Miejscem startu był zachowany w dawnej pustyni Gobi z górą tysiąchektarowy obszar piasków. Przywiózł mnie tam samolot sterowany przez kolegę z Centralnej Służby Powietrznej, który milczał przez całą drogę, trochę dlatego., że kiepskie warunki atmosferyczne zmuszały go do uwagi, a trochę dlatego, że także starał się o miejsce w wyprawie i przegrał.

Było mi wobec niego nieprzyjemnie, ale zapomniałem o wszystkim, kiedy z wysokości sześciu tysięcy metrów zobaczyłem leżącą na piaskach srebrną rakietę. Samolot, którym przybyłem, podrolował do niej i zaraz odleciał. Z pewnym wahaniem podawałem rękę koledze. Znaliśmy się zbyt krótko, by zostać przyjaciółmi, lecz byliśmy na najlepszej do tego drodze, i obawiałem się, żeby ta rzecz nie stanęła między nami, bo on ma dopiero dwadzieścia jeden lat. Ale w chwili gdy powstał z siedzenia i wychylił się ku mnie — byłem już na skrzydle — poczułem, że wszystko jest dobrze, a kiedyśmy się ucałowali, wiedziałem, że jest bogatszy o coś trudnego i pięknego, bo w tej chwili wyrzekł się tej wielkiej przygody z własnej woli — dla mnie. Dlatego, kiedy maszyna znikła i ruszyłem ku rakiecie, zrobiło mi się na chwilę ciężko. Ludzi, z którymi miałem lecieć, prawie nie znałem. Sołtyka spotykałem dawniej w Centralnym Ośrodku Szkolenia Lotniczego, lecz z uczonymi zetknąłem się dopiero kilka miesięcy przedtem w Leningradzie, na przeszkoleniu technicznym. Miało ono charakter oficjalny, oczywista więc, że byłem dla nich obcy jak oni dla mnie. Brnąłem w głębokim piasku ku małej grupce ludzi pod ścianą Kosmokratora i dopiero gdy dzieliło mnie od nich nie więcej niż sto kroków, pomyślałem, że obawy moje mogłyby się komuś wydać śmieszne: odczuwałem coś w rodzaju tremy nie przed podróżą na Wenus, lecz przed nie znanymi ludźmi. Dobrze zrozumie mnie tylko ten, kto był z kimś drugim w okolicznościach, które, jak się to mówi, poddają człowieka próbom na rozciąganie i skręcanie — chociażby na ciężkiej wspinaczce, kiedy raz samemu asekuruje się drugiego, to znów jest się asekurowanym. Słowa „polegać na kimś jak na sobie” nabierają wtedy, u końca łączącej liny, ostatecznego znaczenia.

Oficjalne pożegnanie wyprawy odbyło się już tydzień wcześniej. Nie byłem na nim obecny, gdyż musiałem załatwiać formalności związane z moim odejściem z lotnictwa. Teraz na tym ocalałym skrawku pustyni, wśród piasków, pod bladym niebem, stało zaledwie kilkanaście osób — rodziny odlatujących, prezes oraz kilku członków Akademii Nauk. Ogarnęło mnie uczucie osamotnienia. Nikt mnie nie oczekiwał — matka moja umarła przed dwoma laty, ojciec zaś nie mógł wyjechać z Piatigorska. Ale w tej chwili rozległ się głos samolotu. Maszyna, którą przyleciałem, schodziła w dół. Nad samą rakietą pilot przekazał mi ostatnie lotnicze pozdrowienie, pochylając skrzydła na boki. Stałem jeszcze zapatrzony w znikający samolot, kiedy podszedł do mnie Arseniew. Podał mi rękę, a potem nagle przyciągnął do siebie.

— A więc jesteś nareszcie, człowieku z Kangchendżongi — powiedział, a ja mogłem mu odpowiedzieć tylko uśmiechem.

Start wyznaczony był na godzinę pierwszą po południu. Wybrano tę bezludną okolicę, gdyż dla szybkiego przebicia atmosfery należało ruszyć wielką mocą, a wyrzucane z rakiety chmury atomowe mogłyby wyrządzić niebezpieczne spustoszenia.

Kiedy pozdrowiłem wszystkich, udałem się z inżynierem Sołtykiem na przód statku, żeby po raz ostatni sprawdzić przeznaczony dla mnie samolot wywiadowczy. Rychło jednak oderwano mnie od tego zajęcia. Pod samą ścianą rakiety, na piaszczystej wydmie, odbyło się pożegnanie. Nikt nie wygłaszał oczywiście żadnego przemówienia. Padło tylko kilka słów, podnieśliśmy kieliszki jasnozłotego południowego wina, a potem już z platformy wejścia patrzyliśmy, jak gąsienicowe pojazdy uwożą pozostających na Ziemi poza granicę strefy startowej. Później weszliśmy do środka. Raz jeszcze przed zamknięciem klapy odwróciłem się, a chociaż pustynny krajobraz był mi obcy, poczułem się z nim dziwnie mocno związany i coś chwyciło mnie za gardło. Pustynia leżała teraz zupełnie bezludna, ale wiedziałem, że kilka kilometrów za horyzontem stoją rozstawione szerokim kręgiem stacje radarowe, które pochwycą pocisk w pęki swoich fal i będą go wieść przez całą drogę.

Weszliśmy do Centrali i tutaj Sołtyk objął dowództwo. Położyliśmy się wszyscy na rozłożonych fotelach, przykrępowali pasami i teraz przyszło to, czego najbardziej nie cierpię: czekanie. Wskazówka zegara skakała odmierzając ćwiartki sekund. Nareszcie Sołtyk, leżący przy czarnym okapie Prediktora z ręką na jego dźwigniach, odwrócił się do nas na mgnienie oka. Uśmiechał się. Całe moje podniecenie prysło, kiedy ujrzałem ten uśmiech. To była jego chwila, ta chwila, o której marzył. Wskazówki na tarczy doszły do swego miejsca. Sołtyk nacisnął czerwony guzik, wszystkie światła na tablicach zagrały i — zaczęło się.

Najpierw krótki grom. To pracowały odpalane seriami pomocnicze rakiety tlenowodorowe. Pocisk, ryjąc ciężko w piasku, wznosząc się i opadając jak potworny pług, targany wybuchami, ruszył nierówno i niezgrabnie. Potem wybuchy zgęstniały. Piekielne podrzuty, szorowanie o grunt, skoki i upadki; lataliśmy na wszystkie strony, choć umocowani elastycznymi pasami.

Nagle rozległ się potężny, śpiewny ton. Wstrząsy ustały, za to z każdą sekundą ciało moje stawało się coraz cięższe. Z uporem wpatrywałem się w kolisty ekran przed oczyma. Widziałem lśniący jako wąski rąbek — bok rakiety, w dole smużące piaski, a wszystko to drżało i migotało, jak płachty miętego celofanu. Były to warstwy powietrza, które pocisk zagęszczał przed sobą na skutek pędu. Znam ten widok z lotów na największych szybkościach.

Moje oczy spostrzegały wszystko z coraz większym trudem. Straszna siła wciskała mnie w głąb miękkiego posłania, nalewając niewidzialnym ołowiem członki, coraz gwałtowniej i mocniej wpierała się w każdy mięsień i nerw, aż oddech zaczął wydobywać się głośno z piersi, przywalonej jakby cetnarowym ciężarem. Zwróciłem oczy w bok. Wszyscy leżeli bezwładnie. Światła na tablicach skakały, przez cały korpus rakiety szło jak potężny prąd to śpiewne granie, z którym gazy atomowe wyrywają się w przestrzeń.

Trwało to długo, tak długo, aż pot zbierający się na czole począł ściekać między brwi. Chciałem go otrzeć, lecz nie mogłem podnieść ręki. Sołtyk nacisnął jakąś dźwignię i nagle zrobiło się lekko. Spojrzałem na zegar. Lecieliśmy już 16 minut. Na dole leżało — nie wiem doprawdy, jak to nazwać: to nie była Ziemia, ta nieskończona, płaska równina z cienkimi liniami dróg i rzek, znana mi tak dobrze z samolotu. Stało się tak, jakby niebo i Ziemia zamieniły się miejscami. Zamiast lekkiej, błękitnej kopuły ziała nad nami płaska czerń, w której tlały ledwo dostrzegalne gwiazdy, a w dole rozpościerał się niepodobny do niczego, co znałem, potworny, rudy, wypukły ogrom. Na tej jakby w nieskończoność ciągnącej się bryle ciemniały rozmazane plamy, a co najbardziej rzucało się w oczy, to pokrywające ją białe strzępy, które tkwiły nieruchomo, jak nalepione na jej powierzchnię kłaczki waty.

Zwróciłem na nie uwagę Sołtyka: zerknął na ekran, powiedział „to chmury” — i znów wrócił do swoich zegarów.

Zrozumiałem. Tak, to były obłoki płynące nad planetą, ale ich wzniesienie było niczym w porównaniu z osiągniętą przez nas wysokością. Dobrze przypatrzywszy się, można było gdzieniegdzie dostrzec plamkę cienia leżącą pod takim malutkim białym kłaczkiem, który był wielokilometrowych rozmiarów chmurą. Lecieliśmy teraz — jak pokazywały świecące tarcze Prediktora — po elipsie, jako sztuczny księżyc Ziemi. Trwało to może godzinę, w czasie której przebiegła pod nami trzecia część planety. Gdy skończyła się wielobarwna równina Chin, ląd znikł. Byliśmy nad Oceanem Spokojnym. Niezwykły widok przedstawiała czarno — stalowa, wypukła kraina wód, jakby z matowego, polerowanego metalu. Kiedy ukazały się brzegi Ameryki, Sołtyk znowu nacisnął czerwony guzik, znowu rozległ się potężny śpiew silników i Kosmokrator, wznosząc dziób w środek czarnego nieba, wystrzelił z orbity, po której okrążył Ziemię. Do północy trwała taka podróż, niezmiernie wyczerpująca przez ciągłe zmiany przyśpieszenia. Rakieta, dawno już opuściwszy atmosferę, wciąż jeszcze walczyła z ciążeniem ziemskim. Ani na chwilę nie ustawała praca silników, ale że przekroczyliśmy znacznie szybkość dźwięku, a prócz tego lecieliśmy w próżni, można się było porozumiewać nie podnosząc głosu. Kilka minut po północy na znak Sołtyka rozpięliśmy pasy i wstaliśmy, by trochę niepewnie rozejrzeć się po otoczeniu.

Centrala była pogrążona w spokojnym świetle. Gdyby nie czarne ekrany, zasypane iskrami gwiazd, można by sądzić, że rakieta spoczywa nieruchomo w hali. Ziemia leżała pod nami jako w trzech czwartych zaciemniony gigantyczny okrąg. Jej nocna półkula odbijała się od światła gwiazd mrocznym, szarzejącym brzaskiem. Słuch nawykał powoli do grania silników i trzeba było specjalnie zwrócić uwagę, aby je usłyszeć.

Po odebraniu wiadomości nadawanych przez stacje radarowe udaliśmy się do wspólnej kabiny na kolację. Potem Arseniew zabrał głos.

Spośród towarzyszy podróży on jeden przewyższa mnie wzrostem; to doprawdy Herkules w postaci astronoma. Nie mogę oprzeć się uczuciu fizycznego wprost zadowolenia, kiedy widzę jego potężnie sklepioną pierś i kark prosty jak kolumna, na którym siedzi mocna, ciężka głowa z czupryną tak jasną, że prawie białozłotą.

Zwrócił się do nas słowami:

— Przyjaciele, podróż nasza będzie trwała trzydzieści cztery dni. W ciągu tego czasu nie czeka nas, niestety, zbyt wiele pracy. Nie ulega wątpliwości, że nie będziemy próżnować i umilimy sobie drogę dyskusją — ja pierwszy wyzywam kolegę Lao — Czu na pojedynek w sprawie falowych ciągów materii. Ale że jesteśmy tu nie w laboratorium, lecz na statku oddalającym się od Ziemi, proponuję, żebyśmy każdego wieczora zwrócili się do niej myślami, i to w ten sposób, że każdy po kolei opowie jakieś wspomnienie, które uważa za cenne.

Wszyscy zgodzili się na ten projekt. Milczałem sądząc, że nie może to mnie dotyczyć, gdyż zapewne mówić się będzie o pracach i odkryciach naukowych. Jakież było moje zdziwienie, kiedy Arseniew zwrócił się do mnie, żebym rozpoczął ten, jak go nazwał, cykl „opowieści trzydziestu czterech nocy”. Zmieszany, zacząłem się wymawiać, jakbym w samej rzeczy do ostatniej chwili prowadził życie biuralisty, któremu nie przydarzyło się nic godnego uwagi.

— Co z tego, że jest pan wśród profesorów — jakby kpiąc lekko, powtórzył moje ostatnie słowa astronom. — Nie ma tu żadnych profesorów, tylko towarzysze podróży. A co do wspomnień, to wiem, że godnych opowiedzenia każdy z nas może panu tylko zazdrościć.

Mimo to broniłem się, wreszcie obiecałem coś opowiedzieć w ciągu najbliższych dni, kiedy wsłucham się w cudze słowa i gdy powstanie już nastrój opowieści. Może wtedy pójdzie mi lepiej, ponieważ zawsze najciężej mi zacząć. Jakoż, pokiwawszy ganiąco głową nad moja nieporadnością opowiadacza, Arseniew zwrócił się do naszego chemika, doktora Rainera. Byłem rad z tego, że właśnie Rainer miał mówić, ponieważ nigdy go dotąd nie widziałem. Podobnie jak mnie, zatrzymały go z dala od reszty towarzyszy jakieś sprawy w Niemczech i przybył na miejsce startu w przeddzień odlotu. Jest to mężczyzna lat może czterdziestu, siwawy, w okularach, niepozorny i nad wyraz spokojny. Miał właśnie zacząć, kiedy zjawił się Sołtyk, dyżurujący dotąd w Centrali, z wiadomością, że radio północnej półkuli będzie za chwilę nadawać specjalną audycję dla nas. Przełączyło się więc głośnik do wspólnej kabiny i tu, w głębokich fotelach przy okrągłym stole, słuchaliśmy muzyki Beethovena, ścigającej nas na falach eteru przez próżnie międzyplanetarną. Kiedy koncert się skończył, była pierwsza w nocy, lecz nikt nie czuł senności i Rainer rozpoczął opowieść. Tu znowu przeszkodził mu Sołtyk. Należało wprawić rakietę w ruch wirowy. Prediktor wyłączył przed kwadransem silniki napędowe, a że już znacznie odsądziliśmy się od Ziemi, jej grawitacja wyraźnie osłabła i przy żywszych ruchach zdarzało się niejednemu z nas podrzucić filiżankę w powietrze, kiedy chciał ją tylko podnieść do ust. Przedmioty i nasze własne ciała z każdą chwilą stawały się lżejsze. Sołtyk wyszedł do Centrali i po jakiejś minucie poczuliśmy, że zmienia się ruch pocisku. Przez krótką chwilę trwało niemiłe uczucie zamętu, spowodowane powstającą przy wirowaniu siłą odśrodkową, potem jednak wszystko znikło, a ciała nasze stały się normalnie ciężkie. Kiedy Sołtyk wrócił, Rainer mógł wreszcie przystąpić do opowiadania.

— Nie wiem, czy to, co powiem — zaczął — może kogoś zaciekawić. Jest to historia dosyć specjalna i dziwna. Mógłbym ją zatytułować „Polimery” — tytuł dość odstraszający, prawda? — zwrócił się do nas z nieśmiałym uśmiechem, za który go polubiłem. — Mieszkałem wtedy w starej, portowej dzielnicy Hamburga. Byłem doktorantem i objąłem laboratorium syntezy organicznej u mego nauczyciela, profesora Huemmla. Jakiś rok przedtem laboratorium pracowało nad syntezą nowego rodzaju gumy, tak zwanej gumy krzemowej, gdyż atomy węgla zastępuje w niej krzem. Przemysł lotniczy zaangażował do tego wszystkie swoje instytuty chemiczne, bo od wytworzenia owej gumy zależała przyszłość lotnictwa. Jak wiecie, nowoczesne samoloty lądują z taką szybkością, że opony ze zwykłej gumy rozlatują się od tarcia albo spalają z gorąca. Teoria obiecywała, że guma krzemowa będzie niewrażliwa na występujące w tych warunkach najwyższe temperatury, Gdyby nie udało się jej stworzyć, konstruktorzy musieliby zupełnie zarzucić istniejące systemy podwozi. Kiedy przyszedłem do Instytutu, sprawa była właściwie uznana za przegraną. Na badania zostały wydane olbrzymie sumy, zużyto ogromne ilości odczynników, poniszczono masę aparatów specjalnych i napisano dziesiątki sprawozdań bez najmniejszego rezultatu. Na papierze wszystko wyglądało bardzo ładnie, ale w praktyce nie wychodziło nic. Pierwszym moim zadaniem było uporządkowanie laboratorium i przygotowanie go do prac z innej dziedziny. Całymi tygodniami musiałem czyścić tę stajnię Augiasza. Możecie sobie wyobrazić, co się tam działo, jeśli powiem, że przez ostatnie miesiące załoga naukowa prawie nie wychodziła z laboratorium, a trzej moi starsi koledzy, Jaensch, Hoeller i Braun, po prostu w nim mieszkali. Zostały po nich całe stosy popróchniałych, nadwęglonych i spalonych próbek gumy, setki potłuczonych kolb, całe kilometry taśmy plastycznej i chociaż razem ze studentami pracowaliśmy jako zamiatacze i sprzątacze, jeszcze w miesiąc po objęciu przeze mnie laboratorium to pod jakąś szafa, to w termostacie odkrywało się istne złoża tej nieszczęsnej gumy. Ja sam także, jak się to mówi, siedziałem w polimerach, ale interesowały mnie raczej z teoretycznego stanowiska. Są to, jak wiecie, całe ciała utworzone przez połączenie się dużej ilości takich samych cząstek chemicznych. Powstają w ten sposób molekuły gigantycznych rozmiarów i zachowania ich w żaden sposób nie można przewidzieć na podstawie znajomości cząstek pierwotnych. Pociągały mnie pewne badania nad polizbbutylenem i polistyrenem, a także nad gumą, ale gumą zwykłą, która jest najbardziej może znanym polimerem. Chciałem stworzyć teorię zachowania się wszystkich w ogóle polimerów. Może usprawiedliwi mnie to, że miałem 24 lata, a kiedy się jest już w tym wieku, to po przeczytaniu jednej pracy fachowej możliwości odkryć strzelają człowiekowi w głowie jak fajerwerki. Jeszcze zanim przyszedłem do laboratorium, obłożyłem się literaturą i pomału, nie zauważywszy nawet jak, zacząłem grzęznąć. Gromadziłem fakty i opisy doświadczeń, coraz więcej faktów na małych kwadratowych karteczkach, które układałem najpierw w pudełkach od papierosów, potem w specjalnych segregatorach, potem w szufladach na półkach, na stole, a potem to już cały pokój pełen był owych kartek, w których jeszcze się orientowałem, ale przeczuwałem, że nadejdzie chwila, kiedy mnie zaleją i zatopią. Tymczasem od upragnionej teorii byłem wciąż jednakowo daleko. Te moje miłe polimery zachowują się bardzo ciekawie. Niektóre z nich mają w dwu wymiarach przestrzeni takie własności, jak płyny, a w trzecim — jak ciała stałe. Guma znowu zachowuje się jak gaz idealny, gdyż ochładza się przy rozciąganiu, a przy kurczeniu — ogrzewa. Najbardziej interesowała mnie właśnie guma. Po cichu myślałem, że uda mi się dojść na drodze teoretycznej do tego, czego koledzy moi nie potrafili zrobić eksperymentem. Na początek, żeby się trochę wyćwiczyć w technice doświadczeń, robiłem, tak jak oni przedtem, zdjęcia rentgenowskie małych klocków gumowych w rozmaitych warunkach: to rozciągałem je, to poddawałem wysokiemu ciśnieniu, to znów trawiłem kwasami. Potem zapisywałem wyniki i całymi wieczorami marzyłem o tej mojej teorii. Nie mogę inaczej powiedzieć, bo daleka była jak Ziemia Obiecana. Guma nie rozciągnięta daje na fotografii rentgenowskiej taki obraz jak płyny, to znaczy chaosu pokłębionych cząsteczek. Pod wpływem rozciągania obraz zmienia się i struktura staje się podobna do kryształu. Dzieje się tak dlatego, że te długie, pokręcone łańcuchy atomów, z których zbudowana jest guma, pod wpływem rozciągania napinają się, prostują i z chaotycznej plątaniny stają się równoległymi pasmami, co daje właśnie ów krystaliczny obraz. Tak więc prażyłem, ściskałem, oziębiałem, suszyłem i znów prażyłem kawałki gumy, aż pewnego wieczora cały zapas mi się skończył. Poszedłem do laboranta, który powiedział mi. że w rupieciarni na górze jest jeszcze trochę kolb z próbkami tej starej gumy krzemowej. Machnąłem na nie ręką, ale nazajutrz zastałem na moim stole w laboratorium piętnaście zakurzonych kolb szklanych. Laborant przyniósł je z góry, chcąc mi się przysłużyć. W kolbach były czarne i lepkie szczątki doświadczeń. Hoeller nazywał je w swoim czasie stacjami męki, bo od jednej do drugiej próby płonął nadzieją, która za każdym razem waliła się w gruzy. We wszystkich kolbach nie było właściwie gumy, ale coś w rodzaju lepkiej mazi, której wolałem nie tykać. Za to w ostatniej kolbie znajdowała się ciemnopopielata, przyzwoita bryłka. Wsadziłem ją do aparatu, podgrzałem, zrobiłem zdjęcie rentgenowskie i poszedłem do dc — mu. Na drugi dzień zdjęcie było gotowe. Byłem przekonany, że zobaczę to samo, co dotąd: zupełny rozpad łańcuchów atomowych, nie trzymająca się kupy kaszę. Tymczasem ujrzałem idealną wprost siatkę krystaliczną. Nie wierzyłem własnym oczom. Guma poddana była przecież temperaturze około ośmiuset stopni i ciśnieniu tysiąca atmosfer, powinna więc była rozleźć się na klej. Tymczasem była nie naruszona. Otworzyłem aparat, do którego nie zaglądałem od poprzedniego dnia, gdyż ogrzanej kamery nie można otwierać, i znalazłem tam kawałek gumy najbardziej świeży, elastyczny i jędrny, jaki zdarzyło mi się widzieć. Zawołałem laboranta i spytałem go, czy wkładał coś do aparatu. Zaprzeczył. W ogóle do niego nie podchodził. Wciąż jeszcze nie bardzo wierząc, ponownie poddałem cudowny kawałek gumy wysokiej temperaturze i ciśnieniu, ale tym razem nie poszedłem do domu, lecz czekałem na ostygnięcie kamery. O ósmej wieczorem wyjąłem gumę: była jeszcze gorąca, lecz elastyczna, jakbym ją wyjął nie z pieca, lecz z szuflady. Na wszelki wypadek wykonałem jeszcze analizę chemiczną: była to guma krzemowa. Mimo spóźnionej pory chwyciłem próbkę wielkości może pudełka od zapałek, wszystkie zdjęcia rentgenowskie i pobiegłem do profesora, który mieszkał niedaleko. Zrazu nie chciał wierzyć, ale nazajutrz, gdy pod jego okiem jeszcze raz wykonałem wszystkie zabiegi, musiał się poddać. Mieliśmy przed sobą autentyczną próbkę gumy krzemowej, tego marzenia konstruktorów lotniczych, o własnościach wręcz idealnie odpowiadających przewidywaniom teoretycznym. Mieliśmy, lecz nic nam to nie dawało. W chemii organicznej jedyną właściwie wielką sztuką jest zmusić atomy, aby łączyły się tak, jak to nam odpowiada. W tym kawałku gumy, który mieliśmy, zaszło właśnie takie zjawisko, lecz nie wiedzieliśmy, jak się to stało. Innymi słowy, nie mieliśmy recepty produkcyjnej ani najmniejszego pojęcia, w jaki sposób do niej dojść. Rzecz prosta, pierwsze, co zrobiliśmy, to było zawezwanie Hoellera, Brauna i Jaenscha, którzy w tym czasie pracowali w berlińskim Instytucie Paliw Płynnych. Depesze zredagowałem sam, i to tak, że wszyscy trzej przylecieli jeszcze tej samej nocy samolotem i obudzili mnie nad ranem, dobijając się do drzwi mego mieszkania. Kiedy uciszyły się trochę okrzyki i pytania, okazało się, że wiedzą tyle samo, co ja i mój profesor, to znaczy nic. Bez trudu odnaleźliśmy protokoły doświadczeń. Próbkę numer 6 439, pod którą to liczba wciągnięta była niezwykła guma, odrzucono niegdyś jako bezwartościową, a z załączonego zdjęcia rentgenowskiego wynikało, że nie było mowy o jakiejś pomyłce. Byliśmy tak bardzo w kropce, tak zupełnie zdezorientowani, że jednemu z nas wyrwało się wprost humorystyczne w ustach fachowca zdanie: „a może ta guma przez ten czas dojrzała?” Nonsens ten stał się potem przysłowiem, nieraz powtarzano go jako dowcip, kiedy ktoś nie dawał sobie rady z jakimś zagadnieniem. Po czterech dniach koledzy, którzy musieli wracać do Instytutu Berlińskiego, machnęli na wszystko ręką i pojechali. Zostałem sam z kawałkiem tej nieszczęsnej gumy, ze zniecierpliwionym profesorem i z płomieniem w głowie, który nie dawał mi spać ani jeść.

Nie myśląc już wcale o mojej teorii polimerów, zabrałem się do powtarzania wszystkich etapów doświadczeń, które doprowadziły do wyprodukowania owej próbki. Recepty produkcyjne miałem przecież w protokołach. Nie będę się rozwodził nad tym, co robiłem. Powiem tylko, że syntezę tę przeprowadziłem 518 razy, trzymając się recepty z jakąś po prostu ślepą, niewolniczą dokładnością, i zamęczałem kolegów berlińskich telegramami, żeby mi podali dokładnie wszystkie okoliczności, jakie towarzyszyły ich pracy nad tą próbką. Gdyby tu był chemik, zrozumiałby mnie. Wiadomo, że w chemii, gdzie ilość możliwych kombinacji ciał reagujących jest praktycznie biorąc nieskończona, robi się czasem odkrycia przypadkowo, na przykład dlatego, że ktoś strząsnął do kolby szczyptę popiołu z papierosa, który stał się jądrem krystalizacyjnym reakcji. Albo że gdzieś piętro niżej malowano korytarz lakierem zawierającym jakiś rzadki pierwiastek w ilości niesłychanie znikomej, lecz dostatecznej do skatalizowania tej jednej potrzebnej reakcji, która w żaden inny sposób nie chce ruszyć z miejsca, choćby się całe laboratorium stawiało na głowie. Koledzy odpowiadali mi i robiłem wszystko, co miało sens, a więc zmieniałem temperaturę, katalizatory, ciśnienia, robiłem też wiele więcej rzeczy, które sensu nie miały, i doszedłem do tego, że zacząłem być przesądny. Najbardziej nawet pedantycznemu eksperymentatorowi, jeśli naprawdę zostanie opętany jakimś problemem, po pewnym czasie zdarza się, że nie jest w stanie panować nad całym swoim materiałem. Mówiąc po prostu, w laboratorium zaczął panować nieporządek, który profesor Huemmel nazywał bałaganem, zrazu poza moimi plecami, a potem powiedział mi to w oczy, pytając, jak długo jeszcze państwo ma łożyć na moją kosztowną zabawę. Podałem okres czteromiesięczny, bo był to pierwszy termin, który przyszedł mi do głowy. Prawdę mówiąc, nieporządek, jaki się u mnie szerzył, do pewnego stopnia sam pielęgnowałem, ponieważ gdzieś na dnie duszy wierzyłem, choć nikomu bym się nigdy do tego nie przyznał, że w takim nieco pierwotnym chaosie może szczęśliwy przypadek przyjdzie z pomocą i odkryję to tajemnicze coś, co pomogło stworzyć okaz doskonałej gumy krzemowej.

Próbkę tę miałem u siebie nad stołem laboratoryjnym, pod szklanym kloszem, a ilekroć wylawszy do zlewu cuchnące reaktywy po nieudanym doświadczeniu wracałem zniechęcony do stołu, wzrok mój padał na ten mały ciemny kubik materii, i to było nowym bodźcem do pracy.

Bardzo bolesna jest chwila, kiedy młodość pojmuje, że samym tylko świętym żarem, samą wolą odkrycia nie posunie się ani o milimetr naprzód. Kiedy już liczba moich nieszczęśliwych doświadczeń przekroczyła tysiąc, a laboranci, wynosząc całe kosze zwęglonych próbek, mrużyli do siebie oko, przypomniałem sobie o Morzu Północnym — bo mówiłem wam, że to wszystko było w Hamburgu.

Wypowiadając te słowa Rainer zwrócił się w bok, gdzie nad matową boazerią wystawał ze ściany ekran telewizora, i trzymanym w ręce patyczkiem, którym bawił się dotąd, wskazał na jedno miejsce Ziemi. Jej północna półkula, świecąca przyćmionym chmurami blaskiem, wyłaniała się z czarnego tła. Na samym brzegu tarczy, między ramię Półwyspu Skandynawskiego a ciemny masyw Europy, wchodziło morze — i pałeczka, błądząc po szkle ekranu, przeszła zapewne nad miejscem, gdzie u podstawy Półwyspu Jutlandzkiego leży Hamburg. Chyba pierwszy raz od swego powstania posłużył się człowiek kulą ziemską, widzianą z odległości tysięcy kilometrów, jako mapą. Prosty gest Rainera przeniósł nas nagle ze wspomnień w głąb przestrzeni międzyplanetarnej. Tymczasem chemik, który dłuższą chwilę wodził pałeczką po ekranie, jakby mu to sprawiało dziecinną trochę przyjemność, ciągnął:

— Zacząłem chodzić do portu, nad morze, żeby ostudzić głowę. I jak przedtem wydawało mi się, że wiem wszystko i tylko krok dzieli mnie od drzwi, od tych naszych drzwi — zrozumie mnie każdy, kto choć raz w życiu zakosztował odurzającej radości zbliżania się ku drzwiom, za którymi jest rozwiązanie zagadki — a więc jak dawniej byłem pewny siebie, tak teraz wydawało mi się, że nic nie wiem, i co gorsza, nic z tego nie będzie, no bo, mówiąc po prostu, jestem za głupi i tyle.

Morze było wtedy ku jesieni coraz burzliwsze i po wodach, tych tłustych, ciemnych wodach portowych, krążyły berlinki, dalej, na otwartym morzu, szły statki, parowce, a od czasu do czasu pojawiały się żagle kutrów rybackich. Chodziłem na molo i przebywałem na jego końcu bardzo długo, tak że wartownicy zaczęli zwracać na mnie uwagę sądząc, że to może jakiś nie całkiem jeszcze zdecydowany samobójca. Ale ja miałem głowę tak bardzo zapchana krzemianami i polistyrenami, że nie widziałem ani ich, ani nawet morza i statków — to znaczy zdawało mi się, że nie widzę. Byłem trochę jak dziecko, które dostało rozsypaną mozaikę z wielu małych cząstek i ma ją złożyć w całość, ale nie umie tego zrobić. Nie wiedziałem, co do czego przystawić, i tak tylko, trochę z nawyku, a trochę z rozpaczy, składałem w głowie to ten, to inny fragment, i wszystko było nie tak. Zacząłem chodzić po profesorach i zamęczać ich pytaniami, aż jeden zniecierpliwiony powiedział mi:,Więc co mam właściwie zrobić za pana?” — i w ten sposób pozbył się mnie na zawsze i innych ode mnie wybawił. Znów wróciłem nad morze. Teraz wiem, ale wówczas nie wiedziałem bo głowę miałem, jak powiadam, szczelnie wypchaną polistyrenami — że odchodziłem do domu dopiero wtedy, kiedy powracała flotylla rybacka, a zwłaszcza jeden nieduży żaglowiec, szybszy od wszystkich kutrów. Bardzo ciekawe miał ułożenie żagli. Kilka razy, choć robiło się ciemno, jak gdybym na niego czekał. Śledziłem jego drogę wśród łamiących się fal z pewnym niezrozumiałym zaciekawieniem, bo się na żegludze nie znam, a jego szczególne, trochę skrzydlate ożaglowanie nie mówiło mi nic takiego, co bym mógł świadomie skojarzyć z moimi sprawami. Po prostu stateczek ten był dla mnie sygnałem, że przechadzka na molo ma się ku końcowi.

Pewnego wieczoru stałem tak na betonowym cyplu mola i czekałem, gdy zaczął padać deszcz. Pogoda, dotąd wietrzna, zmieniać się poczęła w burzę. Kiedy zapadł już prawie zupełny mrok, ukazały się kutry. Ten najszybszy był doskonale widoczny, bo białymi żaglami odcinał się od ciemnego morza. Fala szła bardzo wysoka i biła w falochron z taką siła, że po kilkunastu minutach ubranie moje zupełnie przemokło, lecz coś, czego nie umiem nazwać, nie pozwalało mi odejść. Wiatr wzmagał się wciąż, wył przeraźliwie, a cała powierzchnia morza wznosiła się i opadała. Wszystkie kutry zwijały żagle, tylko biały stateczek szedł pod pełnymi, nawet nowe jeszcze rozwijał i wyglądał jak biały, zanurzający się po pierś w wodzie ptak, który usiłuje się wzbić gwałtownym wymachem skrzydeł. Może zresztą obraz był mniej poetycki, ale, jak powiadam, jestem szczurem lądowym i na żeglarstwie nie znam się zupełnie. Kiedy zobaczyłem, jak ów statek, nabierając szybkości, z wydętymi żaglami wypływa spośród innych, mija je i oddala się w mgłę i ciemność, zaszło we mnie coś, co kazało mi natychmiast wrócić do domu. Pomyślałem, że mam organizm mniej wytrzymały od głowy, żądnej jeszcze jakichś lirycznych wzruszeń, kiedy on chce tylko odpoczynku. Przyszedłszy do domu, układałem moje kartki i — niech się śmieje z tego, kto może — wypisałem nową literaturę, którą powinienem jak najszybciej poznać. Tak, z piórem w ręku, zasnąłem nad biurkiem w połowie pisanego słowa. Sen miałem dziwny. Śniły mi się polistyreny i butadieny, ale to w tym czasie nie było niczym niezwykłym. Dziwne było to, że zachowywały się, jakby w nie dął potężny wicher. W jego tchnieniu układały się nie tak, jak Bóg przykazał, a raczej jak tego wymagają wzory z podręczników, ale jak wzdęte żagle. Im mocniej dął wiatr, tym szerzej rozkładały się wzory, a między nimi leciał jeden wydłużony jak czółenko na warsztacie tkackim, zszywające osnowę. Czółenko? Ale nie, to był ów biały stateczek — i oto powstawała wielka siatka krystaliczna… Budząc się odczuwałem przeraźliwy lęk, że zapomnę sen, i, wychodząc z niego na jawę, natychmiast zacząłem pisać, widząc z pewnym przerażeniem nawet, oczywiście radosnym, jak mi się pod piórem rodzą wzory.

Rainer urwał.

— Piękne wzory… — powiedział z ledwo dosłyszalnym westchnieniem i znów się uśmiechnął, jakby przepraszająco. — Nie mogę ich inaczej nazwać: niezwykle piękne. Zaledwie napisał mi się ostatni, rzuciłem się do drzwi, porwałem płaszcz biegnąc przez przedpokój i bez czapki, z goła głową, w strumieniach deszczu, przez całą drogę kłusując, bo nie mogłem zdobyć się na to, by spokojnie usiedzieć w kolejce, dotarłem do Instytutu. Była czwarta nad ranem. Zbudziłem laborantów, którzy, przerażeni moim zjawieniem się i wyglądem — woda ciekła ze mnie jak z topielca — nie śmieli nawet patrzeć na siebie porozumiewawczo. Biegałem przed nimi i krzyczałem, błagałem, prosiłem, żeby sobie przypomnieli, czy rok temu, kiedy pracowali tu Jaensch, Braun i Hoeller, nie było na dolnej sali jakiegoś silnego przyrządu elektronowego, jakiejś wielkiej rury próżniowej, na przykład Crookesa, albo może nowego mikroskopu elektrycznego. Aż wreszcie — a trwało to, zaręczam, z pół godziny, zanim zdołałem skruszyć senność i zdumienie tych flegmatycznych hamburczyków — aż wreszcie najstarszy, Wolf, niech będzie jego imię błogosławione, przypomniał sobie, że w salach niczego nie było, ale na jakiś miesiąc przed końcem badań zainstalowano na parterze linijny akcelerator cząstek typu „V”, to znaczy vertikal, z pionową rurą wylotową. Po dwu dniach prób przeniesiono go do innego budynku, ponieważ stwierdzono, iż jego promieniowanie jest tak silne, że przenika przez stropy wszystkich pięter i może wywierać szkodliwe działanie na ludzi znajdujących się w salach.

„Data! Dokładna data! Kiedy to było?!” — zawołałem. Ociągając się powiedział. Przebiegłem koło zdumionych laborantów, chwyciłem z szafki klucze, wpadłem do laboratorium i po chwili byłem już we wnętrzu wielkiej tajemnicy. W dniu, w którym akcelerator został zainstalowany, sporządzono próbki od numeru 6 419 do 6 439. Tak więc i ta cudowna znajdowała się między nimi jako ostatnia. Była do niczego, jak wszystkie inne. Po dokonaniu zdjęcia rentgenowskiego, zostawiwszy ten kawałek gumy w gorącym piecu, wszyscy opuścili laboratorium. Gdy na górze nie było już nikogo, technicy przystąpili na parterze do prób akceleratora. Strumień wyrzuconych cząstek elektrycznych, przebywszy trzy piętra, dotarł do wnętrza wciąż jeszcze gorącej kamery i spolaryzował polistyreny tak, że powstała guma krzemowa.

Rano, nie podejrzewając nawet cudownej przemiany, wyrzucono próbkę do rupieciarni jako bezwartościową. To jest właściwie koniec mojej historii. Potężnym wichrem, który układał atomy w siatkę kryształu, był potok cząstek elektrycznych. W taki sposób powstała metoda produkcyjna zwana czasem metodą Rainera… a pomógł w tym mały stateczek ze śmiałą załogą, pięknym ożaglowaniem, i ten burzliwy czas w porcie hamburskim. Nigdy o tym dotychczas nie mówiłem i na Ziemi, pośród kolegów, nie bardzo bym się na to ważył, ale tu…

Rainer zamilkł. Po chwili Czandrasekar powiedział: — To było bardzo ciekawe. Piękny przykład tego bogactwa, tej równoczesnej wieloplanowości zjawisk zachodzących w ludzkim umyśle. Trochę podobnie dzieje się, kiedy ulica gdzieś daleko przejeżdża ciężki samochód, a wśród wszystkich szklanych i porcelanowych naczyń, które wypełniają kredens, jedno odezwie się i cichutko, sennie zabrzęczy. Ta odpowiedź na daleki odzew to oczywiście rezonans, ale tak samo właśnie było z pańskim żaglowcem, kolego Rainer. I jak cisza niezbędna jest w pokoju, żebyśmy mogli usłyszeć cichutki głos tego przebudzonego dalekim drżeniem dzbanuszka, tak samo panu niezbędny był sen. Przerwał on i wyłączył głęboko poprzecierane, zamknięte w sobie koleiny, którymi krążyła w kółko i w których tłukła się pańska myśl, co umożliwiło jej znalezienie zupełnie nowej drogi. Pańska podświadomość dawno już domyślała się czegoś, gdy pan z uporem godnym lepszej sprawy udawał, że o niczym nie wie. To jest, oczywiście, nie udawał, ale naprawdę nie wiedział…

— To mi przypomina pewną rzecz — zaczął Arseniew, lecz spojrzawszy na zegarek potrząsnął głową. — Pół do czwartej — powiedział. — Myślę, że najwyższa pora, by udać się na spoczynek, prawda?

Przytaknęli wszyscy. Sądzę, że każdy wziął coś z opowiadania Rainera dla siebie i chciał zostać sam ze swoimi myślami.

— A więc, choć nie ma u nas nocy, dnia ani pór doby, życzę wam dobrej nocy, przyjaciele — rzekł Arseniew prostując swą wielką postać. Udaliśmy się w milczeniu do kabin. Pocisk mknął, lecz gwiazdy na ekranie stały nieruchomo. Raz jeszcze spojrzałem na nie, zanim głowa, pełna zmieszanych wrażeń dnia, dotknęła poduszki. Tej nocy śnił mi się mój pierwszy lot.