Długą chwilę siedziałem w kabinie, niepewny, co robić. Raz jeszcze pochyliłem się nad aparatem radiowym. Regulator przemknął po całej skali. Wszystkie zakresy milczały. Z eteru nie dobiegał najlżejszy szmer. Dałem temu spokój. Wyciągnąłem spod siedzenia hełm i nałożyłem go. sumiennie dociągając jeden po drugim automatyczne uchwyty. Z raka na dźwigni, która otwiera kopułkę, zatrzymałem się na mgnienie — i szarpnąłem mocno. Szklany dach pojechał do tyłu. Skontrolowałem jeszcze spojrzeniem malutki, ciemnozielony ekran radaroskopu, który palił się wewnątrz hełmu, dotknąłem kurka aparatu tlenowego i, przełożywszy nogą przez burtę, stanąłem na skrzydle.
Wiem, że nie uda mi się opisać widoku, jaki ujrzałem. Mogę wyliczać jego szczegóły, ale nie potrafię uchwycić tego zasadniczego, wszechobecnego tonu, który powodował, iż od pierwszego wejrzenia czuło się, że to nie jest Ziemia. Chmury posuwały się wolno, białe, zupełnie białe jak mleko. Na Ziemi widuje się podobne, lecz są to tylko lekkie obłoki i pierzaste, wysokie cirrhusy, tutaj zaś cały nieboskłom osłonięty był gładką, mleczną oponą. W silnym świetle rozpościerała się kraina płaskich pagórków i płytkich, nieckowatych zagłębień, suchych, niczym nie porosłych, barwy ciemnoczekoladowej. gdzieniegdzie pokrytych jaśniejszymi plamami. Jakieś siedemset metrów z tyłu za ogonem samolotu równina urywała się ku martwemu lasowi. Nie przechodziła weń na tym samym poziomie: granicę stanowił uskok tak wysoki, że ponad jego brzeg wystawały tylko poplątane, błyskające odbitym światłem korony martwych drzew. Zeskoczyłem na ziemię. Grunt nie poddał się pod stopą. Nacisnąłem podkutym obcasem: nie został najsłabszy ślad. A jednak nie było to wcale podobne do nagiej skały. Odwróciłem się plecami do martwego lasu. Poprzez skrzydło samolotu widziałem coraz dalsze, jednakowo równomierne fałdy równiny, na horyzoncie, pośród oparów żółtawej mgły, stały ciemnymi sylwetkami góry.
Znów spojrzałem pod nogi. Wydobyłem z zewnętrznej kieszeni kombinezonu składany nóż i uderzyłem ostrzem w tajemniczą substancję. Kilka razy odskoczyło; znalazłem jednak miejsce, gdzie powierzchnia była pokryta malutkimi dziurkami, jak skamieniała, wygładzona gąbka. Udało mi się odłupać spory kęs, który podrzuciłem na ręce. Był jasnobrunatny i lekki. Lekki jak… bakelit.
Bakelit! Jakże żałowałem, że jestem sam! Nie myślałem w tej chwili o utracie łączności ani o tym, co będzie ze mną za kilkanaście godzin, lecz po prostu chciałem mieć przy sobie kogoś z towarzyszy, ażeby podzielić się z nim niesłychanym odkryciem. Raz jeszcze, ale innymi już oczami, obejrzałem brunatny krajobraz. Było w nim coś niepokojącego, ale co? Przedtem tego nie widziałem. Przypominał… tak, do czegóż był podobny? Nagle zrozumiałem: całe otoczenie wyglądało nieprawdziwie, jak olbrzymia dekoracja teatralna. Tu kryła się przyczyna niepokoju. Dekoracja wielkości sceny czy nawet pola — zgoda, ale tu leżały dziesiątki, może nawet setki kilometrów kwadratowych bakelitu czy podobnej do niego masy — sztucznej masy plastycznej, z jakiej na Ziemi wyrabia się bibularze i pióra wieczne! Było w tym coś groteskowego, a zarazem niesamowitego.
Wciąż jeszcze stałem przy samolocie, niepewny, co robić dalej. Odszedłem kilkanaście kroków w stronę martwego lasu i raptem wróciłem pośpiesznie, prawie biegiem, bez żadnego uzasadnienia, bo przecież radio miałem w skafandrze, tak że sygnały rakiety, gdyby się odezwała, mogłem usłyszeć, ale… jednak wróciłem. Nie był to nawet lęk, który mnie do tego zmusił, lecz gwałtowne poczucie, nie dające się zrazu opanować, obcości. Obce było to nisko nawisłe, białe niebo, mimo chmur bijące tak mocnym blaskiem, obcy bezruch powietrza, obca pokryta płaskimi garbami równina, na której buty wydawały przy chodzeniu dziwny, suchy stukot…
Usiadłem na skrzydle samolotu, obracając w ręku nóż, patrzałem na niedaleki skraj równiny obrywającej się ku martwemu lasowi i rozważałem. Jeśli nie połączę się z towarzyszami do czterdziestu ośmiu godzin, zabraknie mi powietrza. Wtedy pomyślę, co z sobą zrobić. Na razie jednak mam tlen, żywność i samolot. Cóż więc począć? To, co jest moim obowiązkiem: badać planetę. Brzmi to nieźle — roztrząsałem dalej — ale co będzie, jeśli rakieta zjawi się, gdy będę daleko od samolotu? Zanim do niego dobiegnę, zniknie w chmurach, i przepadnie ostatnia, być może, szansa ocalenia. A więc siedzieć na skrzydle samolotu i oczekiwać wybawienia? Mój szef w centralnej służbie lotniczej miał ulubione pytanie, które stawiał zwykle nowicjuszom: co ma zrobić pilot w razie przymusowego lądowania na bezludziu, w górach albo na pustyni? Wszystko, co możliwe — brzmiała odpowiedź. — A potem, jeśli tego mało? — Potem to, co jest niemożliwe! — Być może, brzmi to trochę prostacko i naiwnie, lecz jeden z moich kolegów wyszedł z lotnych piasków, w których rozbił maszynę pocztową, po pięciodniowym marszu, bez kropli wody w ustach, choć uczeni twierdzą, że człowiek umiera bez wody wcześniej. Kiedy go pytano, o czym myślał idąc, zacytował powiedzenie naszego szefa.
Historię tę przypomniałem sobie w porę. Należało wziąć pod uwagę rozmaite czynniki — najważniejszy był fakt, że planeta jest zamieszkała. Czy nie jest ogromną lekkomyślnością zostawić samolot bez opieki? Jest, oczywiście, że jest, ale cóż innego zrobić? Wskoczyłem raz jeszcze na skrzydło, wziąłem z kabiny mały miotacz promieni, stożkowaty aparat z szeroką rękojeścią, przewiesiłem go sobie przez ramię i poszedłem w stronę uskoku. Za chwilę znalazłem się nad jego brzegiem.
W dole, sięgając gdzieniegdzie szczytami poziomu, na którym stałem, wznosił się martwy las. Oko błądziło pośród krzaków o długich, lśniących pręcikach, wśród stożkowatych stalagmitów, jakichś mas wpółprzejrzystych, rozpłaszczonych wielkimi kłębami jak zwoje węży, brylastych sopli, najeżonych kolcami, podobnych do olbrzymich korali i polipów. Były to jakby sztucznie wyrzeźbione rośliny, które mróz maluje na szkle, pomnożone przez wszystkie barwy tęczy. Ich wierzchołki, błyskające załamywanym światłem, sprawiały złudzenie falującej powierzchni morza. Po pewnym czasie zauważyłem, że twory te nie były rozmieszczone zupełnie chaotycznie. Tu i ówdzie dawał się spostrzec pewien ład w ich ustawieniu. Niedaleko od mego punktu obserwacyjnego brzeg uskoku wznosił się o kilka metrów. Wszedłem na ów z jednej strony podcięty garb, żeby objąć wzrokiem większą przestrzeń. Jakieś trzysta metrów ode mnie w głębi martwego lasu znajdowało się obszerne wgłębienie. Okalające je mineralne żywopłoty były niższe od innych i posiadały kształty bardziej zaokrąglone. Sam środek wgłębienia zdawał się zupełnie gładki i otoczony pierściennym wałem, lecz nie mogłem stwierdzić tego na pewno, bo częściowo przesłaniały go szczyty bliższych drzew. Za to wyraźnie widziałem, że im dalej odbiegam wzrokiem od tego miejsca, tym wyższe i ostrzej rozgałęzione są martwe drzewa. Postanowiłem zejść na dół i obejrzeć je z bliska. Próg, którym kończyła się równina, urywał się wszędzie pionowo. Od poziomu martwego lasu dzieliło mnie nie więcej niż cztery metry. Zawahałem się. Tuż pode mną stały krystaliczne twory, lśniące czystym, nieruchomym blaskiem. Ciekawość przemogła. W ostatniej chwili, gdy opuszczałem się na rękach po stromej ścianie, przemknęło mi przez myśl, czy aby konstruktorzy skafandrów przewidzieli możliwość wykonywania w nich skoków, i odepchnąwszy się lekko, poleciałem w dół. Wylądowałem na rękach i nogach w głębokim przysiadzie. Odwróciłem się plecami do ściany progu. Przede mną stał martwy las.
Wyglądał teraz inaczej niż z wysoka. Doprawdy miał coś w rodzaju szklistych pni, rozszczepionych w górze na ostre odnogi. Wyżej i niżej, tuż nad głową i przy samym gruncie, sterczały iglice, obsypane drobniejszymi igiełkami, niby liście, niby rogi, a we wszystkich przelewały się i mieniły głębokie tęcze.
Przed zejściem wycelowałem żyrokompas na widoczne w oddali zagłębienie. Sprawdziwszy teraz kierunek, ruszyłem w głąb lasu, z trudem stawiając nogi w gęstwie chrupiących i zgrzytających przenikliwie odłamków. Podkute buty roztrzaskiwały szczątki fioletowych kryształów. Pnie martwych drzew posiadały budowę śrubową, jakby splecione z grubych szklanych lin. Wszystkie były prawoskrętne. Starałem się utrzymać kierunek, lecz przychodziło to niełatwo. Co kilka kroków spoglądałem na kompas. Parę razy ugrzązłem w zaciskających się szeregach wysokich „rogów jelenich” i musiałem wybierać inną drogę. Klucząc i kołując zbliżałem się jednak do celu; przekonywały mnie o tym ukazujące się obficie zaokrąglone i nadtopione kształty tworów mineralnych. Coraz mniej było promieni, iglic i szpad krystalicznych, pojawiały się za to migotliwe, tęczujące formy jak zastygłe wodotryski, wsparte o grunt znieruchomiałymi strumieniami grubości ramienia męskiego. Przeciskając się między nimi aż oczy mrużyłem od buchających blasków, nagłych roziskrzeń, łyśnięć i przyćmień. W gęstwinie zapalały się brylantowym trzepotaniem błękity, żółcie, fiolety i karminy. Czasem jakaś wypukła powierzchnia, świecąca z oddali szczerym srebrem, przy zbliżeniu gasła i stawała się matowa, jakby przyprószona popiołem. W pewnej chwili utknąłem w wąskim przejściu miedzy konarami zastygłej fontanny. Targnąłem się i przeszkoda pękła z dźwiękiem tak silnym, że się przeląkłem. Wydało mi się, że pękła pokrywa hełmu.
Dalej pnie rozpłaszczały się, pochylały ku ziemi, spajały ze sobą rozwiniętymi na wszystkie strony konarami, jakby je zgniotła niewidzialna siła. Od dłuższej chwili migały mi w oczach czerwonawe błyski. W ulewie bijących zewsząd barw nie zwróciłem na to zrazu uwagi sądząc, że to światła z zewnątrz załamują się w szklanym okienku hełmu, lecz nagle czerwony blask spotęgował się i zobaczyłem, że tryska z wnętrza hełmu. Nad ekranem radaru mieści się matowa kulka, wskaźnik aparatu wrażliwego na promieniowanie radioaktywne. Na Ziemi wchodziliśmy w skafandrach do komory doświadczalnej, w której środku stało naczynie ze sporą ilością silnego pierwiastka promieniotwórczego. Gdy się do niego podchodziło, w środku matowej kulki zaczynał się żarzyć czerwony punkt, który w miarę zbliżania się do źródła promieni rósł coraz bardziej jak rozdmuchiwany węgielek. Teraz wskaźnik nie żarzył się, lecz płonął niby olbrzymie, krwawe oko, wypełniając wnętrze hełmu rozsiana czerwienią. Przystanąłem. Blask stał się tak silny, że utrudniał patrzenie przez okienko hełmu. Panowało tu potężne promieniowanie; należało jak najszybciej wycofać się z niebezpiecznego miejsca. Poszedłem kilka kroków w bok, schylając głowę pod nawisłymi stalaktytami. Czerwony blask osłabł. Ruszyłem dalej, przekraczając skręcone jak korzenie żyły błyszczącej masy. Znowu się wzmógł. Miałem w kieszeni ręczny indykator radioaktywności, podobny do malutkiego pistoletu z samoświecącą skalą w miejscu, gdzie zwykły pistolet posiada kurek. Podniosłem lufę przyrządu. Martwy las nie był ustroniem tak idylicznym, jak się to mogło wydawać z daleka. Wskazówka aparatu tańczyła jak szalona, raz po raz przebiegając do końca skali i uderzając weń z taką siłą, jakby chciała złamać zagradzającą śrubkę.
Robiło mi się coraz goręcej, pot ciekł z czoła; nie było to spowodowane zdenerwowaniem, bo termometr wskazywał 68 stopni Celsjusza. Na dobrą sprawę należało zrezygnować z dalszej drogi. Wędrówka w takich warunkach mogła mnie drogo kosztować. Wiedziałem, że kombinezon nasycony jest substancją pochłaniającą promieniowanie, lecz był zbyt cienki, żeby stanowić dlań poważniejszą zaporę. Tu trzeba się było udać w ubiorze specjalnym, znacznie cięższym, opancerzonym blachą kameksową. Mieliśmy takie w Kosmokratorze. Gdy o tym pomyślałem, przyszła refleksja, że być może nigdy już nie zobaczę Kosmokratora, więc warto mimo wszystko iść dalej. Tymczasem obracałem się wkoło, kierując przed siebie lufę przyrządu. Promieniowanie rosło i opadało skokami. Zauważyłem, że jest najsilniejsze, kiedy zwracam przyrząd na błękitnawe, szklane pnie, grubsze i większe od innych, a stojące z dala od siebie, tak że naraz widziałem najwyżej dwa. Podszedłem do takiego pnia. Nie był zupełnie przejrzysty, jak mi się początkowo zdawało. Złudzenie to spowodowały odbite w powierzchni, poskracane i rozciągnięte obrazy otoczenia. Kiedy zbliżyłem doń głowę, czerwone światło wewnątrz hełmu zapłonęło gwałtownie, jakby to jakaś żywa istota ostrzegała mnie przed niebezpieczeństwem. Wewnątrz pnia pod warstwą przezroczystą biegł wąski pas, a raczej cylindryczna smuga nie ustalonej barwy, gdyż zależnie od kierunku spojrzenia raz stawała się czarnoruda, a raz — srebrzysta jak pęcherz powietrza pod wodą.
Pośpiesznie wycofałem się z tego miejsca. Czerwona kulka gasła powoli, wydając ciemnorubinowe żarzenie. Teraz, wiedząc już, czego mam unikać, poszedłem według wyznaczonego azymutu, starając się dużym łukiem omijać błękitnawe pnie. Niebawem znikły zupełnie, lecz mój „pistolet”, czulszy od czerwonej lampki, wciąż wskazywał, że cały grunt promieniuje, choć znacznie słabiej. Niebezpieczne jest nie tyle natężenie promieniowania, ile czas, przez jaki organizm jest wystawiony na jego działanie. Dlatego tarcza przyrządu jest, wyskalowana w jednostkach czasu. Odczytałem z niej, że w terenie, przez jaki teraz szedłem, mogę bez obawy złych następstw przebywać najwyżej pół godziny. Przyśpieszyłem więc kroku i rychło stanąłem przed kłębowiskiem form niepodobnym do niczego, co napotkałem dotąd.
Minerał pozlewał się w palczasto narosłe, strome wzniesienie, pokryte ogromnymi baniami i bąblami. Myślę, że podobnie wygląda piana z mydła pod silnym szkłem powiększającym. Niezwykłość tej masy powiększało jeszcze to, że w jej wnętrze wtopione było mrowie srebrnych kuleczek. Tak musiałby się przedstawiać rój owadów, zalany w locie falą płynnego bursztynu. Spróbowałem wspiąć się na szklane wzniesienie, lecz obsunąłem się natychmiast. Przez chwilę miałem wrażenie, że jestem w kraju z bajki: rycerz pod szklana górą. Począłem iść równolegle do zapory. Gdzieniegdzie podobna była do stężałej fali na pełnym morzu — wrażenie to potęgował rozwichrzony, frędzlasty grzbiet. Dostęp pod samą ścianą „fali” utrudniały istne kłębowiska niby szklanych ośmiornic, zespolonych wiszącymi w powietrzu ramionami, które miejscami odłupały się i zaścielały grunt wypukłymi odłamkami. Spróbowałem stłuc wielki pęcherz na zboczu, używając do tego podkutego buta. Trzasnął, ale kiedy postawiłem nogę na wyszczerbionej powierzchni i podniosłem się, resztka skorupy rozpadła się pod ciężarem na drobne szczerby, a ja znalazłem się z powrotem na dole. Powtórzyłem manewr w innym miejscu z takim samym skutkiem, przy czym kończyste odłamki omal nie rozcięły kombinezonu. Zrezygnowawszy z prób poszedłem dalej, zakręcając ku wschodowi, jak mnie o tym pouczył kompas, gdyż przezroczysta zapora ciągnęła się wielkim łukiem. Niebawem stanąłem przed wąską jak komin w skałach wnęką szklanego muru. W jego głębi świeciły nieprzeliczone miriady wtopionych srebrnych kuleczek. Pochłonięty dziwnym widokiem, zbliżyłem oczy do pionowej powierzchni przełomu, jakby gigantycznej szczeliny lodowca, i osłupiałem: z tamtej strony wychylał się ciemny potwór ze spiczastą głową i uszami rozłożonymi na kształt nietoperzowych skrzydeł. Dół jego ciała rozpływał się w mętnym obłoku. Cofnąłem się i zobaczyłem, że to moje własne odbicie zniekształcone krzywą powierzchnią.
Począłem szukać chwytów. Z największą trudnością, wyzyskując każdą wklęsłość, wspiąłem się na wybrzuszenie ściany. Coraz dotkliwiej odczuwałem nieznośny upał; niewiele pomogło elektryczne urządzenie chłodzące, wszyte w kombinezon, które włączyłem jeszcze przedtem. Balansowałem na końcach palców, starając się rozłożonymi rękami znaleźć coś w rodzaju chwytu. Dziwiło mnie wciąż rosnące tętno mego serca; pulsy dudniły coraz mocniej, mocniej i mocniej… ależ to nie było tętno!
Jednym susem znalazłem się na dole. Nie bacząc na ślizgające się pod butami odłamki, biegnę szukając, skąd da się ujrzeć całe niebo. Wysoko jaśnieje nieskalana, mleczna powłoka chmur. Powolne huczenie podnosi się, rośnie, zbliża. Pomiędzy warstwami obłoków prześwituje jak ciemna ryba obły, długi kształt: Kosmokrator!
Wołam, krzyczę do mikrofonu, równocześnie pędząc w stronę równiny, do samolotu! Obijam się boleśnie o zastygłe formy, padam na kolana, zrywam się i znowu wywołuję rakietę. Huczenie zmienia się. Pocisk opuszcza dziób i kładzie się w skręt. Zaczyna opisywać ciasną spiralę. Jego korpus, ciemny na białym tle, powiększa się. Zza sterów strzela słup ognia, jaśniejszego od chmur. Skaczę od jednego pnia do drugiego, wbiegam na nieprawdopodobne szklane mostki, przesadzam nieruchomo świecące złomy, a płynący z góry miarowy głos silników rośnie, przechodzi w ogłuszający łoskot i znowu oddala się, cichnie… Rakieta wciąż krąży schodząc na niebezpiecznie małą wysokość. Nie patrzę w jej stronę, muszę uskakiwać w bok przed kryształami sterczącymi w powietrzu jak szpady. Wtem drogę zamyka gęstwa szklanych żył, próbuje wziąć ją skokiem i odpadam, pot ścieka mi na oczy, nie mam już tchu, by wołać do mikrofonu — bryła jakaś usuwa mi się spod stóp, tracę równowagę, padam.
Zrywam się jak szalony, chcę na oślep rzucić się na przeszkodę, gdy tuż nad uchem rozlega się głos cichy, ironiczny:
— Spokojnie… pilocie!
To nie radio się odezwało. To głos we mnie, od którego nagle nieruchomieję. Nie ma tędy drogi. Muszę zawrócić. Znowu zaczynam biec i słyszę, jak słabnie dudnienie silników. Odwracam się, staję. Rakieta rozpływa się w chmurach jak widmo, głos silników przechodzi w niskie huczenie, coraz lżejsze i dalsze, jeszcze chwila — i nie dobiega już żaden dźwięk, żaden szmer, tylko mój zziajany oddech potęguje się w metalowym wnętrzu hełmu, słuchawki wciąż milczą, a wokoło świecą najpiękniejszymi barwami błękitne, złote, malinowe kryształy i jest cisza, zupełna cisza…
Siadam na płaskim odłamie i czekam… Czekam pięć minut, dziesięć, piętnaście. Obłoki płyną wciąż w jedną stronę; od wytężonego wpatrywania się w ich przenikliwą białość oczy zachodzą łzami, które ściekają po twarzy, i nie są to tylko łzy odruchowe…
To koniec — myślę i natychmiast odpowiada mi ten sam głos, co przedtem:
— A jeśli nawet, to cóż z tego? Dobrze!
Zaciskam szczęki, wstaję i idę. Zatrzymuję się, żeby spojrzeć na żyrokompas. Straciłem orientację w tym szalonym biegu. Radioaktywność jest tu nieco słabsza niż w pobliżu szklanej bariery — tylko czerwony punkt żarzy się w matowej kulce. Rozglądam się po otoczeniu. Stoję pośród wysokich, krzaczastych kryształów. Jeden jest obalony w bok i na jego nierównej graniastej powierzchni pośród fioletowo — krwistych krawędzi leży srebrna kuleczka — takie widziałem przedtem, wtopione w głąb szklanego masywu. Przypatruję się jej. Wygląda jak odlana ze srebrnego metalu, przypłaszczona kropla, nie większa od ziarna grochu. Zwróciła moją uwagę, bo nie leży na powierzchni krystalicznego krzaka, lecz jest jakby zawieszona kilka milimetrów nad nią. Zbliżam się i staje jak wryty. Srebrne ziarno drgnęło. Z\vraca się ku mnie zaostrzonym końcem, w którym błyska iskierka — nie, nie, to wysuwa się z niej cienki jak włos drucik. Zarazem w moich słuchawkach rozlega się przerywany, krótki dźwięk. Z zapartym tchem wpatruję się w srebrną okruszynę. Stoi na ledwo widocznej spiralce, która rozciąga się i skraca. Ruch ten staje się coraz żywszy.
Cofam się odruchowo. Stworzonko jakby osiada na kamieniu. Zbliżam się — i ono się rusza; a w słuchawkach brzmi wysoki ton.
A więc jednak tamci mieli racje — przelatuje mi przez głowę w potoku bezładnie zmieszanych myśli. — Metalowe mrówki! Metalowe mrówki!
Wyciągnąłem rękę, żeby wziąć stworzonko, i zatrzymałem się. Przecież to, mimo nikłych rozmiarów, jedna z tych istot, które osiemdziesiąt lat temu zbudowały pocisk międzyplanetarny. Będzie się więc bronić — może jakimś śmiertelnym promieniowaniem? Spojrzałem na wskaźnik radioaktywności. Promieniowanie nie wzrasta. Zacząłem obchodzić stworzonko ze wszech stron i zauważyłem rzecz bardzo dziwną. Ilekroć odwracałem od niego głowę, martwiało i trwało nieruchomo jak kropla zastygłego metalu. Kiedy zaś patrzałem wprost na nie, zaczynało drgać, zwracało się ku mnie ostrym końcem, z którego wysuwał się drucik, a w słuchawkach rozbrzmiewały urywane dźwięki. Powtarzały się, wciąż takie same. Cóż to miało znaczyć? Czy chciało mi w ten sposób coś zakomunikować? A tamte, zastygłe w szklistej masie, czy były martwe? Stałem zupełnie bezradny. Gdybyż mieć w tej chwili u boku kogoś z towarzyszy! Do wściekłości doprowadzało mnie, że tak bardzo niczego nie rozumiem. Wyciągnąłem składany nóż i położyłem go tuż przy stworzonku. Zdawało się nie zwracać na to uwagi. Odwróciłem głowę i zerknąłem kątem oka. Znieruchomiało. Oddaliłem się na kilka kroków. Ani drgnęło. Zacząłem się zbliżać nie spuszczając go z oczu. Wysunęło swój błyszczący drucik, spiralki zadrgały i w słuchawkach rozległ się dźwięk.
Pal to diabli!
Wyciągnąłem rękę — pisk w słuchawkach nasilił się. Mimo to wziąłem je w palce. Nic się nie stało. Trzymałem je tuż przy szybce hełmu: ton w słuchawkach wzmógł się. Czyżby wyrażało w ten sposób swoje niezadowolenie?
Wydobyłem z kieszeni płaskie, metalowe pudełko i wrzuciłem stworzonko do środka. Brzęknęło. Było niewątpliwie z metalu. Zatrzasnąłem pokrywkę. Pisk w słuchawkach od razu ustał — to przynajmniej rozumiałem: metalowe ścianki pudełka nie przepuszczały fal elektromagnetycznych. Z uczuciem, że niosę w kieszeni coś w rodzaju nastawionej na niewiadomą godzinę bomby zegarowej, ruszyłem w drogę powrotną. Po dwudziestu minutach byłem przy samolocie, przede wszystkim zasiadłem przy radioodbiorniku. Eter był jednak pusty — dochodziły tylko gęste, bliskie trzaski. Od lądowania upłynęły cztery godziny. Odczuwałem głód: usiadłem więc w kabinie i już miałem ją zamknąć, kiedy raz jeszcze zachciało mi się spojrzeć na mieszkańca Wenery. Otworzyłem pudełko. Gdy tylko zajrzałem do środka, stworzonko drgnęło i wysunęło z siebie drucik jak przedtem, a w słuchawkach zabrzmiały urywane sygnały. Sam nie wiem dobrze, czemu (jest to wstydliwe miejsce moich wspomnień) nie miałem ochoty spożyć posiłku, że tak powiem, „pod jego okiem”. Położyłem więc pudełko na skrzydle samolotu, zamknąłem się w kabinie i, oczyściwszy ją z trującej atmosfery przez przedmuchanie sprężonym tlenem z butli, zabrałem się do zapasów. Jadłem w najlepsze, gdy z oddali przypłynął powolny ton, rozbrzmiewający chwilami jaśniej i znowu cichnący. Dobiegał ze znacznej wysokości. Ależ tak, to był Kosmokrator!
Zrzuciłem z kolan otwartą paczkę i spojrzałem w górę, równocześnie włączając kontakt. Silnik natychmiast zapalił. Nic nie widziałem, lecz równomierne huczenie potęgowało się z każdą sekundą. Wtem oślepiająco biała pokrywa chmur rozstępuje się i na jej tło wypływa rakieta. Krzycząc do mikrofonu, daję pełny gaz. Mam wrażenie, że nieskończoność upływa, a samolot wciąż jeszcze nie odrywa się od ziemi. Nareszcie! Ciągnę w górę stromo, jak tylko mogę, o włos od ześlizgu. Mimo to dopiero zaczynam się wznosić, a Kosmokrator, przeleciawszy bokiem, jest już daleko. Jeszcze chwila i zniknie w chmurach. Rozszerzonymi oczami wpatruję się w rakietą. Sunie po niebie prostą linią; chmury kłębią się i wirują trafiając w strumienie gazów odrzutowych. W słuchawkach wciąż tylko rzadkie trzaski. Kurczowo zaciskam ręce na sterach. Motor daje z siebie wszystko. Na próżno. Kosmokrator maleje, rozpływa się w mlecznych kłębach pary — chwila, raz jeszcze prześwituje ciemno przez obłoki i znika. Niemal w tej samej chwili w słuchawkach rozlega się dźwięk, jaki wydaje odgięta elastyczna blaszka, i w słuch uderza naraz strumień głosów, krótkie, przerywane sygnały wywoławcze rakiety, brzęczenie prądu i głos Sołtyka, tak wyraźny i czysty, jakby mówił do mnie z odległości dwu kroków:
— Po której stronie jest mniejsze promieniowanie?
— Po lewej — odpowiada Arseniew. — Jest tego jakieś osiem kilometrów.
— Inżynierze Sołtyk! — krzyczę tak głośno, aż dzwoni mi w uszach. — Uwaga. Kosmokrator!
— Jest, jest! — woła Arseniew. Bliższy głos Sołtyka napełnia całą kabinę:
— Pilocie! Słyszę pana! Pilocie! Co z panem?
— Wszystko w porządku.
Ogarnia mnie nagła ulga. Muszę wziąć się w garść, żeby dodać:
— Mam dwa tysiące metrów. Idę za wami. I tonem możliwie obojętnym donoszę:
— Odkryłem niezłe miejsce do lądowania.
— Diabli z miejscem do lądowania! — woła Sołtyk. — Człowieku, gdzieżeś się pan podziewał?!
W pierwszej chwili nie wiem, co odpowiedzieć, tymczasem on przechodzi już na ton oficjalny:
— Czy podać panu kurs?
— Nie trzeba, leżę na waszym pelengu.
— Słuchaj pan, pilocie — woła Sołtyk, jakby naraz przypomniał sobie coś ważnego — uwaga na żyrokompas! Jest pan jakieś sześć kilometrów za nami — nie przetnij pan czasem ósmego stopnia! Lepiej trzymać się dalej, tak z pół minuty na wschód!
— Dlaczego?
— Tam jest ten przeklęty las radioaktywny!
— Las radioaktywny? — powtarzam patrząc na swój kompas. — I cóż z tego?
— Gasi fale radiowe!
— Gasi fale…?
Mam ochotę uderzyć się mocno w czoło. Ależ ze mnie idiota! Nad lasem musi przecież leżeć gruba warstwa zjonizowanego powietrza. Oczywiście, że cała ta przestrzeń jest niedostępna dla fal radiowych. I ja, osioł, nie pomyślałem o tym. Osioł! osioł! — powtarzam sobie pytając równocześnie Sołtyka:
— Dlaczego krążyliście przedtem nad lasem? Jakąś godzinę, może półtorej godziny temu?
— Pan nas widział?’ — woła Sołtyk. — Pan tam był?! — A nie mówiłem?! — zwraca się do kogoś. Potem znów do mnie:
— Słyszałem peleng samolotu, kiedyśmy tamtędy przelatywali. Wywoływałem pana, krążyliśmy przez kwadrans, ale odbiór jest tam tak fatalny, że nic nie było słychać, i myślałem, że się omyliłem.
— Nie omylił się pan… — mówię ciszej, jakby do siebie. Rozumiem już wszystko. Przez cały czas radio pokładowe nadawało automatyczne sygnały, także i wtedy, gdy błąkałem się po martwym lesie, a że samolot stał opodal, zapewne na granicy strefy zjonłzowanej, Sołtyk usłyszał sygnały i dlatego rakieta krążyła nad równiną… Jedno jest tylko niejasne:
— Czy widzieliście samolot? — pytam.
— Nie. Pan wylądował?
— Tak.
To dziwne. Lecieli na jakichś pięciu tysiącach metrów i nie dostrzegli maszyny? Nagle rzucam okiem na skrzydła i wszystko staje się jasne. Jakiś mądry inżynier kazał pomalować kadłub i skrzydła na jasnobrązowy kolor, uzasadniając to bardzo naukowymi rozważaniami o właściwościach atmosfery Wenus, pochłanianiu, promieniowaniu i tak dalej… Maszyna tak zlała się z kolorytem gruntu, że z wysokości nie można jej było spostrzec.
— A w pelengatorze nic nie było widać? — pytam jeszcze. — Zakłócenia, co?
— Tak.
Teraz muszę uważać, bo w środku ekranu ukazuje się świecący krążek. Oznacza to, że jestem już niedaleko rakiety. Samolot nie może dostać się do jej wnętrza tą samą drogą, którą wylatuje.
Sołtyk zaczyna mówić:
— Czy pan nas widzi, pilocie?
— Nie — odpowiadam wytężając wzrok, lecz wokół kłębią się tylko mleczne opary.
— To przejdź pan na radar. — Jak się pan czuje?
— Zupełnie dobrze.
Na ekranie radaroskopu pojawia się wkrótce pomniejszone, długie wrzeciono. Sołtyk odzywa się:
— Zaczynam podawać: osiem, piętnaście.
Osiem, piętnaście — powtarzam i naciskam lekko rączkę gazu, równocześnie wznosząc maszynę w górę. Staram się utrzymywać obraz rakiety na skrzyżowaniu białych linii w radaroskopie. Samolot i rakieta muszą zbliżyć się na odległość co najmniej piętnastu metrów — ewolucja dość łatwa, trzeba się tylko dokładnie kierować wskazaniami przyrządów.
— Sześć, sześć!
— Sześć, sześć — powtarzam. Jeszcze minuta i chmura nade mną ciemnieje. Odrywam oczy od niepotrzebnego już radaroskopu. Z białej głębi wylania się kadłub pocisku.
— Widzę was! — wołam sprawdzając wskazania zegarów.
— Jeden, osiem!
— Jest jeden, osiem — odpowiada Sołtyk. — Uwaga! Przechodzimy na „pepe”!
„Pepe” — oznacza „paliwo pomocnicze”. W czasie przyjmowania samolotu na pokład nie napędza się rakiety silnikami atomowymi, gdyż przy nieudanym manewrze samolot może dostać się w strumień ich gazów odrzutowych, co jest równoznaczne z katastrofą. Dlatego używa się wtedy paliwa pomocniczego — mieszaniny wodoru z tlenem.
Odgłos motorów rakiety zmienia się. Równomierne huczenie przechodzi w wysoki, zajękliwy ton: to wyją sprężarki turboreaktorów. Ostrożnie podciągam drążek sterowy. Olbrzymi, wypukły brzuch Kosmokratora rzuca już na mnie swój chłodny cień.
— Sześć dziesiętnych!
— Jest sześć dziesiętnych.
Teraz kierunek i szybkość obu statków musi zejść się z najwyższą dokładnością. W napięciu śledzę cofającą się wskazówkę zegara i po milimetrze przesuwam dźwignię gazu.
— Zero! Uwaga, zero!
— Jest zero.
Kosmokrator wisi tuż nade mną. Zdaje się, że wyciągnąwszy rękę mógłbym dotknąć ciemnosrebrzystych płyt jego pancerza. Rozlega się głuchy szczęk. W obie strony opadają klapy, rozwiera się wnętrze luki załadunkowej i samolot, wessany polem magnetycznym, leci w górę. W chwili kiedy nagły mrok zamienia jasność dnia, wyłączam motor. Pokrywy zamykają się z łoskotem. Jeszcze jedno uderzenie metalu o metal — to elastyczne trzpienie przyjmują na siebie ciężar maszyny. Słyszą przeraźliwe syczenie sprężonego powietrza, wydmuchującego ze śluzy atmosferę planety. Potem wszystko cichnie i lampy zapalają się spokojnym blaskiem.