Moje przypuszczenie okazało się, niestety, słuszne. Stanąwszy na grzbiecie górskim, zobaczyliśmy przed sobą drugą dolinę. Wypełniało ją morze falujących mgieł. Położona wyżej od doliny Białej Kuli, była skalnym kotłem pośród czarnych, zębatych ścian. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy obejść dolinę południową, opadającą stopniowo granią, która na północo — wschodzie przechodziła w upłazy wielkiego szczytu. Luźne, ruchome obłoki mgły kłębiły się, rozlewały płasko i powoli, lecz nieustannie wzbierały zatapiając zbocze. Związani liną, posuwaliśmy się po ostrzu grani, z dwu stron oblanych mleczną topielą. Czasem lotny obłok, chwycony wiatrem, szybował w górę, zawadzał o skałę i przepływał między nami. Widziałem wtedy tylko czarniawy, powiększony cień kroczącego przodem Arseniewa. Wysiłek, napędzając krew do twarzy i oczu, rzucał na ekran mgielny plamy świetlne, zarysy gwiaździstych fantomów, ale dość było przymknąć parę razy powieki, a wszystko znikało — i zostawała tylko mgła.

Spojrzałem na zegarek. Szliśmy już dziewięć godzin. Dawał się odczuwać długi brak treningu. Pot gromadził się obficie na ciele, spływał po szyi, po karku, z czoła na twarz.

Szczyt, nieruchomy pośród krzyżujących się smug pary, trwał wciąż w jednakowym oddaleniu. Wystawiał ku nam ogromne, fałdziste zbocza, rozcięte żlebami. Grań opadała. Jej czarny grzbiet niknął w przypływie obłoków. Miejsce to wyglądało jak długi, wąski półwysep, oblany ze wszech stron białym oceanem. Kiedyśmy doszli do jego krańca, zaproponowałem odpoczynek. Towarzysze byli bardzo wyczerpani. Rainer potykał się nawet w stosunkowo łatwych miejscach. Rozłożyliśmy się pod wygarbieniem grani. Szczęściem nie było tu głównego bodajże wroga wypraw górskich na Ziemi, mrozu. Skała była ciepła, jakby nagrzana słońcem. Słyszałem, jak chemik mówi coś o czekoladzie.

— Chciałem wziąć tabliczkę i zapomniałem… przydałaby się teraz…

— Nie gderajcie, kolego — mruknął Arseniew. — Jak długo się zatrzymamy? — zwrócił się do mnie.

— Kto potrafi, niech próbuje spać — powiedziałem. — To najlepsze, co w tej chwili można robić. Cztery godziny powinny wystarczyć. Obudzę was, umiem spać, jak długo chcę.

— Cenny talent — powiedział ktoś. Słowa te doszły mnie jakby z wielkiej dali. Pogrążyłem się w błogim bezruchu.

Szło za mną mnóstwo srebrnych mrówek. Nie bałem się ich, przeciwnie, nasze stosunki były wcale życzliwe. W pewnej chwili spostrzegłem, że jedna siedzi na mojej dłoni i krzyczy: żądała, żebym natychmiast wzbił się w powietrze i poleciał do rakiety, bo towarzysze niepokoją się o nas. Inne, stojąc na ziemi, wtórowały jej chóralnym piskiem. Daremne były moje tłumaczenia, że umiejętność lotu jest mi obca. Wreszcie, zły, machnąłem rękami i wzniosłem się w powietrze. Trzepotałem tuż nad ziemią, ciężko jak kura, aż nagle coś mnie pociągnęło w dół, i to tak dobrze, że zbudziłem się, siedząc. Zbliżała się do mnie stożkowata bania metalowa z ogromnym szklanym okiem. W pierwszej chwili myślałem, że to koszmar snu, i dobra chwila upłynęła, zanim poznałem hełm Arseniewa.

— Miał pan nas obudzić.

Spojrzałem na zegarek. Przespałem prawie pięć godzin. Zmieszany zerwałem się na równe nogi.

— To pewno dlatego, że na obcej planecie — bąknąłem. Arseniew obudził Sołtyka i Rainera. Posiliwszy się ostatnimi tabletkami koncentratu witaminowego ruszyliśmy w dalszą drogę. Powietrze było spokojne i mgła leżała nieruchomo. Tam gdzie grań obniżała się, brodziliśmy po kolana w mlecznych oparach, a czasem mknęliśmy w nich zupełnie. Każdy krok był niebezpieczny. Posuwaliśmy się nadzwyczaj powoli i minęły godziny, zanim pod butami zachrobotał gruz osypiska. Dotarliśmy do ujścia wielkiego żlebu, który wrzynał się głęboko w zbocze upatrzonego szczytu. Podchodzenie było nietrudne, ale niezmiernie wyczerpujące. Skafander ciążył coraz bardziej. Miałem ochotę zerwać hełm z głowy, żeby choć raz zaczerpnąć świeżego powietrza. Mimo woli oglądałem się za siebie. Towarzyszom, mniej wprawnym w chodzeniu po górach, musiało być jeszcze ciężej. Zgarbieni, szli powoli we mgle pełznącej w górę zbocza niskimi obłoczkami. Szczyt dawno już znikł nam sprzed oczu: góra rozstąpiła się popękanymi płytami w dwie strony, jakby przeszła tędy odkładnica potwornego pługa. Dno żlebu zaścielał białawy, suchy piarg, wysoko ponad krawędziami obrywów śmigały w górę żółtawe, szare i brunatne turnie. Spod ich groźnie przewieszonych żeber rozchodziły się stożki nasypowe. O ósmej rano, w siedemnaście godzin od chwili katastrofy, po wielkich, zwietrzałych głazach wspięliśmy się na szczyt.

Łańcuch górski opadał ku wschodowi martwymi, zakrzepłymi fałami. Pod nami — nieskończone morze mgieł, pręgowane cienkimi liniami cienia, mieniące się w oddali buro i liliowo. Po ostatni kres horyzontu nic, tylko mgła rozczesana w drobne smugi. Zbocze naszego szczytu schodziło w nią potężnie sklepionym, rozłożystym ramieniem. W połowie rozcinała je brama skalna. Przez ten wyłom prze — pełzały obłoki, spod których przeświecała powierzchnia głębiej leżących skał.

Arseniew rozpostarł na kamieniu mapę, wyznaczył z możliwie wielką w tych warunkach dokładnością kierunek, w którym znajdował się Kosmokrator, i porozstawiał nas co kilkadziesiąt metrów w najwyższych punktach. Wywoływaliśmy towarzyszy przez radio. W słuchawkach pośród odległych, jakby z całej przestrzeni naraz płynących szmerów rozlegały się chwilami miarowe sygnały. To automatyczny nadajnik rakiety odzywał się co piętnaście sekund dwoma przerywanymi dźwiękami. Słyszeliśmy rakietę, lecz ona nie odpowiadała na nasze wezwania. Być może, odległość była zbyt wielka albo od Martwego Lasu ciągnęły przestrzenią obłoki radioaktywne, gasząc słabą falę naszych aparatów — dość że po godzinie skupiliśmy się przy Ars — niewie w ponurym milczeniu. Astronom rozłożył mapę i zadumał się nad nią.

— A więc jednak przyjdzie nam nocować — powiedział. — Zmierzch rozpocznie się dzisiaj za jakieś osiem do dziewięciu godzin. Musimy go spotkać w dobrym ukryciu… Należy się spodziewać gwałtownej burzy.

Spojrzał w mgły spoczywające kilkaset metrów niżej.

— Drogi wybrać nie możemy — powiedział — wobec tego pójdziemy tak.

Nakreślił przez mapę prostą jak strzała linię w kierunku rakiety. — Musimy jednak zatrzymać się — powiedziałem — co najmniej na pół godziny. Schodzenie, jak wiadomo…

— Schodzenie będzie łatwiejsze od wspinaczki — rzekł szybko Arseniew, a kiedy spojrzałem na niego zdziwiony, położył mi znaczącym gestem rękę na ramieniu. Zamilkłem. Kiedy za chwilę Rainer oddalił się, profesor przyłożył swój hełm do mojego. Dzięki zetknięciu obu metalowych kasków głos mógł płynąć bez pośrednictwa radia. Wyłączywszy swój aparat Arseniew powiedział:

— Nie trzeba mówić wszystkiego.

— Ze względu na Rainera?

Skinął głową. Ponieważ chemik zbliżył się, nie zamieniliśmy już ani słowa. Oparci plecami o chropowate głazy, spoglądaliśmy na poły tylko widzącymi od znużenia oczami w mgielne przepaści. Po pewnym czasie zaczęło się w górze coś dziać. Chmury gęstniały jak rybi klej, rzucony na gotującą się wodę, rozpływały się pierścieniami, skręcały, coraz bardziej zwiewne, klarowne, aż nagle ukazało się w nich okno. Szybko znikło, lecz z boku odsłoniło się drugie.

Zaświeciło w nim niebo. Wiatr rozdmuchiwał puszyste kłęby coraz szerzej.

— Psiakrew!

— Czemu pan klnie? — spytał astronom.

— Niebo, profesorze, niebo!

Niebo było zielone. Przejrzysty, łagodny szmaragd, jakby rozpławiona w szkle barwa pierwszych traw prześwietlonych słońcem. Płynęły tam bardzo wysoko pierzaste, zupełnie złote obłoczki.

— Zapewne dwutlenek węgla… — zauważył Rainer. Uradowało mnie, że się odezwał. Nie opanowała go jeszcze zupełna apatia.

Tymczasem tu i ówdzie mgła w dole rozbłyskiwała, dotknięta promieniami. Wtem obrzeże wielkiej chmury zapłonęło gwałtownie. Wyjrzała zza niego olbrzymia, płomienna tarcza, dobrze już przechylona ku zachodowi. W jednej chwili zapanował straszliwy upał. Powierzchnia mgieł zajaśniała jak zalana kipiącym metalem. Śladem cienia, uciekającego z zawrotną chyżością w dal widnokręgu, wybuchały orgie świateł. Z głębin wstawały góry rozżarzonej miedzi, krwiste otchłanie, pieczary i jaskinie o płynnych ścianach, a Słońce przeszywało je blaskiem, wybijając w ruchomej, jakby życiem obdarzonej magmie złote galerie. Cały ten ocean milczących płomieni oddychał; unosiły się nad nim fiołkowe i różowe opary, w których migotały pasy wielokrotnie powtarzających się tęcz. Aż znowu jakaś chmura nasunęła się na Słońce i równina obłoków zgasła, w jednej chwili zalana bezbrzeżną szarością.

— Drogośmy zapłacili, żeby ujrzeć to widowisko — powiedział cierpko Rainer.

Opasałem się liną podając drugi koniec Sołtykowi. Założył karabinek w kółko pasa i skierował się ku pochyłości. Arseniew kroczył pierwszy, ja za nim, dalej Sołtyk; Rainer, ciężko stawiając nogi, szedł ostatni. Tak rozpoczął się powrót.

Długo schodziliśmy we mgle. Niekiedy stawała się tak gęsta, że ginęła w niej sylwetka kroczącego przodem astronoma. Wzrok tonął w szarej płynności; zacierały się kontury drogi, najbliższych głazów, nawet zarysy wyciągniętej ręki. Nachodziło mnie wrażenie, że cały roztapiam się, rozpływam we mgle. Było to uczucie z koszmarnego snu, w którym traci się poczucie realności istnienia. Mówiłem wówczas do towarzyszy; ich głosy rozwiewały na chwilę przygniatające uczucie samotności.

Jakiś czas skała odzywała się dźwiękliwie pod ostrzami czekanów, potem chrobotały głazy osypisk, a po trzech godzinach marszu kroki ścichły i stopy poczęły się zagłębiać w rozpulchnionym gruncie. Nie wiedzieliśmy, czy to już równina, czy tylko kopulasta wyniosłość, bo na wskazaniach aneroidów nie można było polegać.

Już od dłuższego czasu zachowywały się niespokojnie. Ciśnienie atmosferyczne podnosiło się wolniej, niż należało tego oczekiwać podług tempa marszu; najwidoczniej zbliżał się niż barometryczny. Pozostawało to w związku z nadchodzącym zmierzchem.

Niebawem równy teren ponownie zaczął opadać. Zstępowaliśmy coraz niżej, niżej. O ile można było rozeznać się w tak gęstej mgle, znajdowaliśmy się w płytkim wąwozie, jak gdyby w korycie wyschłej rzeki, i schodziliśmy w dół powtarzając wszystkie jego zakręty. Nagle pod nogami poczuliśmy skalną caliznę. Szło się po niej jak po chodniku miejskim, tak była równa i gładka.

Zdumiony rozejrzałem się, lecz nie mogłem dostrzec niczego.

Prowadzący według kompasu Sołtyk przystanął.

— Tam coś jest — wskazał na wielką plamę, ciemniejącą w szarych tumanach.

Pochyliwszy się, pociągnąłem ręką po skale.

— Słuchajcie… — powiedziałem — może się mylę, ale to są kwadratowe płyty. Czuję ich spojenia pod palcami… to jest najprawdziwszy chodnik!

— Chodnik? To może jest tu gdzieś restauracja? — spytał Rainer. W czasie drogi dał już nam zakosztować swego gorzkniejącego humoru. Arseniew skierował aparat indukcyjny w stronę plamy. Owalna, majaczyła niewyraźnie w niewielkiej odległości.

— Czasu mamy mało — rzekł astronom — ale… kto z was pójdzie tam ze mną?

Zgłosiliśmy się z Sołtykiem, a i chemik przyłączył się po chwili wahania. Gładka przestrzeń, którą nazwałem chodnikiem, zakręcała i podnosiła się niezbyt stromo. Przeszedłszy kilkanaście kroków, stanęliśmy przed czarnym otworem. Mgła była tu rzadsza. Jasnymi słupami skrzyżowały się w niej promienie naszych reflektorów. W świetle ukazała się obszerna jaskinia. W głębi pod ścianą stał walcowaty twór. Zbiegłem ku niemu po osypującym się drobnym szutrze. Był to metalowy cylinder, zapuszczony częściowo w grunt i zamknięty wypukłą tarczą. Naparłem na nią barkiem. Między tarczą a cylindrem powstała wąska, czarna szczelina, która rozszerzała się szybko. Pokrywa poleciała ze szczękiem w górę. Wnętrze było puste.

— Zbiornik! — zawołałem. Towarzysze schodzili po osypisku. Postąpiłem kilka kroków w bok. Grota była dziwnie regularna. Kształt miała wydłużony, z lekko pochylonymi ścianami i wklęsłym stropem. W głębi zwisały z niego jakieś czarne łachmany, jakby gigantyczna pajęczyna. Zbliżywszy się i wziąwszy w rękę jej część, przekonałem się, że jest to skruszały, jakby spalony metal. Rudoczarny, zmięty, pokryty był sadzą, która w jednej chwili osypała mnie wielkimi płatami. Nagle w promieniu latarki, biegającym białym kołem pośród splątanych zwojów metalu, które rzucały skaczące cienie, mignęło coś czerwonawego. Zwróciłem tam reflektor. Na ścianie widniał rysunek, bardzo stary, bo czerwonawa farba odprysła i złuszczyła się w wielu miejscach. Przedstawiał współśrodkowe koła. Odwróciłem się, by zawołać towarzyszy, i wtedy spostrzegłem, że to, na czym stoję, nie jest szutrem.

Ta wibrująca w świetle masa błyszczących kamyczków była pokładem srebrnych stworzonek. Ale nie były już srebrne. Zmatowiałe, powleczone śniedzią jak cynowe okruszki, przypominały mego małego więźnia tylko kształtem. Mimo woli odskoczyłem wstecz, ale leżały wszędzie. Ich szeleszczące przy dotknięciu masy zalegały całe dno groty. Poruszone przedtem metalowe łachmany kołysały się wolno w powietrzu. Teraz zobaczyłem, że poza nimi jest jakby wielki plaster pszczeli. Zakrywały go częściowo festony metalu, skurczone jak zdarta i opalona skóra. Wygląd plastra nadawały ścianie regularnie rozmieszczone otwory. Tworzyły jakby wielokątną mozaikę. Tkwiły w nich szare, niegdyś srebrne stworzonka. Pod ścianą wznosił się ich cały stos.

— Patrzcie! — powiedziałem zdławionym głosem. — Patrzcie!

Towarzysze obstąpili mnie. Unieśli w górę szczątki zwisającej ze stropu sieci i brali w ręce stworzonka, lekkie, prawie nieważkie. Przesypywane, szeleściły i brzęczały cichutko jak metalowe łuski. Pod każdym stąpnięciem pryskały setki miażdżonych odwłoków. Wszyscy, wzruszeni jak ja, milczeli. Przypomniałem sobie rysunek i, podnosząc reflektor, wydobyłem go z ciemności.

— Coś w rodzaju układu heliocentrycznego… — wyszeptał Rainer. — W środku Słońce… potem orbita Wenery… a dalej… Ziemia… to nasz układ planetarny.

— Ale tam jest jeszcze coś, widzicie?

Od wizerunku Wenery szła punktowana dziurkami nie zafarbowana linia prosto ku Ziemi. Łączyła obie planety. Nieznany lęk chwycił mnie za serce. Obejrzałem się szybko, ale grota była pusta. Tylko metalowe zwoje chwiały się wolno, prósząc nieważkimi płatkami sadzy.

— Tu byli ludzie… — szepnąłem. Nie ważyłem się mówić głośno.

— Nie, tego nie stworzyła ręka człowieka — odezwał się Arseniew.

— Jaki szczególny blask ma ta skała — powiedziałem po chwili — jak glazura…

Powierzchnia ściany zbiegała się w siatkę drobniutkich, szklisto połyskujących, niebieskawych żyłek.

— Co to może być, doktorze Rainer?

— Nie wiem, nigdy tego nie widziałem… jakby awanturyt… ale nadtopiony nadzwyczaj wysoką temperaturą… nie wiem — powtórzył. Arsenłew schował garść metalowych ziaren do kieszeni skafandra.

— Przyjaciele… w tej chwili nie możemy ocenić znaczenia naszego odkrycia. Musimy iść dalej, i to szybko. Za cztery godziny będzie zmierzch.

Opuściliśmy grotę nie mówiąc już ani słowa. Mgła na dworze nieznacznie pociemniała. Przybierała niebieskawe tony, zarazem jednak przerzedziła się. Kiedyśmy schodzili łagodną pochyłością, mogłem bez trudu dostrzec ostatniego towarzysza.

Przebyliśmy sporym krokiem co najmniej dziesięć kilometrów stosunkowo równego terenu. Potem grunt zdawał się podnosić, ale mogło to być złudzenie, bo wzrok nie miał żadnego oparcia. Nagle z mgły przede mną dobiegł zdławiony okrzyk i głuchy odgłos. Skoczyłem naprzód.

Arseniew leżał opierając się rękami o ziemię.

— Stać, stać! — zawołał podnosząc czekan. Podszedłem jeszcze o krok. Tuż przed nim otwierała się mroczna rozpadlina. Jej głębia tonęła we mgle. Nawet z pomocą rada — roskopów nie udało się dostrzec drugiego brzegu. Rainer zauważył, że, być może, w ogóle go nie ma i stoimy nad urwiskiem, którym płaskowyż spada ku równinie.

— A więc od rakiety dzieliłoby nas zaledwie trzydzieści kilometrów — powiedział Arseniew usiłując zorientować się na mapie, niestety, bardzo szkicowej, która już kilkakrotnie zmyliła nas w czasie drogi.

— Spróbujmy zejść; im niżej będziemy, tym lepiej, a może uda się znaleźć jakieś schronisko.

Kilkaset kroków dalej obryw nie był już pionowy; w ekranach radaroskopów tlał zielonkawy obraz skośnych upłazów, zachęcający do zejścia. Poszedłem pierwszy. Wokół tliły się giętkie kłęby pary. Mrok tężał, mgła nabierała tonów błękitnych, popielatych, wreszcie fioletowych. W kilku miejscach trzeba było pomagać sobie rękami, gdyż okute nosy butów ślizgały się po gładkich płytach. Nie obyło się bez upadków. Niżej pochyłość zmalała. Skałę przerzynały głębokie, krzyżujące się rynny. Było to bardzo niebezpieczne, bo fałszywe stąpnięcie mogło spowodować złamanie nogi.

Ktoś mnie wyprzedził — zdaje się Arseniew. Zobaczyłem białe, otoczone wielokrotną tęczą światło jego latarki. Blask gubił się w parze. Promień reflektora wahał się chwilę w marszu, nagle obniżył się i znieruchomiał. Oślepiony (wpatrywałem się chwilę w źródło światła), przeoczyłem szeroką szczelinę i wpadłem w nią omal po kolana. Naciągnięte ścięgno zabolało; usiadłem, aby zbadać nogę. Moja lina szorowała chwilę po kamieniach i szarpnęła.

— Halo, profesorze, stójcie no tam! — krzyknąłem. Nikt nie odpowiedział. Wstałem i lekko utykając poszedłem w kierunku blasku, w którym poruszały się zamazane cienie. Spojrzawszy w górę dostrzegłem między brzegami rozpadliny niebo jako szeroką rzekę jasności. Tak wygląda powierzchnia wody oglądana przez nurka z dna.

Światło reflektora nagle zgasło.

— Trudno, więc właźmy tam — mówił Rainer.

— Poczekajże pan.

To był głos Arseniewa. Znowu zapłonął reflektor, powielając się różnokolorowym lśnieniem w drżącej aureoli pary. Spostrzegłem, że obaj byli pochyleni. U ich stóp grunt urywał się raptownie, a jego miejsce zajmował ciemny pas mgły.

W tej chwili w matowym promieniu elektrycznym zabłysnął hełm Sołtyka, który wzniósł się z głębi. Rainer pomógł mu wspiąć się na brzeg.

— Schodzić można — powiedział inżynier — pochyłość maleje, ale robi się coraz goręcej.

— Temperatura podnosi się? Czyżbyśmy mieli w ten sposób zstępować aż do jądra planety? — zauważył Rainer.

Mimo woli skupiliśmy się razem. Latarka oświetlała czterech czarnych olbrzymów w pofałdowanych kombinezonach. Błękitne iskry drżały w szkłach hełmów.

— Trzeba będzie poświęcić nabój magnezjowy — powiedział Arseniew i wydobył z kieszeni płaski magazynek. Były to naboje do rakietnicy, która zginęła, pozostawiona w helikopterze.

— Czy któryś z was ma przypadkiem chustkę do nosa w zewnętrznej kieszeni?

Zgłosił się Rainer. Astronom wyciął nożem dziurę w środku chustki, a do rogów przywiązał paroma nitkami nabój. Rozjaśniło mi się w głowie: profesor umiał sobie poradzić bez pistoletu sygnałowego. Uderzył silnie rękojeścią w spłonkę naboju raz i drugi, a gdy rozległ się syk, rzucił pakiecik poza krawędź skały.

Wychyliliśmy głowy w przepaść. Oślepiające światło magnezji rozcięło mgłę. Ukazały się zbocza: to, na którym staliśmy, i przeciwległe, oddalone może o sześćdziesiąt metrów, potem obłok pary przysłonił płonący nabój. Nie trwało to długo. Jasne kłęby Rozstąpiły się i spod grzybka zaimprowizowanego spadochronu buchnęły blaski z ponowną, choć szybko słabnącą siłą. Światło drżało złudnie, przelewając się w woalu pary. Pod nim, w głębi, ukazała się czarniawa, podługowata masa, która zabłysła jak fala skamieniałej lawy. Gdy blask opadł, wydało mi się, że masa rozszerzyła się, a później skurczyła, jak kadłub węża przełykającego suty kęs.

Potem wszystko znikło.

Gdy powoli cofnęliśmy się od urwiska, Arseniew wsadził obie ręce za pas.

— Tak tu zawsze: kiedy zdaje się, że wątpliwości zostaną rozproszone, ukazuje się dziesiątek nowych… co sądzicie o tym, tam? — wskazał na dół.

— Dostrzegłem ruch — zaczął ostrożnie Rainer — nie wiem, czy to nie było złudzenie, ale…

— Nie, to nie było złudzenie — przerwał mu astronom.

— Można by poświęcić jeszcze jeden nabój, ale nie warto.

Podszedł do brzegu i puścił w dół snop światła z reflektora. Zgubiło się we mgle.

— Co to jest, u licha?

— Strumień lawy? — zaproponował ostrożnie Rainer. — Miałem wrażenie, że to płynie.

— Temperatura jest za niska.

— Może jakiś kanał?

— Kanały na Wenerze?

— Do dna nie ma więcej niż trzydzieści metrów — wtrąciłem.

— Takie światło ogromnie utrudnia ocenę. No cóż, musimy przecież zejść. Proszę za mną.

Arseniew pierwszy zsunął się po krawędzi. W milczeniu zstępowaliśmy w dół, zrazu twarzą do zbocza, potem od wróciliśmy się i ruszyliśmy szybciej. Przez skałę, podobni do bazaltu, biegły grzędy o ostrych krawędziach. Nagle Soł tyk zawołał:

— Uwaga, oto jest!

Reflektor znieruchomiał. W kole światła ukazał się wy niosły wał, znikający po obu stronach poza zasięgiem jasności. Lśnił tłusto i czarno jak grzbiet wieloryba. Masa ta zapełniająca płytkie koryto skalne, wznosiła się ponad kamienne brzegi, odległe od siebie o kilkanaście metrów. Jej powierzchnia falowała powoli, a poszczególne okresy rozszerzeń i skurczów napływały z prawej strony i znikały p lewej.

— Perystaltyka — szepnął ktoś.

Arseniew szedł wierzchem długiego głazu jak kładł? w kierunku czarnej masy. Stanął na samym końcu, tak i mógł dotknąć jej nogą. Kleisty bryzg przylgnął mu do but Otoczenie dotkniętego miejsca zafalowało. Miarowy rytm, jakim dotąd poruszała się cała masa, zatracił się. Powietrze drgnęło. Powiew przeleciał wzdłuż ścian, a połyskująca bryja zaczęła się powoli piętrzyć, nasuwać na siebie guzowat półpłynna, chwilami sztywniała, aż wysunęła szeroką, rozlewającą się wypustkę na kraniec płaskiego głazu, na kt rym stał Arseniew.

— Ostrożnie, profesorze! — zawołałem. Nieruchomo oczekiwał nadchodzącego. Czarna maź dotknęła jego butów, cofnęła się i nagle jednym rzutem otoczyła je, a z mgły wysunął się wielki garb, jak fala dobijająca do brzegu. Teraz ktoś drugi, zdaje się, Rainer, zapalił swój reflektor. Profesor krzyknął i targnął się wstecz. Czarne błoto oblało go niemal po kolana. Nowy, potężny skurcz przeleciał przez masę.

— Wstecz, profesorze, wstecz! — krzyczałem. Nie mogłem pojąć, czemu stoi jak wrośnięty w kamień. Zgarbił się, plecy drgały mu, jakby podnosił ciężar. Najbliżej stojący Sołtyk dopadł go z boku i pociągnął, ale potknął się i zleciał z głazu niemal po pas w czarną kipiel. Wydał zdławiony okrzyk.

Oburącz porwałem linę i pociągnąłem z całej siły. Rainer chwycił niżej. Szerokie zwoje leciały, klaszcząc, na kamienie. Ujrzałem w świetle latarki twarz Sołtyka — była konwulsyjnie wykrzywiona. Czarna rzeka parła szerokim frontem na wybrzeże, ale byliśmy od niej szybsi. Porwałem Sołtyka za ramię, drugą ręką chwyciłem Arseniewa, a Rainer pomógł mi wspiąć się na zbocze. Obaj wyratowani prawie nie poruszali nogami, opierając się na mnie całym ciężarem. Jeden z nich dyszał jękliwie.

— Jesteście ranni? — spytałem, przestraszony tym, że wciąż milczą.

— Dalej, dalej, na górę! — krzyczał Rainer. Ruszyłem wlokąc obu towarzyszy. Ledwo stawiali nogi, jakby zmieniły się w drewniane kikuty. Nareszcie Arseniew pierwszy odzyskał głos:

— Uderzenie… elektryczne… — wyjąkał mocując się ze zdławionym gardłem.

Wspięliśmy się jeszcze kilka metrów. Arseniew zgubił latarkę. Dobyłem mojej, skierowałem wylot metalowego cylindra w dół i nacisnąłem wyłącznik.

Wyglądało to jak wybuch błota, ale w czarnej masie nie było biernego ruchu, posłusznego sile ciążenia. Rozdymała się potwornymi bąblami, puchła, a z głębi parły coraz nowe fale zalewając brzeg.

— Wszyscy w tył! — zawołał naraz mocny głos. Widzę jeszcze tę scenę. Arseniew oderwał się od mego ramienia. Rozstawiwszy szeroko nogi, sięgnął do futerału Sołtyka, chwycił miotacz i złożył się.

Biały piorun strzelił z jadowitym sykiem w dół. Okrutny żar uderzył w piersi. Arseniew nacisnął po raz drugi języczek spustu i drugi piorun, jak odłam słońca, buchnął w sam środek wezbranej czarno masy. Potem zapadła ciemność. Wiedziałem, że nie wolno patrzeć w wylot pracującego miotacza, ale to było silniejsze ode mnie. Przed oczami wirowały mi teraz złote i czarne koła. Długą chwilę nic nie widziałem, chociaż kurczowo naciskałem guzik reflektora. Wreszcie drgające plamy zbiegły na boki.

Skalne koryto było puste. Drgające szczątki, grudy spopielałego żużlu, zwały popiołu dogorywały w zasięgu promieni. Brunatne kłęby dymu mieszały się z mgłą. Z kamieni ściekała mętna, jakby szlamem zmącona woda. Gdzieś jeszcze ohydnie skwierczały nie dopalone ochłapy. Zeszliśmy w dół i, wstąpiwszy w koryto, rzuciliśmy w obie strony światło. Czarna masa znikła. Wspięliśmy się na przeciwległe zbocze. Arseniew oglądał swoje nogi. Na nogawkach kombinezonu błyszczały jakby śluzem pokryte plamy, a buty stały się popielato — czarne.

— Profesorze, pan mówił o elektrycznym uderzeniu? — rzuciłem się z pytaniami. — Czy to pana poraziło? Pana też, inżynierze? Co to mogło być?

— Naprzód, naprzód — odparł astronom otrzepując skafander z resztek lepkiej substancji. — Musimy iść dalej, potem będziemy rozprawiać.

Druga ściana czarnego wąwozu była mniej stroma. Pokonaliśmy ją w pół godziny i znaleźliśmy się na równinie osłoniętej falującymi niespokojnie mgłami. Teraz można było rozmawiać w marszu.

— Całe szczęście, że nasze skafandry posiadają własności izolujące — powiedział Arseniew — inaczej byłoby źle ze mną, i z panem nie lepiej, Sołtyk!

— Złapał mnie kurcz i ust nie mogłem rozewrzeć — przyznał się inżynier. — A przedtem, kiedy tam wpadłem, dostałem takie uderzenie, że mnie to prawie sparaliżowało. Myślałem, że się uduszę. Wszystkie mięśnie jak z drzewa.

— Na szczęście to stworzenie nie miało jeszcze do czynienia z dobrym włóknem syntetycznym — rzucił Rainer.

— Jak to stworzenie, czy pan uważa, że ta czarna maź żyje? — zawołałem zdumiony.

— Sądzę, że to jest rzeka żywej protoplazmy. Widział pan przecież, jak poruszała się, jak reagowała na dotknięcie usiłując pochłonąć to, co ją poruszyło. O mały włos byłoby się. jej udało.

— A więc pan myśli, że ten… że to… — nie umiałem dobrać zaimka — że to jest jakieś zwierzę? Coś jak węgorz elektryczny, drętwa?

— Drętwy są na Ziemi, a my — na Wenerze. Nie zwierzę i nie roślina, lecz po prostu żywa plazma.

— W głowie mi się nie mieści, żeby to mogło żyć — powiedziałem. — Przecież i woda w rzece się rusza, a nikt nie nazwie jej żywą.

— To jest spór o słowa — zauważył Arseniew. — Ta masa posiada pewne cechy żywej substancji, ale nie wydaje mi się, żeby miała… czekajcie, cóż to za syczenie?

Zmierzch zapadał coraz szybciej. Robiło się ciemno. Już od paru chwil miałem wrażenie, że dzieje się coś dziwnego, ale dopiero po słowach Arseniewa usłyszałem syk, którego źródło musiało znajdować się w pobliżu. Spojrzałem na przegub — i westchnienie zatrzymało mi się w gardle. Na lewej ręce nosiłem kompas magnetyczny, którego nie używałem, bo zastępował go znacznie pewniejszy żyrokompas systemu Sperry. Spojrzawszy na kompas magnetyczny zobaczyłem, że jego igła, świecąca zazwyczaj jako nafosforyzowana strzałka, zmieniła się w koliście rozmazane światełko, gdyż wiruje z niesłychaną prędkością, wydając cichutkie, lecz ostre brzęczenie.

— Patrz pan, profesorze…

Wśród chmur pojawiły się lotne rozbłyski. W mroku wisiały obłoki, srebrzyste, bezwładne jak brzuchy śniętych ryb. Upiorny, bezkierunkowy poblask legł na ziemi. Cały teren zdawał się topnieć i rozpływać. Atmosfera przybrała cudaczny wygląd: wysoko rozrastały się fałdziste draperie, chwiejne słupy, stając się kolejnymi źródłami mętnosreb — rzystego jarzenia. Wreszcie cała okolica błyskała na przemian: to wyższe, to niższe warstwy pary rozświecały się bezgłośnie, a w tym trzepotaniu szarych cieni i perłowych rozbłysków tu i ówdzie krążyły ogniste miotełki i kule, bardzo wolno opadające w aureoli fioletowych iskier. Mimo woli zwolniliśmy tempo marszu. Słyszałem, jak Arseniew mówił do Rainera, że to rodzaj burzy elektromagnetycznej.

— Zwróć pan uwagę na rytmiczne przygasanie blasku. Było tak rzeczywiście. Obroty igły kompasowej jeszcze bardziej się wzmogły, ale co parę chwil zmieniały kierunek, a przeskokom z jednego wirowania w drugie towarzyszyło przygasanie upiornego brzasku. Napływały wysokie obłoki, widzialne poprzez mgłę, tak potężne było ich światło. Niepokoiła mnie panująca zupełna cisza. Zdawała się zwiastować coś złego. Arseniew przestał mówić z Rainerem o jonizacji, fotonach i orbitach elektronowych. Zatrzymaliśmy się w rozproszonym świetle, które gasło powoli, a zarazem jakby przysiadało, opadając na grunt, gdy tymczasem wysokie warstwy atmosfery zalegał mrok coraz czarniejszy.

Wciąż jeszcze dookolne powietrze trwało w martwym bezruchu, lecz stamtąd, z wielkiej wysokości, dobiegać począł, zrazu niezmiernie daleki, głuchy poszum, który przeszedł w niskie zawodzenie.

— Obawiam się, że będziemy musieli wrócić do wąwozu — powiedział Arseniew. Staliśmy, niezdecydowani, co robić. Wtem powietrze rozdarło wycie, podobne do tego, jakie wydaje pikujący samolot. Mgła zakołysała się i popłynęła. Znikły ostatnie rozproszone ogniska elektrycznej poświaty. Z mroków runął potężny wicher. Ledwośmy ustali, chwytając się za ręce. Ktoś zapalił latarkę. W słupie światła mgła nie kłębiła się już, lecz mknęła wartko jak strumienie mętnej wody wypuszczone ze stawideł.

Nikt z nas nie przemówił słowa. Zawróciliśmy i pchani straszliwą wichurą biegliśmy, potykając się i zataczając, z powrotem, w stronę wąwozu. Wicher świszczał przeraźliwie w antenach hełmów; powietrze, spęczniałe i twarde jak wydęte płótno, biło w plecy łopocąc fałdami kombinezonów. Pędziliśmy tak nie wiem jak długo, aż zamajaczył w ciemnościach pozornie nieruchomy obłok, wirujący w miejscu z zawrotną szybkością. Był to wir zgęszczonej mgły, powstały między brzegami wąwozu. W miarę jak schodziliśmy w dół, ciśnienie wiatru słabło. Jego niewidzialne porywy wydawały nad rozpadliną odgłos żagli chwytających raptownie wiatr. Posuwając się na oślep, skupiliśmy się pod skalnym nawisem. W białym słupie światła, które zapalił jeden z towarzyszy, mgła kotłowała się jak wrzątek. Nad nami, na pogrążonej w ciemności równinie, rozlegały się przejmujące zawodzenia, skowyty, pianie i chichot. Zdawało się, że walczą tam całe stada hien i szakali. Wtem mroki zalśniły na mgnienie, jakfr; mgłę wypełniła płonąca rtęć. Zagrzmiało. Huk nakrył nas jak wieko. Zarazem poczułem drobne, lekkie uderzenia na ramionach i rękach, a w promieniu lampy zabłysły pędzące skosem krople.

Deszcz!

Bębnienie nasiliło się. Wiatr nie zawodził już w górze, lecz wył ogłuszająco. Deszcz nadchodził siekącymi falami. Przywarliśmy ciasno do skały.

Woda ściekająca po hełmach i skafandrach lśniła w blasku reflektora. Wokół zaczęła się tworzyć spieniona od deszczu kałuża. Wtem skała odezwała się gęstym werblem. Równocześnie usłyszałem dźwiękliwe uderzenia w hełm. Padał grad.

Tego tylko brakło — pomyślałem.

Grad wielki jak fasola tłukł w hełmy nie robiąc nam szkody, ale oślepiał lodowymi odpryskami.

— Chodźcie tu, do mnie! — zawołał Arseniew.

Istotnie, kilka kroków dalej, w płytkim zagłębieniu ściany, grad mniej dawał się we znaki. Coraz głośniej szumiała woda spływająca po stokach rozpadliny. W promieniu latarki, którą astronom zawiesił na piersi, otoczenie świeciło mętnym blaskiem strzaskanego lodu.

Zbocze osłaniało nas z góry, ale czułem, jak w nogi uderzają, niby setki drobnych igiełek, szczątki gradzin rozpryskujących się o kamienie.

W nieustanne wycie orkanu raz po raz wpadały przeciągłe grzmoty. Błyskawice oświetlały kłębiące się szaleńczo mgły, strumienie deszczu i zlane wodą głazy. Z trudem udało się nam przywlec i ustawić w niszy skalnej kilka płaskich kamieni, na których usiedliśmy, biczowani wodą zalewającą okienka hełmów. Trwaliśmy tak, skuleni; noc wlokła się, godzina płynęła za godziną, a burza nie słabła. Grad przestał padać, za to w smudze światła zabielały wirujące płatki śniegowe. Siedzieliśmy nieruchomo; spokojny oddech towarzyszy świadczył, że zapadają w sen. Sam, choć zmęczony, nie mogłem usnąć. Rozumiałem, że należy zebrać siły do dalszej drogi, i zaciskałem powieki pragnąc jak najszczelniej odgrodzić się od zawodzenia i szumu burzy. Ale pod pokrywą ciemności przetaczał się wciąż w pamięci kołowrót obrazów. To pięło się ku nam strome osypisko, oblane czarną, drgającą mazią, to dym walił z płonącego helikoptera, to znów jaśniała tajemnicza grota w świetle reflektorów. Chwilami zwidy wał mi się krajobraz górski z urwistymi piłami szczytów i dolinami pełnymi mgły, gdzie wysoko, w zielonym jak grube szkło niebie, płonęło olbrzymie słońce. Mięśnie drżały, znużone, od skały ciągnął przejmujący chłód, lecz nie ważyłem się włączać elektrycznego ogrzewacza, bo należało oszczędzać baterię żywiącą aparat radiowy. Nie mogąc zasnąć, wsłuchany w głębokie, bliskie oddechy, starałem się rozpatrzyć ostatnie wypadki. Czy naprawdę katastrofa była przypadkiem? A może wokół czuwały niepojęte siły, podpatrując nas, kiedyśmy wierzyli w swobodę własnego działania? Nie umiałem stworzyć obrazu, który objąłby wszystkie zdarzenia. Jeżeli mieszkańcami planety były metalowe twory, co oznaczała rzeka czarnej protoplazmy? A grota — czyżby stanowiła coś w rodzaju niesamowitego cmentarza? W jaki sposób powstał olbrzymi krater, dlaczego podziemna rura rozpękła się na dwie części?

Sam nie wiem, kiedy zapadłem w ciężki, nieprzytomny sen. Otworzyłem oczy zupełnie skostniały. Zegarek wskazywał szóstą. Na Ziemi w moich stronach świt zamieniał się już w pełny dzień, lecz tu panował mrok tak nieprzenikniony, że nie mogłem nawet rozeznać, gdzie metalowy kask przechodzi w szkło okienka. Blady, w dzień ledwo widoczny ekran radaroskopu wypełniał wnętrze hełmu zielonkawym, fosforycznym blaskiem. Wycie wiatru osłabło. Deszczu także nie było słychać. Ostrożnie wysunąłem się spośród pogrążonych we śnie towarzyszy. Materiał kombinezonu pokryła cienka skorupa lodowa, pryskająca jak szkło przy każdym ruchu. Zaświeciłem na chwilę reflektor. Spostrzegłem nieruchome, skulone pod skałą postacie. Rzadka mgła płynęła leniwie, pędzona chłodnymi podmuchami.

Zacząłem się energicznie gimnastykować, uderzać rakami po udach i barkach. Hałas, który zrobiłem, zbudził Sołtyka. Za chwilę wszyscy już wstawali narzekając na zimno.

Niebawem wyruszyliśmy w drogę. Równiną ciągnął porywisty wiatr. Jego dojmujące zimno czuliśmy poprzez wszystkie izolujące warstwy skafandrów. Pod butami trzeszczała na kałużach cienka powłoka lodowa, czasem grunt zachlupotał i nogi zapadały się w grząskie błoto. Kiedy w pewnej chwili odwróciłem się i oświetliłem latarką postacie kroczących za mną, dostrzegłem załzawione szybki hełmów, a za nimi — rozognione oczy i twarze pokryte dwudniowym zarostem. Mogłem się z nich doskonale domyślić własnego wyglądu. Jeszcze wtedy, gdy zmierzch zaczął zapadać, u brzegów wąwozu posłyszeliśmy sygnały radiowe rakiety, lecz późniejsza burza elektryczna zagłuszyła je i teraz dopiero rozległy się w słuchawkach. Zmierzaliśmy dzięki nim prosto przez największą ciemność, nie lękając się, że zabłądzimy. Jedne za drugimi pozostawały w tyle łańcuchy niewielkich pagórków. Rainer szedł za Arseniewem zgarbiony, jakby zmalał o głowę. Ledwo powłóczył nogami. W pewnej chwili nagle usiadł. Astronom odwrócił się i powiedział jak do małego dziecka:

— No, Henryku, wstań.

Tamten nie odpowiedział. Wpółleżał, ciężko dysząc. Podszedłem, żeby mu pomóc, lecz Arseniew powstrzymał mnie gestem.

— Nie, on sam.

I chemik, opierając się rękami o kamienie, podniósł się, wyprostował niezmiernie powoli, jakby dźwigał olbrzymi ciężar, i ruszył za nami.

Z dalszej drogi pamiętam bardzo niewiele. Miałem wrażenie, że mózg mój zdrętwiał; prawdopodobnie szedłem drzemiąc i co jakiś czas budziłem się. Ciśnienie w butlach tlenowych opadło do trzydziestu atmosfer, musieliśmy więc iść, bez przerwy iść, aby zdążyć, zanim zbiorniki opustoszeją. Goniliśmy ostatkami. Zaczęło mnie nachodzić nieokreślone uczucie, że ktoś skrada się za nami. Najdziwniejsze, że udzieliło się ono innym; Rainer, który szedł ostatni, upadł kilka razy, bo nieustannie spoglądał za siebie. Co jakiś czas zmieniał się ten, kto prowadził pochód, gdyż wypatrywanie drogi w ciemności nużyło.

W pewnej chwili, idąc na przedzie, zobaczyłem wysoko w chmurach biały, mglisty słup. Teren podnosił się. Z kamienistego podłoża wyrastały chropowate tafle. Biały słup poruszał się leniwie wśród chmur. Zrazu przemknęło mi przez głowę, że to znowu jakieś tajemnicze zjawisko, lecz okrzyk astronoma wyprowadził mnie z błędu. Pod butami zgrzytały głazy; jeszcze kilkaset kroków podchodzenia — i stanęliśmy na przełęczy. Daleko w dole jaśniało morze mgły. Z jego wnętrza bił w niebo biały słup światła. Był to reflektor rakiety.