Przez całą dobę Ziemia rosła. Im bardziej oddalaliśmy się od niej, tym większa część jej kuli stawała się widoczna. W siedemnastej godzinie lotu osiągnęła największą średnicę. Strach było wprost patrzeć na tę straszliwie spiętrzoną bryłę, od której buchał ciężki, biały blask. Potem nadeszło to, o czym mówił mi Sołtyk, ale czego nie można pojąć, jeżeli się tego samemu nie zobaczy: rozdział świata na niebo i Ziemię znikł, gdyż Ziemia sama zaczęła się stawać częścią nieba, jedną z jego gwiazd — najpierw olbrzymią, trzy czwarte horyzontu zamykającą kulą, potem wypukłość jej spłaszczyła się pozornie, światło zmatowiało, aż o siódmej rano cała mieściła się już w ekranie telewizora: mętnobiaława tarcza z ciemniejszymi plamami oceanów.

Tymczasem pocisk zbliżał się do Księżyca. Początkowo wyglądało na to, że przelecimy bokiem, mając go po prawej stronie, ale oderwawszy się od moich notatek spostrzegłem, jak Księżyc przesuwa się w ekranie telewizora, tak że dziób rakiety w końcu skierowany był w jego biegun północny.

Rzuciłem pisanie i poszedłem do Centrali. Byli tam tylko Sołtyk i Arseniew. Ustawiali przed ekranem ogromnych rozmiarów kamerę fotograficzną z teleobiektywem. Kosmokrator miał przelecieć o pięćset zaledwie kilometrów od Księżyca i korzystając z tej okazji, astronom zapragnął zrobić serię zdjęć.

Z każdym kwadransem tarcza Księżyca powiększała się w szkłach, a zarazem wzmagał się jej kłujący w oczy, rtęciowy blask, podobny do zimnego żaru wydzielanego przez palnik lampy kwarcowej. Począwszy od godziny jedenastej ciemne plamy i smugi powierzchni jęły się rozpadać i wyodrębniać od tła jako coraz ostrzej widoczne pierścienie górskie z centralnymi stożkami wulkanicznymi Pałająca nieruchomo półkula Księżyca wypierała jak gdyby z głębi ekranów czarne niebo. O drugiej zbliżyliśmy się do niej na 30 000 kilometrów. Ponieważ silniki znowu działały, przyciąganie Księżyca dawało się odczuć bardzo niemile jako szybkie zmiany ciężaru przedmiotów i własnego ciała, które chwilami doprowadzały do zawrotu głowy. Gdy odległość zmalała do dwudziestu kilku tysięcy kilometrów, Sołtyk wyłączył motory i wstrzymał ruch obrotowy pocisku. Niemiłe sensacje ustąpiły miejsca uczuciu niezwykłej lekkości; pragnąc oprzeć się o poręcz fotela, uniosłem się raptownie w powietrze, gdyż ciało moje ważyło teraz sześć razy mniej niż na Ziemi. Nie zwracałem na to uwagi, pochłonięty niezwykłym widokiem, jaki roztaczał się pod nami. Podczas gdy rano ruchu rakiety nie można było w ogóle spostrzec, teraz, kiedy od Księżyca dzieliło nas zaledwie kilkanaście tysięcy kilometrów, lot przy wpatrywaniu się w jego wypukłą bryłę sprawiał wrażenie potwornego upadku. Byliśmy nad Górami Ałtajskimi. Wyglądały jak skamieniałe błoto z zastygłymi śladami kopyt. Ślady te były w istocie kraterami wielusetkilometrowej średnicy, ale w polu widzenia nie było niczego, co pozwoliłoby ocenić ich prawdziwą wielkość. Silniki nie pracowały. Niesieni nabytą szybkością, lecieliśmy po stycznej, mając przemknąć tuż przy brzegu Księżyca jak wystrzelona kula karabinowa. Nasz pęd sumował się z obrotem własnym Księżyca i ruch tarczy pod nami przyśpieszał się nieomal z każdą sekundą. O drugiej czterdzieści odległość wynosiła już tylko l 100 kilometrów. Formacje górskie wyłaniały się nagle zza brzegu horyzontu, rozpostartego gigantycznym łukiem w obie strony, zapalały się w słońcu rozżarzoną biało piłą szczytów i rwały pod nami, żeby po kilku minutach zniknąć na drugim końcu widnokręgu. Niesamowity był ów martwy bieg, poruszający koliska kraterów, z zewnątrz zalane słońcem rzeźbiącym chropawe stoki, wewnątrz zaś pełne nieprzeniknionej czerni. Przy dłuższym wpatrywaniu się oszołamiał i jak otchłań wysysał chaos świateł i mroków — gwałtowny pęk kamiennych form w ciągnącej się bez kresu pustyni, przeżartej głębokimi wyrwami i szczelinami. Wszędzie, na zboczach skalnych, wokół stożków wulkanicznych i na skamieniałej równinie, odbijały światło potężnie lśniące smugi lawy.

Parę minut po trzeciej odległość zmalała do 200 kilometrów, jak nas informowały pracujące bez przerwy altimetry radarowe. Na północ od nas przesuwał się krater Tychona z potwornym, na tysiące kilometrów w krąg rzuconym wachlarzem zeszklonej lawy, pokrywającej niższe grzbiety i bariery górskie. Słońce grało w niej błyskawicowymi odbiciami. Zbliżyliśmy się do terminatora, linii oddzielającej oświetloną część martwego globu od nie oświetlonej. Tam, na granicy nocy i dnia, poziome, prawie równoległe do gruntu promienie słoneczne żłobiły upiorną architektonikę skał. Z obszarów leżących po stronie nocy wynurzały się rozpalonymi biało punktami iglice najwyższych szczytów. Pod i przed nami leżała równina Morza Południowego. Spostrzegłem na niej ciemną kreskę, sunącą z ogromną szybkością. Przyjrzałem się jej bacznie — cienka była jak igła. Nagle zrozumiałem. To był cień rakiety. Chciałem powiedzieć o tym Sołtykowi, który stał tuż przy mnie, ale i on spostrzegł go, bo zwrócił ku mnie twarz surową jeszcze i rozognioną obrazami lotu, lecz układającą się już w uśmiech, gdy wtem wielka tarcza ekranu zgasła jak zdmuchnięty płomień. Wpadliśmy w mrok tak zupełny, że choć inżynier zgasił światła w Centrali, niczego nie mogliśmy dostrzec. Sołtyk przełączył telewizory na radar i oto w ciemności, która zaległa kabinę, ukazały się brunatnozielonkawe zarysy kraterów księżycowych. Niezwykły to był widok: obok, na wyciągnięcie ramienia, jarzyły się okrągłe punkciki cyfr na przyrządach Prediktora, jak gdyby zawieszone w przestrzeni, a z ekranu, nad którym pochyliliśmy się we trzech, padał głębinowy, podwodny blask, przemieniający twarze w maski pełne czarnych cieni. Tymczasem Kosmokrator, pogrążony w słupie mroku rzuconego przez Księżyc, mknął z jednakową szybkością. Niebawem rozpoczął się proces odwrotny do tego, jaki widzieliśmy przy zbliżaniu się do planety; rzeźba terenu jęła się rozmazywać, obrączki gór pierścieniowych zbiegały się ku środkowi ekranu coraz mniejsze, mniejsze, powierzchnia satelity zdawała się poruszać coraz wolniej, aż wreszcie pozornie znieruchomiała. Księżyc, już jako w połowie oświetlona, w połowie czarna kula, był za nami.

Sołtyk zapalił światło i zabrawszy aparat poszedł z astronomem do laboratorium. Zostałem sam. Usiadłem przed ekranem skierowanym ku przodowi pocisku. W nie zmąconej niczym ciszy tykały dźwiękliwie liczniki Geigera. Każdy taki odgłos oznaczał, że przez wnętrze Centrali przelatywała cząstka promieniowania kosmicznego, przebiwszy ściany i osłonę wodną rakiety. To miarowe i powolne tykanie ulegało niekiedy znacznemu przyśpieszeniu, widocznie przeszywaliśmy wtedy smugę promieni mknących od jakiejś dalekiej gwiazdy.

Po południu Sołtyk zaproponował mi, żebym przejrzał i skontrolował skafandry tlenowe, w których mamy się poruszać po powierzchni Wenery. Poczciwy chłop z inżyniera; wiem, że nie było to pilne ani potrzebne, ale spotkał mnie błąkającego się po rakiecie i chciał mi po prostu dać jakieś zajęcie. Poszedłem więc na górny pokład do grodzi ładunkowych. Idąc tam pionowym szybikiem, za każdym razem przeżywa się niezwykłe uczucie utraty wagi, albowiem w samym środku rakiety siła odśrodkowa nie działa i można tu, odbiwszy się od stopni drabinki, zawisnąć na długą chwilę w powietrzu, z trochę dziwnym, a trochę rozśmieszającym uczuciem odcieleśnienia, podobnym do tego, jakie miewa się czasem we śnie.

Skafandry nasze odnalazłem oczywiście w zupełnym porządku. Składają się z bardzo lekkiego kombinezonu oraz hełmu, który można szybko i w prosty sposób zdejmować. Kombinezon sporządzony jest z mocnego i miękkiego w dotknięciu sztucznego włókna, tak lekkiego, że cały waży zaledwie trzy czwarte kilograma. Hełm nie przypomina hełmu nurków, gdyż stanowi zaokrąglony na szczycie stożek. Najszerszy jest u podstawy; Czandrasekar określił jego kształt jako hiperboloidę obrotową. Po obu stronach wystają z niego wklęsłe reflektorki z siatki metalowej. Są to anteny miniaturowego radaru, którego ekran znajduje się wewnątrz hełmu, na wysokości ust. Przed oczami jest owalna szybka, pozwalająca dobrze widzieć w normalnych warunkach, natomiast w ciemności lub we mgle można się posługiwać radarem. Jeszcze na Ziemi przebywaliśmy w owych skafandrach po kilka dni z rzędu i przekonaliśmy się, że są bardzo wygodne. Człowiek wygląda w skafandrze nieco niesamowicie, zwłaszcza metalowe, okrągłe „uszy” mają w sobie coś nietoperza. Poza mnóstwem rozmaitych urządzeń, jak ogrzewacz i ochładzacz elektryczny, przyrząd wykrywający promieniowanie, aparat tlenowy, posiada skafander radio, nie większe od wiecznego pióra. Bardzo dowcipnie rozwiązano problem umieszczenia wszystkich cewek, obwodów, i kondensatorów. Po prostu wymalowano je na szkle lamp radiowych (aparacik jest dwulampowy) srebrnym atramentem chemicznym, a potem wypalono jak polewę. W ter. sposób powstały połączenia tak trwałe, że aby je uszkodzić, trzeba rozbić cały aparat młotkiem. Wysłana fala ma 20 centymetrów, pozwala więc na komunikowanie się tylko w linii prostej, to znaczy na odległość około czterech kilometrów na równinie. Jeśli się jest wysoko, np. w górach lub w samolocie, zasięg dochodzi do stu pięćdziesięciu kilometrów.

Zajrzałem jeszcze do grodzi helikoptera, a potem do przedziału mieszczącego ekwipunek arktyczny i wysokogórski, żeby się trochę pocieszyć jego widokiem. Kiedy wróciłem do Centrali, byli tam oprócz Oswaticza Arseniew i Lao — Czu. W milczeniu przypatrywałem się, jak wykonywali przy odbiorniku radarowym tajemnicze czynności, nazywane „podsłuchiwaniem gwiazd”. Soczewki zbudowane z pustych cylindrów metalowych, umieszczone w dziobie rakiety, skupiają wysłane przez gwiazdy fale elektromagnetyczne, które po przejściu przez układ wzmacniaczy rysują na oscylografach katodowych zielonkawe, trzepocące linie. Uczeni, porozumiewając się monosylabami, wpisywali cyfry do dziennika obserwacyjnego. Zauważywszy mnie, Arseniew uśmiechnął się i żeby, jak powiedział, urozmaicić badanie, załączył do aparatu głośnik. Promieniowanie gwiezdne zmieniło się w dźwięki: dały się słyszeć głuche trzaski, przerywane ostrymi, krótkimi gwizdami.

— Tak przemawiają do nas gwiazdy — powiedział astronom. Już się nie uśmiechał. I ja mimo woli spoważniałem. Przebywając dłuższy czas w rakiecie, człowiek przyzwyczaja się do otaczających go niezwykłości i tylko w chwilach takich, jak ta, odczuwa nagle, że cienka powłoka metalowa dzieli go od bezdennej czarnej pustki, w której nie ma nic prócz obłoków gorejącego gazu i fal elektrycznych.

Po południu miałem czterogodzinny dyżur nawigacyjny. W tym czasie nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Wieczorem było trochę roboty, bo jedna z rur w stacji śluz przepuszczała powietrze i trzeba ją było pospawać. Po pracy wróciłem do kabiny z przyjemnym uczuciem lekkiego zmęczenia fizycznego. W nocy śniło mi się, że jestem małym chłopcem i dziadek obiecał wziąć mnie na wycieczkę w góry, jeśli będzie ładna pogoda. W moim pokoju dziecinnym stało pod oknem akwarium. Odbite od wody promienie słońca padały na sufit białym krążkiem. Budząc się ujrzałem nad sobą jasną plamę i poderwałem się, uradowany, że słońce świeci i pójdę z dziadkiem na wycieczkę. W następnej sekundzie złudzenie snu prysło. Opadłem powoli na posłanie. Biały krążek na ciemnym tle tarczy telewizora to była Ziemia.