Lao — Czu utrzymywał łączność z helikopterem do czasu, kiedy Martwy Las zagrodził drogę falom radiowym. Przez cały dzień towarzysze zajęci byli badaniem dna jeziora. Kiedy minęła godzina, w której mieliśmy powrócić, Oswaticz wystartował i odnalazłszy ślad akustyczny ruszył na poszukiwania. Samolot nie mógł lecieć tak wolno i nisko jak helikopter. Oswaticz wielokrotnie gubił ślad i dwie godziny nurkował w chmurach, zanim znalazł się nad kraterem. Podejmował uparcie próby wprowadzenia maszyny w głąb czeluści, lecz spełzły na niczym, omal nie kończąc się katastrofą, gdy zaczęły go ściągać w dół zdradliwe prądy powietrzne. Potem krążył w chmurach, nieustannie wywołując nas przez radio, a ponieważ i to nie dało rezultatu, zrzucił na zbocze krateru worki z żywnością i odleciał z powrotem, mając w zbiornikach tak mało paliwa, że ledwo udało mu się dociągnąć do jeziora. W czasie następnej doby niepokój towarzyszy wciąż się zwiększał. Rozważali, czy nie wzlecieć Kosmokratorem, chociaż możliwość taką wykluczał plan opracowany przed naszym odlotem. Tymczasem nadchodził zmierzch i w przewidywaniu burzy należało zakotwiczyć rakietę. Dziób jej przymocowano do nadbrzeżnych skał stalowymi linami. Orkan rozpoczął się nagle. Masy powietrza, ścieśnione w gardzieli skalnej, wpadały do kotliny z szybkością trzystu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę. Kosmokrator, miotany łamiącą się falą, targał gwałtownie liny. Aby przeciwdziałać straszliwemu ciśnieniu powietrza i wody, Oswaticz zapuścił silniki i utrzymywał rakietę dziobem do wiatru. W pewnej chwili jedna lina pękła i rakietę zaczęło znosić na brzeg. Zdawało się, że jedynym wyjściem jest porzucenie jeziora, lecz towarzysze nie chcieli tego robić, bo zachodziła możliwość, że znajdujemy się gdzieś w pobliżu, a w powrocie do rakiety przeszkodził nam orkan.
Burząc nieustannie wodę gazami wylotowymi, Kosmokrator przez sześć godzin zmniejszał napór na pozostałe liny. Gdy największe nasilenie orkanu przeszło, zapalono wielki reflektor, którego światło, stojące jak biała kolumna, ponad przyziemną mgłą, wskazało nam drogę.
Nazajutrz wstałem późno. Wszystkie mięśnie przepełniało gasnące powoli uczucie znużenia. Gdy wszedłem do Centrali, nie było w niej nikogo. Spojrzałem na przyrządy aeromet — ryczne. Ciśnienie wzrastało i temperatura spadła do dziewięciu stopni poniżej zera. Kadłub rakiety podnosił się ledwo dostrzegalnie i opadał jak pierś śpiącego olbrzyma. Niekiedy dawał się słyszeć chrobot kry ocierającej się o pancerze. Usiadłem przed głównym ekranem. Przepełniała go czarna, bezgwiezdna noc. Odchyliłem głowę. Spoczywałem tak w rozkosznym bezruchu, z na pół opuszczonymi powiekami, jakby w oczekiwaniu, że dokończy się sen przerwany obudzeniem. Ktoś wszedł. Był to Czandrasekar.
— No i cóż — spytał stając przede mną — czy zaspokoił pan swój wielki głód?
— Nie — odparłem. — Głód wiadomości powiększył się tylko, a głód przygody… tego nigdy chyba nie zaspokoję…
Poprzedniego dnia byliśmy tak zmęczeni, że tylko w paru słowach nakreśliliśmy towarzyszom nasze przejścia. Teraz zacząłem opowiadać o wszystkim — i nie wiem, rży był to nastrój porannej godziny — to błękitnawe światło lamp przywodziło na myśl niebo przedświtu — czy uśmiech Czandrasekara, dość że mówiłem tak, jakbym zwierzał się przyjacielowi. Skończywszy dodałem:
— Nie ustrzegliśmy się przed pomyłkami… chociaż zdaje mi się, że nikt nie ponosi za to winy. Arseniew wykroczył jednak przeciw głoszonym przez siebie zasadom, kiedy zatrzymał się tam, w tej grocie metalowych stworzeń. Rozsądek nakazywał iść dalej, bo tlenu mieliśmy mało, ale nie zawsze kierujemy się rozsądkiem, i tak jest dobrze. Odkryliśmy coś, co może mieć wielkie znaczenie: Arseniew przyniósł garść tych metalowych owadów… czy pan je widział, profesorze?
— Tak, leżą w laboratorium. Arseniew prosił, żebyśmy z ich badaniem zaczekali na niego. Wracając do poprzedniego tematu… czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że tych litrów tlenu, które wdychaliście w grocie, mogło wam zabraknąć na ostatnim odcinku drogi powrotnej?
— To było możliwe.
— Jakaż wtedy byłaby wartość waszego odkrycia?
— Ale my nie wiedzieliśmy, czy starczy nam tlenu, czy nie, i myślę, że właśnie dlatego Arseniew postąpił tak, jak… ja w Martwym Lesie.
— Tak pan sądzi?
— Tak. Gdybym miał pewność, że jeśli nie wejdziemy do groty, uda się nam dojść do Kosmokratora — pierwszy bym się przeciwstawił profesorowi. Cała rzecz w tym, że tej pewności nie miałem.
— Tak pan sądzi… — powiedział cicho Czandrasekar. Opuściwszy głowę patrzał w lśniące ciemno płyty Prediktora, jakby szukał w nich własnego odbicia. Czekałem z zaciekawieniem, co powie, ale w tej chwili wszedł do Centrali Sołtyk i rozmowa potoczyła się w innym kierunku.
— Ta rura podziemna, ta odkryta przez Smitha wiecha metalowa, wreszcie Biała Kula muszą się jakoś łączyć! A to zmienne pole magnetyczne! — mówił inżynier. — Gdybym wiedział, w jaki sposób oni wytwarzają elektryczność, wiedziałbym wszystko!
— Myli się pan — odparł Czandrasekar. — Gdyby do jakiejś ziemskiej filharmonii dostał się Marsjanin, cóż przy — szłoby mu z dokładniejszego badania geometrii budowli, z analizy chemicznej cegły, tynku, złoceń oraz poznania fizycznych własności skrzypiec i fortepianów? W dalszym ciągu nie miałby najsłabszego wyobrażenia o celu, w jakim stworzono tę budowlę. Brakłoby mu znajomości rzeczy najważniejszej.
— Muzyki, nieprawdaż? — powiedział Sołtyk.
— Nie, historii gatunku ludzkiego. Ważniejsze od zrozumienia konstrukcji maszyn jest poznanie istot, które je zbudowały.
— Jestem przekonany, że gospodarzami planety są metalowe mrówki — powiedziałem, — Początkowo wydawało mi się dziwne, żeby takie małe stworzonka mogły zbudować olbrzymią sieć energetyczną, ale czyż ziemskie budowle nie przekraczają naszych rozmiarów setki i tysiące razy? Chociażby tamy oceaniczne czy podbiegunowy pierścień atomowy.
— Nie wiem, czym są tak zwane przez pana „metalowe mrówki” — odrzekł matematyk — ale jestem przekonany, że muszą się tu znajdować istoty daleko bardziej do nas podobne.
— Skąd pan to może wiedzieć?
— Z tego, coś mi pan opowiadał — odparł spokojnie Czandrasekar. — Odkryliście w owej grocie napis, a raczej rysunek na ścianie, prawda?
— No tak, ale…
— I po cóż miałyby go stworzyć te tak zwane mrówki, które, o ile widziałem, w ogóle nie posiadają oczu?
— Do licha, pan ma rację! — zawołał Sołtyk. Stropiłem się.
— Rzeczywiście, ale… czekajże pan, profesorze, a może one wykonały ten rysunek przypadkiem… to znaczy, że to nie był rysunek, ale…
— Ale co?
— W tej chwili nie wiem, może mają jakiś zmysł elektryczny…
Czandrasekar uśmiechał się.
— Ostrożnie! Widzę, że chce pan za wszelką cenę uratować swoją sławę „odkrywcy metalowych mrówek”. Proszę nie naciągać faktów do hipotez, nie ma nic gorszego!
Nagle zmarszczył brwi.
— Przepraszam was. Wpadłem na pewien pomysł… Przeszedł pomiędzy mną o Sołtykiem tak szybko, że przez chwilę obaj wpatrywaliśmy się w drzwi, za którymi zniknął.
Do obiadu nie miałem właściwie zajęcia. Plan nie przewidywał żadnych prac poza obrębem rakiety. Uczeni zamknęli się w laboratorium, skąd dobiegało przeraźliwe buczenie przetwornicy prądowej. W Centrali siedział przy Prediktorze Oswaticz. Rakieta przestała się kołysać, uwięziona lodami, które coraz grubszą skorupą pokrywały jezioro. Mróz tężał. Zerknąłem do książki, którą czytał Oswaticz: były to „Elementy” Euklidesa. Zrozpaczony, wyszedłem na korytarz. Drzwi laboratorium otwarły się.
— Koniec legendy o rozumnych metalowych stworzeniach! — zawołał na mój widok Arseniew. Był w długim fartuchu z podwiniętymi rękawami, na czoło miał odrzuconą dwuokularowa lupę. — Żal mi pana jako jej autora, pilocie, ale fakty decydują — zresztą rzeczywistość jest bodaj jeszcze bardziej zagadkowa!
W laboratorium każdy skrawek przestrzeni wypełniały aparaty. Wielkie szpule dławików przymocowane były nawet do stropu. Ze stołu na stół biegły zwisające pęki różnokolorowych przewodów. Pod wielkim reflektorem siedzieli Tarland, Rainer i Lao — Czu, oglądając przez szkła powiększające coś, czego od drzwi nie mogłem dojrzeć. Podszedłem bliżej. Pochyliwszy się zobaczyłem na tle ciemnej płyty jakieś drobniutkie iskierki. Obok pustej metalowej łupinki leżało kilka mikroskopijnych spiralek, drucik cieńszy od włosa i nie większy od łebka szpilki okruch masy, przeświecającej jak kropelka dymnego szkła.
— Oto wnętrzności „metalowej mrówki” — powiedział Arseniew. — Jest ona czymś w rodzaju miniaturowego nadajnika radiowego, pracującego na fali kilku centymetrów, ale nadajnika o bardzo szczególnej budowie. Widzi pan ten kryształek? — podniósł pincetką połyskliwą kropelkę. — Jest to konglomerat kilku pierwiastków, wykrystalizowany w taki sposób, że stanowi jak gdyby,paczkę” utrwalonych drgań elektrycznych. Pobudzony, odtwarza je niczym płyta gramofonowa!
— Co pan mówi? Zaraz, zaraz… profesorze! — zawołałem — to niemożliwe, sam widziałem, jak to reagowało na moją obecność, jak poruszało się i zamierało, a nawet najwyraźniej odzywało się, kiedy podchodziłem…
— Zupełnie słusznie — odparł z zadowoleniem astronom — proszę, zaraz ożywimy jedną „mrówkę”…
Fizyk położył „stworzonko” na ebonitowej płycie pod ekranem dużego aparatu radarowego i, manipulując rękojeściami, skierował na nie snop niewidzialnych fal.
— Były porządnie zaśniedziałe — mówił tymczasem Arseniew — powstały tam rozmaite zwarcia i spięcia, nie chciały początkowo działać, ale kiedyśmy je oczyścili, odezwały się niemal wszystkie… o, spójrzcie.
Powiedział to zupełnie spokojnie, a ja osłupiałem.
„Mrówka” drgnęła i uniosła się wysuwając cieniutki drucik. Fizyk obracał ekranem radarowym, podnosił go, opuszczał, zataczał nim kręgi, a „mrówka” posłusznie powtarzała wszystkie ruchy, kierując zaostrzony koniec z drucikiem w stronę ekranu.
— Każdy taki przyrządzik posiada, jak powiedziałem, kryształek z serią utrwalonych drgań — mówił Arseniew. — Dopóki nie zostanie wzbudzony, spoczywa nieruchomo. Wzbudzić zaś można go za pomocą fal radiowych, i to właśnie o zakresie kilkucentymetrowym, w jakim pracują nasze radary. Kiedy tam, w Martwym Lesie, zbliżył się pan do „swojej” metalowej „mrówki”, fale wyrzucane przez ekrany pańskiego hełmu wzbudziły ją. „Mrówka ożyła” i zaczęła nadawać. Kiedy zaś oddalał się pan od niej bądź odwracał głowę, fale już jej nie trafiały i przyrządzik się wyłączał. Posiada on proste urządzenie, oparte na zasadzie wariometru, dzięki któremu ustawia się dokładnie w kierunku pęczka fal wzbudzających. Czy to jasne?
Skinąłem w milczeniu głową. Ostatnia moja hipoteza rozpadła się w gruzy. Postanowiłem, że odtąd na dobre zrezygnuję z ich tworzenia.
— A więc to nie jest „istota”… — odezwałem się po chwili.
— Oczywiście, że nie.
— A co to może być?
— Tego nie wiemy. Kolega Lao — Czu sądzi, że w taki sposób mieszkańcy Wenery utrwalają wiadomości…
— Ach, więc to byłoby coś w rodzaju książki?
— Albo płyty, filmu czy może listu… w każdym razie rodzaj dokumentu, którego treść można w razie potrzeby odtworzyć.
— A czy te drgania… prawda, przecież „raport”, słynny „raport”, też był spisany w drganiach… może te są takie same?
— Jak pari widzi, nie ma tu profesora Czandrasekara. Już od dwu godzin stara się za pomocą Maraxa odpowiedzieć na to pytanie. Na razie musimy się uzbroić w cierpliwość…
Gdy wracałem do Centrali, minąłem kabinę Maraxa. Chciałem do niej zajrzeć, lecz powstrzymał mnie wielki czerwony napis „Cisza”, płonący nad drzwiami. W Centrali by! wciąż jeszcze Oswaticz ze swoim Euklidesem. Poszedłem więc na górę, do stacji śluz, włożyłem skafander i wyszedłem na grzbiet rakiety. Noc stała czarna i mroźna.
Zaświeciwszy ręczny reflektor przekonałem się, że mgła znikła. Biały krążek światła pomknął po lodzie, wzniecając połyskliwe refleksy, aż zgubił się pośród niewyraźnych kształtów, oproszonych cienką warstwą śniegu.
Zgasiłem latarkę i usiadłem na pancerzu. Przez jakiś czas nie widziałem nic. Musiałem wyłączyć radar, gdyż jego ekran oślepiał paląc się zielonkawym owalem w głębi hełmu. Powoli oczy zaczęły przywykać do mroku. Ciemność dookoła miała różne stopnie nasilenia; największa była nisko nad horyzontem, gdzie domyślałem się gór. Niebo przedstawiało się jako czerń ledwo dostrzegalnie bledsza. Nie było na nim nawet tej poświaty, jaką rzucają na Ziemi chmury, oświetlone z wysokości Księżycem. Z dołu, od powierzchni lodowej, płynęło ciche potrzaskiwanie. To lód krzepł i wypychał w górę kadłub rakiety. Dotąd patrzałem na północ, w stronę przełęczy. Odwróciwszy się na południe, spostrzegłem mżący, popielaty brzask. Początkowo myślałem, że to złudzenie, ale wytężywszy wzrok zdołałem rozróżnić wierzchołki gór na szarawym, niewyraźnym tle. Było tam trochę światła, ale tak mało, że patrząc zbyt długo, zawahałem się, czy w ogóle coś widzę. Musiałem przymknąć na chwilę powieki i, nagle je otworzywszy, przekonałem się, że to nie jest złudzenie, że tam tli się niezmiernie słaba, lecz rzeczywista szarość.
Powróciłem do wnętrza rakiety, zostawiłem skafander w komorze śluz i zszedłem do dolnego korytarza. Czerwone światło nad kabiną Maraxa już nie płonęło. Uchyliłem drzwi. Obok pulpitu o liniach przypominających dzwon stały na podtoczonym wózku aparaty, w których poznałem wzmacniacze kaskadowe i zwyczajny głośnik radiowy. W kabinie było czterech uczonych. Fizyk siedział skulony przy aparacie, astronom nieco dalej, odwrócony do mnie plecami, w takiej pozie, jakby oglądał coś w mroku pomiędzy uchylonymi ściankami izolacyjnymi Maraxa. Czandrasekar stał w kącie. Obok niego Rainer, oparty o rurę konstrukcji, obu rękami zakrywał twarz.
Wszyscy milczeli. Nieruchomość ich była tak dziwna, że nie ważyłem się przemówić. Lao — Czu, który spostrzegł mnie pierwszy, poruszył się. Arseniew podniósł głowę mrugając jak oślepiony.
— To pan?
Stałem wciąż przy drzwiach.
— Niech pan wejdzie… — powiedział Arseniew. Zdawało mi się, że Chińczyk patrzy na mnie jakoś szczególnie, ale to tylko światło odbłysło w jego okularach.
— Udało się…? Odkryliście coś? Co? — spytałem. Lao — Czu potrząsnął głową.
— Nie, ale… profesor Czandrasekar zrobił pewną próbę… pewne doświadczenie, które dało… dziwny rezultat.
Tak to powoli powiedział, że mnie ciarki przeszły.
— Co to znaczy?
— Można jeszcze raz? — spytał Chińczyk. Nikt się nie odezwał. Przekręcił wyłącznik wzmacniacza na wózku. Rozległ się głuchy szum, potrzaskiwanie, potem kilka nieprzyjemnych, opadających raptownie gwizdów. Nagle z głośnika popłynęła melodia. Mroczna, skupiona, gwałtowna i pełna trwogi. Nie budziła lęku, lecz była nim samym; lęk był w niej jak w olbrzymich szkieletach gadów jurajskich, zastygłych w poczwarnym skurczu, tak jak je przychwycił strumień rozpalonej lawy i na wieki zatrzymał w pozie pełnej niewypowiedzianego bólu i przerażenia. Była jak te olbrzymie kości, które przestały już być kręgosłupami i żebrami, już nie należą do życia, a jeszcze nie stały się skałą wapienną, częścią martwego świata. Jak one, była równocześnie dziwaczna, wstrętna — i bliska, wywołując wrażenie niemal człowiecze. Chciałem krzyknąć: Dość, dość, wstrzymajcie to! — ale ust nie mogłem rozewrzeć i słuchałem porażony, jakbym przez szkło oglądał konwulsje potwora głębinowego o dziwacznych, niepojętych kształtach, o którym nie wiem nic — prócz tego, że ginie.
Poszarpany chór raz jeszcze zagrzmiał i zgasł. Już tylko głośnik szumiał miarowo pod prądem.
Milczałem i towarzysze milczeli, gdzieś w dole słychać było delikatny szelest pracującego mechanizmu. Długo trwało, zanim odważyłem się spytać:
— Co to było?
— Tak brzmi kryształ… jednego z tych przyrządzików… — powiedział Czandrasekar podchodząc do aparatu. Wyjął z uchwytów metalową kruszynę.
.— Przyszła mi myśl, żeby przemienić te drgania elektryczne na dźwięki. Nie wiadomo wcale, czy takie jest przeznaczenie tego dziwnego tworu… To, że przetłumaczone na dźwięki drgania stwarzają melodię, jest, być może, tylko przypadkiem…
— A inne? — spytałem wskazując na rozsypane srebrzyste ziarna.
— Nic, zupełny chaos dźwięków, rozdzierający słuch — odparł matematyk.
— Sam na wiem, czemu to zrobiłem — dodał po chwili — nie sądzę, żeby to miała być muzyka, czyżby o n i także…
— Co tobie, Lao? — powiedział Arseniew.
Fizyk wstał od aparatu. Uniósł nieco twarz z takim wyrazem, jakby zapatrzył się w dalekie światło. Nie dosłyszał pytania Arseniewa. Powoli opuścił głowę. Dotknął kilka razy palcami szklanej płyty, jakby ją gładził, potem zwrócił się do Rainera:
— Doktorze… od jak dawna istnieje według pana ten pokład żelaza na brzegu? Pan robił analizę…
— Tak, zrobiłem, jeszcze przed tą fatalną wyprawą. Biorąc pod uwagę niski procent tlenu w powietrzu… chociaż, z drugiej strony, obecność wody działa katalizujące… sądzę, że to żelazo istnieje w takiej formie od jakichś stu pięćdziesięciu, no, powiedzmy, stu sześćdziesięciu lat.
— A może… dziewięćdziesięciu?
— Raczej nie. Chyba gdyby temperatura znacznie się podniosła… a co pan ma na myśli, profesorze?
— Gdyby temperatura znacznie się podniosła… — powtórzył bardzo powoli Chińczyk. Usiadł.
— Czy myśli pan… — zwrócił się do niego Rainer, lecz Arseniew powstrzymał go gestem.
— Nie przeszkadzajcie mu. On nas teraz nie słyszy.
Historia ta zrobiła na mnie takie wrażenie, że zapomniałem o dalekiej łunie, której odblask widziałem w ciemnościach, stojąc na grzbiecie pocisku. Nazajutrz i w ciągu następnych dni niebo błyskało cichymi wyładowaniami elektrycznymi i odległego blasku nie można było dostrzec.