Dwudziesty dzień podróży. Kosmokrator z wyłączonymi silnikami pędzi jako nowe ciało niebieskie wokół Słońca, ścigając Wenerę, której fazy, zmieniające się jak księżycowe, można już dostrzec gołym okiem. Pęd ten jest jednak zupełnie niewyczuwalny. Kiedy nie patrzy się w telewizor, można by sądzić, że rakieta spoczywa nieruchomo na Ziemi. Godzinami krążę po centralnym korytarzu, przebiegam wszystkie galerie i przejścia grodzi ładunkowych i znów wracam na dół do trójkątnego korytarza, aż wypłoszy mnie stamtąd nie zmącona, jakby od wieków panująca cisza i równe, zawsze tak samo płonące, sztuczne światło dzienne.
Dzisiaj w południe, przechodząc koło laboratorium, usłyszałem, że ktoś się śmieje. Poznałem głos Arseniewa. Jego śmiech może zbudzić umarłego. Sądząc, że uczeni ukończyli już pracę (siedzieli w laboratorium od rana), otworzyłem drzwi i usłyszałem, jak Arseniew mówił do fizyka:
— Ależ to żarty, kolego! Kistiakowski wykazał przecież, że wał potencjału przy swobodnej rotacji wokół osi dwu — węglowej wynosi w etanie zaledwie dwie kilokalorie!
Tak mnie tym spłoszył, że mruknąwszy „przepraszam” cofnąłem się i poszedłem do wspólnej kabiny. Była pusta. Spojrzałem w telewizor. Skierowany był w stronę Ziemi; świeciła mocno, wyróżniając się spośród innych gwiazd wielkością i blaskiem. Trochę nad nią, białym, krągłym punktem, wisiał Księżyc. Patrzyłem tak może pół godziny, gdy wtem ktoś położył mi rękę na ramieniu. Drgnąłem. To był Arseniew. Jakiś czas staliśmy, milcząc razem, aż powiedział takim tonem, jakby nie pytał, lecz w samym sobie szukał odpowiedzi:
— Nostalgia.
Ziemia świeciła błękitnawo. W ekranie nie wyczuwało się wcale głębi przestrzeni. U samej jego ramy bladozłotawą smugą przechodziło pasmo Drogi Mlecznej. Astronom, nie zdejmując ręki z mego ramienia, powiedział ciszej:
— Czy… dlatego pan nas unika?
— Unikam?
— Ależ tak. Chociażby przedtem, w laboratorium. Uśmiechnął się.
— Nie chodzi pan na nasze narady, mimo że Lao — Czu i ja prosiliśmy pana. Poza tym, zaledwie siądziemy gdzieś blisko, wstaje pan i odchodzi. Zauważyłem to już kilka razy.
— Nie chcę po prostu przeszkadzać — rzekłem żywo. — Co do narad… uważałem, że to nie ma sensu. Przychodzić tylko po to, by siedzieć… i cóż mógłbym powiedzieć, czego byście już dawno nie wiedzieli? Jestem pilotem i…
— Do diabła z pilotem! — powiedział Arseniew i po błysku jego oczu poznałem, że naprawdę się rozgniewał. — Pilot i uczeni, co? Pan uważa nas za jakiś zbiór wszelkiej mądrości? Księgi… wzory… matematyka… — roześmiał się ze złością.
— Nie całkiem tak — odparłem. — Kiedy miałem sześć lat, do naszego domu przybył raz słynny pilot, który zatrzymał się w Piatigorsku na drodze Kanada — Biegun Północny — Australia. Ojciec przywiózł go samochodem… Był u nas na kolacji, przespał się, a rano poleciał dalej. Pamiętam jak dziś chwile, kiedy piliśmy herbatę… on siedział naprzeciw mnie i pił ze spodeczka rosyjskim zwyczajem, bo herbata mojej matki była bardzo gorąca i mocna… Siorbał ją tak powolutku i nic nie mówił, a ja wpatrywałem się w niego ze wszystkich sił, jak… do czego by to przyrównać… może jak astronom w takie zaćmienie Słońca, co zdarza się tylko raz na tysiąc lat… i starałem się wydrzeć mu jego tajemnicę. Siedział między nami, dosyć tęgi, spokojny mężczyzna w średnim wieku… poruszał się zwyczajnie, zwyczajnie jadł, dziękował, gdy mu podsunięto półmisek… a przecież nie to było naprawdę! Naprawdę był wielogodzinny lot dookoła świata, samotność kabiny rakietowej, chmury w dole, a nad głową gwiazdy. Kiedy był u nas i siedział za stołem, jadł i pił, zdawało mi się, że w każdej chwili może ulecieć czy zniknąć… bo to jest gość z innego świata, i to, co potrafię w nim dostrzec… że się uśmiecha… że ma złoty ząb… to wszystko jest zupełnie nieważne i nie naprawdę, a tego, co jest naprawdę, nie można dostrzec. Powtarzam panu, jak umiem, myśli sześcioletniego chłopca. A teraz, wracając do naszej rozmowy — nauka jest według mnie zawodem innym od wszystkich. Przebywacie w niej stale i kiedy jesteście z jednym z nas, takich nie wtajemniczonych, to jakbyście na chwilę opuszczali wasz świat, ale wiem, że w każdej chwili możecie do niego wrócić. Macie go zawsze, ten wasz świat, podczas kiedy ja…
— Podczas kiedy ja zostawiłem swój na Ziemi, czy tak? — przerwał mi Arseniew. Ściskał mi ramię niemal do bólu. Zdaje się, że nie wiedział o tym. Ten uścisk radował mnie.
— To, według pana, każdy uczony składa się z dwu części: widzialnej, tej, która je, śpi i rozmawia z „nie wtajemniczonymi”, i tej ważniejszej, niewidzialnej, która żyje w świecie naukowym? Nonsens. Nonsens, powiadam! I pański świat, i mój, i nas wszystkich jest tam, gdzie żyjemy i pracujemy, a więc w tej chwili tu, trzydzieści milionów kilometrów od Ziemi! Prawda, nauka jest moim zawodem. Jestem do niej przywiązany… więcej, to moja namiętność. Prawda, że czasem śnię wzorami matematycznymi… ale dlaczego panu wolno śnić o pilotowaniu, a mnie o mojej matematyce — nie? Mamy po prostu różne fachy w tym samym świecie. Okazuje się, że za dużo mówiliśmy o niezwykłych odkryciach i pomysłach, a za mało o ludziach, którzy je robią. Wobec tego zmienię plan dzisiejszego wieczoru… z pożytkiem nie tylko dla pana, ale i dla nas.
* * *
Po południu przechadzałem się w korytarzu, oczekując godziny czwartej, kiedy miałem objąć po Sołtyku dyżur nawigacyjny. Rozmyślałem, że podróż międzyplanetarna najbardziej różni się od każdej innej tym, iż zupełnie nie spostrzega się jej postępów i świadczą o nich tylko skomplikowane linie krzywe, które kierownik wyprawy wykreśla co wieczór na mapach przestrzeni. Brak tu zmieniających się widoków, gdyż gwiazdy wydają się nieruchome dzięki swej olbrzymiej odległości, nic się właściwie nie dzieje i dochodzi do tego, że są w ciągu dnia chwile, w których odczuwam po prostu nudę — i nic nie pomaga powtarzanie sobie, iż jestem podróżnikiem międzygwiezdnym.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła czwarta. Zawróciłem i powolnym krokiem ruszyłem ku Centrali. Dzieliło mnie od drzwi może pięć kroków, gdy nastąpiło potężne uderzenie, które cisnęło mnie o podłogę. Koziołkując poleciałem w głąb korytarza. Błysła myśl, żeśmy się z czymś zderzyli. Usiłowałem powstać, lecz bezskutecznie. Niepojęta siła przygniotła mnie do podłogi. Słyszałem ostry, wibrujący gwizd. Sądziłem, że to szum w uszach — ależ nie, to pracowały silniki! Zanim domyślałem to zdanie do końca, przyszło drugie uderzenie, skierowane przeciwnie. Poleciałem głową naprzód ku drzwiom Centrali. Odbiłem się od nich jak piłka, bo nastąpił nowy zryw, znowu do tyłu. Za każdym razem silniki wydawały gwiżdżący ton i milkły. Była sekunda, w której straciłem głowę. Pocisk, targany strasznymi zrywami, to rzucał się naprzód, to szarpał wstecz. Latałem w korytarzu jak ziarnko grochu w pudełku, którym ktoś mocno potrząsa, i gdyby nie gąbczaste chodniki, niechybnie rozbiłbym sobie czaszkę. Otwarły się drzwi najbliższej kabiny. Wypadł z nich Arseniew.
— Co się stało? — zawołał.
— Uwaga — krzyknąłem, lecz było już za późno. Zbił mnie z nóg. Obaj potoczyliśmy się do przodu. Budził się we mnie gniew. Katastrofa, dobrze, ale cóż to za obłędne podrygi! Przy następnym odbiłem się nogami od ściany i poleciałem prosto w drzwi Centrali. Otwarły się. Wpadłem z impetem do środka. Arseniew za mną. Uczepiłem się poręczy fotela i nie puściłem jej, choć rakieta, jakby wbijając się w niewidzialną przeszkodę, zadrżała, gwałtownie zahamowana. Dostrzegłem Sołtyka. Wstawał z kolan pod ścianą. Twarz miał we krwi.
— Do Prediktora! — krzyknął. — Do Prediktora! Wszystko działo się niesłychanie szybko. Odbiłem się i dopadłem tarczy aparatu. Jedną ręką chwyciłem opasującą go rurę, a drugą Sołtyka, kiedy zatoczył się blisko. Obaj trzymaliśmy się kurczowo rury. Sołtyk wyswobodził jedną rękę i sięgnął do dźwigni. Nowe targnięcie oderwało go ode mnie. Zdołałem uchwycić go z tyłu za kombinezon, który trzasnął mi w garści jak szmata. Sołtyk runął skosem przed siebie, głową naprzód. Nie mogłem nic zrobić. Patrzyłem Nagle na jego drodze, tuż pod ścianą najeżoną dźwigniami, prostuje się ogromna postać. To Arseniew. Nowe szarpnięcie, tym razem do przodu, podcina im nogi, ale Rosjanin, chwyciwszy inżyniera wpół, już go nie puszcza. Przelatują obok mnie. Ja i Arseniew kurczowo wczepiamy się w siebie. Jest moment, w którym lewą ręką trzymam się rury, a prawym ramieniem ogarniam ich obu. Zdaje mi się, że zostanę rozerwany na dwoje, że pękają mi mięśnie i nerwy. Ciemnieje w oczach. Wybucha we mnie jakaś straszna, zwierzęca wściekłość, nie wiem sam na co. Wydając gardłowy krzyk, trzymam i wiem, że będę trzymał do końca. W następnej sekundzie silniki milkną i robi się niezwykle lekko. Obaj z Arseniewem opasujemy rękami Sołtyka, który, podtrzymywany od góry i tyłu, rzuca się po prostu na dźwignie Prediktora, zrywa ołowiane plomby bezpiecznika przyśpieszenia, targa przewody łamiąc paznokcie, aż wydaje ochrypły okrzyk triumfu. Bezpiecznik, wyrwany z uchwytów, pada na podłogę. Prediktor znów włącza silniki. Słychać ich śpiew coraz potężniejszy. Niczym już nie hamowana strzałka grawimetru przechodzi przez czerwoną granicę. Jest 12 g. Widzę to, skulony z towarzyszami przy rurze Prediktora. Nie możemy jej puścić, bo działająca siła rzuciłaby nas wstecz i rozbiła o ściany. Pochyliwszy się, spleceni ramionami, wspierając się stopami o podłogę, we trzech, z największym wysiłkiem dygocących mięśni walczymy z rosnącym przyśpieszeniem, które odrywa nas od zbawczego pierścienia. Strzałka dochodzi do 13 g. Jeszcze to widzę, ale robi mi się ciemno przed oczami. Sołtykowi, który jest wciśnięty między nas obu, musi być trochę lżej. Skurczył się, jak sam to czasem robiłem przy lotach nurkowych. Przyciąga brodę ku piersi. Robię to samo. W oczach przejaśnia się. Kątem oka patrzę na ekrany — i dostrzegam wszystko.
W polu widzenia lewego porusza się coś — kilka małych plamek, świecących jak gwiazdy. Rosną z zawrotną szybkością. Za nimi pędzą inne. To meteory! Cały ich rój otacza rakietę. Jeden, ogromny, spada z góry. Wirując powoli, odświeca blaskiem odbitym na kanciastych krawędziach. Wyczuwam wprost fizycznie krzywiznę jego toru i miejsce w przestrzeni, w którym nastąpi zderzenie. Nie śmiem spojrzeć na Arseniewa, boję się, żebym od nagłego ruchu głowy nie stracił przytomności, a chcę widzieć wszystko do końca. Spod płyty Prediktora dobywa się przenikliwe brzęczenie. Kosmokrator, jakby chwycony potworną pięścią, zakręca gwałtownie. Buchają czerwone światła przetężenia. Rozlega się krótki ryk syreny alarmowej. Straszna siła ciska nas na metalową płytę Prediktora, wgniata klatki piersiowe, dusi, łamie. Oczy mam szeroko otwarte, ale przestaję widzieć. Nagle z Prediktora dobiega leciutki trzask i silniki milkną. Robi się zupełnie cicho. Stoimy dysząc ciężko, na miękkich jak z waty nogach. Tarcze ekranów są zupełnie puste i ciemne. Jest taka cisza, taki zupełny spokój, że nie chce się wierzyć we wszystko, co przeżyliśmy przed chwilą. Można by monetę postawić na tarczy Prediktora — tak równy jest lot rakiety. Pomagam Arseniewowi ułożyć Sołtyka na fotelu, podchodzę do drugiego i padam nań raczej, niż siadam. Milczymy długo. Nareszcie odzywam się:
— Trzeba zobaczyć, co z tamtymi.
— Idź pan — mówi Arseniew. Wstaję i kieruję się do drzwi, wtedy dodaje:
— Przydałoby się trochę eteru czy alkoholu. Odwracam się i widzę, że Sołtyk leży bezwładnie na fotelu. Zemdlał.
Nasi towarzysze wyszli obronna ręką ze spotkania, które tak źle mogło się skończyć. Wszyscy znajdowali się w kabinach, jedni w łóżku, inni w fotelu, i dzięki temu uniknęli niebezpiecznego ciskania o ściany. Najwięcej dostało się nam trzem. Sołtykowi jakaś ostra krawędź rozcięła skórę na czole. Arseniew, jak się okazało, ma pęknięta w przegubie kość, a ja — rozbity mięsień barkowy, kilka siniaków i ogromny guz na ciemieniu.
Wychodząc zderzyłem się z Czandrasekarem i Oswaticzem: biegli do Centrali, pełni najgorszych przeczuć. Dzięki wewnętrznym telewizorom widzieli w kabinach przebieg całego wydarzenia. Sołtyk wyjaśnił nam później jego szczegóły. Kosmokrator lecąc w przestrzeni, która według map gwiezdnych jest zupełnie pusta, wtargnął pomiędzy meteory tworzące rój o rozciągłości około tysiąca kilometrów. Zaledwie echo radarowe odbiło się od najbliższych, Prediktor włączył silniki i zaczął wymijać nadlatujące meteory. Fatalnym zbiegiem okoliczności ich potok miał kierunek zbieżny z naszym własnym i to przedłużyło znacznie groźne spotkanie. Lawirując Prediktor na przemian rozpędzał i hamował pocisk. W całej tej akcji przeszkadzał mu nadmiarowy bezpiecznik przyśpieszenia, nie pozwalając rozwinąć szybkości dość wielkiej, by wyniosła nas z tego przeklętego sąsiedztwa. Kiedy Sołtyk wyłączył bezpiecznik, szybkość wzrosła gwałtownie i udało się nam umknąć. Całe spotkanie od początku do końca trwało niespełna półtorej minuty. Kiedy mi to powiedziano, nie chciałem wierzyć i przekonał mnie dopiero zapis na taśmie filmowej, zarejestrowany przez automatyczne urządzenie Prediktora. W czasie ożywionej dyskusji nad wypadkiem Tarland obandażował Sołtykowi głowę, Arseniewowi zaś złożył kości i wstawił mu ręką w szyny. W pewnej chwili astronom spojrzał na mnie i uśmiechnął się szeroko, pokazując na przedramię z pięcioma czarnymi znakami.
— Dobrze mnie pan trzymał — rzekł — to pański chwyt!
Potem poszliśmy do Centrali, gdzie odbyło się badanie całości rakiety. Można je przeprowadzić w ciągu kilku minut dzięki temu, że we wszystkie węzłowe miejsca konstrukcji wprawione są kryształy kwarcu, od których wiodą do Centrali przewody elektryczne. Kryształy te są jak gdyby nerwowymi ciałkami czuciowymi: przemieniając każdy ucisk na prąd elektryczny, wskazują, jakie siły i napięcia panują wewnątrz konstrukcji rakiety. Sołtyk włączył to urządzenie, zwane siecią piezoelektryczną. Świecące indykatory ustawiły się na miejscach prawidłowych. Kosmokrator nie poniósł najmniejszego szwanku, jeśli nie liczyć zbitych naczyń stołowych i czterech czy pięciu przyrządów laboratoryjnych, które nie dość dobrze były umocowane. Tarland miał pewne wątpliwości, czy mogę objąć przypadający na mnie dyżur nawigacyjny, lecz udało mi się go przekonać. Gdy wszyscy opuścili Centralę, biolog powrócił za chwilę, przynosząc jakieś tabletki wzmacniające, i kazał mi je zażywać co godzinę. Nie odszedł, póki nie połknąłem pierwszej. Zdawało mi się. że jest wcale rad z wypadku, dzięki któremu ma wreszcie coś do roboty.
Aż do końca dyżuru, odczytując wskazania instrumentów, spoglądałem z pewną podejrzliwością w rozgwieżdżony ekran telewizorów. Tak cicha zawsze i pusta przestrzeń międzyplanetarna ukazała nam dzisiaj swą nową, mniej spokojna, stronę. O ósmej zmienił rnnie Oswaticz; w oczekiwaniu kolacji znów przechadzałem się korytarzem i mogłem do końca domyśleć przerwane przedtem rozważania.
Oto jeszcze jedna cecha podróży pozaziemskiej: między jej normalnym biegiem i najniebezpieczniejszą przygodą nie ma żadnych przejść. Marynarz i lotnik spostrzegają oznaki nadchodzącej burzy na długo przedtem, zanim dostaną się w jej orbitę; tutaj niebezpieczeństwo strzela z zupełnego spokoju, jak grom z jasnego nieba, i równie nagle znika. Pomyślałem, co by się stało, gdyby jakiś impuls prądów opóźnił się o ułamek sekundy w głębi Prediktora. Strzaskany, pusty, pomknąłby Kosmokrator z porywającym go strumieniem meteorów, by lecieć z jednej nieskończoności w drugą.
* * *
Byłem ciekawy, czy astronom nie zapomni o swojej rannej obietnicy; okazało się, że pamiętał. Późnym wieczorem zgromadziliśmy się jak zawsze za okrągłym stołem i Arseniew opowiedział nam o swojej młodości.
— Ojciec mój był astronomem. Wszyscy jeszcze w szkole musieliście słyszeć jego nazwisko, związane na zawsze z teorią przesunięć prążków widmowych i resyntezą materii z fotonów. Urodziłem się i rosłem w cieniu jego ogromnej sławy. Przewyższał mnie — jak góra. Wszystko, czegokolwiek chwytałem się w czasie studiów, każdy gigantyczny problem był dlań błahostką albo niewartym słów wspomnieniem. Miałem nad nim tylko jedną przewagę: młodość. Przygotowując się do pracy doktorskiej, nie chciałem wziąć tematu, który mi zaproponował. Chciałem robić wszystko sam. Miałem przecież dwadzieścia lat. Niekiedy żartem mówiłem mu: „Jeszcze o tobie będą mówić — a, to ojciec tego słynnego Arseniewa” — ale na razie było właśnie na odwrót. Ten żart zawierał w sobie kroplę goryczy. Byłem tak niecierpliwy, że przeszkody, których nie mogłem pokonać rozumowaniem, starałem się brać samą pasją. Ojciec obserwował mnie spokojnie i w milczeniu, jak jedną ze swoich wybuchowych gwiazd. Raz przybiegłem do niego z jakimś nadzwyczajnym pomysłem. Wysłuchał mnie i wyraził swoją opinię rzeczowo i wyczerpująco, jak na seminarium. Pomysł mój nie był nowy; wysunął go jeszcze dwadzieścia lat wcześniej jakiś astronom francuski.
Budujesz na piasku — powiedział ojciec. — Nauka składa się z dwu rzeczy. Po pierwsze, z cierpliwego, ciągłego zbierania nieprzeliczonych faktów, ze spisywania ich i gromadzenia, z pomiarów i obserwacji. W ten sposób powstaje olbrzymi katalog, usiłujący ogarnąć nieskończoną rozmaitość form materii. Po drugie — z olśnienia, które czasem w jednej chwili rozjaśnia umysł badacza i ukazuje wzajemne zależności zjawisk. To olśnienie przychodzi bardzo rzadko i jest darem nielicznych. Nasza codzienna, niewdzięczna i żmudna praca ciągnie się całymi latami, nie przynosząc widomych rezultatów. Na skrzętnym gromadzeniu obserwacji upływa niejedno życie, do końca nie rozświetlone takim błyskiem, ale w nazwiskach unieśmiertelnionych największymi odkryciami skupiony jest, jak w soczewce, mrówczy trud tysięcy bezimiennych badaczy. Ich praca pozwoliła komuś w chwili natchnienia pojąć i wyjaśnić jedną z tych nieprzeliczonych zagadek, które nas otaczają. A ty chcesz dokonać czegoś wielkiego sam, i to natychmiast? Nic z tego nie będzie”…
Byliśmy wtedy w ogrodzie naszego domku pod Moskwą. Pośród kwiatowych klombów stoi granitowy obelisk, który dziad mój, także astronom, wzniósł ku czci Einsteina. Nie ma na nim żadnego napisu, żadnych słów, tylko litery wzoru na równoważność materii i energii:
E = m·c 2
Doszliśmy ścieżką do obelisku. Ojciec powiedział: „Ten wzór ważny jest dla całego wszechświata. Czy możesz to w pełni zrozumieć? Nie. Ani ty, ani ja, ani nikt na świecie. Jak w garści zaczerpniętej nocą wody odbija się nieskończoność nieba nad nami, tak w tym wzorze zawarte są wszystkie przemiany materii i energii, które zachodziły przed trylionami lat, gdy nie istniało jeszcze Słońce ani Ziemia, ani planety. Są w nim pulsacje gwiazd, kurczenie się i rozprężanie galaktyk, zapłon i stygnięcie chmur mgławicowych. Życie rodzi się i zamiera na planetach, słońca wybuchają i gasną — a ten wzór jest wciąż ważny, i tak będzie w nieskończoność. Czy zaczynasz rozumieć? W naszym świecie nie ma innej wiary prócz wiary w człowieka i innej nieśmiertelności prócz takiej, jaka wyryta jest na tym kamieniu. Walcząc o nią, trzeba mieć bardzo gorące serce zimną głowę i surową świadomość tego, że możesz dokonać życia nie zrobiwszy w nauce nic — bo nie zawsze odkrywają prawdy ci, którzy tego najbardziej pragną… Wolno ci mieć nadzieję, ale to ci niestety nie pomoże — nikt ci nie pomoże, jeśli przez pomoc rozumieć receptę na odkrycie. Natomiast pomoc w postaci doświadczenia innych stoi dla ciebie otworem — tak samo moja, jak tych wszystkich, którzy poświęcili się nauce — teraz i tysiące lat temu. Usiądź tu, na tej ławeczce, którą postawił twój dziadek — on także przebywał tu nieraz długo — i zastanów się dobrze, czy warto.”
Arseniew zamilkł.
— Tego wieczoru i później czułem czasami spojrzenie ojca. Chciał poznać moją odpowiedź na postawione pytanie, ale — sam nie wiem dobrze, czemu — może z braku odwagi — zwlekałem. Tak, że mu tego „warto” nie powiedziałem. Kiedy w pół roku później zbliżało się zaćmienie Słońca, miałem wyjechać do Australii z ekspedycją astronomiczną. Ojciec czuł się źle i wahałem się, ale kazał mi jechać. Umarł, kiedy mnie nie było. Nie byłem nawet na pogrzebie i dlatego — trudno mi wytłumaczyć, ale tak właśnie było — wiedziałem o jego śmierci, lecz nie wierzyłem w nią. Po powrocie przez dwa tygodnie byłem w Moskwie, miałem mnóstwo spraw do załatwienia, związanych z ekspedycją, ze zbliżającą się obroną mojej pracy doktorskiej, ze śmiercią ojca, tak że dopiero w październiku wyjechałem na kilka dni pod Moskwę do naszego domku. Przyjechałem sam, w domku nie było nikogo, ale ktoś posprzątał pokoje i zapalił w hallu ogień na kominku. Przechodząc obok pokoju ojca, odruchowo chciałem zapukać trzy razy, jak to zawsze robiłem na znak, że jestem — i stanąłem z podniesioną ręką. W futrze, tak jak wszedłem, zbliżyłem się do kominka i poczułem zapach dymu brzozowego, bijący z paleniska. Dopiero w tej chwili uwierzyłem, że naprawdę go nie ma. Stałem tak przed kominkiem, nie wiem, jak długo. Zdarza się bardzo rzadko, że w jakimś starym, wytartym słowie otwiera się nagle otchłań, w którą można zajrzeć. Tam, przed tym kominkiem z trzaskającymi polanami, zrozumiałem słowo „nigdy”. Na Ziemi żyją i będą żyć tysiące, miliony, miliardy ludzi, lepszych i gorszych, wielkich i małych, lecz w tym przez wieki idącym pochodzie nigdy już nie będzie tego jednego człowieka, którego kochałem tak bardzo, że o tym nie wiedziałem. Tak samo kochamy wszyscy Ziemię i tak samo nie zauważamy jej, wszechobecnej i oczywistej, po prostu koniecznej. Wartość wszystkiego oceniamy dopiero w chwili utraty. Tak. Jest to dla mnie wspomnienie bardzo bolesne, ponieważ straciłem wtedy nie tylko ojca, ale i tę niejasna, lecz potężną, głuchą i ślepą wiarę młodości w to, że nic jej się nie oprze, że wszystko zdobędzie i i niczego nie będzie musiała rezygnować. Ale jest to zarazem wspomnienie bardzo cenne, bo takie chwile czynią człowieka silniejszym i oczyszczają go. Myśl o świecie zupełnej szczęśliwości może wylęgnąć się tylko w umyśle głupca, bo nawet w najdoskonalszym świecie będzie zawsze nad” człowiekiem niebo Wszechświata z zagadką swej nieskończoności, a zagadka oznacza niepokój. I to jest bardzo dobrze, bo on każe nam myśleć.
Potem, kiedy towarzysze wychodzili, by udać się do swoich kabin, Arseniew jakby od niechcenia zwrócił się do mnie:
— Zostanie pan jeszcze chwilę? Posłuchamy radia.
Skinąłem głową. Jakiś czas siedzieliśmy na wyściełanych fotelach, a z głośnika, umieszczonego w obiciu ścian, płynęła przytłumiona muzyka: Czajkowski. Kiedy zamilkła, nastąpiła cisza tak zupełna, jaka na Ziemi zdarza się chyba tylko na najdalszym odludziu, na morzu czy w górach. Zdawało się, że w miękko oświetlonym nieruchomym wnętrzu jesteśmy poza czasem i przestrzenią. Wśród gwiazd ekranu paliła się błękitna iskra Ziemi. Arseniew zagadnął mnie o moją młodość: opowiedziałem mu o dziadku, o pierwszych drogach górskich, o moim rodzinnym Kaukazie. Znał go bardzo dobrze; okazało się, że zwiedził wiele szczytów, które we wspomnieniu były jak gdyby moją własnością. Mówiliśmy o graniach owianych burzą, o zamarzających w śnieżycy obozach, o desperackich wspinaczkach, kiedy życie zależy czasem od tarcia jednego gwoździa o kamień, o zdradliwym śniegu i odwrotnie uwarstwionych skałach, luźnych, wyłamujących się chwytach i o chwili, kiedy się staje na ostatnim, najwyższym głazie szczytu. Rozmowa nasza napełniała się milczeniem; zamienialiśmy krótkie, urywane zdania, niezrozumiałe dla kogoś obcego. Budziły obrazy tak silne i czyste, że czas, który od nich dzielił, przestawał istnieć. Zdawało mi się, że znam Arseniewa nie wiedzieć jak dawno. W pewnej chwili zdziwiło mnie, że nie wiem, jak mu na imię. Spytałem go.
— Piotr.
— Czy pan jest — sam? Uśmiechnął się.
— Nie, nie jestem sam.
— Ale ja nie mam na myśli pracy — powiedziałem trochę zmieszany własną śmiałością — ani rodziców.
Skinął głową na znak, że rozumie.
— Nie jestem sam — powtórzył i spojrzał na mnie. — A pan? Może w tej chwili jakaś dziewczyna stoi w ogrodzie ł patrzy w niebo, gdzie świeci biała Wenus?
Milczałem, a on wziął to za zaprzeczenie. Podniósł głowę. Powoli przestał się uśmiechać. Poszedłem za jego wzrokiem. Patrzył w czarny ekran z podwójną gwiazdą Ziemi.
— Tego pan jeszcze nie wie. Pośród miliardów, które pracują, bawią się, martwią, cieszą, robią wynalazki, budują domy i słońca atomowe, wśród tłumów tych nieprzeliczonych istot jest dla mnie jedna. Jedna, pilocie. Rozumie pan? Jedna.