W roku 2003 zakończone zostało częściowe przelewanie Morza Śródziemnego w głąb Sahary i gibraltarskie elektrownie wodne dały po raz pierwszy prąd do sieci północno — afrykańskiej. Wiele już lat minęło od upadku ostatniego państwa kapitalistycznego. Kończył się trudny, bolesny i wielki okres sprawiedliwego przetwarzania świata. Nędza, chaos gospodarczy i wojny nie zagrażały już wielkim planom mieszkańców Ziemi.
Nie krępowane przebiegiem granic rosły kontynentalne sieci wysokiego napięcia, powstawały elektrownie atomowe, bezludne fabryki — automaty i transmutatory fotochemiczne, w których energia słońca przetwarzała dwutlenek węgla i wodę w cukier. Proces ten, od miliarda lat uprawiany przez rośliny, stał się własnością człowieka.
Nauka nigdy już nie miała wytwarzać środków zniszczenia. W służbie komunizmu była najpotężniejszym z wszystkich narzędziem przemiany świata. Wydawało się, że nawodnienie Sahary i rzucenie wód Morza Śródziemnego w turbiny elektryczne jest dziełem, które przez długi czas pozostanie nieprześcignione, lecz już w rok później rozpoczęto prace nad projektem tak nieporównanej śmiałości, że w cień usunął nawet Gibraltarsko — Afrykański Zespół Hydroenergetyczny. Międzynarodowe Biuro Regulacji Klimatów przeszło od skromnych prób lokalnej zmiany pogody, od kierowania chmur deszczowych i poruszania masami powietrza do frontowego ataku na głównego wroga ludzkości. Był nim mróz, od setek milionów lat usadowiony wokół biegunów planety. Wieczne lody, kilkusetmetrowym pancerzem okrywające Antarktydę, szóstą część świata, skuwające Grenlandię i archipelagi Oceanu Lodowatego, źródła zimnych prądów podmorskich, które oziębiają północne brzegi Azji i Ameryki, miały raz na zawsze zniknąć. Dla osiągnięcia tego celu należało ogrzać olbrzymie obszary oceanu i lądów, stopić tysiące kilometrów sześciennych lodu. Potrzebne ilości ciepła mierzono w trylionach kaloryj. Tak gigantycznej energii nie mógł dostarczyć uran. Wszystkie jego zapasy byłyby na to zbyt szczupłe. Szczęśliwie jedna z najbardziej, jak dawniej sądzono, oderwanych od życia nauk, astronomia, odkryła źródło energii podtrzymujące wieczny ogień gwiazd. Jest nim przemiana atomowa wodoru w hel. W skałach i atmosferze Ziemi niewiele jest wodoru, ale wody oceanów stanowią jego niewyczerpany zbiornik.
Myśl uczonych była prosta: stworzyć w pobliżu biegunów olbrzymie „ogniska” o temperaturze Słońca, które oświecą i ogrzeją lodowe pustynie. Urzeczywistnieniu tego projektu stały na przeszkodzie trudności, zdawałoby się — nie do pokonania.
Kiedy ludzie zaczęli przemieniać wodór w hel, okazało się, że żaden znany na ziemi materiał nie jest zdolny oprzeć się powstającym w tej reakcji temperaturom milionów stopni. Najtrwalsza cegła szamotowa, prasowany azbest, kwarc, mika, najszlachetniejsza stal wolframowa — wszystko to przemieniało się w parę przy zetknięciu z oślepiającym ogniem atomowym. Mając paliwo zdolne stopić lody i osuszać morza, zmieniać klimat, ogrzewać oceany i stworzyć pod biegunem dżungle zwrotnikowe — nie posiadano materiału, z którego można by dla tego paliwa zbudować piec.
Że jednak nic nie może powstrzymać ludzi zmierzających do wytkniętego celu, trudność została przezwyciężona.
Jeżeli, rozważali uczeni, nie ma materiału, z którego można zbudować piec dla przemiany wodoru w hel — nie należy go budować wcale. Ogniska atomowego nie można także rozniecić na powierzchni Ziemi, ponieważ roztopiłoby ją natychmiast, i pogrążyło się w gruncie, wywołując katastrofę. A więc należy je po prostu zawiesić w atmosferze, jak chmury, ale chmury dające się swobodnie kierować.
Uczeni postanowili stworzyć sztuczne słońce podbiegunowe w postaci rozżarzonych kuł gazowych wielusetmetrowej średnicy, którym umieszczone z dala dmuchawy dostarczać będą wodoru, a w równie bezpiecznej odległości zbudowane urządzenia wytworzą potężne pola elektromagnetyczne, utrzymujące sztuczne słońca na pożądanej wysokości.
W pierwszej fazie prac obliczonych na dwudziestolecie przystąpiono do budowy siłowni elektrycznych, które miały dostarczać mocy urządzeniom sterującym. Siłownie te, wznoszone w północnej Grenlandii, na Wyspach Granta, Archipelagu Franciszka Józefa i na Syberii, stanowić miały razem tak zwany Atomowy Pierścień Sterujący. W mroźne, bezludne, górzyste okolice ruszyły całe fabryki na kołach i gąsienicach. Maszyny karczowały tajgę i niwelowały teren, maszyny wytwarzały ciepło odmrażające grunt zlodowaciały od milionów lat, maszyny układały gotowe bloki betonu, z których powstawały autostrady, fundamenty domów, tamy i bariery ochronne w dolinach lodowców. Maszyny poruszające się na stalowych stopach — kopaczki, ekskawatory, wieże wiertnicze, spychacze i ładowacze — pracowały dniem i nocą, a za ich frontem postępowały inne, wznosząc maszty wysokiego napięcia, stacje transformatorowe, domy mieszkalne, budując całe miasta i lotniska, na których od razu zaczęły lądować wielkie samoloty transportowe.
Rozgłos tych prac był ogromny. Uwaga całego świata skierowała się na obszary dalekiej północy, gdzie wśród mrozów i zawiei, w temperaturze opadającej do 60 stopni poniżej zera, powstawały jedna za drugą betonowe wieże i stalowe soczewki Pierścienia Atomowego, który w przyszłości objąć miał władanie nad zawieszonymi w powietrzu kulami wodoru, gorejącego platynowym blaskiem.
Jednym z takich miejsc budowy była okolica Podkamiennej Tunguskiej. Wśród zwałów marglu i gliny, w głębokich wykopach, przebitych w twardej jak skała wiecznej marzłoci, na potężnych palach betonowych montowano tam katapultowe stacje rakiet zastępujących kolej żelazną. W czasie pracy kopaczka wyrwała z dna siedmiometrowego szybu odłam gruntu, który, rzucony na transporter, dotarł do kruszarki mielącej kamienie na drobny żwir. Tutaj odłam utknął. Potężna maszyna na mgnienie oka stanęła, a gdy maszynista zwiększył prąd, zęby z najtwardszej cementowej stali chrupnęły i wyłamały się. Po rozebraniu maszyny ujrzano wklinowany między jej wały głaz tak twardy, że ledwo brały go pilniki. Przypadkowo dowiedzieli się o znalezisku uczeni, którzy oczekiwali w Podkamiennej Tunguskiej samolotu do Leningradu. Obejrzawszy zagadkowy głaz, wzięli go z sobą. Nazajutrz leżał już w laboratorium leningradzkiego Instytutu Meteorytyki.
Początkowo sądzono, że to meteor; była to jednak bryła bazaltu pochodzenia ziemskiego, w którą wtopił się zaostrzony na obu końcach walec, wielkością i kształtem przypominający granat. Pocisk ów składał się z dwu nagwintowanych części, skręconych tak silnie, że trzeba było przepiłować ściankę, aby dostać się do środka. Po długich wysiłkach, wezwawszy na pomoc technologów z Instytutu Fizyki Stosowanej, uczeni zdołali wreszcie rozewrzeć tajemniczą skorupę. W środku znajdowała się szpula ze spławu podobnego do porcelany, na którą nawinięty był pięciokilometrowej prawie długości drut stalowy. Nic więcej.
W cztery dni później stworzony został międzynarodowy komitet, który zajął się zbadaniem szpuli. Rychło okazało się, że nawinięty na nią drut był kiedyś namagnesowany. Powierzchniowe zwoje, poddane ongi wysokiej temperaturze, utraciły magnetyzm. Dobrze zachowany był tylko w warstwach głębszych.
Uczeni gubili się w domysłach nad pochodzeniem tajemniczej szpuli. Nikt nie śmiał pierwszy wypowiedzieć przypuszczenia, które wszystkim cisnęło się na usta. Rzecz stała się jasna, gdy technologowie wykonali analizę chemiczną stopu, z którego sporządzony był drut. Stopu takiego nie produkowano nigdy na Ziemi. Pocisk nie był ziemskiego pochodzenia. Musiał pozostawać w związku ze słynnym niegdyś meteorytem tunguskim. Padło nie wiadomo przez kogo wypowiedziane po raz pierwszy słowo „raport”. Istotnie, drut był namagnesowany, tak jakby go na całej długości „zapisano” drganiami elektrycznymi, tworząc jedyny w swoim rodzaju „list międzyplanetarny”. Przypominało to sposób nagrywania dźwięków na taśmę stalową, z dawien dawna praktykowany w radio i telefonii. Niebawem rozpowszechniło się przypuszczenie, że w krytycznej chwili, kiedy silniki odmówiły posłuszeństwa, podróżni niewiadomego statku kosmicznego usiłowali uratować to, co uważali za najcenniejsze, a mianowicie dokument,spisany” drganiem magnetycznym na drucie, i wyrzucili go ze statku przed katastrofą. Nie brak było jednak głosów odmiennych, twierdzących, że szpulę wyrzucił ze statku podmuch eksplozji, o czym świadczą widoczne zmiany cieplne jej skorupy.
W prasie naukowej i codziennej toczyły się długie dyskusje o pochodzeniu statku międzyplanetarnego. Nie było bodaj planety układu słonecznego, której by nie podejrzewano o jego wysłanie. Nawet daleki Uran i olbrzymi Jowisz miały swoich zwolenników, zasadniczo jednak opinia powszechna podzieliła się między dwa stronnictwa: Wenery i Marsa. To ostatnie było niemal dwukrotnie liczniejsze. W roku tym zainteresowanie astronomią było ogromne. Rozchodziły się nieprawdopodobne nakłady książek popularnych, a nawet fachowych, popyt zaś na amatorskie narzędzia astronomiczne, zwłaszcza lunety, był taki, że najzasobniejsze składy świeciły nieraz pustkami. Co więcej, tematyka astronomiczna wtargnęła do sztuki: pojawiły się powieści fantastyczne o zagadkowych istotach z Marsa, którym autorowie przypisywali najbardziej nieprawdopodobne właściwości. Niektóre stacje telewizyjne nadawały w tygodniowych programach naukowych audycje specjalne, poświęcone astronomii. Ogromnym powodzeniem cieszyło się nadawane przez Berlin, a transmitowane przez całą północną półkulę widowisko telewizyjne Podróż na Księżyc. Widzowie oglądali u siebie w domu powierzchnię Księżyca, przybliżoną trzy tysiące razy dzięki temu, że nadawczą aparaturę telewizyjną zainstalowano przy wielkim teleskopie w obserwatorium heidelberskim.
Utworzona tymczasem międzynarodowa Komisja Tłumaczy rozpoczęła słynną „walkę o drut”, jak ją nazwał specjalny korespondent naukowy „Humanite”. Prace najtęższych egiptologów i sanskrytologów, specjalistów od martwych i zaginionych języków, wydają się igraszką w porównaniu z zadaniem, jakie oczekiwało uczonych. „Raport” składał się z osiemdziesięciu kilku miliardów drgnień magnetycznych, utrwalonych w krystalicznej strukturze drutu metalowego. Poszczególne grupy drgnień oddzielone były niewielkimi strefami drutu nie namagnesowanego. Nasuwała się myśl, że każdy taki odcinek jest jednym słowem, lecz przypuszczenie to mogło być mylne. Rzekomy „raport” mógł w samej rzeczy stanowić po prostu zapis rozmaitych instrumentów pomiarowych. Wielu uczonych sądziło, że jeśli „raport” spisany jest nawet za pomocą słów, budowa jego języka może być całkiem inna od wszystkich znanych na Ziemi. Ale i oni zgodni byli w tym, iż nie wolno pomijać szansy, która po raz pierwszy w dziejach stanęła przed nauką.
Uczeni mieli przed sobą stos namagnesowanego drutu bez jakichkolwiek objaśnień i zabrali się do pracy.
Najtrudniejszy był początek. Cały drut został przepuszczony przez aparaturę, która zarejestrowała wszystkie drgnienia magnetyczne na taśmie filmowej. Cenny oryginał powędrował do podziemnego skarbca. Odtąd aż do końca uczeni mieli do czynienia wyłącznie z kopiami filmowymi.
We wstępnych naradach postanowiono pójść jedyną drogą, która obiecywała powodzenie. Słowa każdego języka są symbolami wyobrażającymi pewne przedmioty oraz pojęcia: otóż odcyfrowanie języków narodów wymarłych, szyfrów i innych tego rodzaju kryptogramów opiera się na prawidłach powszechnych dla każdej mowy. Poszukuje się więc symboli występujących najczęściej, bada, czy dany język posiada charakter obrazkowy, literowy czy zgłoskowy, a co najważniejsze, poszukuje się sposobu, który by pozwolił zrozumieć znaczenie jednego chociażby wyrazu.
Tutaj zwykle przychodzi uczonym z pomocą szczęśliwy przypadek: tak było z hieroglifami egipskimi, kiedy to znalazł się nagrobek, na którym wyryty był ten sam napis hieroglifami oraz po grecku, podobnie stało się też z pismem klinowym Babilończyków.
Co zaś najważniejsze, twórcy każdego z tych nieznanych języków byli istotami podobnymi do badaczy, żyli kiedyś na tej samej planecie, ogrzewało ich to samo Słońce, oglądali te same gwiazdy, rośliny i morza, a warunki te, rzecz prosta, sprzyjały wytworzeniu się symboli powszechnych. Zupełnie inaczej było teraz. Jakież pojęcia mogły być wspólne nieznanym istotom i ludziom? W jakim miejscu należało przerzucić most przez otchłań dzielącą istoty rozmaitych światów? Tym ogniwem łączącym mogła stać się tylko jedna rzecz: materia.
Cały wszechświat, od najdrobniejszych ziarn piasku pod naszymi stopami aż po najdalsze gwiazdy, zbudowany jest z takich samych atomów. We wszystkich zakątkach przestrzeni rządzą materią te same prawa, a wszystkie je potrafi wyrazić matematyka. Jeśli środki jej zostały użyte przy spisywaniu „raportu” — rzekli sobie uczeni — mamy szansę.
W przeciwnym razie „raport” pozostanie nie odczytany — na zawsze.
Przyjęcie tego założenia stanowiło jednak dopiero pierwszy krok na drodze niesłychanie żmudnej i długiej. Zdawałoby się, że należy teraz po prostu przejrzeć „raport”, poszukując w nim najbardziej ogólnych praw fizycznych, jednakże było to na tym etapie niemożliwe. Przede wszystkim praw takich jest bardzo wiele, a poza tym, co gorsza, nie wiadomo było, jakiego układu algorytmicznego używają twórcy „raportu”. Układ dziesiątkowy, operujący dziewięcioma liczbami podstawowymi z dziesiątym zerem, wydaje się nam oczywisty i jedyny, nie jest on jednak taki dla matematyków. Przyjęliśmy go, ponieważ mamy u rąk dziesięć palców, a dłonie były liczydłami naszych przodków w czasach zamierzchłych. Teoretycznie jednak możliwa jest dowolna ilość takich układów, poczynając od dwójkowego, w którym istnieją tylko dwie liczby, zero i jedynka, poprzez trójkowy, czwórkowy, piątkowy i tak dalej, w nieskończoność. W czasie swoich prac Komisja Tłumaczy ograniczyła się ze względów praktycznych do siedemdziesięciu dziewięciu układów — od trójkowego do osiemdziesiątkowego. Zadanie więc brzmiało: przejrzeć miliony drgań, magnetycznych i dla każdego drgnienia obliczyć jego wartość w siedemdziesięciu dziewięciu układach liczbowych; już to samo dawało z górą bilion obliczeń, lecz był to tylko początek, albowiem uzyskane wyniki należało przejrzeć, szukając wśród nich takich, które odpowiadałyby stałym fizycznym. Stałych zaś, takich jak naboje i wagi atomowe pierwiastków, jest kilkaset. Ale i to jeszcze nie wszystko, ponieważ w tak ogromnym morzu liczb trafić się mogły rezultaty odpowiadające jednej ze stałych całkiem przypadkowo. Trzeba więc było puścić w ruch obliczenia sprawdzające. Całokształt tych prac, które były dopiero wstępem do właściwego przekładu, zająłby, jak obliczono, tysiącowi najbieglejszych rachmistrzów całe życie. Tymczasem dokonano ich w ciągu dwudziestu siedmiu dni.
Do dyspozycji Komisji Tłumaczy był największy podówczas na świecie Mózg Elektronowy, potężna maszyna, zajmująca cztery kondygnacje Instytutu Matematycznego w Leningradzie.
Pracą tego olbrzyma kierował sztab specjalistów z Nastawni Sterującej, umieszczonej na najwyższym piętrze Instytutu. Tam to wydano Mózgowi rozkaz, że ma rozpatrzyć wszystkie znaki „raportu” poszukując w nich podobieństwa do stałych fizycznych; ma to wykonać za każdym razem we wszystkich zadanych układach liczbowych, od dwójkowego do osiemdziesiątkowego, a odnalezione w ten sposób wyniki sprawdzać, każdy zaś etap swej pracy odnotowywać i podawać natychmiast do wiadomości.
Centralna Nastawnia była okrągłą salą z białego marmuru, w którym płonęły zielonkawe ekrany. Pojawiły się na nich wyniki postępujących operacji. Od chwili kiedy pierwsze taśmy perforowane, niosąc rozkazy, znikły w głębi mechanizmu i kiedy zapaliły się sygnały, aż do momentu, w którym czerwone lampki kontrolne zgasły, upłynęło sześćset czterdzieści jeden godzin nieprzerwanej pracy. W tym czasie Mózg wykonywał po pięć milionów obliczeń na sekundę, nie ustając dniem ani nocą, podczas gdy dyżurujący uczeni zmieniali się sześć razy dziennie. Niepodobna oddać ogromu dokonanej pracy. Dość powiedzieć, że język „raportu” przypominał, jak się okazało, nie tyle mowę, ile raczej niezwykłą muzykę, ponieważ to, co odpowiada ziemskim słowom, występowało w nim jak gdyby w rozmaitych „tonacjach”.
Kilka razy nawet olbrzymia pojemność Mózgu okazywała się niedostateczna dla przeprowadzenia wszystkich niezbędnych obliczeń. W takich chwilach automatyczne przekaźniki włączały kable podziemne łączące Główny Mózg z innymi, które również znajdowały się w obrębie Leningradu. Najczęściej przychodził z pomocą Mózg Elektronowy Instytutu Aerodynamiki Teoretycznej.
Nadeszła wreszcie chwila, w której na ekranach zaświeciły wynikł. Brzęczyki odezwały się w Nastawni wysokimi głosami, ale i bez ich wezwania wszyscy dyżurni oderwali się od pulpitów, wpatrzeni w pierwsze dostępne ludzkiemu pojmowaniu pojęcia „raportu”…
Pierwsze odczytane zdanie brzmiało:
krzem tlen glin tlen azot tlen wodór tlen
Oznaczało ono Ziemię.
Cztery powtórzenia słowa „tlen” zapisane były różną częstotliwością drgań. Zrozumiano, że „raport” mówi w tym miejscu o właściwościach fizycznych Ziemi. Tlenki krzemu i glinu — to główne składniki skorupy naszej planety, otoczonej azotem i tlenem powietrza oraz pokrytej podtlenkiem wodoru — wodą mórz i oceanów. Ale to proste pozornie zdanie mówiło znacznie więcej. Po pierwsze, wyrażenia takie, jak krzem, glin, tlen, posiadały pewne cechy, które, występując gdzie indziej w czystej postaci, oznaczały w ogóle „materię”. Po drugie, całe to zdanie z ośmiu wyrazów poddane było pewnej wyższorzędnej funkcji, która odpowiada powierzchni zakrzywionej. Chodziło mianowicie o powierzchnię kulistą, to jest właśnie o skorupę Ziemi.
Odtąd rozszyfrowanie „raportu” poszło już sprawniej, choć nie brak było miejsc niejasnych, które wzbudzały gorące spory. W miarę postępowania prac wyłaniał się ogólny obraz Ziemi i świata, widziany po raz pierwszy w historii przez istoty nie będące ludźmi. „Raport” był podzielony na kilka części. Wstępna zawierała opis fizyczny naszego globu, jego rzeźby terenu, ukształtowania lądów i mórz oraz ich składu chemicznego. Nie tu jednak kryły się trudności. Pierwszy rozdźwięk powstał wśród tłumaczy, gdy doszli do miejsca, w którym „raport” mówił o miastach ziemskich. Nieznanym istotom udało się pomimo wielkiej chyżości i wysokości, na jakiej odbywał się lot pocisku, dostrzec planowe zagospodarowanie naszej planety: fabryki, domy, drogi, a nawet ludzi na polach i ulicach. Niepojęte było jednak to, że w ogólnym opisie dostrzeżonych zjawisk traktowały ludzi jako coś najmniej ważnego i zdawały się nie przypisywać im roli budowniczych i konstruktorów cywilizacji ziemskiej. „Raport” nazywał ludzi „długimi kroplami” (jak wynikało z objaśnienia, chodziło o „ciągliwą, miękką substancję”, z której zbudowane są nasze ciała) i uważał ich za cząstki jakiejś większej, jednorodnej masy, od której tylko chwilowo wyosobnili się w postaci owych „kropel”. Masa taka musiała być dla autorów „raportu” czymś powszechnym i dobrze znanym, ponieważ wyrażali przypuszczenie, że ludzie utworzeni są z podobnej substancji, co… (tu następowało słowo nie przetłumaczone, bo nie istniejące w żadnym ziemskim języku). W dalszej części „raportu” opisane były miasta, domy mieszkalne oraz rozmaite urządzenia, jak na przykład sieci kolejowe, dworce, porty, z tak dużą dokładnością, że czytających ogarniał mimowolny podziw dla precyzji instrumentów obserwacyjnych, jakimi musieli się posługiwać podróżni statku międzyplanetarnego. I tutaj jednak u podstawy opisu leżało to samo całkowite i niepojętne odwrócenie pojęć: autorzy „raportu” usilnie poszukiwała’ twórców ziemskiej cywilizacji technicznej, nawet nie domyślając się ich w ludziach. To, że dostrzegali przy tym ludzi, nie ulegało wątpliwości, bo kilka zdań dalej napomykali: „w polu widzenia pełznie sporo długich kropel”.
Rozważywszy dobrze tę część „raportu” uczeni doszli do wniosku, że to przestawienie pojęć, to „nieporozumienie” nie jest bynajmniej przypadkiem, lecz że w nim właśni(e kryje się tajemnica nieznanych istot. Na nowy, choć także niezupełnie jasny ślad naprowadziła ich zwięzła uwaga w dalszej części „raportu”. Powtarzając wypowiedziane już poprzednio zdanie, że nigdzie nie można spostrzec twórców urządzeń technicznych, autorzy „raportu” dodawali: „być może dlatego, że są oni… (tu następuje znów słowo nie przetłumaczone) rozmiarów”.
Klucz do tajemnicy zdawał się leżeć właśnie w zagadkowym słowie. Przypuszczenie, że jest to przymiotnik taki, jak „mały” lub „drobny”, trzeba było odrzucić, ponieważ przymiotniki cechuje inne ukształtowanie drgań magnetycznych w języku „raportu”. Gdyby to był zaimek, zdanie mogłoby brzmieć: „że są oni naszych rozmiarów”.
Badanie wykazało, że najmniejsze przedmioty, jakie nieznane stworzenia zdołały dostrzec z wysokości swego przylotu nad Ziemią, posiadały rozmiary siedmiu lub ośmiu centymetrów. Jeżeli więc przypuszczały, że nie mogą dojrzeć poszukiwanych przez siebie „twórców cywilizacji ziemskiej” dlatego, iż „są oni ich rozmiarów”, to z tego wynikałoby,jż nieznane istoty są stosunkowo bardzo małe — nie przekraczają w każdym razie wielkości ośmiu centymetrów. Jest Ho jedyne miejsce „raportu”, z którego można było sądzić o ich rozmiarach. Niestety, całe to przypuszczenie jest niezwykle kruche, ponieważ w języku „raportu” nie odnaleziono ani jednego zaimka takiego, jak „my”, „ja”, „nasze” itp.
W dalszej części „raportu” spotyka się mnożące się ku końcowi „białe plamy”, to jest miejsca nie odczytane już to z powodu osłabienia zapisu magnetycznego, już to dlatego, że występowały tam pojęcia, których nie dało się odcyfrować ani za pomocą analizy drgań, ani też metodą „prób i błędów”, to jest podstawiania prawdopodobnych terminów, którą z nieubłaganą wprost, cierpliwością stosowała mieszana grupa matematyków — operacjonistów i językoznawców.
Zakończenie „raportu” stanowi krótki, nadzwyczaj rzeczowy opis tragedii, jaką zakończył się lot pocisku. Są to dane przyrządów pomiarowych, wykazujące gwałtownie rosnącą szybkość rozpadu atomowego, olbrzymi wzrost temperatury oraz zaburzenia pracy silników napędowych. Potem znaki magnetyczne uległy zamazaniu. Następuje krótka strefa ciszy, a dalej dwa wyraźnie czytelne słowa „zabezpieczenia spalone”. Na tym „raport” się urywa.
Jakeśmy powiedzieli, uczeni znali już jego treść w ogólnych zarysach, ponieważ zaś było prawdopodobne, że odczytanie ustępów dotąd zagadkowych nie przyniesie, poza szczegółami, nic zasadniczo nowego, Komisja Tłumaczy przystąpiła do następnej fazy prac, wyłaniając z siebie trzy nowe sekcje, z których każda poświęciła się innemu zagadnieniu. Pierwsza, pod przewodnictwem profesora Kluevera, miała za zadanie zebrać i rozszerzyć nasze wiadomości o nieznanych istotach.
Większość stanowili w niej przyrodnicy, a więc biologowie, zoologowie, botanicy i lekarze, był też jeden specjalista z zakresu młodej, lecz rozwijającej się nauki — astrobiologii, która bada przejawy życia na innych niż Ziemia ciałach niebieskich.
Druga sekcja sprawdzała przekład „raportu”, zestawiając go z oryginałem, owym słynnym drutem namagnesowanym, który wydobyto z podziemnego skarbca Instytutu Meteorytyki. Trzecia wreszcie i ostatnia sekcja ślęczała nad nie odcyfrowanymi dotąd ustępami „raportu”. Było w niej wielu matematyków i fizyków, którzy przesiadywali przeważnie w Centralnej Nastawni Mózgu Elektronowego, każąc mu bez przerwy trawić nieprawdopodobnie zawiłe obliczenia. Wywołało to nawet lekkie starcie z biologami, którzy twierdzili, że Instytut Matematyki został okupowany przez fizyków, a ci uniemożliwiają im korzystanie z Mózgu Elektronowego.
W czasie kiedy miliony ludzi na całym świecie dzięki radiu, prasie i telewizji zapoznawały się z treścią opublikowanej części „raportu”, w pracach Komisji Tłumaczy zaszedł zwrot dramatyczny.
Wstępem jak gdyby do głównego odkrycia była dyskusja w sekcji biologów, na którą zaproszono w charakterze gościa i doradcy Czandrasekara, wielkiego matematyka hinduskiego. Nawiązując do wspomnianego przedtem ustępu „raportu”, z którego zdawało się wynikać, że nieznane istoty są małych rozmiarów, jeden z uczonych wysunął przypuszczenie, że są to owady żyjące gromadnie jak pszczoły czy mrówki, lecz o nieporównanie wyższej inteligencji. Przewodniczący sekcji, profesor Kluever, powiedział na to:
— Wielka inteligencja oznacza wielki mózg. Tymczasem owady nie mogą mieć wielkiego mózgu z tego samego powodu, dla którego nie mogą posiadać wielkiego ciała. Na to nie pozwala ich budowa. Ich system oddechowy nie potrafi dostarczyć dość tlenu przy rozmiarach ciała przekraczających kilka centymetrów i to jest właśnie przyczyną, że nie istnieją i nigdy nie istniały bardzo wielkie owady.
Oponent zauważył, że system oddechowy nieznanych istot mógłby być zupełnie inny. Profesor Kluever odparł, że owady, które mają inny system nerwowy i oddychają inaczej niż owady, nie są, według niego, owadami… Równie dobrze można by zwierzęta nazwać roślinami wyposażonymi w układ nerwowy, krwionośny i mięśniowy. Cóż bowiem za cecha pozostaje w jednym i drugim wypadku nie zmieniona oprócz pustej nazwy?
Wywiązała się gorąca dyskusja, w której każda strona broniła swoich argumentów. Można było sądzić, że wieczór upłynie na jałowym sporze, gdy o głos poprosił profesor Czandrasekar, który przysłuchiwał się dotąd obradom w milczeniu:
— Przyszedłem tu z pewnym pomysłem — powiedział — który, być może, rzuci trochę światła na omawiany problem. Przestudiowałem dokładnie zeznania naocznych świadków upadku meteoru tunguskiego. Wszyscy oni zauważyli, że w czasie pojawienia się meteoru widać było na ziemi cienie takich przedmiotów, jak drzewa i domy, a cienie te poruszały się w stronę przeciwną do kierunku jego lotu. Z tego wynika, że „raport”, przynajmniej w swej części końcowej, nie został spisany przez istoty żywe.
Twierdzenie to zdumiało obecnych w najwyższym stopniu: wpatrywali się w matematyka, który, podszedłszy do tablicy, wyszukał większy kawałek kredy i od razu przystąpił do obliczeń. Dowód jego szedł taką drogą: w chwili upadku panowała słoneczna pogoda, a więc jeżeli przedmioty rzucały w świetle meteoru cienie na miejscach słonecznych, to blask meteoru był na pewno silniejszy od słonecznego. Oczywiście i jego temperatura musiała być wyższa od słonecznej. Znając czas przebywania meteoru w obrębie atmosfery ziemskiej, profesor obliczył, że niezależnie od tego, jaka była grubość powłoki statku, w jego wnętrzu musiała panować ciepłota nie niższa od sześciuset stopni. Takich warunków nie mogłaby, oczywiście, znieść żadna istota żywa. A jednak „raport” prowadzony był przez cały czas lotu aż do chwili katastrofy. A więc: albo notowały go przyrządy automatyczne i w rakiecie w ogóle nie było nikogo, albo też nieznane istoty posiadają ustrój zbudowany inaczej niż organizmy zwierząt i roślin.
Biologowie wysłuchali Czandrasekara z nadzwyczajną uwagą i uznawszy dowód za przekonujący, postanowili zapoznać z nim nazajutrz zgromadzenie ogólne Komisji Tłumaczy. Gdy jednak zjawili się rano w Małej Sali Instytutu, zaproszono ich, jak wszystkich zresztą uczonych, do Wielkiej Sali Kolumnowej na nadzwyczajne posiedzenie z tajnym porządkiem dziennym. Wzbudziło to powszechne zdziwienie, gdyż dotąd Komisja nie stosowała takich rygorów. Posiedzenie odbywało się przy drzwiach zamkniętych i bez zapraszanych zazwyczaj gości. Profesor Ramon y Carral z Instituto Nacional del Astronomia w Veracruz, który w dniu tym przewodniczył obradom, oświadczył, że trzecia sekcja odkryła w czasie swych prac fakt niezmiernie doniosły, którego natychmiastowe zbadanie jest sprawą najwyższej wagi, jako że mogą od tego zależeć losy całego świata. Następnie oddał głos profesorowi Lao — Czu. Fizyk chiński przemawiał do mikrofonu nie ze swego miejsca, jako to zwykle czyniono, lecz wszedł na podium prezydialne, zapewne dlatego, że chciał widzieć wszystkich, do których mówił.
Głosem niezbyt donośnym, lecz słyszalnym w całej sali powiedział, że został upoważniony przez trzecią sekcję do przedstawienia szanownemu zgromadzeniu odkrycia niezwykłej wagi, którego doniosłości nikt nie potrafi jeszcze docenić.
O ile wielkie słowa, którymi przewodniczący poprzedził wykład, nikogo szczególnie nie zadziwiły, albowiem stary astronom meksykański znany był ze swego południowego temperamentu, to pierwsze zdanie fizyka zelektryzowało całą salę, gdyż Lao — Czu był jednym z najtrzeźwiejszych i najbardziej krytycznych umysłów Komisji Tłumaczy.
W dalszym ciągu swego przemówienia Lao — Czu opowiedział o nowej metodzie odczytywania „raportu”, którą zastosowała trzecia sekcja. Polegała ona na fotografowaniu pomieniami Roentgena tych części drutu, których namagnesowanie uległo zatarciu. Na zakończenie Lao — Czu podał dosłowny tekst ustępu, jaki udało się odczytać tą metodą. Brzmiał on:
Po drugim elemencie obrotowym przystąpi się, do napromieniowania planety. Kiedy stężenie jonizacyjne opadnie do połowy, rozpocznie się Wielki Ruch.
W wypełnionej po brzegi sali panowała śmiertelna cisza. Nie słychać było ani oddechów, ani nawet zwykłego poskrzypywania krzeseł. Widziało się ludzi o zamkniętych z wytężenia uwagi oczach, przyciskających oburącz słuchawki do uszu. Niektórzy notowali gorączkowo słowa fizyka chińskiego. Powtórzywszy dwa razy przetłumaczony ustęp, Lao — Czu powiedział, że trzecia sekcja skłonna jest rozumieć go tak: element obrotowy jest to jakaś jednostka czasu, odpowiadająca dość długiemu okresowi, który można zapewne porównać z rokiem ziemskim. Co oznacza „napromieniowanie planety”? Oczywiście, zadziałanie jakimś rodzajem energii promienistej, która wywołuje jonizację. O jaką planetę chodzi? Nie jest to zupełnie pewne, gdyż ustęp należy do zrekonstruowanych i był przedtem zupełnie nieczytelny, lecz pewne znamiona przemawiają za tym, że chodzi o naszą planetę, o Ziemię. Jaki cel może mieć jej napromieniowanie? I to nie jest zupełnie pewne, mówił Lao — Czu, ale nieznane istoty zdają się wyrażać chęć skierowania na Ziemię potężnego ładunku energii, a kiedy działanie jej po pewnym czasie ustanie, zacznie się „Wielki Ruch”. Jeżeli przez „Wielki Ruch” rozumieć napływ nieznanych istot na naszą planetę, to wymieniony ustęp może posiadać już tylko jedno znaczenie: nieznane istoty zamierzają zniszczyć życie na Ziemi, by się na niej osiedlić. W końcowych słowach fizyk podkreślił, że wszystko to brzmi fantastycznie i nieprawdopodobnie, a poszczególne człony rozumowania, z którego wypływa wymieniony wniosek o „inwazji na Ziemię”, łączą się dosyć luźno. Jednakże trudno w tej sytuacji być nadmiernie krytycznym i stosować surowe rygory naukowe, gdyż idzie o coś nie znanego jeszcze w historii, a mianowicie o zagrożenie bytu całej ludzkości. Jest to niebezpieczeństwo tak olbrzymie, że należy rozważyć jego możliwość, nawet jeśli wydaje się nader nieprawdopodobne. Przewodniczący, profesor y Carral, zabrał głos nawołując obecnych do skupienia i spokoju, po czym rozpoczęła się dyskusja. Niektórzy sądzili, że wniosek wyciągnięto prawidłowo, ale rzecz nie przedstawia się groźnie, ponieważ statek międzyplanetarny był tylko pierwszym zwiadem i masowa inwazja na Ziemię miała zapewne nastąpić dopiero po jego pomyślnym powrocie z wyprawy. Ponieważ spotkała go katastrofa, niebezpieczeństwo — jeśli w ogóle istniało — znikło. Najlepszym dowodem jest to, że od katastrofy upłynęło niemal sto lat w zupełnym spokoju. Inni odpowiadali, że sto lat jest stosunkowo długim okresem tylko w pojęciu ludzkim. Być może — argumentowali — element obrotowy równa się dwustu latom albo i większej ich ilości. Nieznane istoty mogą być stworzeniami bardzo długowiecznymi. Gdzież pewność, że nie mierzą swego istnienia tysiącleciami?
Przewodniczący poprosił pierwszą sekcję o wypowiedź na temat natury nieznanych istot, które z wędrowców przybyłych z głębi wszechświata, otoczonych dotąd powszechnym zaciekawieniem i podziwem, przemieniły się nagle w śmiertelnych wrogów ludzkości.
Biologowie wydelegowali Czandrasekara, który zapoznał zgromadzenie ze swoim dowodem. W odpowiedzi jeden z fizyków zauważył, że zagadnienie ujmowano, być może, od początku zupełnie fałszywie: kto wie, czy cały statek międzyplanetarny nie był po prostu jednym ogromnym „mózgiem mechanicznym”, wyposażonym w inicjatywę i umiejętność samodzielnego działania. Istoty, które go zbudowały, nie musiały więc wcale znajdować się na pokładzie. W takim ujęciu wszystkie osobliwości „raportu” stanowiły cechy owego „mózgu mechanicznego”, który go spisał, a nie nieznanych istot, o których w takim wypadku nicnie byłoby wiadomo. Cała sprawa wróciła do punktu wyjścia.
Komisja Tłumaczy znalazła się w niesłychanie ciężkim położeniu. Jak należało ustosunkować się do problemu zagrożenia ludzkości? Czy takie zagrożenie w ogóle istniało? Być może, nieznane istoty rzeczywiście zamierzały ongi skolonizować Ziemię, ale czy ich zamiary oparte były na realnych możliwościach?
O pierwszej w nocy przewodniczący przerwał dyskusję. Zamykając posiedzenie oświadczył, że następne odbędzie się dopiero za dwa dni, ponieważ jest nadzieja, iż do tego czasu sekcja astrofizyków, wzmocniona najwybitniejszymi matematykami, będzie mogła przedstawić zgromadzeniu ogólnemu nowe fakty, dotyczące pochodzenia nieznanych istot.
Mało kto wiedział, że prace astrofizyków, o których wspomniał przewodniczący, toczyły się już od północy dnia poprzedniego, to znaczy od chwili, w której prezydium Komisji zapoznało się z ustępem „raportu” przetłumaczonym przez trzecią sekcję.
Na najwyższej kondygnacji Instytutu Matematycznego przebywało w zupełnym odosobnieniu jedenastu uczonych. W czasie gdy Lao — Czu i Czandrasekar byli na posiedzeniu Komisji Tłumaczy, kierownictwo wszystkimi pracami Mózgu Elektronowego objął astrofizyk Arseniew. Zestawił on dane liczbowe o locie pocisku z jego przypuszczalną szybkością, z mocą silników, a wreszcie z mapami gwiezdnymi nieba z 1908 roku. Nadzwyczaj trudny rachunek, polegający na nieustannym wybieraniu kilku określonych wielkości spośród wieluset tysięcy możliwych, został przeprowadzony po 29 godzinach nieprzerwanej pracy. Półtora dnia po posiedzeniu, na którym członkowie Komisji zapoznali się z fatalnym ustępem, trzej uczeni, stojąc przed czołową tarcza Mózgu, odczytali ostatnie wyrazy wyniku i w milczeniu spojrzeli na siebie. Arseniew podszedł bliżej i z wysokości swego ogromnego wzrostu patrzył na mżący zielonkawym blaskiem otwór ekranu katodowego. Rzecz nie ulegała wątpliwości. Statek został wystrzelony z planety naszego układu słonecznego, i to takiej, której orbita leży wewnątrz orbity Ziemi. Były więc do wyboru dwie planety: Merkury i Wenus. I znów uczeni pochylili się nad metalowymi stołami, znów padły krótkie słowa.
Na pulpitach sterujących podnosiły się i pochylały białe klawisze kontaktów. Z ledwo słyszalnym poszumem włączały się w pracę tysiące nowych obwodów. W szerokich szczelinach tablic rozdzielczych płonęły purpurowe lampki kontrolne. Kiedy po raz ostatni na ekranach zadrgały białawe linie, wszystko stało się jasne. Merkury, ten glob wulkaniczny z lawy i popiołów, najbliższy Słońcu, zwracający ku niemu zawsze tę samą półkulę, pozbawiony atmosfery, nie wchodził w rachubę. Pozostawała więc okryta lśniąco — białymi chmurami, które od niepamiętnych czasów przesłaniają jej powierzchnię przed okiem ludzi, gwiazda poranna — Wenus.