W ciągu następnych ośmiu dni podróż odbywała się bez przeszkód. Kosmokrator, opisując wycinek bardzo wydłużonej hiperboli, zbliżał się do celu, który z jasnej iskry zmienił się w malutką błękitnawą tarczkę, wędrująca wolno wśród nieruchomych gwiazd.
Prowadzimy bardzo regularny tryb życia. Przed południem uczeni dokonują najczęściej badań; w tym czasie przechadzam się centralnym korytarzem rakiety w myśl zaleceń Tarlanda, który twierdzi, że należy zrobić na dobę co najmniej trzy tysiące kroków, aby utrzymać mięśnie w sprawności.
Potem zachodzę do Centrali, uczę się od Sołtyka czy Oswaticza tajników astronautyki. Kilka razy byłem u profesora Czandrasekara i jego umiłowanego Maraxa, na którym, jak wyraził się raz Arseniew, uczony hinduski „wygrywa symfonie matematyczne”. Po południu, po nadejściu poczty, zamykamy się w kajutach z wiadomościami od najbliższych. Profesorowie dostają prócz tego całe stosy doniesień naukowych. Spotykamy się dopiero przy kolacji, by potem do późnej nocy słuchać opowiadań. Takeśmy do nich przywykli, że bez nich dzień nie mógłby się po prostu zamknąć. Wczoraj Arseniew przypomniał mi obietnicę opowiedzenia o sobie; odmówiłem tłumacząc, że moje wspomnienia w żadnej mierze nie mogą dorównywać opowiadaniom towarzyszy.
— No, skoro tak — rzekł Arseniew — skoro pan mnie do tego zmusza — dobrze. Wobec tego nie proszę pana, lecz rozkazuję jako naukowy kierownik wyprawy.
Tak tedy dzisiejszego wieczora, gdy wiadomości ziemskie zostały już odczytane po wiele razy i zakończył się codzienny koncert radiowy, spróbowałem sklecić coś w rodzaju wiązanki wspomnień z czasów, kiedy byłem przewodnikiem górskiej drużyny ratowniczej na Kaukazie. Ale po kilkudziesięciu słowach Arseniew przerwał mi.
— Hola, hola — zawołał — nic z tego, mój panie! Najwyraźniej chce pan nas nabić w butelkę. Powiedziało się, że będzie o Kangchendżondze i ma być o Kangchendżondze. Cóż pan, kpi z nas? Cały świat grzmiał o tym przez szereg tygodni, a pan o wszystkim zapomniał?
— Nie zapomniałem, ale ze względu na mój udział w tej wyprawie trudno mi o tym mówić.
— Bardzo dobrze — rzekł Arseniew. — Zawsze należy robić właśnie to, co jest trudne.
Tu uśmiechnął się — jego uśmiech zaskakuje najbardziej tym, że pojawia się znienacka i zupełnie odmienia twardą z pozoru twarz.
— No cóż, opowie pan nam przecież, prawda, pilocie? Wiedział, że nazywając mnie tak, trafia w moje słabe miejsce. Wiedział i śmiał się.
— A więc, do licha! — powiedziałem. — Słuchajcie. Wszyscy siedzieli ze wzrokiem skierowanym we mnie, poważni, i tylko Arseniew uśmiechał się, gdy zacząłem mówić, ale w miarę moich słów, kiedy od czasu do czasu nań patrzałem, widziałem, jak przemienia się jego uśmiech, jakby nie był już dla ludzi, jakby naprawdę pojawiły się wokół nas nieskończone pola śniegowe.
— Himalaje — zacząłem. — W Himalaje wyprawy idą z końcem zimy.
I od tych słów padł na mnie czar. Nie byłem już w kabinie, nie czułem plecami miękkiego oparcia, świetlne punkty gwiazd w czarnym telewizorze ukłuły mnie w oczy jak refleksy słońca w lodowcu. Zobaczyłem blady, odbarwiony błękit nad szczytami i usłyszałem jedyny, niezapomniany rytm, tętno serca niezmordowanie bijącego w rozrzedzonym powietrzu. Wydało mi się, że czuję ucisk liny na lewym ramieniu, a prawa dłoń mimo woli zamknęła się, jakby w niej tkwił toporek czekanu.
— W Himalaje idzie się z końcem zimy, bo latem wieje od Oceanu Indyjskiego monsun, który przynosi olbrzymie śniegi. Losy wyprawy zależą od warunków klimatycznych.
Między zimowymi burzami a monsunem jest zwykle kilkutygodniowa przerwa. Jeśli jednak monsun nadchodzi wcześniej, z końcem maja, cały obóz nagle wpada w śnieżycę. Wiatr zrywa liny, namioty z ludźmi zrzuca w przepaść, lawiny ruszają ze wszystkich zboczy naraz. Pamiętam… Urwałem.
— Dlatego idzie się z końcem marca. Dmą wtedy jeszcze zimowe wiatry północne i oczyszczają wyższe partie gór ze śniegu, mróz zaś jest z każdym dniem mniejszy. Pierwsi zdobywcy Himalajów używali flaszek z tlenem, ale dziś robi się to rzadko, bo kto raz zacznie oddychać tlenem, temu trudno oderwać się od maski i w razie uszkodzenia aparatu jest zgubiony. Tak więc zaczyna się aklimatyzacją przechodząc powoli z niższych obozów do coraz wyższych. Do wysokości pięciu tysięcy metrów iść mogą prawie wszyscy, do sześciu — mniej więcej co drugi dobry alpinista europejski, do siedmiu — co piąty, a powyżej siedmiu, tam gdzie zaczynają się najwyższe szczyty, dochodzi jeden na dwudziestu. Zresztą dojść to jeszcze mało, bo chodzi o to, żeby jak najdłużej wytrzymać. Biologowie mówią, że gdzieś na wysokości Mount Everest biegnie granica wytrzymałości ludzkiej na niedosyt tlenu. Przed wyprawą, podobnie jak moi towarzysze, przechodziłem długie próby w komorze z rozrzedzonym powietrzem i wyniosłem z niej doświadczenie, z którym godzą się wszyscy himalajczycy: w praktyce wygląda to zupełnie inaczej.
Po krótkiej przerwie, oderwawszy oczy od gwiazd, ciągnąłem:
— Przed pół wiekiem Anglicy atakowali Mount Everest w ten sposób, że wyruszali ze sporą ilością tragarzy wybranych spośród górali Gurków i Szerpów i, rozbijając jeden obóz po drugim, usiłowali podejść pod sarn szczyt, żeby zdobyć go jednym całodniowym wypadem. Oczywiście szli bez obciążenia, bo wszystkie zapasy nieśli tragarze. Ich praca była zawsze cięższa od wysiłku alpinistów. W naszej wyprawie nie było podziału na tragarzy i alpinistów. Wszyscy po kolei przecieraliśmy trasę, zakładali liny i przenosili ciężary z obozu do obozu, i to ciągłe kursowanie pomiędzy dwoma etapami zostało mi w pamięci jako najuciążliwszy i najbardziej nieznośny okres całej wyprawy. Kangchendżonga, albo, jak ją nazywaliśmy w języku naszych biwaków, Kancz, liczy 8 579 metrów i jest trzecim z kolei szczytem świata. Jak inne ośmiokilometrowce, jest to właściwie olbrzymi system górskich łańcuchów, schodzących się gwiaździście w piramidzie szczytowej. Ze względu na niebezpieczeństwo lawin jedynym używanym szlakiem są w Himalajach granie. Wyprawa wznosi się po jednym z ramion masywu i po jego grzbiecie dąży do szczytu. I my postępowaliśmy podobnie. Pogoda w czasie, kiedy rozpoczyna się moja historia, była bardzo dobra. Był to końcowy etap naszych wysiłków. Mimo pięciotygodniowego szturmu szczyt nie został dotąd zdobyty. Dzieliły nas od niego niecałe dwa kilometry w linii powietrznej, a w marszu nieco więcej, bo grzbiet wygina się tam na kształt wyciągniętej litery S. Lada dzień musiał nadejść monsun. Daleko pod południowymi szczytami, które opadają stromo ku nizinie bengalskiej, kondensowały się już wełniste, mleczne obłoki. Nasz ostatni, jedenasty obóz leżał pod samą granią, na skośnej płycie, urywającej się przepaścią do lodowca Zemu. Nie chcę wam opowiadać wszystkiego, cośmy do tej pory przebyli, ale żebyście mogli pojąć choć trochę z tego, co się stało, muszę wyjaśnić, w jakim stanie znajdowaliśmy się wszyscy. Oczywiście mieliśmy początki choroby górskiej. Przede wszystkim — nieustająca bezsenność. Najgorsze były noce spędzane w śpiworze, kiedy człowiek kostniał od mrozu i wciąż budził się z braku tchu. Tętno w zupełnym spokoju około stu na minutę. Brak apetytu. Jadło się, bo się wiedziało, że trzeba jeść. Nieznośnie męczył wysilony oddech; powietrze zawiera na tej wysokości tylko trzecią część normalnej ilości tlenu. Do tego wszystkiego dołączały się powolne i później dopiero spostrzegane zmiany psychiki. Pierwsza nadchodzi obojętność. Wzięcie się do najbłahszej pracy, jak zebranie śniegu do przetopienia na wodę, wymaga ogromnego wysiłku woli. Szuka się miejsca na obóz, rozpala kuchenkę, suszy buty, a wszystko jakoś automatycznie, jakby to robił ktoś całkiem obcy. I tylko kiedy wychodzi się rano na nie przetarty szlak, kiedy się wie, że tą granią nie stąpała jeszcze noga człowieka, jakby się coś odmykało, jakieś ostatnie rezerwy… i wtedy zaczyna się iść. Przerwałem, bo wyschło mi w ustach. — Wyruszyliśmy o szóstej rano. Oprócz plecaków z termosem, paru tabliczkami czekolady i koncentratem witaminowym mieliśmy czekany, haki i spory zapas liny. Zorze zaczynały dopiero różowieć, gdy śnieg zaskrzypiał pęd butami. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem naszych dwu towarzyszy, jak stali przed namiotem okalając oczy dłońmi, gdyż szliśmy prosto w rozpalające się słońce. Wiedziałem, jak nam zazdrościli. Każdy z nich chciał być na naszym miejscu, ale już tylko my dwaj mogliśmy iść. Tamci czekali na towarzyszy, którzy mieli ich odprowadzić na dół.
Szedł ze mną mój przyjaciel Eryk. Mogę o nim powiedzieć tyle: był to człowiek, z którym — ze wszystkich na świecie — najlepiej mi się milczało. Rozumiałem go, że tak powiem, plecami, skórą, wiedziałem, czego chce, co ma na myśli, nie patrząc w jego stronę. Od samej jego obecności stawałem się silniejszy.
Jak zwykle na początku dnia, trzeba się było rozchodzić. Moim marzeniem było zrobić dwadzieścia kroków bez przystanku, lecz nigdy mi się to nie udało. Dwanaście kroków — to był mój rekord życiowy. Płuca chodziły jak miech, a kiedy trzeba było wyrąbywać stopnie czekanem, po kilku uderzeniach serce właziło do gardła.
Wstawał dzień, jaki zdarza się tylko w Himalajach. Poziome promienie słońca dzieliły przestrzeń na dwoje. W dole, w błękitnym cieniu, płynęła mgła. Przez jej okna przezierał lodowiec Kanczu, cały pręgowany pęknięciami. Dalej na wschodzie i północy wznosiły się Kangchendżau, Makau i Pauhunri, z żebrami skalnymi odwianymi częściowo ze śniegu. Boki ich poprzecinane były na szereg pięter długimi pasami obłoków. Zza nich, gdzieś aż z Tybetu, wysuwał się nieznany szczyt, szerokoramienna piramida z oślepiającym wierzchołkiem. Byliśmy już na ósmym kilometrze i większość szczytów leżała niżej, płynąc przez morza mgły. Tylko na zachodzie, o sto kilometrów, wysoko w niebie stał Mount Everest, biały, nieruchomy i tak olbrzymi, jakby nie stanowił części ziemi, ale jakby się zza horyzontu wysuwała jakaś obca planeta. Szedłem pierwszy, Eryk jakieś dziesięć kroków za mną. Śnieg sypał w oczy snopami iskier, rażących mimo ochronnych okularów. Usta od dawna miałem już spieczone i popękane. To był jeden z powodów, dla których porozumiewaliśmy się tylko krótkimi mruknięciami.
Kangchendżonga słynie ze swych upiorów lodowych, które czynią ją technicznie trudniejszą od Everestu. Szczególne warunki tajania, zamarzania i krystalizacji tworzą z mas śniegowych najniezwyklejsze formy. Kilometrami ciągną się na grani fantastyczne olbrzymy, jakby wzięte z koszmarnego snu, jakieś skręcone, cudem trzymające się skały wieże, słupy i całe labirynty z postapianych nawisów i nacieków lodowych. Czuby ich pod działaniem słońca okrywają się gładkim szkliwem. Tak powstają okapy i hełmy lodowe, z których zwisają rzędami wielometrowe stalaktyty. Brnąc wyżej kolan w śniegu, wybierałem drogę w takim właśnie krajobrazie. Grań na przemian zwężała się i rozszerzała. Niekiedy trzeba było iść samym jej brzegiem, omijając ostrożnie wieże śniegowe, aby nie wytrącić ich z równowagi. Czasem udawało się przejść je wierzchem: siedziałem wtedy na szczycie, wybierając linę, w miarę jak Eryk wspinał się ku mnie. To znów ryliśmy u podstawy zagłębienie w luźnym śniegu i szliśmy, tylko końcami palców opierając się o chwiejną budowlę. W pewnej chwili zamknął nam drogę ogromny grzyb z powtapianych w siebie brył starego i młodego śniegu. Wbiłem weń czekan, żeby spróbować, czy nie uda się wziąć go górą, ale wyczułem, że w środku jest zupełnie luźny. Cała ta masa, mająca może piętnaście metrów wysokości, pod którą grzebaliśmy się jak mrówki, mogła się w każdej chwili zawalić. Wyjrzałem w lewo, myśląc o trawersie nad lodowcem Zemu, ale firn na zboczu pokrywała siatka rys, grożąc lawiną. Po prawej stronie nie było nic. Kamień obrywał się jak ścięty nożem i leciał cztery kilometry pionem do lodowca Kanczu. W tym miejscu powstało coś w rodzaju ciasnego korytarza. Jego dach tworzył kapelusz grzyba, przechylony lodowym zaklęśnięciem. Długim szpalerem zwisały z niego pięciometrowe sople. Puściłem się w napowietrzną drogę. Szedłem kuląc się i spuszczając głowę, by nie zawadzić o „dach”. Między soplami migało niebo. Jeszcze kilka kroków i lodowy tunel skończył się. Przed nami było coś czarnego. Oczy miałem pełne lodowych błysków. Przez długą chwilę musiałem stać z zaciśniętymi powiekami. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem, że w grani zieje szeroka wyrwa. Zejść można było łatwo, ale po przeciwnej stronie znajdowała się ścianka, raczej próg, niewielki, lecz stromy. W Alpach nie byłby problemem, lecz tu, gdzie trudno myśleć o prostym podciągnięciu się na rękach, stanowił poważną przeszkodę. Rozglądałem się szukając możliwości trawersowania. Wszystko na darmo: od lodowca Zemu zbocze lawinowe, a po drugiej stronie — pionowe żebra przewieszone niżej płaskim garbem. Eryk stał przy mnie w milczeniu. Nic nie powiedział, po prostu podsunął mi swój plecak z hakami. Pokonanie ścianki zajęło nam dwie godziny. Zaścielał ją śnieg w sposób, który zgoła mi nie odpowiadał. Z dołu był mało widoczny, bo okrywał tylko wąziutkie listwy, wysuwając białe wypustki, jakby pajęczyną osmykał całą płytę. Był sypki jak proch. Nie dawał najmniejszego oparcia. Wbijane haki odzywały się pod młotem niskim, długim dźwiękiem, który w miarę pogrążania się trzonka staje się coraz krótszy i wyższy. Moja prawa ręka zmieniała się powoli w nieczuły ze zmęczenia bochen. Czułem tylko serce, olbrzymie, dławiące serce, które wypełniało całą pierś gwałtownymi uderzeniami. O dwunastej wyszedłem z cienia przekroczywszy jego górną granice i siadłem na szczycie uskoku. Eryk wybierał drogę jakieś pięć metrów niżej.
Pode mną — ogromne, nieruchome powietrze. W jego dnie — popękane fale lodowca, częściowo okryte płytami śniegu. Daleko, w cieniu grzbietu, którym przyszliśmy, wysuwały się z obłoków inne, niższe. W najdalszej głębi horyzontu, za lodowcem Passanram, wznosił się nad mgłami straszliwy masyw Sinioichu, niczym skalista wyspa w oceanie. Śnieg na jego stokach urywał się zębatą linią pod szczytami. Cały ten ogrom skał, chmur i lodów pulsował w oczach zgodnie z tętnem krwi. Eryk stanął przy mnie zwijając powolnymi, rozważnymi ruchami linę. Wpatrywałem się w nagi szczyt Sinioichu, gdy wtem coś zadrgało w jego ścianach. Olbrzymi język śniegów, wypełniających główny żleb, stanął dęba, odchylił się wolno w tył, przez mgnienie trwał tak i zaczął spadać jakimś niesamowicie zwolnionym ruchem. Bezgłośnie, w martwej ciszy, runął na zbocze. W mgnieniu oka widok zamknęły chmury pyłowe. Zakotłowało się. Lawina sunęła coraz szybciej, aż dopadła do niskiej mgły, rozerwała ją i zniknęła. W górze świeciły starym lodem obnażone stoki. Może sekundę trwał spokój — i na przeciwległym stoku podniósł się biały dym, jak od wybuchu. Szła druga lawina, za nią trzecia i jeszcze jedna. Waliły w mgłę, darły ją na strzępy. Dopiero teraz doszedł nas głuchy łoskot: tyle czasu potrzebował dźwięk, żeby przebyć przestrzeń od lodowca Passanram. Grzmot wzmagał się i cichł, rozbijał się w bocznych dolinach i znowu wracał. Teraz ponad strzępy mgły wznosić się począł obłok najdrobniejszych cząstek śniegowych, wyrzuconych w powietrze — i nagle oczy poraziła olbrzymia tęcza, rozpięta nad otchłanią.
Eryk dawno już był przy mnie. Obaj patrzyliśmy na to, co działo się w dole, wreszcie on ocknął się pierwszy: czasu mieliśmy mało, trzeba było ruszać. Zwróciliśmy się ku szczytowi Kanczu. Od tego miejsca grań wznosiła się ogromnie zatoczonym łukiem. Gdy wiatry wieją stale w jedną stronę, śnieg na grani zaczyna wysuwać się poza nią, w próżnię, tworząc cyple wychylone w przepaść, ledwo trzymające się oblodzonych stoków. Od dołu widać całą napowietrzność tych występowy w górze jednak, gdzie idzie się granią, wszędzie bieleje oślepiający śnieg, maskując jednakowo samą grań i te zdradliwe występy. Prawe zbocze aż do stożka szczytowego stanowił obryw, ledwo pobielony smugami śniegu. Właśnie w tę stronę wysuwała grań setki lotnych półwyspów. Jedne uniesionymi łbami zdradzały swą obecność, inne stanowiły pozorne przedłużenie grani. Oko daremnie błądziło w oddali, usiłując zapamiętać najniebezpieczniejsze miejsca. Wszędzie tysiące tęcz, iskier słonecznych, przepaść powietrza i blade, niezmącenie spokojne niebo.
Z uniesionym czekanem, trzymając silnie zwinięta i częściowo zarzuconą na bark linę, ruszyłem za Erykiem, który teraz prowadził.
Śnieg, bardzo głęboki, ożywał przy dotknięciu, burzył się, kotłował i płynął w dół całymi rzekami. Stożek szczytowy stał na wprost nas na tle nieba, od zachodu ośnieżony, od wschodu nagi — spadzista, dachówkowato nawarstwiona skała. Szliśmy jeden za drugim, mając go w oczach. Eryk zboczył: grań rozszerzała się nieco, tworząc wygodne przejście. Przystanąłem. Biały występ sczezł jak zdmuchnięty. Bez głosu, przechylony wpół kroku, Eryk runął w otchłań. Lina była luźna.
Nie utrzymałbym go na pewno. Nie miałem czasu, aby się zabezpieczyć. Tak jak stałem, odbiłem się ze wszystkich sił i skoczyłem w przepaść po przeciwnej stronie. Zawyło w uszach, zawirowały czarne płaty zbocza. Potem szarpnęło mnie strasznie i straciłem przytomność. Zbudził mnie ból w zesznurowanej piersi. Dusiłem się. Lina drżała lekko, napięta. Nad głową miałem występ skały, oddalony niewiele, kilka zaledwie metrów. Oblodzona grań była jakby krążkiem: wisieliśmy po obu jej stronach. Próbowałem zawołać. lecz gardło miałem zdławione. Lina ciągnęła w pasie z jednakową siłą. Podniosłem dłoń: była oblana krwią, która obryzgała głowicę czekanu. Nie puściłem go w upadku. Nie czułem żadnego bólu.
Trudno mi było oddychać, nie mówiąc już o wołaniu. Musiałem przerzucić plecak, aby poszukać jakiegoś chwytu. Nie znalazłem nic; wbiłem hak i krok po kroku, centymetr po centymetrze wlazłem na grań. Ostrożnie wspiąłem się na jej zrąb i płasko położyłem na brzuchu.
Lina, opasując występ, zbiegała pionowo po przeciwnej stronie, gdzie zniknął Eryk, Kołysała się bardzo wolno, jak ogromne wahadło. Nie mogłem go dojrzeć. Urwisko leciało tu stromo, śnieg bielił się pomiędzy płytami jak napięte, białe struny. Przyszła mi straszna myśl, że roztrzaskał sobie głowę i wisi tam, ciężki trup, huśtający się na rozminiętej linie. Raz jeszcze wychyliłem się i wtedy zobaczyłem go. Wisiał tam, bezwładny jak worek.
Przestałem opowiadać. Zbyt silnie poruszył mnie zbudzony obraz. Rozejrzałem się po kabinie, jakby szukając pomocy do odparcia wywołanej wizji. Po długiej chwili ciągnąłem:
— Eryk żył, ale był nieprzytomny. W upadku uderzy; głową o skałę. Kiedy wyciągnąłem go na grań po godzinnej pracy, włosy miał czarne i twarde jak węgiel od zmarzłej krwi. Oddychał płytko. Zanim obandażowałem mu, jak umiałem, czaszkę, upłynęło jeszcze pół godziny. Było pół do czwartej. Ruszyłem z powrotem, zostawiwszy jego plecak i zapasowe liny. Najpierw spróbowałem go wlec. ale to było niemożliwe, więc władowałem go sobie na plecy. Przy pierwszym kroku omal nie upadłem. Zrobiłem drugi. Jeszcze jeden. Jeszcze jeden. Potem poszedłem. Po godzinie byłem nad wyrwą w grani. Opuściłem go na linie i sam zszedłem. Dalej zaczynała się pochyłość, więc lżej było iść. Tłukł mi głową o barki, o ramiona. Nie mogłem temu zaradzić. Niebo ciemniało już na wschodzie, kiedy doszedłem do śniegowych wież. Nie mogłem przebyć ich z Erykiem. Wiedziałem o tym. Wiedziałem także, że zamarzłby, zanim wróciłbym z kimś — o ile w ogóle byłbym w stanie zrobić tę drogę jeszcze raz. Dlatego zszedłem na zbocze lawinowe i po prostu ruszyłem przed siebie, na przełaj. Miałem jedną szansę na sto, może na tysiąc, że lawina nie pójdzie, i wygrałem ją, ale było mi to zupełnie obojętne. Wiedziałem tylko jedno, że muszę iść, więc szedłem. Wspiąć się z powrotem na grań po trawersie nie mogłem. Ciężar na plecach przyciskał mnie do zbocza. Upadłem kilka razy; w pewnej chwili zacząłem zsuwać się z nim razem, coraz szybciej. Mignęła myśl: „Nie warto. Dosyć”. A jednak instynktownie wbiłem czekan w śnieg i zatrzymałem się. Owiązałem śpiwór liną i zacząłem się wspinać. Co kilka metrów przystawałem, okręcałem linę wokół czekana i podciągałem śpiwór do góry. Było już ciemno, kiedy osiągnąłem grań. Wsunąłem się do śpiwora. Tak przeleżałem całą noc — razem z Brykiem. Noc była niezwykle ciepła, zwiastująca nadejście monsunu, i to mnie uratowało przed zamarznięciem. Gdy tylko góry zarysowały się na rzednącej ciemności, wstałem. Kiedy znowu brałem go na plecy, nie mogłem oprzeć się myśli, że umarł. Zbliżyłem łopatkę czekana do jego ust: okryła się mgłą. Ruszyłem w drogę. Okulary ochronne straciłem w upadku, więc powieki już koło południa zaogniły się od blasku. Chwilami traciłem świadomość tego, co się dzieje, nawet tego, że moje nogi poruszają się, że idę. Czasem z odrętwienia budził mnie jego oddech grzejący mi kark, czasem sam wydawałem jakieś chrypienie czy jęk i to mnie na chwilę trzeźwiło.
Kilka razy zdawało mi się, że już nie mogę. Wtedy mówiłem sobie: jeszcze piętnaście kroków i rzucę go. A kiedy doszedłem: jeszcze dziesięć kroków. I tak wciąż. Przy mijaniu niskiego progu potknąłem się i upadłem w śnieg. Nie chciałem się podnieść. Ogarniała mnie rozkoszna senność. Wtem usłyszałem wyraźny głos tuż nad uchem: „On nie żyje.” Poderwałem się na rękach i ukradkiem, jak złodziej, zacząłem rozwiązywać linę, którą był do mnie przywiazany. Wtedy poczułem jego serce. Biło. Wstałem i poszedłem dalej. Co było potem, nie pamiętam. Jadłem zdaje się śnieg, bo coś paliło mi gardło lodowatym ogniem. Musiałem być nieprzytomny. Towarzysze, czekający na nasz powrót w jedenastym obozie, mimo że sami byli chorzy, wyszli w południe naprzeciw i około drugiej zobaczyli czarną plamkę na szczycie grani. Sądzili, że wraca tylko jeden z nas. Byli już blisko, gdy zorientowali się w pomyłce. Wołali, abym przystanął i zaczekał na nich. Dawali mi rady przy schodzeniu. Nie słyszałem niczego. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Miałem iść: to wszystko. W połowie drogi dotarli do mnie i odebrali mi go. Owiniętego w płachtę namiotową znieśli do obozu. Mnie także trzeba było zanieść: gdy tylko zdjęli mi go z pleców, od razu upadłem twarzą w śnieg, jakby to on trzymał mnie do ostatniej chwili. Nie poznawałem nikogo.
Przez dłuższą chwilę trwało milczenie. Nie patrzyłem już na nikogo, mówiłem jakby do czarnego ekranu, do nieskończonej pustki, w której żarzyło się mrowie gwiazd:
— Kiedy się obudziłem, świeciło słońce i było ciepło. Chciałem poruszyć nogą, ale nie mogłem: była w gipsie. Pod palcami miałem miękką kołdrę, w oknie pokoju widać było niebo pełne białych obłoków monsunu. Ktoś wszedł i zaskoczony tym, że otworzyłem oczy, stanął w drzwiach. Pogłaskałem kołdrę, a ponieważ nie zniknęła, rozpłakałem się.
Znów przestałem mówić.
— Było to w pierwszym obozie, w Gangtok, siedem dni po wypadku. Miałem kostkę pękniętą, nie wiem, jak to się stało. Miałem też rozszerzenie serca — lewa komora przesunęła się niemal pod pachę. Byłem słaby, tak słaby, że ledwo mogłem mówić.
Teraz zapanowała cisza tak długa, jakbym już skończył. Arseniew unosząc głowę spojrzał mi w oczy.
— On zginął, prawda?
— Tak. Umarł na drugi dzień po tym, kiedy go przyniosłem. To wszystko… było niepotrzebne.
— Nieprawda! — ostro, prawie groźnie powiedział Arseniew. — I nikomu nie wolno tak mówić — nawet panu!
— Chce pan powiedzieć, że to było bohaterstwo? — powiedziałem rozdrażniony. — Towarzysze wyprawy dawali mi nieraz do zrozumienia, że ich szacunek dla mnie zwiększył się po tym… a mnie to tylko gniewało. Przecież ja go tam nienawidziłem. Co tam! Możecie wiedzieć wszystko. Kląłem i modliłem się, żeby umarł, w kółko się modliłem!
— Ale szedł pan dalej! Nie odpowiedziałem.
— W świecie naszym — powiedział Arseniew — nie ma strachu, nędzy, nie ma tych okrutnych prób, jakim człowiek dawniej był poddawany, ale byłoby źle, gdybyśmy pod wpływem dobrobytu utracili to, co najistotniej różni nas od wszystkich innych stworzeń. Niewątpliwie, różnica między człowiekiem a zwierzęciem leży w naszym rozumie… w tym, że używamy narzędzi… że mamy mowę, że lecimy w gwiazdy, ale poza tym wszystkim jest jeszcze to, co czyni nas niekiedy wytrzymalszymi od naszych ciał, silniejszymi od naszych mięśni i twardszymi od kości. To, co każe nam stawiać na sprawę z góry przegraną — w imię drugiego człowieka. Nad tę siłę, upór czy wierność, jakkolwiek to nazwać, nic nie ma cenniejszego, bo najwyższą miarą dla człowieka jest drugi człowiek. Śmierć przyjaciela ani na włos nie odebrała sensu pańskiemu postępowaniu. Nazwę, którą panu nadano: „człowieka z Kangchendżongi”, jeszcze nie znając pana wymawiałem z naciskiem na pierwsze słowo, a nie na drugie, bo tam szło nie o egzotykę wyprawy, lecz właśnie o człowieka, a pan był nim do końca, pilocie! Obyśmy wszyscy wszędzie i zawsze umieli stać z otwartymi oczami.
Wstał i uderzył dłonią w stół.
— A reszta, przyjaciele… reszta jest milczeniem.