Kosmokrator
Bolid syberyjski
3 °CZERWCA 1908 roku dziesiątki tysięcy mieszkańców środkowej Syberii mogły obserwować niezwykłe zjawisko przyrody. Wczesnym rankiem tego dniu pojawiła się w niebie, oślepiająco biała kula, która z nadzwyczajną szybkością mknęła z południowego wschodu na północny zachód. Widziana była w całej guberni jenisiejskiej, rozpościerającej się na przestrzeni z górą pięciuset kilometrów. W strefie jej przelotu dygotała ziemia, dzwoniły szyby, tynk opadał ze ścian, mury się rysowały, zaś w miejscowościach odleglejszych, gdzie bolid nie był widoczny, słyszano potężny łoskot, który wywołał powszechne przerażenie. Wielu ludzi sądziło, że nadchodzi koniec świata; robotnicy w kopalniach złota porzucili pracę, trwoga udzieliła się nawet zwierzętom domowym. W kilka chwil po zniknięciu ognistej masy podniósł się za horyzontem słup ognia i nastąpiła poczwórna detonacja, słyszalna w promieniu 750 kilometrów.
Wstrząs skorupy ziemskiej zarejestrowały sejsmografy wszystkich stacji Europy i Ameryki, a fala powietrzna, wywołana wybuchem, posuwając się z szybkością dźwięku, dotarła do odległego o 970 kilometrów Irkucka po godzinie, do Poczdamu, odległego 5000 kilometrów, po 4 godzinach 41 minutach, do Waszyngtonu po 8 godzinach, i wreszcie w Poczdamie spostrzeżono ją ponownie po 30 godzinach 28 minutach, gdy obiegłszy dokoła kulę ziemską wróciła po przebyciu 34 920 kilometrów.
Podczas najbliższych nocy pojawiły się w średnich szerokościach Europy samoświecące obłoki o niezwykłym, srebrnym blasku, tak silnym, że uniemożliwił niemieckiemu astronomowi Wolfowi w Heidelbergu fotografowanie planet. Gigantyczne masy rozproszonych cząstek, wyrzucone eksplozją w najwyższe warstwy atmosfery, dotarły po kilku dniach do drugiej półkuli. W tym właśnie czasie astronom amerykański Abbot badał przejrzystość atmosfery i zauważył, że pogorszyła się ona znacznie z końcem czerwca. Przyczyna tego zjawiska była mu podówczas nie znana.
Mimo swych rozmiarów katastrofa w środkowej Syberii nie zwróciła uwagi świata naukowego. W guberni jenisiejskiej krążyły przez pewien czas fantastyczne wieści o bolidzie; przypisywano mu to wielkość domu, to nawet góry, opowiadano o ludziach, którzy widzieli go rzekomo po upadku, miejsce to jednak przenoszono zazwyczaj w opowiadaniach daleko poza granice własnego powiatu, sporo pisano też w gazetach, lecz nikt nie przedsięwziął poważniejszych poszukiwań i powoli cała historia zaczęła przechodzić w niepamięć.
Dalszy jej ciąg rozpoczyna się w roku 1921, kiedy to radziecki geofizyk Kulik przypadkowo przeczytał na wyrwanej ze starego kalendarza ściennego kartce opis olbrzymiej gwiazdy spadającej. Objeżdżając niedługo potem wielkie połacie środkowej Syberii, Kulik przekonał się, że wśród tamtejszych mieszkańców wciąż jeszcze żywe jest wspomnienie niezwykłego zjawiska z 1908 roku. Wypytawszy wielu naocznych świadków, Kulik upewnił się, że meteor, który wtargnął nad Syberię od strony Mongolii, przeszybował nad wielkimi równinami i spadł gdzieś na północy, z dala od dróg i osiedli ludzkich, w nieprzebytej tajdze.
Od tej pory stał się Kulik entuzjastycznym badaczem meteoru, znanego w literaturze fachowej jako bolid tunguski. Opracował też prowizoryczne plany terenu, w którym, jak sądził, upadł meteor, i dał je geologowi Obruczewowi, gdy ten wyruszył w roku 1924 na samotną wyprawę. Odbywając z polecenia Komitetu Geologicznego badania w rejonie rzeki Podkamiennej Tunguskiej, Obruczew dotarł do faktorii Wanowary, w której to okolicy miał według obliczeń Kulika upaść meteor. Starał się zebrać o nim wiadomości ad tubylców, co przychodziło mu niełatwo, gdyż Tunguzi ukrywali miejsce upadku, uważając je za święte, a samą katastrofę za zstąpienie z nieba na ziemię boga ognistego. Mimo to Obruczew dowiedział się, że w odległości kilku dni podróży od faktorii odwieczna tajga jest powalona pokotem na przestrzeni wieluset kilometrów i że meteor upadł nie w rejonie Wanowary, jak sądził Kulak, lecz co najmniej 100 kilometrów dalej na północ.
Kiedy Obruczew opublikował zebrane informacje, sprawa nabrała rozgłosu i w roku 1927 radziecka Akademia Nauk zorganizowała pod kierownictwem Kulika pierwszą wyprawę w tajgę syberyjską dla odkrycia miejsca upadku.
Opuściwszy okolice zamieszkałe, po wielu tygodniach uciążliwego marszu przez tajgę wyprawa weszła w strefę wiatrołomu. Las leżał powalony wzdłuż drogi meteoru na przestrzeni stu co najmniej kilometrów: Kulik pisał w swoim pamiętniku: „Nie mogę wciąż jeszcze ogarnąć ogromu tego zjawiska. Silnie wzgórzysta, górska niemal okolica; rozciągająca się na dziesiątki wiorst hen, w dal za horyzont… Na północy białą warstwą śniegu okryte góry nad rzeką Chuszmo. Stąd, z naszego punktu obserwacyjnego nie widać ani śladu lasu: tajga powalona, dziesiątki tysięcy wyrwanych z korzeniami i rzuconych na zmarzłą ziemię osmalonych pni, a wokół wielokilometrowym pasem wyrosły młodniak, przebijający się ku słońcu i życiu… Zdumienie ogarnia, gdy widzi się trzydziestometrowe olbrzymy leśne leżące pokotem, z odrzuconymi ku południowi wierzchołkami… Dalej, w głębi krajobrazu zarośla przechodzą smugami w ocalałą tajgę i tylko na szczytach dalekich wzgórz występują białymi piętnami miejsca ogołocone z drzew.”
Wkroczywszy w strefę wiatrołomu, ekspedycja przez wiele dni szła wśród powalonych i nadwęglonych pni drzewnych, zaściełających torfiasty grunt. Wierzchołki leżących drzew wciąż wskazywały na południowy wschód, stronę, z której przybył meteor. Wreszcie 30 maja, w cały miesiąc po opuszczeniu faktorii Wanowary, osiągnięto ujście rzeki Czurgumy, u którego rozbito trzynasty z kolei obóz. Na północ od obozu znajdowała się rozległa kotlina, otoczona amfiteatrem wzgórz. Tutaj po raz pierwszy spostrzegła wyprawa promienisty obwał lasu.
„Zacząłem krążyć — pisał Kulik — po górskim cyrku wokół wielkiej kotliny na zachód; przechodząc dziesiątki wiorst nagimi grzbietami wzgórz, a wiatrołom leżał na nich wierzchołkami na zachód. Ogromnym kręgiem obszedłem całą kotlinę ku południowi, a drzewa, jak zaczarowane, także skierowały wierzchołki ku południowi. Wróciłem do obozu i znów szczytami ruszyłem na wschód — a drzewa leżały tutaj zwrócone na wschód. Natężyłem wszystkie siły i raz jeszcze wyszedłem ku południowi po górskich szczytach; leżące pnie zwracały wierzchołki ku południowi. Nie było już wątpliwości: obszedłem wkoło miejsce upadku! Ognistą bryłą rozpalonych gazów i materii uderzył meteor w dolinę z jej wzgórzami, tundrą i moczarami. Jak struga wody, bijąc w płaską powierzchnię, rozsiewa promieniście bryzgi na wszystkie strony, tak strumień rozpalonych gazów położył las na obszarze dziesiątków mil, wywołując ten straszliwy obraz zniszczenia.”
W tym dniu uczestnicy wyprawy byli przekonani, że największe trudności są już za nimi i rychło ujrzą miejsce, w którym gigantyczna masa zderzyła się ze skorupą ziemską. Nazajutrz ruszyli w głąb kotliny. Marsz przez miejscami tylko powalony las był żmudny i niebezpieczny. Zwłaszcza w pierwszej połowie dnia, kiedy wiatr się wzmagał, idącym wśród martwych; odartych z komarów pni groziło przywalenie, bo drzewa padały z przeraźliwym łomotem to tu, to tam, bez żadnych oznak ostrzegawczych, nieraz w pobliżu wędrowców. Trzeba było nieustannie wpatrywać się w ich szczyty, aby w porę uskoczyć, a jednocześnie zwracać pilną uwagę na ziemię, bo w tundrze roiło się od żmij.
We wnętrzu kotliny otoczonej amfiteatrem łysych pagórków ujrzeli uczestnicy wyprawy wzgórza, równinne tundry, moczary, rozlewiska i jeziora. Tajga leżała równoległymi rzędami nagich pni, zwróconych wierzchołkami w różne strony, a korzeniami wskazujących środek kotliny. Powalone drzewa nosiły wyraźne ślady ognia, który zwęglił drobniejsze gałązki, a większe gałęzie i korę osmalił. W pobliżu środka kotliny, pośród strzaskanych drzew odkryto znaczną ilość lejów o średnicy od kilku do kilkudziesięciu metrów. Tyle tylko stwierdziła pierwsza wyprawa, która musiała natychmiast zawrócić z powodu braku żywności i wyczerpania uczestników. Kulik i jego towarzysze byli pewni, że odkryte w kotlinie leje o błotnistym dnie, często zalanym mętną wadą, stanowią kratery, w których głębi spoczywają odłamy meteorytu.
Druga wyprawa z największym nakładem wysiłków przywiozła po bezdrożach w głąb tajgi maszyny, które umożliwiły dokonanie pierwszych próbnych wierceń, po uprzednim przekopaniu i osuszeniu lejów. Prace toczyły się w ciągu krótkiego, upalnego lata, w dusznym powietrzu, rojącym się od zjadliwych komarów, które całymi chmarami unoszą się z błot. Wiercenia dały wynik ujemny. Nie odnaleziono nie tylko szczątków meteoru, ale nawet śladów jego zderzenia z ziemią W postaci występującej w takich wypadkach mąki skalnej, to jest miazgi i okruchów kamiennych, stopionych wysoką temperaturą. Zamiast nich natrafiono na wody gruntowe, grożące zalaniem maszyn, a po ich ocembrowaniu i przebiciu, które wymagało olbrzymiej pracy, świdry wdarły się w wiecznie zlodowaciały ił. Co gorsza, przybyli na miejsce specjaliści od powstawania torfu, gleboznawcy i geologowie orzekli jednogłośnie, iż rzekome kratery nie mają nic wspólnego z meteorem i że podobne twory, zawdzięczające swe powstanie normalnym procesom tworzenia się pokładów torfu podmywanego wodą gruntową, można spotkać wszędzie na dalekiej północy. Rozpoczęto więc systematyczne poszukiwania meteoru za pomocą deflektometrów magnetycznych. Wydawało się oczywiste, że tak ogromna masa żelaza musi stworzyć anomalię magnetyczną, przyciągając igiełki kompasów, ale aparaty niczego nie wykazały. Od południa wzdłuż rzek i strumieni prowadziła ku kotlinie szeroka na wiele kilometrów aleja obalonych drzew; samą kotlinę otaczały wachlarzem leżące pnie; obliczono, że zniszczenia te wywołała energia rzędu l000 trylionów ergów, że więc masa meteoru musiała być olbrzymia — a jednak nie znaleziono najmniejszego nawet odłamka; ani jednego okrucha, żadnego krateru, żadnego miejsca, które by nosiło ślady potwornego upadku.
Jedna za drugą szły w tajgę ekspedycje wyposażone w najczulsze aparaty. Zakładano sieć punktów triangulacyjnych, badano stoki wzgórz, dno błotnistych jezior i strumieni, wiercono nawet dno moczarów — wszystko na próżno. Rozlegały się głosy, że, być może, meteor należał do kamiennych, przypuszczenie nieprawdopodobne, ponieważ meteorytyka nie zna bardzo wielkich bolidów kamiennych, ale i w tym wypadku byłaby okolica usiana jego odpryskami. Kiedy zaś opublikowano rezultaty badań nad powalonym lasem, wynikła nowa zagadka.
Już przedtem spostrzeżono, że tajga powalona była nierównomiernie i że leżące linie nie zawsze wskazywały na środek kotliny. Co więcej, gdzieniegdzie w odległości kilku— zaledwie kilometrów od kotliny stał nietknięty, nie zgorzały bór, podczas gdy kilkanaście kilometrów dalej znów napotykało się tysiące obalonych modrzewi i sosen. Próbowano to wytłumaczyć tak zwanym „efektem cienia”; części tajgi miały ocaleć, osłonięte od fali podmuchowej grzbietami wzgórz, a dla wyjaśnienia, czemu w niektórych miejscach drzewa powalone są w inną stronę, twierdzono, że ten obwał lasu nie miał nic wspólnego z katastrofą i został spowodowany zwykłą burzą.
Lotnicze mapy fotograficzne terenu obaliły wszystkie te hipotezy. Na zdjęciach stereoskopowych widać było doskonale, że jedne połacie lasu leżały rzeczywiście współśrodkowo wokół kotliny, a inne stały nietknięte. Las był tak powalony, jakby wybuch nie uderzył z jednakową siłą we wszystkich kierunkach, lecz jakby ze środka kotliny wybiegły szersze i węższe „strumienie”, które długimi alejami kładły drzewa.
Sprawa pozostawała niejasna przez wiele lat. Od czasu do czasu wywiązywały się w prasie naukowej dyskusje na temat meteoru tunguskiego. Wysuwano najrozmaitsze przypuszczenia: że była to głowa małej komety czy też obłok zagęszczonego pyłu kosmicznego, żadna jednaka hipotez nie mogła wyjaśnić wszystkich faktów. W noku 1950, kiedy historia meteoru zaczęła już ucichać, pewien młody,uczony radziecki opublikował mową hipotezę, tłumaczącą wszystko w sposób niesłychanie śmiały.
Na dwie doby przed pojawieniem się nad Syberią meteoru tunguskiego — pisał młody uczony — jeden z astronomów francuskich zauważył małe ciało niebieskie, które z wielką szybkością przeniknęło przez pole widzenia jego teleskopu. Niedługo potem astronom ów opublikował to spostrzeżenie. Ani on, ani nikt inny nie wiązał tej obserwacji z katastrofą syberyjską, ponieważ gdyby owo małe ciało było meteorem, musiałoby upaść w zupełnie innej okolicy. Mogło ono być identyczne z bolidem tunguskim tylko w jednym wypadku, tak nieprawdopodobnym, że nikt nie pomyślał o tym nawet przez chwilę: gdyby meteor mógł dowolnie zmieniać kierunek i szybkość swego lotu, jak sterowany statek.
To właśnie twierdził młody uczony. Gwiazda spadającą, znana jako meteor tunguski, była statkiem międzyplanetarnym, który nadciągnął ku Ziemi po hiperbołicznej drodze z okolicy gwiazdozbioru Wieloryba, a zamierzając lądować zaczął opisywać wokół naszej planety zacieśniające się elipsy. Wówczas właśnie dostrzegł go w swym teleskopie astronom francuski.
Statek był, jak na pojęcie ziemskie, bardzo wielki — masę jego można ocenić na kilka do kilkunastu tysięcy ton. Lecące w nim istoty, obserwując powierzchnię Ziemi ze znacznej wysokości, wybrały do lądowania wielkie, dobrze z oddali widoczne przestrzenie Mongolii, równe, bezleśne, jakby stworzone do tego, by na swoich piaskach przyjmować statki międzygwiezdne.
Pocisk dotarł do okolicy Ziemi po długiej podróży, podczas której osiągnął szybkość kilkudziesięciu kilometrów na sekundę. Nie wiadomo, czy już w chwili zbliżania się mieli podróżni uszkodzone silniki hamujące, czy też po prostu nie docenili rozległości naszej atmosfery — dość, że ich statek bardzo szybko rozpalił się do białości od gwałtownego tarcia i oporu, jaki stawiało mu powietrze.
Ta właśnie nadmierna szybkość spowodowała, że nie udało mu się wylądować w Mongolii, lecz przemknął nad nią na wysokości kilkudziesięciu kilometrów. Prawdopodobnie podróżni winni byli przed lądowaniem jeszcze kilka razy okrążyć planetę, byli jednak zmuszeni do pośpiechu — czy to awarią silników, czy jakąkolwiek inną przyczyną. Starając się zmniejszyć szybkość, puścili w ruch silniki hamujące, które pracowały nierówno, z przerwami. Nieregularny odgłos ich pracy słyszeli mieszkańcy Syberii w postaci gromowych łoskotów. Gdy statek znalazł się nad tajgą, strumienie rozpalonego gazu, wyrzucane z silników hamujących, waliły drzewa na boki. Tak powstała stukilometrowa aleja zwalonych pni, przez którą przedzierały się później ekspedycje syberyjskie.
Nad okolicą Podkamiennej Tunguskiej statek zaczął tracić szybkość. Wzgórzysty, pokryty lasem i moczarami teren nie nadawał się do lądowania. Pragnąc go przelecieć, podróżni skierowali dziób statku w górę i ponownie zapuścili silniki hamujące. Było już jednak za późno. Statek, olbrzymia masa rozpalonego do białości metalu, stracił stateczność, opadał, a podrzucany nierówną pracą silników, zataczał się i wirował. Gazy odrzutowe z silników obalały las to bliżej, to dalej, kładły go całymi ulicami, osmalały korony i gałęzie. Po raz ostatni wzniósł się statek w górę przelatując nad zewnętrznym pierścieniem wzgórz. Tutaj, wysoko nad kotliną, nastąpiła katastrofa. Prawdopodobnie wybuchły zapasy paliwa. W straszliwej eksplozji metalowa bryła została rozerwana na strzępy.
Takie objaśnienie tłumaczyło wszystkie znane fakty. Wyjaśniało, w jaki sposób las został zniszczony, czemu w jednych miejscach był tylko obalony, a w innych także zgorzały, wreszcie, dlaczego gdzieniegdzie ocalały wyspy nietkniętych drzew. Ale czemu statek rozpadł się tak, że nie odnaleziono najmniejszych nawet szczątków? Jakie paliwo silnikowe przy wybuchu może zabłysnąć jaśniej od słońca i osmalić tajgę na przestrzeni dziesiątków kilometrów? Uczony odpowiedział i na te pytania. Istnieje, stwierdził, tylko jeden sposób, którym można mocną konstrukcję wozu międzyplanetarnego tak dalece rozproszyć na cząstki, by nie znalazł się wśród nich ani jeden okruch dostrzegalny gołym okiem, i jedno jest tylko paliwo, które płonie z siłą słońca.
Sposobem tym jest rozkład materii, a paliwem — jądra atomowe.
Gdy silniki pojazdu odmówiły posłuszeństwa, zapasy paliwa atomowego eksplodowały. W dwudziestokilometrowym słupie ognia olbrzymi pocisk wyparował i zniknął jak kropla wody rzucona na rozpaloną płytę.
Hipoteza młodego uczonego nie wywołała oddźwięku, jakiego można by się spodziewać. Była zbyt śmiała. Jedni uczeni uważali, że za mało posiada faktów na swe poparcie, inni, że zamiast zagadki meteoru stawia zagadkę pocisku międzyplanetarnego, jeszcze inni wreszcie uznali ją za fantazję, godną raczej powieściopisarza aniżeli trzeźwego meteorytologa.
Choć głosów sceptycznych było wiele, młody uczony zorganizował nową ekspedycję w głąb tajgi dla zbadania promieniotwórczości w miejscu upadku. Należało niestety liczyć się z tym, że krótko istniejące produkty rozpadu atomów wywietrzały w ciągu minionych 42 lat. Powierzchniowe iły i margle kotliny wykazywały w badaniu nieznaczną tylko zawartość pierwiastków radioaktywnych. Tak nieznaczną, że nie można było wyciągnąć z tego żadnego wniosku, ponieważ znikome ilości ciał promieniotwórczych znajdują się także w zwykłym gruncie. Różnice leżały w granicach błędu pomiarowego. Mogły znaczyć bardzo wiele lub bardzo mało, w zależności od osobistych przekonań eksperymentatora. Sprawa pozostała nie rozstrzygnięta. Niebawem ucichły ostatnie echa dyskusji w czasopismach naukowych, jakiś czas prasa codzienna roztrząsała jeszcze zagadnienie, skąd mógł przybyć statek międzyplanetarny i jakie podróżowały w nim istoty, lecz te bezpłodne spekulacje ustąpiły miejsca wiadomościom o postępach budowy olbrzymich elektrowni nadwołżańskich i donieckich, o ostatecznym przebiciu Bramy Turgajskiej energią atomową, o skierowaniu wód Obu i Jeniseju do basenu Morza Martwego. Na dalekiej północy zwarte masywy tundry rok po roku porastały pokłady zwalonych pni, pogrążających się coraz głębiej w grząskim gruncie. Odkładanie torfu, podmywanie i tworzenie brzegów rzecznych, wędrówki lodów, tajanie śniegów — wszystkie te procesy erozyjne łączyły się, zacierając ostatnie ślady katastrofy. Zdawało się, że jej zagadka na zawsze utonie w niepamięci ludzkiej.