W niespełna godzinę rakieta znalazła się nad jeziorem. Opadaliśmy w dół, a góry stawały się coraz większe i wyższe, woda coraz rozleglejsza, jej ciemna powierzchnia zakotłowała nagle w ogniu gazów atomowych i Kosmokrator, pozostawiając za sobą biały, pienisty ślad, przepłynął kilkaset metrów, aż znieruchomiał, nieznacznie kołysany falami.
Gdy silniki zamilkły, Arseniew wezwał mnie do wspólnej kabiny, żebym złożył sprawozdanie z lotu. Byłem pewny, że moje odkrycie pokieruje dalszym biegiem badań i niezwłocznie wyruszymy do martwego lasu na poszukiwanie metalowych mrówek. Mego małego więźnia utraciłem niestety przez nieopatrzność: wiatr, powstały w chwili startu, zdmuchnął go wraz z pudełkiem ze skrzydła samolotu.
Kiedy skończyłem opowiadanie, zaległa krótka cisza, którą przerwał Arseniew.
— Rozczarował mnie pan. Proszę nie sądzić, że cała ta przygoda skończyła się dobrze. Oby tak było, nie wiadomo jednak, jak wielką dawkę promieniowania pochłonął pański organizm. Eskapada w głąb martwego lasu była czymś więcej niż lekkomyślnością: była przewinieniem. Do motywów postępowania włączył pan ten, którego włączać nie miał pan prawa: własną śmierć. Chciał pan zaspokoić ciekawość, nie bacząc na niebezpieczeństwo, tak jakby zguba po kilkunastu godzinach samotności była rzeczywiście nieuchronna. To, co pan zrobił, było dowodem odwagi, ale odwaga nie poparta rozsądkiem niewiele jest warta. Jeżeli każdy z nas weźmie się do chaotycznych poszukiwań na własną rękę, nasza wyprawa źle się skończy… Czy chce pan coś odpowiedzieć?
— Nie.
— Powiedziałem to wszystko w obecności towarzyszy — ciągnął Arseniew łagodniej — żebyśmy w przyszłości nie popełniali podobnych błędów. Ryzykować wolno nam tylko w razie konieczności; jeśli ona zajdzie, możecie być pewni, że od was i siebie będę żądał wszystkiego. Tak. Więcej mówić o tym nie będziemy. Chciałbym teraz usłyszeć wasze propozycje, co mamy począć.
— Jesteśmy w sytuacji człowieka — odezwał się Lao — Czu — przed którym otworzyła się książka napisana w niezrozumiałym języku. Podejrzewam, że na dobitkę na środkowej stronicy, i to do góry nogami. Jak długo nie wiemy, co jest istotne, a co przypadkowe, co główne, a co nieważne, zachodzi obawa, że postępowanie narzucić nam mogą okolicznościowe znaleziska i fałszywe hipotezy. Dlatego proponuję, żebyśmy w ogóle nie zajmowali się roztrząsaniem, czy twory, które odkrył Smith, są metalowymi owadami, czy nie, a jeżeli są, to czy stanowią głównych mieszkańców planety, ale żebyśmy przystąpili do badania okolicy w pobliżu Kosmokratora, sporządziwszy mapę jeziora, stworzywszy sobie bazę operacyjną dla dalszych wypadów. Nie chcę nikomu narzucać mego przekonania, ale uważam, że musimy gromadzić jak najwięcej faktów, a z ich tłumaczeniem należy poczekać.
— Jednym słowem, hypotheses non fingere? — rzekł Czandrasekar.
— Tak — odparł Chińczyk. — Niechże nasze badania rozpoczną się od tej wielkiej zasady Newtona.
* * *
Cztery dni upłynęły na nieustającej pracy. Codziennie rano wzbijałem się helikopterem w powietrze dla dokonania zdjęć fotogramometrycznych i pomiarów teodolitowych. Po powrocie układaliśmy z Sołtykiem wywołane zdjęcia w lotniczą mapę stereoskopową i nanosiliśmy rzeźbę terenu na siatki kartograficzne. Tak powstała mapa okolicy w promieniu sześćdziesięciu kilometrów. Tymczasem druga grupa operacyjna, w której skład wchodzili Rainer i Oswaticz, przeprowadzała geologiczne sondowanie terenu. W tym celu zakładano w nadbrzeżnych skałach ładunki wybuchowe i zapalano je. Kiedy wisiałem w kabinie helikoptera nad jakimś szczytem, który był podstawą trójkąta triangulacyjnego, kotlina w dole grzmiała jak kuźnia cyklopów. Pod powłoką mgły przewalał się łoskot eksplozyj. Uczeni stwarzali sztuczne trzęsienie gruntu i. rejestrując fale sejsmiczne za pomocą czułych przyrządów, poznawali budowę głębokich pokładów skały.
Arseniew i Lao — Czu pływali motorówkami po jeziorze, badając ukształtowanie dna sonda ultradźwiękową. Wszystkie prace ogromnie utrudniała mgła, nad którą wznosiły się tylko najwyższe ściany skalne. Fizycy próbowali rozproszyć ją za pomocą emitorów radioaktywnych. Słupy promieni jonizowały parę, która opadała drobnym, ciepłym deszczem, lecz nie upływało dwadzieścia minut, a znowu jej kłęby zalegały przestrzeń. Drugiego dnia Arseniew i Oswaticz krążąc po jeziorze zauważyli, że sonda daje gdzieniegdzie podwójne wskazania. Aparat ten wysyła w głąb wody fale dźwiękowe, które powracają po odbiciu od dna, a z czasu, jaki dzieli wysłany impuls od echa, oblicza się głębokość. W niektórych miejscach powracające echo było zniekształcone jakby dwukrotnym odbiciem. Dokładne badanie wykazało, że tuż nad dnem jeziora przebiega długi, zawieszony w wodzie przedmiot, kształtu wielkiej rury. Średnicę jej oceniono na pięć do sześciu metrów. Rura szła prosto jak strzelił na północny wschód, dochodziła do brzegu, wnikała weń na głębokości sześćdziesięciu metrów, przebijała masyw skalny pod przełęczą, w która wprowadziłem samolot w czasie pierwszego lotu zwiadowczego, i biegła dalej pod równina. Śledząc bieg rury w przeciwnym kierunku, uczeni dotarli do drugiego krańca jeziora. Wygląd jego był osobliwy. Zamiast ogromnych, szarobiałych głazów, zaścielających wszędzie brzegi, nad wodą stał czarny, wypukły wał, podobny do boku przewróconego okrętu. Pod stąpnięciem okutych butów wydawał dźwiękliwe, krótkie tony. Pobieżna analiza wykazała, że jest to pokład żelaza, pokryty wydmami łuskowatej rdzy. Zawezwano mnie i mój helikopter; za pomocą radaroskopu i aparatu indukcyjnego oznaczyłem granice żelaznej formacji. Nie przekraczając nigdzie grubości czterech metrów rozpościerała się na powierzchni sześciu kilometrów kwadratowych. Brzegi jej, nierówne, jakby porozdzierane, wspierały się o zwały głazów. Pozostawiwszy helikopter na wodzie, wziąłem udział w badaniu żelaznej skorupy. Sondy wskazywały, że urywa się ona ostrą linią kilka metrów pod powierzchnią wody. Dalej dźwiękowe echo było zniekształcone i nieczytelne. Ponieważ w skafandrach naszych można równie dobrze przebywać na lądzie, jak pod wodą, spróbowałem dać nurka. Woda była bardzo ciepła. Osuwając się po gładkim wybrzuszeniu brzegu, opuściłem się na jakieś pięć metrów w dół.
Tak głęboko sięgała ławica żelaza. Niżej był bardzo drobny, ciemny żwir. Próbowałem podkopać żelazna krawędź rękami, żeby się przekonać, jak jest gruba, ale choć wyryłem półmetrową wnękę, nie osiągnąłem krańca. Dalej głębia stawała się coraz większa. Gdy światło było już tylko ciemnozielonym brzaskiem, uderzyłem rękami o twardą wypukłość. Żelazo powracało tu w postaci maczugowatych, pionowych iglic, wystających z niewidzialnego dna. Wyglądało, jakby do wody wlał się roztopiony metal i zastygł w niej.
Zaledwie wróciłem na brzeg, Arseniew wezwał mnie sygnałem radiowym na pokład rakiety. Gdy osadziłem helikopter na jej grzbiecie, ukazali się Arseniew i Lao — Czu w metalowych skafandrach chroniących przed promieniowaniem. Miałem lecieć z nimi do Martwego Lasu. Spytałem, czy mogę wziąć także pancerz kameksowy, lecz Arseniew powiedział, że pójdą sami. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zapuścić motor. Lot odbył się bez przeszkód, utrzymanie kierunku ułatwiały sygnały radiowe rakiety, naprowadzające na właściwy kurs, ilekroć się od niego odchylałem. Po trzech kwadransach ukazała się jasnooliwkowa, rozległa płaszczyzna na skraju Martwego Lasu. Wylądowałem w pobliżu uskoku, którym kończyła się równina. Uczeni, zabrawszy aparaty i ładunki fulguritu, oddalili się i zostałem sam. Prace ostatnich dni były prowadzone tak skrupulatnie i metodycznie, jakby toczyły się nie na obcej planecie, lecz w najzwyklejszym zakątku Ziemi. Uczeni przechodzili w milczeniu obok najdziwniejszych zjawisk, żeby wymienić choćby zagadkową rurę i żelazny brzeg. Nikt nie wspominał nawet o moich metalowych mrówkach. Muszę przyznać, że mnie to chwilami gniewało. Czułem, jak pochłania mnie kreślenie mapy, jak ślęcząc nad obliczeniami zapominam, że znajduję się u podnóża olbrzymiej, przerastającej pojmowanie tajemnicy. Kiedy próbowałem pytać, wszyscy, jakby zmówiwszy się, odpowiadali: „Z tym należy poczekać”, „na ten temat nic nie można powiedzieć”. A gdzież był polot, gdzie romantyzm pracy naukowej? Przez tych kilka dni, zdany na własną wyobraźnię, stworzyłem z dziesiątek hipotez: że metalowy brzeg powstał od uderzenia w skały żelaznego meteoru, że rura jest jednym z tuneli, którymi poruszają się w podziemiach metalowe stworzenia. Czandrasekar, gdy mu to powiedziałem, obalił moje przypuszczenia w ciągu pięciu minut.
— Widzi pan, do czego prowadzi nieścisłe rozumowanie indukcyjne — zakończył.
— Moje pomysły nic nie są warte, dobrze — zawołałem — ale wy? Odkryliśmy rurę i zamiast się do niej dobrać, przez cały dzień pobierałem dziś próbki wody z różnej głębokości. Doprawdy, nic już nie rozumiem. Stajecie się bardziej tajemniczy od mieszkańców Wenery!
— Ach, więc to my stanowimy dla pana zagadkę? — uśmiechnął się matematyk. Nagle spoważniał i biorąc mnie za rękę, powiedział:
— Jesteśmy tylko przezorni. Nie otaczający las tajemnic dyktuje nam postępowanie, lecz coś znacznie ważniejszego.
— Cóż takiego? — spytałem zdumiony.
— Ziemia. Proszę pomyśleć o niej, a zrozumie pan, że nie mamy prawa do pomyłek.
Pokonał mnie tymi słowami. Miał słuszność, ale prawdą było również, że nie ugasił wewnętrznego ognia, który mnie palił. Zmuszałem się do cierpliwości w nadziei, że przyszłość przyniesie wielkie wydarzenia. Nie miałem długo czekać.
Arseniew i Lao — Czu powrócili do helikoptera objuczeni odłamkami kryształów. W czasie powrotnego lotu nie zamieniliśmy ani słowa. Dopiero w komorze śluz, kiedy pomieszczenie napełniło się tlenem, astronom, zdejmując z głowy czarny hełm, powiedział:
— Za godzinę odbędzie się narada. Proszę, żebyś pan był na niej obecny.
We wspólnej kajucie stół zaścielały mapy fotograficzne i kreślone, taśmy filmowe, próbki minerałów i ciał radioaktywnych, zamknięte w ołowianych kasetach. Metalowych owadów nie było: fizycy nie zdołali ich odnaleźć.
— Przyjaciele — rozpoczął Arseniew. — Za dwa dni zapadnie zmierzch i nadejdzie noc. nasza pierwsza noc na planecie. Jest wskazane, żebyśmy się w tym czasie znajdowali na pokładzie rakiety. Z drugiej strony mamy przed sobą pięćdziesiąt godzin czasu, a wstępne badania są na ukończeniu. Myślę więc. że warto dokonać dalszego wypadu w teren. Celem naszym jest nawiązanie kontaktu z mieszkańcami planety. Z tego, cośmy dotąd odkryli, za najważniejszy uważam sztuczny twór, nazywany rurą. Jest to metalowy przewód, stanowiący, o ile można polegać na badaniu za pomocą fal sejsmicznych i radiowych, rodzaj kabla siłowego. Co prawda, kabel ten wydaje się nieczynny, ponieważ w ciągu kilkudziesięciu godzin naszego pobytu na jeziorze nie przepłynęła przezeń najmniejsza choćby ilość energii. Mimo to wart jest uwagi. Jeden jego koniec spoczywa pod żelazną skorupą na brzegu. Zastanówmy się, czy nie warto poszukać drugiego…
Wczesnym rankiem otwarły się klapy i helikopter, podobny na swoich szeroko rozstawionych „nogach” do rozkraczonego pasikonika, wyjechał na grzbiet rakiety. Usadowiliśmy się we czterech w oszklonej ze wszystkich stron kabinie, wielkie trójśmigło zawirowało, zmieniło się w przejrzystą tarczę, i maszyna, grając jak bąk, wzbiła się w powietrze. Mgły, zdmuchiwane świeżym wiatrem, spływały z jeziora. Widoczność poprawiała się. Lecąc kilkanaście metrów nad czarną wodą, prowadziłem maszyną ku żelaznemu brzegowi. Gdy wiatr uderzał, wydmy lotnej rdzy dymiły zabarwiając mgłę na rudy kolor. Pod helikopterem zawieszony był czuły przyrząd indukcyjny, reagujący na obecność metalu i połączony kablem z moimi słuchawkami. Nad żelaznym brzegiem słuchawki napełniły się przeraźliwym brzęczeniem i gwizdem. Jak orzeł w poszukiwaniu zdobyczy, zacząłem zataczać coraz szersze kręgi, aż usłyszałem charakterystycznie łamiącą się, cienką nutę. Było to elektryczne echo, wzbudzone rurą metalową. Odnalazłszy pewny ślad, polecieliśmy nim najpierw nad jeziorem, potem nad osypiskami głazów, wciąż w linii prostej. Żadna najmniejsza nawet oznaka nie zdradzała na powierzchni gruntu podziemnej obecności rury, lecz prowadziłem pewnie, słysząc głos, który brzmiał w słuchawkach z jednakową siłą. W pobliżu przełęczy helikopter dostał się w nurt wiatru. Z obu stron sunęły obrywy, sięgające chmur ciemnym ogromem. Obłoki zagęszczały się białym kłębowiskiem pod grzebieniem skały, jak morska kipiel u falochronu. Dalej przesmyk rozszerzał się i helikopter, podbijany wiatrem, wypłynął nad równinę. Walcząc z wirami powietrza zgubiłem akustyczny ślad i musiałem przez kilka minut lawirować, zanim udało mi się go odnaleźć. Gdy zataczałem krąg, raz jeszcze ukazała się w wylocie bramy skalnej daleka tafla jeziora z opadającymi obłokami. Fale spieniały się uderzając o brzegi. Potem bariera skalna zamknęła widok. Przeszło godzinę lecieliśmy nad falistymi wzgórzami. Ponieważ musiałem pilnować elektrycznego echa, łączność radiową z Kosmokratorem utrzymywał Sołtyk; od czasu do czasu dawał mi znak, że wszystko jest w porządku. Arseniew robił zdjęcia kamerą z teleobiektywem, a Rainer czuwał nad przyrządami wskazującymi natężenie promieni kosmicznych. Świetlista tarcza śmigła stała nad nami skosem, pozornie nieruchoma, tylko jej monotonny gwizd to słabł, to potęgował się. Zrazu lecieliśmy w kierunku Martwego Lasu, później jednak rura skręciła i biegła wielkim łukiem na północny zachód. Grunt podnosił się powoli, lecz nieustannie. Stojące z rzadka ostre, dziwacznie uformowane skały łączyły się w graniaste masywy. Coraz częściej gubiłem ślad i musiałem krążyć, aby go odszukać. Pod oknami przesuwały się kamieniste zbocza zasłane głazami, rozpadliny i wąwozy. Akustyczny ślad prowadził wzdłuż pochyłego ramienia górskiego na rozległy płaskowyż, zaścielony wełnistymi chmurami. Niekiedy mleczne opary otaczały całą kabinę, czasem pogrążało się w nich śmigło i wtedy jego szklisty krąg mętniał.
Wtem chmury rozstąpiły się. Pod nami ziała czarna otchłań, krater — jakby pięścią giganta wybity w skałach. Helikopter obniżał się ku krawędzi obrywu, czarnej, zeszklonej, pokrytej siatką pęknięć. Dalej, za wychylonymi płytami bazaltu, była próżnia. Żeglowały nią wiotkie opary, osiadały na brzegach przepaści i wysnuwały w dół po ścianach długie, drżące macki. Tam właśnie ginął ślad. Odwróciłem się do Sołtyka. Pokręcił głową, wskazując na aparat. Radio zamilkło już dawno, bo między nami a Kosmokratorem leżał Martwy Las. Byliśmy zdani tylko na siebie. Popchnąłem drążek sterowy. Helikopter zawisł nad otchłanią. Chmury były tuż nad nami, wiatr od śmigła wprawiał je w łagodny, kołujący ruch. Maszyna kołysała się jak korek rzucony na niespokojną wodę. Śmigło wirowało coraz szybciej, nie znajdując oporu w próżniach powietrznych. Nagle polecieliśmy w dół. Za szybami tańczyły i rwały się przekroje warstw geologicznych. Rozpędzony motor wył przeraźliwie. Z trudem parowałem gwałtowne pchnięcia, które wymierzał mi targający się ster. Powoli zaczęliśmy odzyskiwać wysokość. Za oknami cofały się i odchodziły w dół ostre żebra skalne, owiane kłębami pary. Nie można było bez zawrotu głowy patrzeć w to uroczysko. Nic z krajobrazu gór, przez setki lat niwelowanego działaniem wody i wiatru. Wśród chmur stały ściany gładkie jak tafle czarnego lodu. Wzrok, kierujący się mimo woli na wprost, ześlizgiwał się po tych strasznych miejscach. Wznosiliśmy się zataczając wielkie koła jak orzeł górski, aż cały krater legł w dole — czarny kocioł wypełniony mgłami.
— Straciłem ślad — powiedziałem do Arseniewa. — Czy to wulkan? Może rura kończy się właśnie tutaj?
— To nie wygląda na wulkan. W dół nie możemy się opuścić, prawda?
— Nie.
Podsunął mi mapę, na której czerwoną linią zaznaczył przebytą dotąd drogę.
— Rura trafia w przepaść z boku, prawie po stycznej. Trzeba jej szukać po przeciwnej stronie, tam gdzie te skałki jak głowy cukru nad chmurami, widzi pan?
Skinąłem głową. Helikopter ruszył i leciał nad otchłanią ku wskazanemu miejscu. Czarne stożki skalne wychylały się z chmury tak białej, że można ją było wziąć za zmarzły śnieg, W miarę jakeśmy się do niej zbliżali, ściana krateru zdawała się rozsuwać. Pojawiały się w niej coraz nowe wnęki, zaułki, korytarze. Wtem słuchawki zabrzmiały dalekim tonem, a zarazem pomiędzy dwiema skałami, które tworzyły jakby strzaskaną bramę, wysuwając nad przepaść wąskie cyple, rozwarł się wielki wąwóz. Dźwięk w słuchawkach był całkiem inny od utraconego śladu: membrana brzęczała basowo.
Porozumiałem się spojrzeniem z astronomem: i on to słyszał. Skinął głową na znak, żebym utrzymywał obrany kierunek. Spróbowałem wznieść się nieco, lecz natychmiast utonęliśmy w chmurze tak gęstej, że zatarły się kontury skał w radaroskopie. Przesunąłem więc ster i opadliśmy pomiędzy ściany wąwozu, lecąc kilka metrów poniżej jego brzegów. Zamknięta przestrzeń wyolbrzymiała łoskot motoru. Z prawej strony zbocze nawisło potwornym, na wpół odłupanym od macierzystej skały baldachimem. Z góry legł na nas zimny, nieruchomy cień. Gdy omijałem niebezpieczne miejsce, brzęczenie odmieniło się. Pojawił się w nim nowy ton, jakby niezmiernie odległe dudnienie. Jakieś sto metrów przed nami wąwóz zakręcał ostro; przewieszone zbocza zamykały dalszy widok.
— Czy mógłby pan tu wylądować, na dnie? — spytał Arseniew. Z ogromną uwagą śledził strzałkę przyrządu indukcyjnego. — Tu jest, zdaje się, coś ciekawego.
— Spróbuję — odparłem. Motor ścichł. Opadaliśmy powoli. Dno wąwozu, całe w posępnych cieniach, wynurzyło się ze skrętów i uskoków skały i sunęło pod nami leniwie, jakby w zwolnionym filmie. Zaścielały je skośne, zachodzące na siebie płyty o ostrych krawędziach, pokryte prawie czarnym gruzem. Tuż przed wielkim skrętem wąwozu dostrzegłem pas dosyć równej, nagiej skały, wolny od głazów. Wyglądało, jakby je ktoś umyślnie poodrzucał w bok, przez co powstała pusta przestrzeń, ograniczona z boku stosami czarnych kamieni. W tej chwili nie zastanawiałem się nad tym dziwnym zjawiskiem, zadowolony, że uda mi się posadzić maszynę. Wyłączyłem motor. Śmigło poczęło pracować jako spadochron. Mieląc z przenikliwym świstem powietrze, helikopter splanował w dół i osiadł tuż pod wzgórzem czarnych głazów. Brzęczenie w słuchawkach stało się tak nieznośne, że zsunąłem je z uszu. Arseniew pierwszy uporał się z nałożeniem hełmu i wyskoczył z kabiny. Sołtyk, Rainer i ja podążyliśmy za nim.
— Magnetyt — powiedział Rainer, ledwo podjął okruch skały. — Ruda żelaza, i to wysokoprocentowa.
— Aha, to dlatego aparat tak brzęczał! — powiedziałem. Arseniew schylił się, wszedł pod rozstawione szeroko podwozie helikoptera, odczepił aparat indukcyjny i wetknął końcówkę kabla we wtyczkę swego skafandra. Potem, podnosząc przyrząd, począł zataczać jego wąskim wylotem kręgi. Uchwyciwszy ślad ruszył w górę wąwozu. Wracał drogą, którą przylecieliśmy. Wielkimi krokami przechodził lekko z kamienia na kamień. Ruszyłem za nim. Z obu stron wznosiły się dzikie urwiska. Chmury osiadały na brzegach prze — naści, zatapiały jej krawędzie i napełniały wąwóz dziwną, rozproszoną poświatą.
— To brzęczenie spowodowała ruda, wiec jesteśmy na fałszywym tropie — powiedziałem do Arseniewa doganiając go.
— Tu jest coś jeszcze oprócz tego przekutego magnetytu — odrzekł. Nagle zmienił kierunek marszu. Zaczął się wspinać na wielki fałd kamienny, barykadujący drogę. Dalej spadał pionowy próg.
— Tam nie ma przejścia — powiedziałem, lecz Arseniew szedł dalej. Zrobiłem krok naprzód i spostrzegłem w cieniu występu, który zakrył nam połowę nieba, coś w rodzaju wąskiej półeczki. Zaledwie na nią wstąpiłem, uczułem, że jest tam cieplej. Jeszcze kilka kroków — i ukazało się jakby wejście do ogromnego tunelu. Jego kolistej linii można się było tylko domyślić pod stosami spiętrzonych groźnie głazów. Panował tu półmrok; Arseniew wydobył ręczny reflektor i zapalił go. W szczelinach pomiędzy brzegami głazów coś się zaiskrzyło. Naparłem na najbliższy kamień, a gdy poddał się, zacząłem odtaczać w bok inne. aż chwyciłem rozerwany i zmięty płat falistej blachy. Arseniew przełożył reflektor do lewej ręki. w prawą wziął aparat indukcyjny i przybliżył go ku zaporze głazów.
— Trzeba by tu przyjść ze specjalnym rynsztunkiem — zauważył Sołtyk — żeby odwalić kamienie.
— Może to jest droga… ich droga? — spytałem.
— To nie jest droga… — odezwał się astronom. Wspiął się w górę po gruchocących głazach i oświetlał szczeliny pomiędzy nimi.
— To rura…
— Rura?
— Tak. Rozerwana jakimś kataklizmem. Zniszczona.
— Zniszczona? — powtórzyłem oszołomiony. Stałem pośród chaotycznie nagromadzonych brył. Zarys tunelu zatracił się. Dopiero odszedłszy kilka kroków, ujrzałem go znowu; wynurzał się spod kanciastych odłamów nieciągłą, owalną linia. Arseniew zszedł ku nam z aparatem przerzuconym przez ramie.
— Rura, której śladem lecieliśmy, urywa się gdzieś: w ścianie krateru, tam — wskazał skąd przybyliśmy. — Jest ona zupełnie głucha… martwa. Nie płynął nią najsłabszy nawet prąd. To, cośmy słyszeli lecąc, ślad akustyczny, to było tylko elektryczne echo, odbite od jej metalowej powłoki. A ta część — wskazał na barykadę głazów — jest czynna. Chce pan usłyszeć? — podał mi koniec kabla kierując jednocześnie aparat ku wejściu do tunelu.
— Toż to przecież… — zawołałem, lecz Arseniew przerwał mi:
— Proszę nie kończyć!
Podał kabel Sołtykowi, aby i on wysłuchał płynących z głębi odgłosów.
— No, teraz powiedzcie, co wam to przypomina?
— Lampy pod prądem! — odezwaliśmy się równocześnie, jakby zmówieni. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Blask płonącej latarki rzucał na mroczne przęsło skalne nasze cienie jako zgarbione sylwety olbrzymów z trójkątnymi głowami. Światło grało w metalowych kaskach.
— Tak — powiedział astronom. — To jest odgłos, jaki wydają lampy katodowe, kiedy płynie przez nie prąd…
— Cóż mogą tu robić lampy i gdzie one są? W rurze?
Arseniew wzruszył ramionami. Przyklęknąwszy podważyłem kilka płaskich głazów, na których staliśmy. Ich głębsza warstwa zanurzona była w ciemnym szlamie. Dotknąłem go ręką; palce weszły w kleistą masę. Zdjęty obrzydzeniem, już chciałem powstać, gdy dłoń natrafiła na obły, twardy kształt. Pociągnąłem i wyrwałem spod kamieni coś, co wyglądało jak odłamana gałąź. Właściwie jednak niewiele miało z gałęzią wspólnego. Był to krótki, dość gruby cylinder, z którego wychodziły trzy cieńsze, każdy z kolei rozwidlał się i w ten sposób powstawał przy końcu pęk cienkich, sztywnych prętów. Całość ważyła może piętnaście kilogramów, miała metr długości, a najgrubszy cylinder ukazywał na podstawie szereg współśrodkowych warstw na przemian szarego i żółtego metalu.
— Jakaś aluminiowa wierzba — powiedziałem. — Spójrz pan, profesorze.
Arseniew oglądał to z najwyższym zaciekawieniem. Każdą gałązkę brał w palce, zbliżał do niej elektrometr. bez rezultatu zresztą. Potem rozejrzał się.
— Polecimy dalej wąwozem, śladem rury.
— Ten magnetyt będzie diablo mylił — zauważyłem.
— To nic, za to rura odzywa się teraz własnym głosem.
Powróciliśmy do helikoptera. Tutaj Arseniew zatrzymał się wstępując na wysoki głaz.
— Zaczekajcie, muszę to zbadać…
Włączywszy aparat począł obchodzić miejsce lądowania.
— Rura leży tu zupełnie płytko… to wolna przestrzeń… Nie wiem, czemu, ale cała ta historia nie podoba mi się… nie rozumiem… — mówił urywanymi zdaniami, najwyraźniej do siebie.
— Doktorze — spytał nagle Rainera. — Jak pan sądzi, czy tamta przepaść może być wygasłym wulkanem?
— Na Ziemi powiedziałby — wykluczone, sądząc według skał… także trzęsienia zapadowe dają całkiem inne obrazy… ale tu mogę tylko powiedzieć: nie wiem.
— Dlaczego rura wynurza się? Czyżby to był przypadek?
— Zdaje się, że rozumiem, o co panu chodzi — powiedział Sołtyk. — Rura powinna biec głębiej, prawda? Jako inżynier, gdyby mi przyszło instalować tak wielki przewód siłowy, założyłbym go na głębokości co najmniej sześciu metrów.
— Nie tylko o tym myślałem — rzekł Arseniew — ale to jest rzeczywiście zastanawiające… Zastanawiające… — powtórzył. — Nasuwa się mimo woli przypuszczenie, że najpierw założono rurę, a potem… rzeźba terenu zmieniła się…
— Chce pan powiedzieć, że rurę założono, kiedy nie było jeszcze krateru ani tego wąwozu? — spytałem.
— Tak, właśnie to. Wiecie co, chodźmy poza ten wielki skręt, może stamtąd da się coś rozpoznać.
Zeszliśmy kilkaset kroków po czarniawych głazach. Byłem szybszy od innych i pierwszy stanąłem w zwężającym się kamiennym gardle. Niżej, w odległości może dwustu metrów, wąwóz się skończył. W obramieniu ciemnego wylotu jaśniała przestrzenna dolina. W jej środku leżało jezioro. Czarna, nieruchoma tafla wody z wystającymi jeszcze w znacznej odległości od brzegu igłami skalnymi ciągnęła się w dal. osłonięta lekką, zwiewną jak dym mgiełką. Ze wszystkich stron zbiegały osypiska, okalając jezioro olbrzymim, stromym lejem. Wśród złomów i brył piargu sterczały grupy nieregularnych iglic skalnych. Po prawej od mrocznego tła urwisk odcinał się biały krążek. Ktoś podszedł tak blisko, że dotknął mego ramienia, lecz nie zwróciłem na to uwagi. Niemal równocześnie z towarzyszem — był to Arseniew — podnieśliśmy do oczu lornety.
Kilka razy mrugnąłem powiekami, bo wydało mi się, że podlegam złudzeniu. Ale nie, ostrość była doskonała i lorneta w porządku…
W dzikim rumowisku wznosiła się biała kula. Była to jakby gładka kopuła, wstająca spomiędzy głazów matematycznie dokładną linią, ścisła, spoista, bez śladu nierówności. Odcinała się niezmiernie ostro od chaosu okalających ją złomów piargu.
— Czy potrafi pan posadzić tam maszynę? — odezwał się astronom.
Nie od razu odpowiedziałem, przemierzając lornetą przestrzeń. Wszędzie głazy na głazach, wysuwające w górę ostre krawędzie, wszędzie nieskończone ławice piargów, szarymi jęzorami wchodzące w żleby. Gdzieniegdzie odłamy, ustawione na innych w zawieszeniu tak niezwykłym, że kiedy je oko opuszczało, zdawały się tracić równowagę i padać.
— Lądowanie byłoby niebezpieczne… — powiedziałem. — Jeśli głazy się obsuną, maszyna przewróci się. Śmigło może się zgiąć. Ale możemy przecież zejść, to jest niedaleko, nie więcej niż trzy kilometry…
— Nie wiem, czy nie lepiej byłoby wrócić do rakiety — rzekł powoli Arseniew. — Szkoda, że nie mamy hydroplanowego podwozia… można by siąść na jeziorze.
Miał na myśli nadymane kule gumowe, na których helikopter może wodować. Zostawiliśmy je w rakiecie, żeby zmniejszyć obciążenie maszyny.
— Profesorze, teraz wracać?! — zawołałem. — Teraz, kiedy jesteśmy już tak blisko rozwiązania zagadki?
— Rozwiązanie zagadki nie wydaje mi się wcale takie bliskie.
Towarzysze stali przy nas na progu skalnym patrząc przez szkła w rozległe pustkowie. Arseniew opuścił aparat indukcyjny ku ziemi i wodził przez chwilę jego wylotem po otoczeniu.
— Rura, zdaje się, rzeczywiście schodzi w dół, ku tej kuli… — powiedział, — Ale odbiór jest fatalny, to magnetyt…
Wysokie hałdy rury żelaznej wyzwalały się z wąwozu i pokrywały zbocze zwężającym się w dole klinem. Dalej piargi przybierały odcień jaśniejszy, taki sam jak w całej dolinie. Arseniew zarzucił aparat na plecy i przymocował go do szerokiego pasa naramiennego.
— No, cóż, pójdziemy chyba… pan prowadzi, pilocie… Im niżej schodziliśmy po piargu, tym dziksze stawało się otoczenie. Okruchy staczające się spod butów pociągały za sobą inne. Kiedy w pewnej chwili spojrzałem w tył, nie dostrzegłem już helikoptera. Skrył się w głębi wąwozu.
W miarę jak spadek stawał się większy, coraz trudniej było iść. Kamienie osuwały się przy lada dotknięciu, raz cały pokład ruszył wraz ze mną z rosnącą szybkością. Uskoczyłem w bok, na płytę wspartą o żebro zbocza. Nużący marsz przedłużał się. Minęliśmy już dolną granicę magnetytów i cała powierzchnia gruzowiska migała w oczach od drobnych iskierek kwarcu, zdając się chwiać.
— Stań pan na chwilę — powiedział Arseniew. Posłużył się aparatem, kierując go pionowo ku ziemi.
— Rura jest niedaleko, ale… — nie kończąc zbliżył się i podał mi kabel. Włączyłem go i drgnąłem, tak bliskie i mocne było miarowe dudnienie. Arseniew spojrzał w górę, jakby oceniał odległość dzielącą nas od wąwozu, i ruszył przed siebie. Biała Kula zbliżała się powoli. Trudno było ocenić jej wysokość; z lewej strony wystawały spoza niej cztery igły skalne, po prawej stały gęsto spiczaste obeliski, otoczone zwietrzałymi odłamami. Między nami a kulą ciemniała wąska zatoka. Wody jeziora rozcinały tu grunt czarnym językiem, ujętym w strome gruzowiska. Przeciwny brzeg pokrywały rozszarpane kamienie i lśniące groźnie, dęba stojące płyty. Nagle astronom przystanął.
— Biała Kula nadaje… — odezwał się głucho. Aparat indukcyjny stał się niepotrzebny; odbiornik radiowy w hełmie huczał basowym, narastającym pomrukiem. Pośpieszyłem za Arseniewem. Zręcznie przesadzał głazy, pierwszy dotarł do zatoki i bez wahania wszedł w wodę. Przez chwilę pogrążał się, lecz nie sięgnęła mu wyżej piersi. Rychło pomagaliśmy już sobie przy wejściu na drugi brzeg, usłany skośnymi płytami. Ze szczytu wzniesienia ponownie ujrzeliśmy Białą Kulę. Jej kopulaste sklepione boki rzucały lekki cień na powierzchnię rumowiska. Pochyłość wiodła ku roztrzaskanym częściowo iglicom. Za ostatnią była równa przestrzeń, zawalona otoczkami i drobniejszym gruzem. Wzrok nie ogarniał już Białej Kuli. Stała przed nami jak wypukły, gładki mur. Podeszliśmy blisko. Dotknąłem białej ściany. Serce uderzało spiesznie. Podniosłem głowę. Kula wznosiła się milczącym, nieruchomym ogromem. Oparłem się o nią plecami. Helikoptera nie było widać; daleko, nad stokiem osypiska, którym zeszliśmy, ział w rozsuniętych skałach wylot wąwozu.
— Dudnienie staje się coraz silniejsze — powiedział Rainer. — Czy nie jest wskazane oddalić się?
Arseniew spojrzał na indykator radioaktywności.
— Nie ma żadnego promieniowania, ale myślę, że…
Nie dokończył. Czarne ujście wąwozu, w które właśnie patrzałem, rozjaśniło się nagłym błyskiem. Dobiegł stamtąd przeciągły grom; jeszcze raz błysnęło i zagrzmiało, potem z czeluści zaczął się gęstymi kłębami wytaczać dym. Płynął leniwie nad piarżyskiem.
Nikt z nas się nie odezwał. Trwaliśmy tak może minutę, wpatrzeni w dymiący wylot wąwozu. Nareszcie astronom przerzucił aparat przez ramię i spojrzał na nas po kolei.
— Sądzę, że… będziemy nocować poza rakietą… — powiedział i ruszył ku zatoce.
Droga powrotna zajęła nam prawie dwie godziny. Z łomoczącymi sercami, zadyszani, zlani potem, prawie biegiem wpadliśmy w wąwóz, który powitał nas głuchym milczeniem. Było tu daleko chłodniej niż w dolinie. Wdzieraliśmy się jeden za drugim na głazy, przebiegaliśmy po chwiejnych taflach, skakaliśmy z kamienia na kamień, aż ukazało się miejsce lądowania.
Skała była okopcona, tlały na niej jeszcze zwęglone szczątki, kawały konstrukcji, krople stopionego straszliwym żarem metalu. Przy moim bucie błysnęło coś srebrzyście: wspornik podwozia wraz z przytrzymującą śrubą, rozdarty jak papier.
Arseniew ledwo okiem rzucił na ten obraz zniszczenia. Opuścił aparat indukcyjny i przez dłuższą chwilę nasłuchiwał.
— Tak się płaci za głupotę — powiedział, zarzucił aparat na ramię, odwrócił się i zaczai schodzić w dół. Szliśmy urwistymi piargami nie odzywając się. Kroki rozbrzmiewały donośnie w panującej ciszy, przerywanej tylko szelestem staczającego się żwiru.
Niedaleko za ujściem wąwozu Arseniew przystąpił do wielkiej, gładkiej płyty, wspartej na ostrzach kilku głazów, tak że tworzyła rodzaj naturalnego stołu.
— Odpoczynek piętnastominutowy i narada — obwieścił. — Czy orientujecie się w tym, co zaszło?
Mówiąc to rozpostarł na kamieniu mapę, którą miał \v zewnętrznej kieszeni skafandra. Co do mnie, nie rozumiałem nic. W głowie miałem zupełny chaos. Wiedziałem jedno: zaszła katastrofa, której skutki były nieobliczalne. Straciliśmy helikopter, aparaty, żywność. Pozostało nam po żelaznej racji konserw na głowę, niewielkiej ilości wody i zapasie tlenu, jaki mieścił się w butlach skafandra. Poza tym Sołtyk niósł przypasany na plecach ręczny miotacz płomieni, a ja — zwój liny. To było wszystko.
— Pan nie przypuszcza chyba, profesorze, że to był… atak? — spytał powoli Sołtyk.
— Nie. Sadzę, że w dużej mierze zawiniliśmy sami.
— Ależ dlaczego, w jaki sposób?! — zawołałem. Arseniew nie odpowiedział.
— Wybuchło paliwo w zbiornikach — myślał głośno Rainer. — Ale to był tylko początek. Jeśli połączyć katastrofę z tym dudnieniem, które słychać było pod kulą… tak, tak, rura!
— A więc pole magnetyczne? — spytał Sołtyk.
— I to olbrzymiej siły… w ułamku sekundy musiały działać miliony gaussów!
Coś zaczęło mi się przejaśniać, lecz wciąż jeszcze nie mogłem z usłyszanych fragmentów złożyć całości.
— Te kamienie… magnetyt… Profesorze, czy to było w związku z tym pustym miejscem, na którym wylądowaliśmy?
— Otóż właśnie! — powiedział Arseniew i mimo całej tragiczności naszego położenia w głosie jego zabrzmiał triumf uczonego, który znajduje rozwiązanie problemu.
— To puste miejsce!
Przytrzymując brzegi papieru, które trzepotały na wietrze, wskazał przebytą drogę aż do miejsca katastrofy.
— Rzecz jest prosta, tak prosta, że pojęłoby ją dziecko, a my zachowaliśmy się jak głupcy! Rura, leżąca wszędzie na głębokości kilkudziesięciu metrów, wynurza się tutaj i biegnie pod samą powierzchnią skały. Po jednej stronie jest nad nią przestrzeń pusta, a po drugiej — stosy głazów. Nie są to zwykłe głazy, lecz magnetyt, ruda żelazna! Kiedy płynie prąd, wokół rury powstaje pole magnetyczne. Jak długo natężenie prądu nie zmienia się, jest ono nieruchome. Przy wzroście prądu pole zaczyna wirować zgodnie z regułą Oersteda.
— Diabli! — krzyknąłem. — Reguła korkociągu!
— Tak. Powiada ona, że jeśli prąd płynie w kierunku wskazanym przez ostrze, to pole obraca się zgodnie ze skrętami korkociągu. W doświadczeniach laboratoryjnych używa się jako przewodnika drutu miedzianego, a jako ciał, które pole ma poruszyć — opiłków żelaza. Tutaj był poddziemny przewód i głazy magnetytowe. Kiedy prąd osiąga wielkie natężenie, pole magnetyczne przerzuca głazy z jednej strony rury na drugą. W ten sposób powstała od zachodu przestrzeń pusta, a od wschodu — stosy głazów.
— Ależ rura powyżej tego miejsca jest przerwana — zauważyłem.
— To nic. Po prostu jest uziemiona i prąd wchodzi w skałę. Pamiętaj pan, że tam jest „żelazny grunt”, który nie stawia mu prawie wcale oporu.
— A prawda! To helikopter także rzuciło na te głazy?
— Tak.
— I nastąpiła eksplozja paliwa? A przecież wyłączyłem zapłon.
— Wskutek indukcji musiały w konstrukcji metalowej powstać prądy wirowe tak potwornej mocy, że metal zaczął się w mgnieniu oka topić — wyjaśnił inżynier. Opuściłem głowę.
— A tom wylądował… — powiedziałem zgnębiony. — Ładnie wylądowałem… to puste, równe miejsce było pułapką… ale kto mógł przypuszczać?
— Każdy! — odparł ostro Arseniew. — Mieliśmy wszystkie dane; wiedzieliśmy, że ta część rury znajdzie się pod prądem… co prawda, słabym, kiedyśmy tam byli, ale prądem, który mógł się w każdej chwili spotęgować. Dalej, rozpoznaliśmy głazy jako rudę żelazną. Widzieliśmy, że puste miejsce ogranicza cały ich stos… dlaczego? Któż je stamtąd odrzucił i po co? Dla naszej wygody? Trzeba było myśleć! myśleć!
— Racja — rzekł Sołtyk. — Ale dość o tym. Dajmy temu pokój. Należy zastanowić się, co teraz robić.
Cztery hełmy pochyliły się nad mapą.
— W linii powietrznej dzieli nas od rakiety jakieś 90 do 100 kilometrów… terenu bardziej ciężkiego. Nie jest to, sądzą, ocena przesadna. Wody mamy mało, żywności również, a tlenu… — Arseniew spojrzał na manometr aparatu tlenowego.
— Starczy na jakieś czterdzieści godzin — powiedziałem.
— Nawet na czas krótszy, jeśli będziemy zmuszeni do dużego wysiłku fizycznego. Wiecie, jak umówiliśmy się z towarzyszami. Jeżeli nie wrócimy do ósmej wieczorem, Oswaticz poleci samolotem wzdłuż śladu akustycznego. Jeśli nie zgubi go przedtem, dotrze do krateru… tam, gdzie się ślad urywa.
Astronom spojrzał na mnie.
— Czy można wprowadzić samolot do wąwozu? Przymknąłem powieki. Przed oczyma stanęły czarne, zwichrowane mury skalne.
— Wprowadzić można — powiedziałem — ale…
— Ale?
— Ale zawrócić — nie. Samolot nie potrafi zawisnąć nieruchomo jak helikopter.
— To znaczy, że każda próba musiałaby się zakończyć katastrofą?
— Każda.
— Miejmy nadzieję, że Oswaticz będzie… — rozsądny… — powiedział oschle astronom. — Dobrze. W najlepszym razie będzie więc mógł zrzucić rezerwuary z żywnością nad brzegiem urwiska.
To, o czym mówił astronom, było częścią planu ratowniczego, opracowanego przed naszym wyruszeniem. Oswaticz miał, w razie jeśli nie będzie mógł nas odszukać, zrzucić na spadochronie zbiorniki z żywnością i tlenem, wyposażone w specjalne aparaty radiowe, nadające automatycznie sygnały, co miało ułatwić ich odszukanie.
— Przez wąwóz przeprawilibyśmy się w parę godzin — ciągnął Arseniew — ale ściany krateru są nieprzebyte. Bez względu na to, jaką obierzemy marszrutę, jest wykluczone, żeby się nam udało dotrzeć do rakiety przed zmierzchem, który rozpocznie się za jakieś 26–28 godzin. Pamiętacie te wąwozy i rozpadliny, nad którymi przelatywaliśmy? Zaznaczyłem je tylko szkicowo, bo liczyłem na fotografie, które przepadły. Cóż więc proponujecie?
Zapadło milczenie, tylko wiatr syczał, rozdzierany krawędziami głazów, i brzeg mapy trzepotał niespokojnie, przyciśnięty rękawicą astronoma.
— Robiąc cztery do pięciu kilometrów na godzinę i nie przystając wcale, moglibyśmy teoretycznie odbyć drogę do Kosmokratora w przeciągu doby — powiedział Sołtyk. — Jednakże takie obliczenie nie ma żadnej wartości, bo nie wiadomo, na jak długo zatrzymają nas rozpadliny… i czy w ogóle dadzą się przejść albo obejść. Dlatego proponuję, żebyśmy poszli nie na południowy zachód, w kierunku rakiety, lecz na wschód, pod prostym kątem do drogi, którą przylecieliśmy…
Patrzałem zdumiony na inżyniera, a on ciągnął spokojnie:
— Zasięg naszych aparatów radiowych jest duży, ale wysyłana fala biegnie jedynie w linii prostej. Moglibyśmy więc skomunikować się z towarzyszami tylko wznosząc się na wysokość tak znaczną, by pomiędzy nami a rakietą nie stały żadne przeszkody terenowe. Nie wystarczy wejść na płaskowyż w stronie, z której przylecieliśmy, bo pomiędzy nami a nimi jest tam Martwy Las ze swoją strefą zjonizowaną, która odbija fale jako lustro. Za to gdybyśmy poszli tu — przesunął palec na mapie poza wschodni brzeg doliny — i weszli na jeden z tych szczytów — być może, udałoby się nam nawiązać łączność…
— Być może — podkreślił głosem Rainer.
— Innego wyjścia nie widzę.
— Pewności, oczywiście, mieć nie będziemy.
— Nie. Trudno ocenić odległość, ale nie dzieli nas chyba od tych skał więcej niż pięć do sześciu kilometrów. Dodajmy jeszcze osiem… niech będzie dziewięć, nawet dziesięć godzin na wspinaczkę — i znajdziemy się na miejscu panującym nad całą okolicą.
— Ale jezioro, na którym leży rakieta, otoczone jest skałami — zauważyłem. — Czy wziął pan to pod uwagę?
— Tak. Przełęcz skierowana jest właśnie na północo — wschód, to znaczy prosto na tę grupę szczytów.
— Ten projekt odpowiada mi — powiedziałem. — Gdyby się udało nawiązać łączność, rakieta przyleci do nas… i nie będziemy musieli nocować…
— Pomysł jest dobry — rzekł Arseniew — chociaż niełatwy do wykonania. Czy akceptujecie go wszyscy?
Potwierdziliśmy.
— Teraz, kiedy nie mamy pomocy technicznych, w jakie zaopatrzyła nas Ziemia, pokaże się dopiero, ile jesteśmy warci — rzekł Arseniew i wstając zwrócił się do mnie:
— W chodzeniu po górach jest pan najsprawniejszy. Liczymy na pana.
— Czy zaraz wyruszymy? — spytałem.
— Myślałem o tym, żeby zbadać wodę w jeziorze — może nadaje się do picia.
— Idźcie więc tam — powiedziałem — a ja rozejrzę się tymczasem i poszukam drogi. Może da mi pan swoją lornetę — poprosiłem Arseniewa, gdyż jego szkła były silniejsze od moich.
Towarzysze zaczęli schodzić w dół, a ja zmierzałem ku grupie smukłych wieżyczek skalnych. Upatrzyłem sobie jeszcze w czasie narady dwie stojące tak blisko siebie, że wyglądały jak na dwoje rozpękły kamienny obelisk. Wcisnąłem się w szczelinę i, pracując na przemian nogami i grzbietem oraz odpychając się rękami, szybko wznosiłem się w górę. Przez jakiś czas słyszałem jeszcze urywki rozmowy prowadzonej przez Sołtyka i Arseniewa, potem, kiedy zniknęli za głazami, głos w słuchawkach ścichł.
Wierzchołek igły nie był zbyt ostry; można tam było swobodnie usiąść, zwiesiwszy nogi w przepaść. Podniosłem lornetę do oczu. Nad urwiskiem, które wyraźnie rysowało się w okrągłym polu widzenia, stały dwa szczyty. Rzadka mgła, zawieszona w powietrzu, nadawała im ołowianą barwę i zacierała drobniejsze szczegóły rzeźby. Odkryłem przęsło skalne, które wznosiło się od piargów i podchodziło do głównego masywu. W pewnej chwili wydało mi się, że białawy obłok, osuwający się po jednym z upatrzonych szczytów, nagle zniknął. Mogło to oznaczać, że pomiędzy tym szczytem a nami leży jeszcze jedna dolina. Patrzałem pilnie, lecz nie dostrzegłem niczego, co mogłoby rozproszyć wątpliwości. Postanowiłem nie wspomnieć o tym towarzyszom. Niebawem w słuchawkach odezwały się ich głosy.
— No, i jak woda? — spytałem chowając lornetę do futerału. Owinąłem podwójnie złożoną linę wokół występu skały.
— Niestety, to raczej roztwór formaliny — rzekł Arseniew.
Jego głos, docierający do mnie poprzez odbiornik radiowy, brzmiał donośnie, co niezwykle kontrastowało z widzianym obrazem: towarzysze zbliżali się do stóp igły, na której siedziałem, i z wysokości wielu pięter podobni byli do szarych, wielkogłowych mrówek.
Odepchnąwszy się mocno nogami, pomknąłem w dół. Energicznie zaciskałem linę, wysuwającą się spod lewego barku. Po kilkudziesięciu sekundach znalazłem się przy towarzyszach i pociągnąłem koniec liny, która spadła z góry luźnymi zwojami.
— Mam nadzieję, że wybrał pan drogę mniej powietrzną — powiedział Rainer patrząc nieco podejrzliwie, jak owijam linę przez bark. Domyśliłem się, że odczuwa tremę przed wspinaczką — z nas wszystkich najmniej był obeznany z górami…
— Pójdziemy doskonale — pocieszyłem go i przedstawiłem swój plan:
— Najpierw piargami na granicy pasa magnetytów, aż do ściany, potem mały trawers w lewo, a dalej po żebrze do góry. Zdaje się, że w jednym miejscu jest uskok… albo przetrawersujemy znowu, albo weźmiemy z drugiej strony…
— Jak to „albo — albo”? — spytał Rainer. — Może podejdziemy bliżej?
— Na pewno podejdziemy, bo lepszej drogi nie ma… Ruszyliśmy w obranym kierunku. Nad jeziorem leżały głazy tak potrzaskane i strome, że często trzeba było przełazić je na czworakach, potem jednak pojawiły się długie, chropawe płyty, po których szło się wcale dobrze.
— Jednego nie pojmuję — powiedziałem do Arseniewa, który szedł obok mnie — dlaczego w rurze pojawił się prąd akurat wtedy, kiedyśmy wylądowali? Czy to naprawdę mógł być przypadek, zupełnie nie związany z naszą obecnością?
— A dlaczegóżby nie? Rura zdaje się stanowić część wielkiej sieci energetycznej, w której okresowo pojawiają się olbrzymie prądy… zaczyna się to od powolnego wzrostu natężenia… pamięta pan ten odgłos, który określiliśmy jako „lampy pod prądem”? Potem przychodzą fale coraz wyższe… to było owo dudnienie pod kulą… a wreszcie nadchodzi szczyt mocy. Takie zjawisko może się powtarzać raz na kilka godzin czy raz na dzień.
— A głazy zostały odrzucone z tego miejsca poprzednimi uderzeniami prądu, prawda?
— Oczywiście.
Wzrastająca pochyłość stoku utrudniała rozmowę. Zamilkliśmy. Pod butami zgrzytał nagi kamień. Zbliżaliśmy się do szczytu wału opasującego dolinę. Odwróciłem się, by po raz ostatni spojrzeć w dół.
Skalna głębia, zbiegająca ku mrocznym wodom jeziora, leżała martwa i pusta pod chmurami, które płynęły leniwie na wschód. Biała Kula zmieniła się w drobny punkt, ledwo widoczny na szarym tle piargów.
Drgnąłem. Ktoś położył mi rękę na ramieniu. Był to Arseniew. Patrzał, jak ja, w miejsce naszej klęski. Milczeliśmy, tętna uderzały szybko w skroniach, z wysokości dobiegał przytłumiony szum wiatru rozdzieranego krawędziami urwisk.
— My tu jeszcze wrócimy! — powiedział głucho Arseniew. Stał chwilę, potem ruszył dalej. Jego skafander znikał niekiedy, zlewając się z szarobrunatną barwą skały, i tylko metalowy hełm błyskał wśród wielkich głazów. Wysoko w górze wznosił się owiany chmurami szczyt, który był naszym celem.