Trzydziesty dzień podróży. Wczoraj ominęliśmy asteroidę Adonisa w pobliżu miejsca, gdzie jej orbita przecina orbitę Wenery. Od tej chwili silniki ruszyły. Mkniemy śladem uciekającej przed nami Wenus, która wchodzi właśnie w ostatnią kwadrę i rysuje się na niebie cienkim, białym łukiem. W przeciwieństwie do uczonych, poza godzinami dyżurów nie mam nic do roboty. W przystępie rozpaczy dziś rano rozebrałem motor helikoptera, z jakimś szczególnym wzruszeniem oczyszczając jego i tak niepokalanie lśniące części, i złożyłem go starając się na tę czynność zużyć jak najwięcej czasu. Przeczytałem już wszystkie książki z astronomii, które mam w walizce, przestudiowałem też materiały dotyczące atmosfery Wenus, w której przyjdzie mi prowadzić samolot — niestety, nadzwyczaj skąpe. Dowiedziałem się tylko — było mi to nie znane — że przez największe teleskopy można od czasu do czasu spostrzec „okna” pomiędzy chmurami: tak więc z powierzchni planety widać niekiedy bezobłoczne niebo. Trochę mnie to pocieszyło, bo już teraz, w piątym tygodniu podróży, zaczynam tęsknić za ziemskim błękitem. Po południu siedziałem w Centrali z Oswaticzem. Dobry to chłop, ale mruk jakich mało. Nigdy nie powie „tak” albo „nie”, ogranicza się do odpowiedniego kiwnięcia głowa. Dał mi fotografię Wenery z tak zwaną „wielką ciemną plamą” na samym brzegu tarczy, którą spostrzegliśmy przedwczoraj. Przy panującym u nas zupełnym braku zdarzeń było to prawdziwą rewelacją, ale i jej starczyło zaledwie na parę godzin.
Obejrzawszy raz jeszcze ową zagadkową plamę (która na zdjęciu nie większa jest od kropki drukarskiej), wyszedłem na korytarz. Spotkałem tam Sołtyka; chciałem go spytać, co będzie z naszym ziemskim czasem i podziałem doby na noc i dzień, który zachowaliśmy aż dotąd — przecież po lądowaniu będziemy się chyba musieli przystosować do czasu Wenery. Jednakże zapomniałem o tym, kiedy mi powiedział, że jutro rano przyspieszymy poważnie lot Kosmokratora. Na trasie pół miliona kilometrów, dzielącej nas od celu, odbędzie się próba maksymalnej chyżości rakiety, co zaoszczędzi nam prawie cztery dni podróży. Bardzo się ucieszyłem, ale chociaż później, po kolacji, obaj nawigatorzy podali nam szereg ważkich powodów technicznych, jakie skłoniły ich do tego przedsięwzięcia, nie mogłem oprzeć się myśli, że, podobnie jak wszyscy, pragnęli skrócić nieznośnie dłużące się oczekiwanie.
Trzydziesty pierwszy dzień podróży. Od rana trwały gorączkowe przygotowania. Trzeba było zbadać raz jeszcze umocowanie wszystkich przedmiotów w kabinach i zapasów w grodziach ładunkowych, sprawdzić stan przyrządów, zbadać i opatrzyć gąsienice podwozia, ukryte w wielkich lukach pod pokładem. Praca szła według dawno już przygotowanego planu. Ja zagrzebałem się w komorze dziobowej przy samolocie, i to tak, że zapomniałem zajść po komunikaty radiowe o jedenastej. Kiedy wreszcie przyszedłem do Centrali, wszyscy leżeli już na fotelach. Położyłem się i zapiąłem pasy. Sołtyk, odczekawszy jeszcze kilkadziesiąt sekund, dokładnie o dwunastej włączył urządzenie wysuwające pochłaniacze ze stosu atomowego. Odgłos silników, do tej pory ledwo słyszalny, jął się wzmagać z każdą sekundą. Leżąc miałem przed sobą wielki ekran telewizora z białą tarczą planety, a nad nim rząd oświetlonych zegarów. Strzałka szybkościomierza ruszyła z zajmowanej pozycji. Silniki grały coraz mocniej. W ich wzmagającym się śpiewie nie było najmniejszej wibracji; części konstrukcji, korpus rakiety, fotele zachowywały zupełny bezwład. Tylko wskazówki zegarów pełzły leniwie po zielonych cyfrach, wszystkie w jedną stronę, a wysoka nuta silników potężniała, aż wreszcie głos ich przepoił całą przestrzeń Centrali i nas wszystkich, wydobywając się jak gdyby z każdej cząstki metalu. Osiemnaście minut po dwunastej robiliśmy już koło stu kilometrów na sekundę, to znaczy w godzinie 360000 kilometrów. Gwiazdy wciąż były nieruchome, lecz tarcza Wenus, leżąca na wprost dziobu, rosła. Najpierw była jasnosrebrzystym, opalizującym dyskiem wielkości Księżyca, potem w jakiejś chwili dostrzegłem jej wypukłość. Jak rozdymana biała kula zajmowała coraz większą przestrzeń. Już tylko wąski rąbek dzielił jej matowo przeświecające brzegi od ramy ekranu. Jeszcze minuta i zapełniła go w całości. Wskazówki radarowych odległościomierzy posuwały sią równomiernie w oświetlonych sektorach skali. Wciąż jeszcze nie wyczuwaliśmy niczego poza wysokim śpiewem motorów. Podczas kiedy inne planety, jak Księżyc i Ziemia, odmieniały swój wygląd w miarę tego, jakeśmy się do nich zbliżali, ukazując coraz nowe szczegóły powierzchni, Wenus jaśniała wciąż jednakowo, jak gdyby nierealna, zagadkowa mleczna kula.
Lot na najwyższej szybkości trwał niespełna godzinę. Na ekranie dawno nie było już nieba, tylko wszechogarniająca, bezkresna białość, rozpływająca się gdzieniegdzie w srebrzyste i kremowe smugi. W pewnej chwili wydało mi się, że rakieta leci gdzieś koziołkując. Musiałem zamknąć oczy, a kiedy je otworzyłem, Sołtyk manipulował przy Prediktorze. Zawrót głowy minął. Kosmokrator przestał wirować wokół osi. Zarazem głos silników osłabł. Uszy napełniła hucząca, pusta cisza, w której usłyszałem powolne tony własnego serca.
Teraz Sołtyk ruchem dźwigni przesunął swój fotel tak, że znalazł się tuż przy głównym ekranie telewizyjnym.
— Proszę mi co dziesięć sekund podawać wysokość — zwrócił się do mnie. Skinąłem głową. Trzymając obie ręce na dźwigniach Sołtyk pochylił się, jakby chciał wejść w głąb ekranu.
— Dziewiętnaście tysięcy kilometrów — powiedziałem. Tyle dzieliło nas jeszcze od planety. Chmury leżały pod nami nieskończonym, jaśniejącym oceanem. Miejscami żarzyły się oślepiająco odbitym blaskiem słonecznym, gdzie indziej tworzyły się w nich lotne rozpadliny i głębokie czeluście. Kosmokrator, jak kamień uwiązany na długiej linie, zakręcał. Rosnąca siła wciskała nas w skórzane siedzenia fotel; w absolutnej ciszy doskonale słyszałem ich miarowe poskrzypywanie.
— Siedemnaście tysięcy.
Zerknąłem w bok na szybkościomierz. Robiliśmy teraz sześćdziesiąt kilometrów na sekundę. Gdyby rakieta z taką szybkością zetknęła się z atmosferą planety, nastąpiłby wybuch. Spojrzałem na Sołtyka. Zgarbiony, ciemny na tle pałającego ekranu, trwał nieruchomo z rękami na kierownikach.
— Szesnaście tysięcy trzysta.
Cały horyzont pod nami zatoczył się, przysiadł i stanął dęba. Przez rakietę przeleciało krótkie targnięcie, które rzuciło nami do przodu. W ekranie zapalił się fioletowy piorun i zgasł.
— Piętnaście tysięcy osiemset.
Znowu uderzenie słabsze od poprzedniego, lecz trwające dłużej. Fioletowe błyskawice strzelały z dziobu rakiety, rozgałęziając się w płonącą pajęczynę, przez którą przelatywaliśmy w ułamku sekundy. To były tlenowodorowe rakiety hamujące.
— Czternaście tysięcy.
Teraz od dziobu walił grzmot za grzmotem, przeszywając cały korpus pocisku. Głuche dudnienie, zrywy, opadające kaskady wybuchów, poprzedzielane krótkimi chwilami ciszy. Biała równina obłoków leżała pod nami skosem, a Kosmokrator pędził nad nią, lekko pochylony. Zrozumiałem, że zgodnie z klasycznym prawem astronautyki zaczynamy opisywać wokół planety spiralę.
— Dwanaście tysięcy sto.
Widać już było falowanie chmur. Pędziły coraz szybciej. W górze nad nami czarne gwiaździste niebo, w dole — nieskończona, mleczna równina, porzeźbiona cieniami i blaskami.
— Osiem tysięcy.
Osiem tysięcy kilometrów dzieliło nas od planety, to znaczy trzy czwarte jej średnicy. Sołtyk wciągnął głowę w barki i pochylił się jeszcze bardziej. Kosmokrator ryknął i zawibrował jak naciągnięta kwarcowa struna. Równocześnie horyzont wykonał pół obrotu w górę, położył się na bok i obsunął z powrotem w dół. To wstąpiły w akcję główne silniki, hamując nasz spadek, wyrzucanym przez dysze dziobowe strumieniem atomów. Głos ich w niczym nie był podobny do zwykłego śpiewu podróży. Rozpędzone w długiej rurze centralnej i gwałtownie wstrzymywane pędem gazy formowały u dziobu gorący obłok, przez który Kosmokrator przelatywał jak kula, drżąc i grając. Musiałem z całych sił krzyczeć:
— Tysiąc dziewięćset kilometrów.
Chmury to łączyły się, to rwały, pędząc w tył jak spienione fale wodospadu. Na ich równinie, świecącej matowym blaskiem masy perłowej, spostrzegłem cień pocisku, podobny do wąskiej kreski. Zapadał w jamy, znikał w głębi, by po chwili wyskoczyć na oświetlony słońcem obłok, podobny ubitej mocno, złocistej pianie.
— Sześćset kilometrów!
W werbel hamujących wybuchów wmieszał się jakiś nowy ton. Początkowo nie mogłem go ułowić, lecz po chwili spotężniał na tyle, że wyodrębnił się od pracy silników. Było to bardzo wysokie, aż kłujące pianie. Równocześnie spoczywające dotąd martwo wskazówki przyrządów aerodynamicznych zadrżały, jakby przez nie przeszedł niewidzialny prąd. Pianie rosło przechodząc w ostry gwizd. Wyło rozpruwane powietrze planety.
— Czterysta osiemdziesiąt!
Chmury rwały się pod pociskiem jak naciągnięte, dygocące struny. Łoskot dysz hamowniczych osłabł. Znowu spojrzałem na zegar: traciliśmy już szybkość kosmiczną, robiąc osiem kilometrów w sekundzie. Gęstniejąca atmosfera stawiała rakiecie coraz większy opór. Powietrze drgało zgęszczone na skrajach płaszczyzn natarcia, powodując migotanie całego obrazu w telewizorze. Chyżość Kosmokratora wciąż malała. Znów zagrzmiały serie wybuchów. Zegary areodynamiczne, wskazujące gęstość, ciśnienie i temperaturę powietrza, wachlowały żywo wskazówkami. Wóz, jak granat u końca lotu po krzywej balistycznej, przecinał, świszcząc, warstwy rzadkiej pary. Tuż przy nas śmigały rozchwiane śnieżyste pióropusze skondensowanych kryształków, łyskając srebrem w promieniach słońca. Niżej chmury stały pokłębioną, zwartą ścianą. Lecieliśmy naprzeciw niej z przerażającą szybkością. Jedno mgnienie i ekran zgasł jak owiany gęstym dymem.
Stada chmur pędziły rozpadając się jak spłoszone, ciężkie ptaki. Podałem Sołtykowi wysokość: 30 kilometrów, a już byliśmy w chmurach. Niezwykle wysoko wznosiły się na Wenerze! Powietrze było tak gęste, że nawet nasza stosunkowo niewielka szybkość wywoływała przeraźliwe wycie, przechodzące od basowo dygocących tonów do najwyższego świstu. Widoczność równała się praktycznie zeru. To pogrążaliśmy się w ciemnożółtym mroku, to wpadaliśmy w mleczną kipiel, pełną rozsianych tęcz. Sołtyk przełączał telewizor na radar, lecz wiele to nie pomogło. Skierowane w dół stożki promieni radarowych utykały bezsilnie w grzęzawisku obłoków, nie ukazując rzeźby gruntu. Lecieliśmy na oślep, podług żyrokompasu, zataczając wielki łuk wokół planety. W burozielonkawej poświacie, która wypełniała ekran, ukazywały się rozmazane kontury chmur leżących niżej, a w ich przerwach — warstwy jeszcze głębsze, aż do dna, w którym kształty zlewały się w mętną szarość.
Tłem słuchowym podróży był nieustanny, głuchy szum. Od długiego wpatrywania się w ekran nachodziło mnie chwilami złudzenie, że pod nami kotłuje się kipiel morska, a szum lotu jest łoskotem łamiących się fal. Złudzenie to stało się po jakiejś godzinie tak silne, że musiałem na pewien czas oderwać oczy od ekranu. Sołtyk obniżał lot coraz bardziej. Już tylko osiem kilometrów dzieliło nas od powierzchni, a widoczność wciąż równała się zeru. W chmurach, jak wskazywały przyrządy aerometryczne, znajdowała się zawiesina drobnych cząstek stałych, działająca jak pochłaniacz fal radarowych. Ciekaw byłem, co robi Sołtyk, lecz oczywiście o nic nie pytałem. Ogarnęło mnie najpierw rozczarowanie, potem zniecierpliwienie, wreszcie gniew: tak długo czekałem na chwilę, w której wsiądę do kabiny samolotu, i teraz, kiedy się zbliżała, po prostu bałem się, że stracę orientacją w tych przeklętych chmurach!
Obraz na ekranie zmienił się. Sołtyk przechodził na coraz krótsze i przenikliwsze fale radarowe. Falomierz nadajnika wskazywał: centymetr, pół centymetra, trzy milimetry… Naraz pełznące przez ekran masy rozwiały się i znikły. Ujrzałem powierzchnię Wenery — niestety, niewiele można było na niej rozeznać. Nierówności i garby terenu splatały się w szalonej ucieczce do tyłu w jakieś trzepoczące smugi, zielonkawe i brunatne. Sołtyk pracował teraz bez przerwy dźwigniami, to włączając silniki, to zwiększając hamowanie, aż pęd zmalał do najniższej dopuszczalnej granicy. Przebywaliśmy w sekundzie około trzystu metrów, lecąc nad wielką równiną. Wydawało mi się, że porasta ją gęsty las. Rozłożyste korony drzew czy też jakichś fantastycznych roślin, ogromne chaszcze, zagajniki, zarośla — wszystko to migało zbyt gwałtownie, by można którykolwiek szczegół poprowadzić wzrokiem. Gdy jednak statek obniżył się do czterech tysięcy metrów, ogarnęła mnie wątpliwość, czy owe fantazyjne kształty istotnie są roślinami. Zanim jednak zdołałem dobrze się im przypatrzyć, znikły. Pojawiły się płaskie, łagodnie opadające wzgórza. Gdzieniegdzie chmury nie sięgały do samej powierzchni planety. W jednej z takich luk, pośród zmieniających swoje kształty, leniwie płynących obłoków, zaciemniała sina chmura o czarnych ścianach, odbijająca się nieruchomością od oceanu pary. Był 10 szczyt górski. Teren podnosił się. Strzałka altimetru drgając doszła do siedmiu tysięcy metrów, Pod nami płynęły wielkie, wygarbione zbocza, czasem łysnął blask jakby odbity od lodu — to zaszkliły gładkie stoki. Potem gigantyczna panorama wypiętrzeń skalnych i głębokich dolin pogrążyła się w mgle. Pocisk nabierał wysokości. Dziewięć, dziesięć, jedenaście kilometrów. Coraz cieniej śpiewał rozrzedzony gaz, pruty dziobem Kosmokratora. Wreszcie Sołtyk zwrócił się ku mnie. Nic nie powiedział, ale w jego oczach wyczytałem, że przyszła moja godzina.
Oswaticz przejął stery od Sołtyka i podczas gdy pocisk leciał, zanurzony w mlecznych mgłach, odbyliśmy naradę. Pierwszą rzeczą było dokładne określenie składu atmosfery. Zgodnie z przewidywaniami okazała się daleko, niemal dwukrotnie rozleglejsza od ziemskiej. Ciśnienie na wysokości jedenastu kilometrów wynosiło 690 milimetrów słupa rtęci, a więc niemal tyle, co na poziomie ziemskich mórz. Chmury, według orzeczenia chemika, są bardzo rozmaitej konsystencji. Jak się zdawało, tworzą one kilka wzniesionych jedne nad drugimi pokładów. Najwyższe składają się ze spolimeryzowanego formaldehydu i cząstek jakiejś zagadkowej substancji, której dokładne zbadanie odłożono na później. Niższe zawierały prócz formaliny niewielką ilość wody. Tlenu było w powietrzu pięć procent, dwutlenku węgla — dwadzieścia dziewięć. Ż żalem pożegnałem się z piastowaną po cichu nadzieją, że przypuszczenia uczonych okażą się mylne i można będzie poruszać się na planecie bez skafandra tlenowego. Ponieważ lot w chmurach nie przynosił dokładnych danych o rzeźbie terenu i utrudniał badanie planety, a w dodatku manewrowanie rakietą na małej wysokości przedstawiało pewne ryzyko, postanowiliśmy lądować. Na obszarze około siedmiu tysięcy kilometrów, nad którym przelecieliśmy, nie dało się spostrzec wyraźnych oznak działalności istot rozumnych, ale w przekonaniu, że na pewno istnieją na planecie, postanowiliśmy po lądowaniu rozpocząć badania z zachowaniem niezbędnej ostrożności, na razie w stosunkowo niewielkim promieniu. Dzień miał w tej okolicy trwać jeszcze sześć dni ziemskich, tak że czasu było dosyć. Oswaticz zawrócił rakietę w stronę nizinnego kraju, który spostrzegliśmy przedtem. Pozostawało tylko zbadać dokładnie grunt i wyszukać możliwie równe miejsce do lądowania. Wyszedłem na górny pokład, żeby się przebrać, a kiedy wróciłem, już w skafandrze, wszyscy mnie otoczyli. Nie chciałem się z nikim żegnać. Przez wąską studnię udałem się wraz z Sołtykiem do komory dziobowej. Spoczywał tu na wyrzutni samolot: długa, wąska, stalowa kropla z daleko w tył odgiętymi skrzydłami. Ponieważ jego kabina jest hermetyczna, zdjąłem hełm, który zacieśniał pole widzenia.
— A więc wie pan już wszystko — rzekł Sołtyk — prawda?
Uścisnąłem mu mocno rękę i wszedłszy na skrzydło, jednym susem znalazłem się w kabinie. Hełm położyłem pod siedzeniem, żeby w każdej chwili mieć go pod ręką, włączyłem światła i zegary, raz jeszcze sprawdziłem zawory aparatów tlenowych i przez otwory luk spojrzałem na inżyniera. Był podniecony, lecz starał się tego nie okazywać.
— Zaraz wystrzelimy pana — powiedział — ale przedtem sprawdzimy jeszcze raz łączność.
Wiedziałem, że ją sprawdzał już ze sto razy — a ostatnio nie dawniej niż tego dnia rano, lecz tylko uśmiechnąłem się do niego. Wyszedł. Zostałem sam. Zatrzasnąłem przezroczystą kopułkę nad głową, docisnąłem śruby uszczelniające i wparłem się mocno stopami w stery. Wskazówka skakała na świecącej tarczy sekundnika. Wtem w słuchawkach rozległo się lekkie piśniecie i zaraz po nim głos Sołtyka:
— No jak tam, słyszy mnie pan?
— Doskonale.
— Jesteśmy teraz na dziewięciu tysiącach metrów, szybkość dziewięćset dwadzieścia na godzinę. W porządku?
— W porządku.
— To może pan włączyć silnik. Kontakt?
— Jest kontakt — odparłem wciskając guzik zapłonu. Rubinowe oczko zażarzyło się w seledynowym półmroku.
— Pilot gotów?
— Gotów.
— Uwaga!
Rozległ się ogłuszający grzmot. Pokrywy dziobu rozpadły się i w płomieniu gazów wyrzutowych wyleciałem jak pocisk z lufy armatniej.
W oczy buchnął potop świateł. Jak walczący z wodą pływak zupełnie odruchowo wyrównałem stery. Kabina była oszklona wypukłymi szybami. W padającym zewsząd świetle, jak mucha w kropli jasnego bursztynu, leciałem głową naprzód przeciw kołującym mgłom i chmurom. Wycie dartego powietrza zapychało usta jak watą. Zdawało się, że kopułka trzaśnie, wgnieciona pędem. Rychło jednak utraciłem szybkość, jaką nadała mi wyrzutnia Kosmokratora, i zacząłem lecieć o własnych siłach. Patrzałem na szare, uciekające w bok mgły — wtem, jakby ktoś wsunął w nie szklany nóż, powietrze nade mną oczyściło się. Równocześnie błękitnawe światło oprowadziło brzuchy chmur jaskrawym konturem, rozległ się huczący gwizd i w dół runęły strumienie wody. Zrozumiałem, że bardzo blisko nade mną leci Kosmokrator, a zjawisko to wywołały gazy atomowe, wylatujące z jego dysz. Kopnąłem orczyk, żeby jak najszybciej wyprowadzić maszynę z niebezpiecznego sąsiedztwa; pełny odrzut rakiety, uderzając z bliska, mógł mi oderwać skrzydła.
— Halo! Jak tam, pilocie? Leci pan? — rozległ się głos w słuchawkach. Potwierdziłem i podałem kurs według żyrokompasu.
— Będziemy krążyć. Może pan schodzić w dół!
Prócz kotłujących się mgieł nie widziałem z mego siedzenia nic. Za to na małym, okrągłym ekranie pokładowego radaru nieprzerwanie płynęły kontury leżącego w dole terenu. Powolnym, tysiące razy wykonywanym ruchem położyłem maszynę na skrzydło i zacząłem spadać jak kamień. Na Ziemi nie musiałbym nawet patrzeć na altimetr; gdyż pozorna wielkość dostrzegalnych w dole przedmiotów, jak dróg czy rzek, przy pewnym doświadczeniu nieźle orientuje, tu jednak wpatrywałem się w jego tarcze, bacząc zarazem na ekran radaroskopu. Kiedy szybkość upadku stała się zbyt wielka, bardzo powoli wyprowadziłem maszynę z piki. Byłem w samym pułapie chmur i lecąc wpadałem i wypadałem na przemian z ich puszystych kłębów. Na dole nie było jednak ani śladu owej porosłej lasem równiny. Defilowały tam długie i szerokie, podobne do zastygłych ciemnych fal, nagie grzbiety. Zakomunikowałem to Sołtykowi.
— Weź pan półtora stopnia na wschód — powiedział. — I co tam z pańskim pelengiem? Kiepsko go słychać.
Miał na myśli sygnały radiowe wysyłane automatycznie przez moje radio, dzięki którym na pokładzie Kosmokratora można było określić, gdzie znajduje się samolot. Słowa inżyniera zaniepokoiły mnie nieco, gdyż i ja dosyć źle go słyszałem. Odbiór zacierały chwilami zakłócenia w postaci lekkich trzasków. Zgodnie z poleceniem położyłem samolot w lewy wiraż i leciałem tuż pod chmurami, starając się nie tracić wysokości, żeby ogarnąć wzrokiem znaczniejszą przestrzeń. Nie było to łatwe: co kilkadziesiąt sekund wpadałem w chmury, z których wynurzałem się opuszczając maszynę w dół. Taka zabawa „w chowanego” trwała dosyć długo.
Wolałem nie zdawać się na radar, ponieważ w ekranie widoczny był tylko stosunkowo mały wycinek przestrzeni. Dlatego skwapliwie poszukiwałem każdego okna w chmurach, a że miejscami opadały bardzo nisko, coraz częściej przelatywałem kilkaset zaledwie metrów nad wyniosłościami terenu. Nie była to równina, nie były jednak i góry: coś w rodzaju ogromnych, kaskadami schodzących, naturalnych stopni jakiejś skały, jak mogłem sądzić z ich gładkiej powierzchni. Stopnie te, a raczej terasy, szły przez całą widoczną przestrzeń falistymi liniami. Pomyślałem, że, być może, znajdzie się terasa dość rozległa, by mógł na niej wylądować Kosmokrator, i przez kilka minut leciałem równolegle z ich przebiegiem, ale zaczęły się wznosić i łamać stając skosem jak talie olbrzymich, rozsypanych kart, więc zawróciłem. Sołtyk rozmawiał ze mną pytając o warunki lotu i widoczność. Odpowiadałem skąpo, gdyż gniewało mnie, że nie mogę odnaleźć zalesionej równiny. Las musiał się przecież gdzieś kończyć i tam należało liczyć na dobre lądowisko. Zrezygnowałem wreszcie z poszukiwań nad monotonnym, choć niezwykłym krajobrazem i poleciałem prosto przed siebie. Rychło spośród terasowatych stopni wynurzył się obły, niski wał ziemny, pełznący na wschód jak olbrzymia, łagodnie wijąca się gąsienica. „Być może, jest tam coś w rodzaju płaskowyżu” — pomyślałem i naciskając orczyk pomknąłem w tę stronę. Dalej teren stał się trochę niewyraźny. Zaścielała go niska, przyziemna mgła, nad którą wznosił się tylko ów wał ziemny, coraz wyższy i nierówniejszy. Tu i ówdzie odchodziły od niego łańcuchy wzgórz. Kiedy spojrzałem przed siebie, na horyzoncie stanął ciemny masyw. Były to góry. Leciałem jeszcze prosto, raczej z ciekawości, jak też wyglądają góry na obcej planecie, bo trudno było liczyć na lądowisko wśród dzikich skał. Łańcuchy wzgórz przechodziły w coraz wyższą i bardziej stromą barierę, której szczyt miejscami pływał już w chmurach. Dalszy wypad w tę stronę był bezcelowy. Postanowiłem zawrócić. Po prawej stronie, już nie w dole, lecz niemal na wysokości samolotu, wznosiły się wypukłe, obłe stoki, pogrążone w stromych osypiskach dziwnie jasnej, prawie białej barwy. Wtem bariera rozwarła się na podobieństwo kamiennych wrzeciądzów. Zobaczyłem czarne jezioro, odbijające w sobie obłoki, zwory skalnych ścian i schodzące ku brzegom jęzory piargów. Czyżby to naprawę była woda? Wprowadziłem maszynę w bramę skalną i zacząłem się opuszczać. Ciekawość ta mogła mnie drogo kosztować, gdyż, jak to było zresztą do przewidzenia, w przesmyku ciągnął gwałtowny prąd powietrzny, który porwał mnie, rzucił w górę, a potem wessał w dół z taką siłą, że omal nie skapotowałem na środku jeziora. Musiałem postawić maszynę niemal dęba i dać pełny gaz, żeby się wyrwać w przestrzeń. Przez mgnienie byłem tak blisko, że wyraźnie widziałem łamanie się drobnych fal i przeświecające przez wodę głazy dna. A więc jednak udało mi się. Odkryłem idealne miejsce do lądowania, a raczej wodowania: Kosmokrator mógł opuścić się na jezioro. Trzeba było tylko wypatrzeć dobre podejście, gdyż z trzech stron wznosiły się groźne, urwiste skały. Podciągnąłem samolot na trzy tysiące metrów, żeby objąć całą panoramę górskiej okolicy. Już od dłuższej chwili czułem, że coś się zmieniło, lecz nie mogłem się początkowo zorientować, co takiego. Nagle drgnąłem: w słuchawkach nie rozlegało się już ciche brzęczenie, wskazujące, że pracują na odbiorze. Dotknąłem kontaktu: był włączony.
— Halo, inżynierze Sołtyk — powiedziałem. — Inżynierze Sołtyk!
Cisza. Pokręciłem gałką regulatora. Zatrzeszczało raz i drugi. Wtem całymi seriami posypały się długie i krótkie trzaski. Chociaż nie, to nie były zwykłe trzaski, jakie sprawiają wyładowania elektryczne, ale rwące się wciąż zawodzenia, w których trafiały się nawet na poły melodyjne frazy. Przekręciłem regulator dalej. Głosy znikły. Znowu zacząłem wywoływać rakietę. Nie było odpowiedzi. Zwiększyłem prąd w lampach, ryzykując, że je spalę. Bez rezultatu. Teraz nie patrzałem już w dół, lecz starając się zachować spokój kontrolowałem wszystkie przewody. Począwszy od laryngofonu, krok za krokiem sprawdzałem połączenia — wszystko było w porządku, wszystko grało, kontrolka anteny wskazywała, że sygnały idą w przestrzeń, a jednak rakieta nie odzywała się. Wyjrzałem na chwilę w dół, żeby się zorientować, gdzie jestem — i zakląłem. Byłem nad zalesioną równiną. Formacje dziwacznych krzewów ciągnęły się nieskończonymi ławicami w dal, ginąc pod niskimi chmurami, z których padało mocne, białe światło. Na dole śmigały dziwaczne kształty, jakby pióropusze, festony, grzywy, mieszały się barwy ciepłe i zimne, seledyn, żółć, prawie czarna zieleń — doprawdy, był to niezwykły las. W tej chwili nie miałem jednak ochoty zająć się nim dokładniej. Znów powróciłem do radia, znów sprawdzałem połączenia — gdy wtem przyszła mi myśl, od której lód poszedł po kościach. A jeżeli rakieta, zaatakowana czy w tragicznej katastrofie, zginęła i jestem tu jedynym żyjącym człowiekiem?
To było mocne. Przez krótką chwilę oddychałem głęboko, czując, jak powoli ustępuje ohydne uczucie strachu. Potem zaciąłem zęby, raz jeszcze spojrzałem na płynący pode mną las i zastanowiłem się, co robić. Paliwa miałem jeszcze na niespełna dwie godziny lotu. Tlen mógł mi wystarczyć na znacznie dłużej, nawet na dwa dni. Z żywnością było gorzej — tylko trochę koncentratu i dwa termosy z kawą. Krążyć aż do opróżnienia zbiorników nie miało sensu, bo szansę przypadkowego ujrzenia rakiety w chmurach były przy niskiej powłoce chmur znikome. Natomiast gdybym wylądował, mógłbym i popracować koło radia (tak myślałem, choć nie łudziłem się, że mi to dużo pomoże), i w razie, gdyby rakieta przelatywała nad okolicą, dać towarzyszom znaki albo wzbić się za nimi w powietrze. Wydało mi się to najlepszym wyjściem z sytuacji. Postanowiłem wylądować; trzeba było znaleźć odpowiednie miejsce. Samolotowi memu, który był zaopatrzony w specjalne klapy hamownicze, starczyłoby do lądowania z pięćdziesiąt metrów jako tako równej powierzchni. Obniżyłem się, potem coraz bardziej zacząłem się przyciskać do gruntu, aż wreszcie leciałem na minimalnej szybkości niemal nad samymi wierzchołkami drzew. Jakież było moje zdumienie, kiedy przekonałem się, że nie były to wcale drzewa ani w ogóle żadne rośliny, lecz wysokie, niesamowicie ukształtowane ni to kryształy, ni to nacieki mineralne. Miejscami grube, lite żyły czarnozielonkawej masy, jakby oblane szkliwem, splatały się wznosząc w górą krzaczaste pęki ogromnych igieł, gdzie indziej sterczały ich palczaste kłęby, baldachimy, bulwy, jakieś węzły wielobarwnej skały, połyskujące zimno jak lód. O tym, żeby posadzić tu maszynę, nie było nawet mowy. Leciałem więc prosto przed siebie, w nadziei, że martwy las skończy się wreszcie, i zwiększałem szybkość, aż docisnąłem rączkę gazu do końca. Silnik huczał równomiernie i gdyby nie moja fatalna sytuacja, mógłbym się rozkoszować istnym kalejdoskopem barwnych łamańców, które migały w dole, chowając się pod skrzydłami. Znienacka słuchawki zachrypiały i w ulewie przeraźliwych trzasków usłyszałem głos Sołtyka:
— Pilocie, odezwij się! Pilocie!
Natychmiast odpowiedziałem, lecz słowa zamilkły. Po kilkudziesięciu sekundach napiętego wyczekiwania znowu usłyszałem głos Sołtyka. Tym razem mówił najoczywiściej do kogoś:
— Nie odzywa się od dwudziestu minut.
— Czy będziemy krążyć dalej? — spytał drugi głos, jak mi się zdawało, Arseniewa.
— Inżynierze! — krzyknąłem. — Uwaga, Kosmokrator!
— Będziemy krążyć — odparł Sołtyk. Znowu zacząłem mówić, potem wołać, ale nie słyszał mnie. Za to ja słyszałem urywki słów: porozumiewał się z towarzyszami. Spojrzałem na mój pelengator. żeby mi wskazał kierunek, w którym mam szukać rakiety, lecz zamiast jednego świecącego ząbka dostrzegłem na okrągłej tarczy przyrządu istny chaos roziskrzeń. Przypominało to obrazy, jakie wywołuje zakłócenie odbioru radarowego za pomocą listków folii aluminiowej. Ogarnęła mnie wściekłość. Głos Sołtyka zaczął słabnąć, wreszcie rozpłynął się zupełnie w rosnącym trzeszczeniu.
Kręcąc regulatorem posłyszałem po raz drugi tajemnicze, jękliwe dźwięki — i nagle ręka zamarła mi na gałce.
— Czy nie jest to czasem… radio mieszkańców Wenery?
Do diabła, to było możliwe! Przerywane dźwięki mogły być czymś w rodzaju naszych znaków Morsego. Nie mogłem się jednak nad tym dłużej namyślać, bo w wielkiej odległości, na samej granicy widnokręgu, ukazała się bariera skalna, biegnąca od skrytego za horyzontem jeziora górskiego, które zostało kilkanaście kilometrów na wschód po mojej lewej ręce.
Obszar martwego lasu urywał się tu równą linią, idącą w obie strony prosto jak strzelił. Dalej ciągnęła się równina, powyginana w łagodne, zaokrąglone garby i równie niewielkie, płytkie zapadłości. O lepszym lądowisku nie mogłem marzyć. Grunt był, o ile mogłem ocenić, gładki jak wypolerowana skała. Nad ostatnimi rzędami martwych drzew zamknąłem dopływ paliwa. Wydało mi się, że martwy las jest oddzielony od równiny wąską, ciemną smugą, jakby rowem, lecz musiałem skupić uwagę na sterach. Wysunąłem klapy i pociągnąłem drążek na siebie. W nagłej ciszy skrzydła samolotu wydały opadający, niski ton. Nastąpiło miękkie uderzenie, potem drugie. Dotarłem kołami. Maszyna potoczyła się krótko i znieruchomiała. Nieznacznie przechylona, stała na pofałdowanej pochyłości gruntu. Gruntu planety Wenus.