę.
Wprowadzenie w czyn postanowienia nie było trudne przy tym autorytecie, jakim cieszył się Jack-prezydent wśród kolegów.
Po kilkunastu minutach znalazł się sam na górze.
Z drżeniem przeszedł przez właz prowadzący do ubieralni i rozejrzał się wokół. Nic się nie zmieniło w otoczeniu. Poczuł się nieswojo. Po co tu właściwie przyszedł? Może wynik zamknięcia drzwi będzie znany dopiero za parę godzin? A może to wywoła eksplozję?
Przez plecy przebiegł mu dreszcz. Choć nic nie wskazywało, aby miało nastąpić jakieś nadzwyczajne wydarzenie, pusta salka budziła w nim rosnące uczucie lęku.
— Wracać, koniecznie wracać! — powtarzał sobie.
Przesunął się ku włazowi, gdy nagle metaliczny szczęk dobiegł jego uszu. Zamarł w oczekiwaniu. Szczęk powtórzył się. Teraz wiedział już, że pochodzi on spoza zamkniętych drzwi śluzy.
Strach mieszał się z ciekawością.
Ktoś znajdował się w śluzie. Ale kto? Oczywiście człowiek z zewnątrz. Może Tom albo konstruktor Kruk, który podobno tędy uciekł? Tak, to z pewnością Kruk. Dlaczego jednak policja nie pilnuje wyjścia?
Głuchy szum motoru wdarł się w ciszę. Co to? Jack poczuł, że cierpnie mu skóra. Co to się dzieje?.
Szum kompresora ustał raptownie. Jack instynktownie skoczył w drugi koniec ubieralni i ukrył się pod szeroką półką, obok szafy ze skafandrami.
Jednocześnie owalne drzwi prowadzące do śluzy poruszyły się i cicho rozwarły.
Jack spojrzał i zmartwiał.
To, co zobaczył, było tak niesamowite, że przekraczało swym nieprawdopodobieństwem wszystko, co drukował Green w swych sensacyjnych książeczkach. Oto jeszcze przed kilkudziesięciu minutami kpił z kolegów, mówiących o rzekomym pojawieniu się diabłów, a teraz sam na własne oczy ujrzał to i lodowate zimno strachu ogarnęło całe jego ciało.
„Diabeł” nie był duży, nie przewyższał wzrostem pięcioletniego dziecka. Nie miał też przerażającej paszczy ani płonących ogniem oczu, tak często rysowanych w książeczkach obrazkowych. Po prostu nie miał w ogóle ani paszczy, ani oczu. Wielka w porównaniu z resztą „ciała”, przekraczająca kilkakrotnie swymi rozmiarami głowę ludzką błyszcząca kula z krótkim, matowym walcem u spodu, wsparta na pięciu cienkich, ruchliwych łapach — nic więcej. Lecz właśnie przez to samo, że „diabeł” różnił się tak znacznie od tego, co wytworzyła wyobraźnia ludzi zamieszkujących Celestię, wygląd jego musiał budzić nieprzezwyciężone uczucie lęku.
Głośny okrzyk odwrócił uwagę Jacka w inną stronę. We włazie prowadzącym z warsztatu do ubieralni ukazała się postać Deana Roche'a. Oczy jego wyrażały osłupienie, a nerwowe drżenie rąk opartych o krawędź włazu wskazywało, że siłą woli przezwycięża uczucie strachu.
Tymczasem potwór posunął się kilka kroków naprzód, na moment zamarł w miejscu, po czym cofnął się ku śluzie. Jedno z ramion uniosło się w górę i przywarło końcem stożkowo zakończonej „stopy” do ściany, tuż przy otworze wyjściowym.
Ogłuszający trzask, podobny do wystrzału pistoletu, wstrząsnął ścianami pomieszczenia. Potem nastała nerwowa, dzwoniąca w uszach cisza. Jack zacisnął powiek! nie mogąc opanować panicznego lęku. Zdawało mu się, iż za chwilę cała Celestia rozleci się na strzępy.
— Czy to ty jesteś Dean Roche? — wpadł niespodziewanie w ciszę męski głos.
— Tak, ja — rozległ się zalękniony głos astronoma.
— Nie obawiaj się! To przecież tylko maszyna.
Jack otworzył oczy i ze zdziwieniem ujrzał, że potwór zbliżył się do Roche'a, który blady jak płótno wpatrywał się w niego szeroko rozwartymi oczami.
— No, proszę się nie lękać. Prowadź! — odezwał się znów „diabeł”.
— Trzeba zejść niżej — wyszeptał astronom.
— Czy tu wszędzie almeralitowe ściany i podłogi?
— Nie. Jeszcze tylko ta podłoga. Później tylko miejscami.
— No, to schodzimy.
Roche zniknął w otworze, „diabeł” zaś zbliżył się do włazu i przez chwilę badał łapami grubość podłogi.
Znów rozległ się głuchy trzask.
— Co pan robi? — dobiegł z dołu zalękniony głos astronoma.
— Nic groźnego. Po prostu buduję sobie linię przesyłową z rezonatorów wielozakresowych, gdyż almeralit odbija fale elektromagnetyczne.
Lśniąca kula przez chwilę chwiała się nad otworem, po czym znikła we włazie.
— Tędy! — Jack znów usłyszał głos Roche'a.
— Zaraz. To, zdaje się, almeralit?
— Tak.
Trzask… Przez chwilę panowała cisza, potem znów przeciął powietrze dźwięk podobny do strzału. Jeden, drugi. Rozległ się metaliczny szczek jakby zatrzaśniętych drzwi windy… i cisza.
Upłynęło kilka minut, zanim Jack ochłonął na tyle, że odważył się podejść do włazu. Ostrożnie przykucnął nad otworem i spojrzał w dół. Pomieszczenie warsztatowe było puste. Czyżby wszystko to, co widział i słyszał przed chwilą, było przywidzeniem?
Pochylił się nad otworem opierając dłoń o podłogę.
Naraz odskoczył gwałtownie. Jego ręka, przesuwając się po zimnej, metalowej powierzchni, natrafiła nagle na rozgrzane, niemal gorące miejsce. Spojrzał i uczuł, jak strach znów poczyna chwytać go za gardło.
Na chropowatej, pokrytej grubą warstwą pyłu i smaru podłodze ujrzał błyszczący guzik, podobny do łebka dużej szpilki. Po drugiej stronie, z sufitu pomieszczenia warsztatowego, wystawał ledwo dostrzegalny, cienki koniuszek długiej igły, wbitej jakąś potworną siłą w twardą płytę almeralitu.
Zaciskając pięści Summerson krążył po swoim gabinecie jak w klatce. Im dalej posuwał się wieczór, tym więcej ciosów spadało na jego głowę.
Bunt niewolników, rozruchy w dzielnicach mieszkalnych, uszkodzenie miotacza i wreszcie ostatnie druzgocące odkrycie, że Kruk żyje i kieruje z pewnością buntem — wszystko to zupełnie wytrąciło Summersona z równowagi. Najboleśniej jednak odczuwał zdradę swej córki. Świadomość, że Stella uczestniczyła w spisku skierowanym przeciw niemu, napełniła go zgrozą. „Musi umrzeć” — powtarzał sobie. — „Nie jest już moją córką”. Lecz nie mógł się zdobyć na podjęcie ostatecznej decyzji. Bijąc się z myślami szukał rozpaczliwie jakiejś drogi wyjścia.
Rozruchy w dzielnicy „szarych” przybrały charakter powszechny. Akcja policyjna nie zdołała ich stłumić ani ograniczyć, do czego Godston przyznawał się otwarcie. Jedynym osiągnięciem policji, którym usiłował on zatuszować niepowodzenie, była ochrona pięciu poziomów wokół siedziby głównych potentatów Sialu. Godston zapewniał, że są one całkowicie bezpieczne, ale prezydent traktował to jako gwarancję wymuszoną strachem. Reszta Celestii ukazywała się jego wyobraźni jak wzbierający ropień, wobec którego zawodziły nawet najostrzejsze środki zapobiegawcze. Specjalnie niepokoiła Summersona przyniesiona osobiście przez Godstona wiadomość o opanowaniu przez zrewoltowany tłum stacji rakiet. Nie mógł dodzwonić się do Jima Bradleya, a resztki włosów jeżyły mu się na myśl, że może także i młody konstruktor znajduje się poza zasięgiem jego woli i groźby.
Na odgłos dzwonka w hallu prezydent otrząsnął się z ponurego zamyślenia. Do gabinetu wszedł Godston.
— No i co zeznała? — niecierpliwie rzucił prezydent.
— Niestety, na razie nie udało się jeszcze niczego z niej wycisnąć. Widocznie była zbyt osłabiona upływem krwi, bo zemdlała podczas badań.
— Cucicie ją?
— Tak. Felczer energicznie się uwija.
— Skoro wróci do przytomności, zajmiesz się nią osobiście. Musisz wydobyć z niej, co potrzeba. To kobieta, istota słaba, nie obdarzona ani siłą woli, ani stanowczym charakterem. Poza tym możesz nie przebierać w środkach. Nic mnie nie obchodzi, co z nią zrobisz. Gdy wydostaniesz z niej wiadomość o miejscu pobytu Kruka i Roche'a, postaraj — się, dopóki będzie żywa i zdolna do dalszego indagowania, stwierdzić prawdomówność jej zeznań. Sądzę, że dasz sobie z nią radę. Zresztą, ty lubisz takie zajęcia… Teraz drugie, nie mniej ważne zadanie: musisz skontaktować się z Jimem Bradleyem. Byłoby najlepiej, gdyby on mógł osobiście zameldować się u mnie.
— Wybacz… — Co?
— W obecnej sytuacji jest to niemożliwe. Po pierwsze nie wiem, co się dzieje na nadpoziomie, bo przyległe okolice są opanowane przez tłum. Prócz tego Bradley nie przedarłby się przez osiemdziesiąt poziomów. Zbyt wielu ludzi go zna i tłum ryczy jednogłośnie, że nie pozwoli przebudować miotacza. Mówią, że miotacz ma służyć zgładzeniu jakichś ludzi, którzy lecą w rakiecie. Nie sposób wytłumaczyć im, że są to idiotyczne brednie.
— Spróbuj jednak wysłać kogoś na stację rakiet. I zajmij się tą Brown. No, jazda. Godston wyszedł.
Summersona nie mogły tak łatwo zmiażdżyć niepowodzenia. Przypominał kota, który spada zawsze na cztery łapy. Tym razem jednak cios był bardzo silny. Summerson kochał Stellę. Było to uczucie bardzo szczególne: w silnej, samolubnej miłości do córki kochał swoją krew, przedłużenie swojego „ja”.
Teraz zastanawiał się jeszcze nad innym palącym problemem: jak prędko Daisy Brown wyda zbiegów? Dawniej uważałby to pytanie za bezsensowne: wiadomo, że słaba, zastraszona kobieta wszystko wyzna podczas pierwszego przesłuchania. Nie mogło być inaczej! Ale obecnie dawne pojęcia poczęły w jego oczach nabierać nowych wymiarów. Doświadczenie paru ostatnich dni wskazywało, że fakty podważały wiele prawd dotąd niewzruszonych, uświęconych autorytetem Biblii i jego osobistego przekonania. A co najgorsze, prawdom tym zaprzeczał tłum, jego nieposłuszeństwo, jego śmiała postawa…
Prezydent ciężko opadł na fotel. Myślał teraz znów o Stelli. Bał się, że jeżeli spojrzy na nią, może ulec podszeptom ojcowskich skrupułów i nie zachować się tak, jak dyktuje mu rozum.
Szamotał się dłuższą chwilę z własnym niezdecydowaniem, ze słabością, której sam się przed sobą wstydził. Z ciężkim sercem udał się wreszcie do pokoju córki.
Lokaj strzegący drzwi jej pokoju usłużnie się odsunął.
Dziewczyna podniosła się z fotela. Stali teraz naprzeciw siebie przypominając zapaśników, którzy lustrują się nawzajem przed walką. Prezydent wysilił się na uśmiech, opadł na kanapę i ręką wskazał córce miejsce naprzeciwko.
— Siadaj!
Chwila męczącej ciszy.
— Gdybyś wiedziała… — rzekł z westchnieniem. — Gdybyś wiedziała, jak mnie boli to wszystko. To, że właśnie ty… No, bo kogóż ja mam bliższego na świecie? Teraz, kiedy rozzuchwalone szumowiny podnoszą łeb przeciwko mojej władzy i boskim prawom, na kogóż mogłem liczyć, jak nie na własną córkę?
Stella spuściła wzrok. Milczała uparcie. Summerson sam się wzruszył swoją szczerością.
— Zostałaś otumaniona, moje dziecko — ciągnął łagodnie. — Różni oszuści, wrogowie moi, Boga i prawowitej władzy, wpadli na szatański plan wciągnięcia ciebie do tej piekielnej roboty. A ty, zamiast uprzedzić ojca o knowaniu łotrów — ty, moja córka, przystałaś do nich. Czyż serce nie powiedziało ci ani razu, że jest to wielki grzech?
No, powiedz, Stello… Przecież wiem, że stoczenie się w odmęt tej podłej roboty kosztowało cię z pewnością bardzo wiele. Dlaczego uległaś tym podszeptom? No, powiedz…
Stella powoli ulegała elokwencji ojca. Zaczynała żałować, że go skrzywdziła. Nie wiedziała, co począć, i czuła się bardzo nieszczęśliwa.
— Dałaś się opętać ludziom, którzy za doliody usiłują sprzedać Celestię — ciągnął dalej prezydent. — Czy twoje sumienie nie powiedziało ci, że pomagając im zdradzasz nie tylko ojca, nie tylko boskie przykazania, lecz i cały świat, w którym żyjesz; że zdradzasz Celestię?… I dla kogo? Dla kogo popełniłaś zdradę? Czy Kruk wart jest twojej miłości? Przecież chyba zdajesz sobie sprawę, że opętał cię tylko dlatego, aby użyć jako narzędzia swych perfidnych planów. Zabiegał o twe względy nie dla ciebie, lecz dla twego posagu, dlatego, że jesteś moją córką. Szkoda, że nie byłaś świadkiem, gdy on, jak brudny handlarz z targowiska, kłócił się ze mną o twój posag. A teraz zdradza Celestię, bo mu te diabły obiecały więcej, niżby zarobił na małżeństwie z tobą. W tym miejscu Summerson popełnił fatalny błąd — błąd, który podważył wszystkie jego dotychczasowe argumenty. Nie wiedział bowiem, że Stella była poinformowana o treści rozmów Kruka z ludźmi z Astrobolidu. — Nieprawda! — przerwała mu hardo. Prezydent zaniemówił na chwilę.
— A, więc to tak! — wyrzucił wreszcie z pasją. — Więc więcej wierzysz temu podłemu zdrajcy niż własnemu ojcu! Nie przypuszczałem, że aż do tego stopnia jesteś zaślepiona. Biedna, głupia dziewczyno! Może również mu wierzysz, że jesteś pierwszą i jedyną dla niego — chwycił się ostatniego argumentu. — Mógłbym dostarczyć ci niemało dowodów, jak nikczemnie cię oszukiwał. Choćby taka Brown…
— Nieprawda! — padło stanowczo i chłodno.
— Porozmawiamy więc inaczej.
Na myśl, że Stella jako córka prezydenta wierzy w swoją bezkarność, Summersona poniosły nerwy.
— Otóż wiedz — cedził wolno każde słowo — że są prawa wyższe nad miłość ojcowską. Jako prezydent świata rozkazuję ci powiedzieć, gdzie ukrywają się Kruk i Roche!
Stella poruszyła się niespokojnie na fotelu. Nic więcej.
— Milczysz? Otóż oświadczam ci, że powiesz. Jeśli nie mnie, to w dyrekcji policji. Dziewczyna zbladła:
— Tego nie zrobisz! Jak by to wyglądało? Dopuścić do takiego skandalu! Słowa te prezydent uznał za ironię.
— Mów natychmiast, gdzie oni są! No! Prędzej, bo nie mam czasu. Widzisz to? — pokazał jej pierścionek. — Pamiętaj więc, że wiem więcej, niż przypuszczasz.
Odpowiedziało mu milczenie.
— Przekażę cię policji! Nie żartuję! Cisza.
Doprowadzony do ostateczności Summerson położył rękę na słuchawce telefonu. Spojrzał groźnie na córkę.
— No?
Nie doczekał się odpowiedzi. Połączył się więc z dyrekcją policji, każąc sobie przysłać inspektora śledczego.
— Wiedz, że prezydent jest dość potężny, aby nikt nie odważył się uważać za skandal tego, co zarządzi — wyrzucił z pasją. — No, powiedz wreszcie, gdzie oni są. Jeszcze masz czas…
Stella zacięła się. Minuty upływały. W drzwiach stanął inspektor Clips.
— No? — rzucił prezydent jeszcze raz w stronę córki. — A więc dobrze — zawyrokował, z wysiłkiem hamując gniew. — Będzie pan towarzyszył mojej córce do dyrekcji policji — oznajmił inspektorowi. I podchodząc do Stelli rzucił jej w ucho: — Tam z ciebie wycisną!
Dziewczyna poszła z inspektorem nie próbując stawiać oporu, milcząca, zastygła w nagłym osłupieniu.
Tymczasem Summerson połączył się z dyrekcją policji.
— Fred? Słuchaj! Przekazałem ci Stellę na przesłuchanie. Chodzi o to, że ona pewno wie, gdzie się ukrywa Kruk. Oczywiście nie rozmawiaj z nią sam, bo ciebie dobrze zna i to osłabiłoby wrażenie śledztwa. Wybierz kogoś inteligentnego. Masz Milda pod bokiem? Aha, no dobrze, to nie odrywaj go od pracy. A kogo proponujesz? Dwóch? Dobrze. Tak, oni się nadadzą. Uprzedź ich: mają do czynienia z córką prezydenta. Nie śmią, ma się rozumieć, ani jej uderzyć, ani zachowywać się tak, jak wy to umiecie. Niech działają tylko na wyobraźnię. Mogą badać przy niej tamtą, żeby wiedziała, co jej grozi. No, muszą pokazać swoją inteligencję. W razie powodzenia i awans, i premia. Skoro Stella albo ta reporterka coś wyśpiewają, donieś mi natychmiast.
Położył słuchawkę. Był trochę zły na siebie, że nie kazał Godstonowi zameldować sobie o przebiegu wypadków z okresu ostatnich 20 minut, dzielących go od poprzedniej rozmowy. Jednocześnie ważył w myślach jeszcze coś innego.
Wreszcie zdecydowanym ruchem sięgnął do telefonu i wezwał Godstona do siebie. Minęło jednak kilkanaście minut, a dyrektor policji się nie zjawiał. Coraz większy niepokój ogarniał prezydenta.
Nagle brzęczyk telefonu poderwał Summersona z fotela.
— Halo! Kto? Aha, z dyrekcji policji. Tu Summerson.
— Ekscelencja pozwoli, że złożę meldunek — rozległ się głos w słuchawce.
— Mów pan.
— Badanie Daisy Brown nie dało na razie wyników. Znów zemdlała podczas chłosty. Odbywało się to zgodnie z instrukcją dyrektora Godstona, w obecności córki jego ekscelencji. To wywarło na niej silne wrażenie.
— Do rzeczy. Przesłuchiwał pan moją córkę?
— Tak jest. Miałem ten zaszczyt.
— I co powiedziała?
— Zeznanie wręcz rewelacyjne. Po prostu trudno mi uwierzyć. Panna Stella oświadczyła, że zbiegowie, to znaczy Kruk, Roche…
Słowa urwały się nagle.
— Halo, halo! Mów pan dalej! No, no — gdzie jest Kruk?! Halooo!..
Nie było odpowiedzi. Prezydent uderzył gwałtownie w widełki, raz, drugi, trzeci. Sygnału nie było. Rzucił słuchawkę i sięgnął do drugiego aparatu. Ten również był nieczynny. Czyżby centrala uległa uszkodzeniu?
Naraz stanęła mu przed oczyma scena sprzed dwóch dni, gdy również w najbardziej krytycznym momencie została przerwana pewna rozmowa telefoniczna. Tylko że wtedy stało się to za jego wolą i udziałem.
Zerwał się z fotela i podszedł do ściany, gdzie wielki plan Celestii patrzył na niego groźnym okiem stu pierścieni-poziomów.
Odsunął ruchomą część ramy i palce szybko raz po raz przebiegły po trzech guzikach.
Zamarł w oczekiwaniu. Ściana jednak nie rozsuwała się. Zdziwiony ponowił próbę. Znów bez rezultatu.
Czoło pokryły mu krople zimnego potu.
Siląc się na spokój jeszcze raz położył palce na guzikach. Naciskając począł wolno powtarzać w pamięci cyfry klucza:
— 2, 3, l, l, l, 3, 2, 2, l, l, 3, 3, 3…
Nie dokończył. Sączące się dotąd jednostajnie z sufitu białe światło zamigotało i zgasło.
W pierwszej chwili uczuł, że ogarnia go strach. Opanował się jednak. Może przyczyną tego wszystkiego jest jakieś uszkodzenie w sieci?
Podszedł po omacku do fotela i usiadł. Nagle przypomniał sobie przerwaną rozmowę. Zapragnął wstać i biec przed siebie. Dokąd? Zapewne do dyrekcji policji, a stamtąd wprost do kryjówki Kruka, którą Stella zdradziła.
„Oni tam wiedzą, skąd ten drab działa. A ja nic, nic, nic…”
Miał wrażenie, że już znajduje się w piekle. Otworzył oczy jak najszerzej, ale wszędzie panowała grobowa ciemność.
Wstał powoli i podążył w kierunku drzwi. Znalazł się w hallu. Tam również panowała ciemność. Udało mu się dotrzeć wreszcie do wyjścia. Przyłożył ucho do metalu. Dość jednostajny szum dochodził z tamtej strony jakimś złowrogim dźwiękiem.
Naraz usłyszał odgłos przyśpieszonych kroków, krótką wymianę słów za drzwiami i gwałtowne pukanie.
— Otwórz! To ja, Kuhn. Otwórz, na miłość boską, szybko. Przynoszę ważne wiadomości. Summerson przeraził się.
— Co się stało?
— Wpuść mnie natychmiast. Najważniejsza wiadomość z centrali energetycznej — główny stos atomowy przestał pracować. Wpuść mnie!
Summerson otworzył drzwi. W półmroku ujrzał przestraszone twarze trzech dozorujących policjantów, a w dali coś jak obłok świateł. Nim zamknął drzwi za Kuhnem, z hałasu ^podobnego do szumu pędzącej wody wyłowił wyraźne:
— Śmierć Summersonowi!
…i wówczas Allan Summerson przedstawił Radzie TORCH wniosek uzgodniony poprzedniego dmą na poufnej konferencji ze mną, generałem Morganem i Williamem Frondym. Opór był mniejszy niż przypuszczaliśmy. Jedynie Herbert Dalton i John Williams wystąpili z kategorycznym sprzeciwem, zresztą z odmiennych powodów: Dalton ciągle jeszcze trzyma się swej teorii o szybkim krachu gospodarczym i upadku rządu „czerwonych republikanów”, Williams zaś obawia się zbyt wielkich strat energii i materii wyrzucanej przez silniki. Twierdzi on, że w czasie manewrowania przy wyjściu z Układu Słonecznego konieczne zużycie cennych substancji może być katastrofalnie wielkie. Nie ma on racji. Możemy bardzo dokładnie obliczyć stopień zużycia paliwa i wybrać najdogodniejszy moment we wzajemnym położeniu Celestii oraz innych ciał niebieskich do opuszczenia Układu Słonecznego, gospodarując paliwem jądrowym i masą roboczą jak najoszczędniej. Tak więc 16 głosami przeciw dwom zatwierdzony został plan budowy silników. Zakłady Centrum przystąpiły 21 kwietnia 1991 roku do pracy. Trzeba przyznać, że decydującym czynnikiem był tu rosnący opór części załogi, domagającej się zezwolenia na opuszczenie naszego sztucznego księżyca. Widocznie pułkownik Brown nieumiejętnie dobierał ludzi. Otrzymał przecież wyraźne dyrektywy od Morgana, że załoga powinna się składać z pierwszorzędnych fachowców, i to nie tylko pewnych politycznie, ale obawiających się powrotu na Ziemię. Tymczasem nie minął jeszcze rok, a ponad pięćdziesiąt procent tych ludzi chce wracać. Niemały wpływ miały tu wiadomości o amnestii dla byłych uczestników puczu Wintera, ale sam fakt, że nasi ludzie wierzą waszyngtońskiej klice, nie jest dla nas pocieszający… Oczywiście, o zwolnieniu ich nie ma mowy, bo skąd weźmiemy nowych? Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że jedynym sposobem przekreślenia możliwości buntu jest postawienie niezadowolonych przed faktem dokonanym.
— Przekreślenia możliwości buntu… — rzucił z ironią w głosie Dean.
Bernard podniósł głowę znad pożółkłych kart pierwszego tomu kroniki rządowej i jakby odpowiadając przyjacielowi, rzekł w zamyśleniu:
— Tak. Czterysta piętnaście lat… Czterysta piętnaście lat ciągłej, ustawicznej walki tłumionej krwawym terrorem i najpodlejszymi metodami, lecz ciągle odradzającej się i wybuchającej z nową siłą. Mimo zbrodni i gwałtu, mimo kłamstw i tumanienia umysłów bzdurnymi bajkami zamazującymi obraz świata — bunt wybucha za buntem.
— Nikt — i nic nie stłumi tęsknoty człowieka do wolności — popłynął kobiecy głos spod błyszczącej kuli „Łazika”, siedzącego na biurku.
— Tak… — Bernard spojrzał w bok. — Nikt i nic nie zgasi w ludziach tęsknoty do wolności i prawdy.
Przymknął nerwowo powieki. Mimo że już ponad pięć godzin spędził w towarzystwie niezwykłego gościa, nie mógł się jeszcze przyzwyczaić do jego obecności. Rozumiał, że „Łazik” to wyłącznie cud techniki, niezwykle udoskonalony, zdalnie sterowany manipulator, zdolny wykonywać skomplikowane czynności, ale nic poza tym. A jednak wygląd jego budził w konstruktorze uczucie lęku. Łączyło się to z kontrastem, jaki stanowiło „ludzkie” zachowanie się robota, spotęgowane zwłaszcza głosem, w zestawieniu z jego kształtami. Gdy na dźwięk słów wypowiedzianych przez Suzy lub Władka Bernard podnosił odruchowo wzrok, aby spojrzeć w oczy rozmówcy, widział przed sobą tylko jednostajną, błyszczącą powierzchnię kuli.
Podobne uczucie przeżywali również Dean i Tom. Ten ostatni zwłaszcza, mimo obszernych wyjaśnień ludzi z Ziemi dotyczących zasad funkcjonowania robota, nie mógł sobie ani rusz wyobrazić, że nie jest on żywą istotą.
— Spójrzcie! — przerwał milczenie Dean przerzuciwszy kilkadziesiąt kartek foliału. Już ponad osiem godzin studiował przeszłość Celestii, wertując zwłaszcza pierwszy tom tajnej kroniki. Wynotował na kartce numery stron zawierających ciekawsze zdarzenia. — Okazuje się, że jeszcze przed zakończeniem budowy silników doszło do pierwszego większego buntu. Pod datą 17 sierpnia 1992 r. „mądry i przewidujący” prezes Hartley, późniejszy pierwszy prezydent Celestii, zapisuje:
26 techników i monterów zastrajkowało, odmawiając podłączenia przewodów wodnych do silników. Zarządziłem stan wojenny, gdyż termin jest krótki, a nieukończenie montażu silników na czas oznaczałoby opóźnienie startu co najmniej o rok. Jestem nieco zaniepokojony zachowaniem się inżyniera Georga Sandersa. Przedwczoraj w czasie przyjęcia wydanego przez Davidow głosił po pijanemu takie niebezpieczne poglądy, że musiałem go osobiście przywołać do porządku. Nie przypuszczałem, że taki zdolny i energiczny fachowiec może być aż taką babą. Każdy z nas oczywiście tęskni za krajem, ale żeby aż do tego stopnia się zapomnieć? Może zresztą Sanders zostawił kogoś na Ziemi i dlatego tak go tam ciągnie.
— Sanders! — siadając na biurku Bernard przechylił się na bok i chwycił za ramię Roche'a. -To chyba ten, który później został przywódcą Partii Powrotu?
— Skąd wiesz? — zdziwił się Dean. — Przecież jeszcze tego tomu nie przeglądałeś.
— Słyszałem o tym od Horsedealera.
— O czym mówicie? — zapytała obsługująca robota Suzy nachylając głowę „Łazika” nad księgą.
— Ten Sanders, o którym przed chwilą czytałem, po ucieczce Celestii zorganizował stowarzyszenie zwane Partią Powrotu — wyjaśnił Roche. — Partia ta odradzała się zresztą stale w ciągu następnych trzystu lat, mimo terroru, niszczenia książek i zapisków oraz wypuszczania coraz to nowych, specjalnie spreparowanych wydań Biblii, całkowicie zniekształcających obraz Ziemi. Ostatni wielki ruch za powrotem na Ziemię zakończył się potworną masakrą 450 ludzi. Było to około roku 2250. Jest jeszcze wzmianka o „Stowarzyszeniu Badaczy” Tobiasza Greena, ale to, zdaje się, już mniejsza sprawa. Później już się o Partii Powrotu nie słyszy.
— Jednak prawdy nie udało się zniszczyć! — wtrącił Kruk. — Dowodzą tego odkrycia Rosenthala i Horsedealera.
— Co się stało z tym Sandersem? — padło pytanie Suzy.
— Zginął. Zginął wraz z kilkudziesięcioosobową grupą swych zwolenników podczas pierwszego wielkiego buntu w 2007 r. Udało im się opanować urządzenia kierownicze silników rakietowych i wówczas… Zresztą słuchajcie, co pisze Hartley:
Buntownicy zebrali się na dużym skwerze, gdzie wysłuchali przemówienia Sandersa, który nawoływał, by siłą zmusili rząd do powrotu. Dowiedziawszy się, że nakazałem demontaż urządzeń centrali pilota, Sanders pognał tam na czele rozwścieczonego tłumu. Ludzie pułkownika Browna zostali pobici, demontaż przerwany, Sanders obsadził centralę i wysłał drugą grupę, aby pilnowała zbiorników paliwa. Wydawało się zdrajcy, że jest już panem Celestii, w chwili jednak, gdy zgromadziwszy kilkudziesięciu swych najbardziej zagorzałych zwolenników w centrali pilota przygotowywał się do obalenia rządu, dosięgła go ręka sprawiedliwości. Za wolą Bożą gniazdo buntu przestało istnieć.
— Wiem — kiwnął ponuro głową Bernard. — Zniszczono centralę jakimiś wybuchowymi pociskami wystrzelonymi z pojazdu rakietowego.
— Z pojazdu rakietowego? — zdziwił się Dean. — Nic o tym Hartley tu nie pisze.
— Nie ma się czym chwalić.
— Jakie to wszystko ponure i straszne — wyszeptała Suzy. — Najpotworniejsze z tego wszystkiego jest to, że i dzisiejsza wasza rzeczywistość niewiele się różni od tej sprzed wieków.
— Może teraz wreszcie rozpocznie Celestia nowe życie — westchnął Bernard patrząc w zamyśleniu na pożółkłe karty kroniki.
Drzwi otwarły się gwałtownie i do archiwum wpadł jak bomba Tom.
— Panie Kruk! Cornick pana wzywa!
Bernard zerwał się z biurka i pobiegł za chłopcem do centrali. Szybko nasunął słuchawki na uszy.
— Halo, tu Kruk — rzucił w mikrofon. — Tak. Co? Zaczęli? Barykadują się? Cóż, stało się. To niedobrze. Mamy w tej chwili 21.40. Przynajmniej dwie godziny za wcześnie. Przecież nie zdążycie… Oczywiście. Tak… Nie! Nie wolno dopuszczać do przedwczesnego rozlewu krwi… To źle! Ten Summerson ma jednak nosa… Co? Tak. Ale niech nie ujawniają zbyt wcześnie, że dysponują reflektorem… Słusznie! Jeśli policja usiłowałaby wedrzeć się siłą do dzielnicy murzyńskiej lub użyła gazów, dobrze byłoby przyśpieszyć atak na więzienie. To zdezorientuje Godstona. Co o tym sądzi „S”?… Tak. Przede wszystkim trzeba uwolnić Johna. Zaskoczeniem można dużo zdziałać… Co? Morgan?… A to ciekawe! Uważam, że pertraktować można. Tylko bardzo ostrożnie… No, tak. Chyba „S” wie najlepiej… Staraj się utrzymać stały kontakt ze mną. Można zostawić Jacka. Niech pilnuje telefonu…
Zdjął słuchawki i zwrócił się do Roche'a i „Łazika” oczekujących wyjaśnień:
— Policja usiłowała izolować dzielnicę murzyńską i doszło do starcia. Policjanci zaskoczeni oporem czarnych wycofali się. Murzyni zaś budują „korki” ze skrzyń i beczek w korytarzach przy pastwiskach, obawiając się uwięzienia na dolnych poziomach. Mogą zresztą w razie niebezpieczeństwa użyć reflektora Green-Bolta.
— Mówiłeś coś o gazach? — zapytała z niepokojem Suzy.
— Policja może użyć gazów stosowanych przeciwko pladze królików na plantacjach, ale wątpię, czy to zrobi. W tych obszernych pomieszczeniach trudno będzie zamknąć wentylację.
— Czy nie trzeba przyśpieszyć wybuchu? — przerwał Dean. — Przecież wystąpienie czarnych zaalarmowało przedwcześnie policję.
— Jeszcze trochę poczekamy. Podobno Morgan szuka z nami kontaktu. To mogłoby poważnie zwiększyć nasze szansę. Za dziesięć minut Cornick ma dzwonić ponownie. Zobaczę teraz, co porabia Summerson.
Kruk założył słuchawki i chwilę manipulował wtyczkami na rozdzielczej tablicy centrali telefonicznej. Na jego twarzy odbił się wyraz zawodu. Już miał wyłączyć aparaturę, gdy naraz zmarszczył brwi. Z napięciem wsłuchiwał się w prowadzoną poprzez druty telefoniczne rozmowę.
Upłynęło kilka minut. Wreszcie rozmowa się skończyła i Bernard wyłączył podsłuch.
— Niedobrze — zwrócił się do towarzyszy. — Przed chwilą Summerson rozmawiał z Godstonem. Murzyni przepędzili policję reflektorem, lecz Summerson nakazał użyć gazów. To może załamać psychicznie czarnych. Trzeba czymś odwrócić uwagę policji w inną stronę.
— Przystępujemy więc do walki?
— Zaraz się naradzę z Cornickiem, ale chyba nie. Na właściwy wybuch trochę za wcześnie. Nie wszystko jeszcze przygotowane. Trzeba jednak czuwać na zmianę przy podsłuchu. Ty, Dean, musisz się tym zająć na razie sam, gdyż…
Nad telefoniczną tablicą rozdzielczą zapłonęła zielona lampka.
— To Cornick! — zawołał Bernard zakładając słuchawki. — Tak. No i co?… Tak? A to niedobrze. Nerwy trzeba trzymać w garści. Wiem, że ludzie już wszystkiego mają dosyć, ale na nie skoordynowane posunięcia nie możemy sobie pozwolić. Teraz trzeba koniecznie obsadzić centralny dźwig i skwer Greena, gdyż inaczej oni mogą stać się panami sytuacji. Sądzę, że Murzyni powinni posunąć się na 4 poziom, aby zablokować dolną stację centralnej windy. Summerson kazał policji użyć przeciw nim gazu, ale wobec rozruchów na 27 i 73 poziomie nie będzie miał dość sił i czasu na bardziej skomplikowane działanie… Tak! Koniecznie…
Kruk zrzucił słuchawki, wstał i zwracając się do Deana wskazał na taboret:
— Siadaj i w razie czego daj mi znać. Pilnuj zwłaszcza telefonów Summersona. Zaczęło się również w dzielnicach „szarych”. Może to zresztą i lepiej. Chociaż…
Zamyślił się.
— Właściwie… Nie wiem, co robić — rozłożył bezradnie ręce. — Może należałoby już teraz wyłączyć światło, ale jeśli…
„Łazik” postąpił parę kroków ku Bernardowi i zatrzymał się. — Czy ktoś został już zabity lub ranny? — zapytała Suzy.
— Z ludzi nikt. Murzynów podobno paru jest rannych.
— Biedni ludzie — wyszeptała dziewczyna.
— Kilku Murzynów schwytała policja. Podobno zbito ich do nieprzytomności.
— Dlaczego więc nie przyśpieszycie wybuchu powstania? — w głosie Suzy drgała wyraźnie nuta oburzenia i wyrzutu. — Trzeba z tym wszystkim jak najprędzej skończyć.
— Nie wszystkie poziomy są przygotowane. Czekam właśnie na raport — konstruktor rozwinął plan Celestii znaleziony w archiwum. — Wyłączenie głównej siłowni — wskazał palcem w centrum planu — unieruchamia windy, utrudniając w wielkim stopniu kontakt między poziomami. Dopiero około jedenastej ludzie mają zająć odpowiednie pozycje. Musimy więc zwlekać jak najdłużej. Teraz, wobec wybuchu rozruchów, nie wiem doprawdy, co zalecić Cornickowi.
— Trudno mi samej coś wam radzić, ale poczekajcie… — powiedziała Suzy.
Kruk zdawał sobie sprawę, że bez pomocy przybyszów z Ziemi walka byłaby znacznie trudniejsza. Wszak tylko dzięki ich niezwykłej i zupełnie niepojętej dlań znajomości urządzeń wewnętrznych Celestii tak szybko zorientował się w możliwościach tajnej prezydenckiej centrali. A przecież panowanie nad centralą oznaczało w poważnym stopniu panowanie nad życiem małego świata zamkniętego w almeralitowej puszce. Z centrali można było nie tylko kontrolować przez urządzenia podsłuchowe wszystkie rozmowy telefoniczne, tu również krzyżowały się liczne przewody energetyczne i wodne, których wyłączenie mogło paraliżować życie na poszczególnych poziomach.
Prawdziwą rewelacją było odkrycie tablicy rozdzielczej kontrolującej pracę centralnego reaktora i głównej siłowni. Pełne zorientowanie się w urządzeniach centrali przyśpieszyło zwłaszcza przybycie „Łazika”. Projekt wizyty powstał zresztą w związku z trudnościami technicznymi, wynikłymi z niezgodności starych planów Celestii z jej stanem obecnym, który bardzo się zmienił po licznych przebudowach.
Z każdą minutą odsłaniały się wciąż nowe tajemnice prezydenckiej centrali.
Bogate zbiory biblioteki dawały grupie rządzącej nie tylko dość pełny, choć odpowiednio zabarwiony obraz przeszłości i teraźniejszości Celestii, lecz znacznie szerszą wiedzę niż ta, jaką posiadali mieszkańcy starego sztucznego księżyca. Wiedzę, gwarantującą przewagę nad innymi grupami, które dostępu do archiwum nie miały.
Wiedza ta jednak nie była jeszcze wszystkim. Niezbędnym narzędziem panowania były urządzenia centrali. Głównie więc o władzę nad tymi urządzeniami toczyli między sobą walkę „właściciele” małego świata.
Dopiero teraz Bernard zrozumiał, dlaczego przeprowadzając drobne naprawy niektórych urządzeń tak często napotykał dodatkowe podłączenia przewodów o nie wyjaśnionym przeznaczeniu, biegnące przeważnie do prostokątnych skrzynek zabezpieczonych prezydenckimi plombami. Kiedyś, gdy nie mógł znaleźć jakiegoś zawiłego uszkodzenia w sieci oświetleniowej, pytał nawet prezydenta, czy może otworzyć taką. skrzynkę. Summerson z niezadowoloną miną oświadczył, że mieszczą się tam tylko liczniki kontrolne służące celom podatkowym, i nie widzi potrzeby otwierania skrzynki.
Że też wcześniej nie zainteresowałem się tym” — rozmyślał Bernard. Zresztą nie miał jeszcze czasu zaznajomić się dokładnie ze wszystkimi urządzeniami Celestii, ale przecież inżynier Toddy — mistrz Kruka — przez przeszło dwadzieścia lat był rządowym konstruktorem i znał almeralitowy dysk jak własną kieszeń. Może śmierć Toddy'ego wiązała się właśnie z tajemnicą centrali?
Dokonywali kiedyś wspólnie renowacji centralnych przewodów wodnych. Tuż przy głównym zbiorniku rozgałęziający się rurociąg wtopiony był w ścianę, przechodząc, jak się zdawało, na wylot przez jakieś zamknięte ze wszystkich stron pomieszczenie. Rura była poważnie zużyta i należało dokonać wymiany. Toddy oświadczył jednak, że remont przeprowadzi inną metodą, stosując metalizację natryskową wewnętrznej powierzchni przewodu. Wszedł następnie do rury nakazując Krukowi i monterom pozostanie na zewnątrz.
Wróciwszy po kilkunastu minutach Toddy odprawił monterów oświadczając, że sam dokona remontu. Na pytanie Bernarda, dlaczego osobiście chce wykonać tę stosunkowo prostą robotę, inżynier odparł, że to nie taka prosta sprawa. Gdy Kruk zaciekawiony ofiarował mu swą pomoc, Toddy uśmiechnął się gorzko i rzekł:
— W naszym świecie zbytnia ciekawość nie zawsze się opłaca. Chyba że prawda więcej warta jest niż życie. I ty może już niedługo poznasz uczucie lęku, że wiesz za dużo. A raczej, że inni wiedzą, iż ty wiesz za dużo.
Widząc zaś zdziwione spojrzenie ucznia, dodał ze smętnym uśmiechem: — Wierz mi, że jeśli kiedyś zbyt gwałtownie wyfrunę na Juvente, będzie to kara za to, że się za bardzo interesowałem końcami takich jak ten przewodów.
Dalsze próby wyciągnięcia czegoś od mistrza na nic się nie zdały. Teraz Bernard zrozumiał, ile kryło się w tym zdaniu, wypowiedzianym przez rządowego konstruktora na półtora roku przed jego tragiczną śmiercią.
Czy śmierć ta była karą za „kradzież tajemnic”? Teraz zwłaszcza, po przeprowadzonej przed kilku dniami rozmowie z Malletem, Bernard był niemal pewien, że Toddy należał do kierownictwa Nieugiętych. Znał on wartość tajemnic ukrywanych przez rządzącą klikę i wiedział, jaką wagę może mieć ich posiadanie w chwili powstania. Czyżby w jego głowie zrodził się plan przygotowania kadry „szarych” fachowców, z których pierwszym miał być on — Bernard Kruk? To, iż nie zdradził swych planów przed uczniem, należało przypisać konieczności zachowania do czasu jak najdalej idącej ostrożności. Ze słów Malleta wynikało zresztą, że wkrótce po przekazaniu Krukowi znacznej części swej wiedzy Toddy zamierzał wciągnąć chłopca do organizacji. Nie zdążył jednak… Może policja wpadła na trop związku Toddy'ego z Nieugiętymi?
Mogło tu zresztą chodzić nawet o sprawy mniejszej wagi. Wszak wystarczyłaby konieczność dokonania ważnej naprawy w tajnych pomieszczeniach prezydenckich, aby Summerson nie wahał się zgładzić człowieka, który posiadł niebezpieczną tajemnicę.
Przytłumiony okrzyk Deana przerwał rozmyślania Bernarda: — Astrobolid wszedł w strefę dezintegracji! Summerson otrzymał przed chwilą dane kątowe od Lunowa i przekazał je Bradleyowi dla ustawienia miotacza.
Zapanowała cisza. Bernard wpatrywał się z napięciem w twarz przyjaciela. Naraz Dean parsknął śmiechem.
— A to komedia! Zorientowali się, że miotacz nie działa.
— Co? Co mówią? — przysunął się do niego Kruk.
— Czekaj. Zaraz, zaraz — odparł Dean, ruchem ręki nakazując milczenie. — Ale się pieni. Upłynęła znów dłuższa chwila. Wreszcie Summerson skończył rozmowę.
— Groził Jimowi, że jeśli za pół godziny nie naprawi miotacza, odpowie za to głową — Dean powtarzał Krukowi posłyszane nowiny. — Jim w tej chwili udaje się z grupą monterów na stację rakiet.
— Połącz mnie z nr 27 i zawołaj Cornicka — rozkazał Bernard. Po chwili w słuchawkach rozległ się znajomy głos:
— Właśnie chciałem dzwonić. Policja, zdaje się, coś knuje, bo wycofała się z centralnych przejść. Również w dzielnicy murzyńskiej na razie spokój. Nie ruszają się.
— Słuchaj, Lett! Trzeba koniecznie zebrać większą grupę i obsadzić biuro oraz stację pojazdów rakietowych. Jeśli natrafią na policjantów, to niech natychmiast ich rozbroją. To samo trzeba zrobić, jeśli będzie tam Bradley z monterami.
— Monterzy Bradleya też już wiedzą, co się święci. To nasze chłopaki.
— Tym lepiej. Będzie łatwiejsza robota. A jak sytuacja z bronią?
— Jeszcze kiepsko. Mamy wszystkiego trzy Green-Bolty i dwanaście pistoletów, ale z pewnością uda się coś zdobyć na policjantach.
— Co z Morganem?
— Nic z tego nie wyszło. Chce, abyśmy poparli jego bojówki, a broni dać nam nie chce. Za to sporo elektrytów podrzucił różnym szczeniakom z dzielnicy handlowej. Mówi, że chętnie przyjmie naszych ludzi do swych grup. A na to, oczywiście, zgodzić się nie możemy.
— O mnie nie wie?
— Nawet się nie domyśla.
Bernard manipulował przez chwilę wtyczkami i guzikami na płytce centrali telefonicznej.
— Telefon Stelli nie odpowiada. To dziwne! Jeśli jej nie ma, to przynajmniej Daisy powinna się zgłosić. Przecież dzwonię w umówiony sposób.
— Nie odpowiada? — Dean zmarszczył brwi. — Spróbuj się jeszcze raz połączyć. — Telefon czynny, lecz nikt nie podnosi słuchawki — stwierdził po chwili Bernard. — Czyżby nikogo tam nie było?
— To niemożliwe! Jeśliby tak było, to… To oznaczałoby…
Nie dokończył, jakby wypowiedzianym głośno przypuszczeniem bał się przywołać nieszczęście.
— Może Daisy wyszła do łazienki albo myśli, że to dzwoni Summerson?
Minęło pół godziny, a mimo częstych prób nikt nie zgłaszał się na wezwanie. Niepewność potęgował jeszcze bardziej fakt, że telefon Summersona milczał również od kilkunastu minut. Przez pewien czas Bernard podejrzewał, iż powstało jakieś uszkodzenie w sieci. Lampki kontrolne wskazywały jednak, że nic się nie zmieniło.
Tymczasem jakby na złość w chwili, gdy Bernard zajęty był badaniem sieci, zabłysła na tablicy rozdzielczej lampka sygnalizacyjna podsłuchu telefonicznego nastawionego na aparat prezydenta. Zbyt jednak późno Bernard zauważył światełko i nim zdążył dobiec i nałożyć słuchawki, rozmowę przerwano.
Lecz oto w kilka minut później sygnał ponowił się. Kruk połączył się błyskawicznie, ale niestety posłyszane słowa nie wyjaśniły sytuacji. Po prostu Summerson wzywał do siebie Godstona.
Po niejakim czasie zadzwonił ponownie Cornick. Donosił, że biuro i stacja pojazdów rakietowych zostały opanowane przez powstańców, a Jim Bradley i trzej rozbrojeni policjanci zamknięci w śluzie. Kilku policjantów próbowało wedrzeć się do biura, ale atak ich spełzł na niczym. Policji udało się jednak obsadzić centralną windę i szereg przejść. Mimo chwilowego spokoju należało się liczyć z tym, iż walka będzie ciężka.
— I jeszcze jedna sprawa — meldował Cornick. — Mamy Greena. Co z nim zrobić?
— Gdzie go schwytaliście?
— Summerson uwięził Greena w składach materiałowych Sialu. Znaleźli go tam chłopcy, którzy szukali kurtek ochronnych. Bardzo dziękował nam za uwolnienie. Mówi, że Summerson zamknął go, a nawet chciał zabić za to, że żądał równych praw dla wszystkich ludzi i wolności dla Murzynów. Nie wiem, jak to tam naprawdę było, bo choć Green nieraz już śpiewał o rozszerzeniu praw, nie nowina, że chodzi mu o to, aby zająć miejsce Summersona. Dlatego nie chcieliśmy go wypuszczać bez porozumienia się z wami.
Kruk zastanawiał się chwilę.
— Czy bardzo się oburza, że nie chcecie go puścić?
— Po prawdzie, to zdaje się, że jest z tego nawet zadowolony.
— Zadowolony? — zdziwił się Kruk.
— Boi się policji Summersona — to jedno. Drugie to to, że on by chciał się z nami dogadać.
— To znaczy?
— Ano mówi, że gdyby mu ktoś dokładnie powiedział, jak wygląda sytuacja, to może mógłby nam pomóc. Krótko mówiąc: chciałby pogadać z kierownictwem.
— Co na to „S”?
— Nie bardzo mu się to podoba.
— Może ma i rację. Kruk zamyślił się.
— Zrobimy inaczej — powiedział po chwili. — Postaraj się«przeprowadzić go pod silną obstawą do warsztatów w osi świata. Czy to jest możliwe?
— Chyba da się zrobić. To niedaleko.
Kruk miał jeszcze zadać jakieś pytanie Cornickowi, gdy światełko lampki sygnalizacyjnej podsłuchu telefonicznego nie dało mu dokończyć rozmowy.
— Lett, poczekaj przy telefonie — zwrócił się do Cornicka. — Wyłączam się na chwilę. Szybkimi ruchami palców przełączył aparaturę. Przez kilkadziesiąt sekund wpatrywał się z napięciem w jakiś punkt płyty rozdzielczej, łowiąc w skupieniu biegnące po drutach słowa, gdy naraz zbladł.
— Co się stało? — wyszeptał Dean. Bernard nie odpowiedział.
— Daisy! — jęknął Dean.
Lecz w tej samej chwili Bernard gwałtownym ruchem wyrwał jakąś wtyczkę z pulpitu i nacisnął guzik.
Zielona lampka zgasła raptownie. Bernard nacisnął inny guzik.
— Halo, Lett! Tu Kruk. Ile czasu potrzeba ci jeszcze na ostateczne przygotowanie akcji? Nie! Wykluczone! Mniejsza o nich, później się dołączą. Musisz być gotów za dziesięć minut. Tak… Najlepszych ludzi rzuć na dyrekcję. Jak najszybciej trzeba uwolnić Malleta. Znajdziesz tam również… Wiesz już o tym?… Przed chwilą?… Tak. A więc za dziesięć minut.
Kruk zdjął słuchawki z uszu i spojrzał na przyjaciela.
Dean patrzył błagalnie, jakby domagał się zaprzeczenia swym najgorszym przeczuciom.
Bernard opuścił głowę.
— Tak. Obie są w rękach tych zbirów z dyrekcji policji. Summerson nie oszczędził własnej córki.
— No a Daisy? Przecież ona biedna… — nie dokończył widząc zmianę w twarzy przyjaciela.
— Twoja Daisy to dzielna dziewczyna. Niestety Stella… — urwał. — Gdyby nie udało mi się w sam czas przerwać rozmowy…
— Zabili Daisy!
— Nie! Tylko jest nieprzytomna.
— Bili ją!
Bernard przymknął oczy.
Brzęczyk telefonu wdarł się raptownie w ciszę. Kruk sięgnął po słuchawki.
— Tak? W porządku.
Podszedł do dużej tablicy rozdzielczej. Ujął oburącz uchwyt wielkiego przełącznika i go ciągnął go w dół.
Światło w centrali zamigotało, po czym nieco przygasło.
— Czy pan wyłączył światło? — zapytał Tom wpatrując się z przejęciem w czerwoną lampkę płonącą na szczycie przezroczystej płyty.
— Tak. W całej Celestii panuje ciemność.
— A oni już nie będą mogli zapalić światła? — pytał z niepokojem chłopiec.
— Kto?
— No policja, Summerson?
— Nie! — odparł Bernard. — Teraz nie oni, lecz my rządzimy światłem!