Przez szesnaście dni ciągnęły się badania wysokich warstw atmosfery. Mówię „dni”, chociaż dolina spowita była ciemnością, bo organizmy nasze zachowały dwudziestoczterogodziny rytm snu i czuwania. Wraz z fizykami ustawiałem na grzbiecie rakiety przyrządy radarowe i reflektory promieni ultrafioletowych. Wypuściliśmy też kilka balonów — sond, które rejestrowały natężenie jonizacji, a umieszczone w nich automatyczne nadajniki przekazywały nam rezultaty pomiarów. Rainer krzątał się w laboratorium robiąc analizy minerałów zebranych w Martwym Lesie. Czandrasekar zaś przesiadywał w kabinie Maraxa, pochłonięty jakimiś skomplikowanymi obliczeniami. Z niecierpliwością oczekiwałem świtu, do którego odłożono poważniejsze poczynania. Pogoda wciąż była mroźna. Lód rozpościerał się na jeziorze idealnie gładką powierzchnią. Sprzyjała temu zupełna cisza. W ciemnościach smużyły pośród chmur migotliwe blaski, przypominające widzianą przez chmury zorzę polarną. W dwudziestej dobie przeszła nad doliną potężna burza elektryczna. Lód trzeszczał i pękał, podważany falami, ściany rakiety drżały, gruboziarnisty grad grzechotał po jej bokach i grzbiecie, ale najsłabsze drgnienie powietrza nie wtargnęło do zacisznego wnętrza. Nazajutrz wszystko ucichło i przy zmniejszającym się mrozie — rtęć w termometrze podniosła się do czterech stopni poniżej zera — barometr zaczai opadać. Zbliżał się świt, a z nim nowa potężna burza. Arseniew zarządził start. Kiedyśmy po raz ostatni stali na grzbiecie rakiety, niebo nalewało się ołowianą, ciężką szarością. Tępy odblask legł na lodach skuwających jezioro. Potem klapy zamknęły się i zahuczały motory. Lód pękał z gromowym odgłosem, rozpadał się na kawały, wzlatywał wysoko ponad dziób Kosmokratora. Pocisk zamiótł wodę płomieniami i zostawiwszy za sobą zbielałą smugę wrzątku uniósł się stromo w powietrze. Z mroków, rozdartych ogniem wylotowym, wyłoniły się widmowe sylwety gór i pełne granatowych cieni przepaście. Wzbijaliśmy się śrubową linią coraz wyżej przez grube pokłady chmur. Nagle wszyscy stojący w Centrali zasłonili twarze rękami: w telewizorach zapłonął biały, rozżarzony dysk nurzający się nisko w obłokach. Lecąc na wschód spotkaliśmy Słońce o kilka godzin wcześniej, nim wzeszło nad doliną.
Kosmokrator skierował się ku Ziemi, jakby zamierzał wyruszyć w otchłań dzielącą obie planety, ale nawigatorzy wprowadzili go tylko w strumienie fal radiowych, które niosły nam wiadomości z domu. Przez kilka godzin unosiliśmy się w próżni, pod czarnym niebem, pełnym gwiazd, od tak dawna nie widzianych. Potem Kosmokrator, jak pływak szukający dna, zanurzył się w chmurach. Od czasu do czasu otwierały się małe luki denne, z których na długich kablach opuszczano pomocnicze anteny radarowe. Aparaty indukcyjne poprzez mgłę poszukiwały złoży metalu. W obu laboratoriach analizatory drgań rejestrowały i rozszczepiały fale odbijające się od niewidzianej powierzchni gruntu. Z instrukcji, którą otrzymałem objąwszy dyżur nawigacyjny, zorientowałem się, że zmierzamy ku dolinie Białej Kuli. O jedenastej zjawił się w Centrali Arseniew. Był jakiś roztargniony, odpowiadał na pytania po dłuższej chwili, jakby myślał o czymś innym. Obejrzał przyrządy i polecił mi szczególnie uważać na wskazania grawimetra.
— Jeżeli zajdą jakieś zmiany, proszę mnie natychmiast zawiadomić — powiedział.
— Na pewno nie zajdą, profesorze — odparłem — bo nie będziemy robić więcej niż trzy czwarte kilometra na sekundę.
— To nie ma nic wspólnego z naszą szybkością. Zdziwiony, nie mogłem się powstrzymać od uwagi:
— Jakże to? Przecież grawimetr wskazuje natężenie grawitacji, a siła, z jaką przyciąga nas Wenera, jest zawsze taka sama?
— Nie chodzi o przyciąganie planety — odparł Arseniew niecierpliwie. — Proszę wypełnić polecenie.
Wzruszyłem ramionami i popatrzyłem na grawimetr.
Wskazówka stała nieruchomo. Wiedziałem jednak, że Arseniew nie zwykł mówić niczego na wiatr, i chociaż nie mogłem pojąć, w jaki sposób siła przyciągania może się. zwiększyć, od czasu do czasu spoglądałem na tarczę przyrządu. Na pół godziny przed końcem dyżuru otrzymałem przez wewnętrzny telefon polecenie wzniesienia się na osiemdziesiąt kilometrów. Sądząc według kompasu i radaroskopów, dolina Białej Kuli musiała być już blisko. Silniki zaczęły pracować głośniej i po kilku minutach Kosmokrator wystrzelił nad chmury. Wypukłość planety była dobrze widoczna; do horyzontu ciągnęły się wełniste obłoki, rozczesane w długie grzędy, niby zorane pola pod śniegiem. Odezwał się donośny brzęczyk — to przepalił się jeden z bezpieczników sieci zasilającej drugie laboratorium. Winowajcą był jeden z uczonych. Ponownie włączyłem prąd, którego dopływ został automatycznie odcięty, i wróciłem do Prediktora. Podchodząc do ekranów zauważyłem, że światło ich nieco przygasło. Chmury pociemniały. Były wielkie, o płaskiej podstawie i skłębionym, srebrnawym wierzchu. Wprawione w ruch, sunęły w tym samym kierunku co Kosmokrator. Jeszcze chwila i ukazał się wśród nich lej. Olbrzymi, gładki, sięgał — zdawało się — wnętrza planety. Puszystość chmur zatracała się w jego ssącej gardzieli. Odwróciłem oczy, bo od patrzenia w kołyszący się horyzont zakręciło mi się w głowie. Nieliczne pierzaste obłoczki, płynące na wysokości Kosmokratora, znikały jeden po drugim. Spadały w dół z taką szybkością, jakby je uderzała niewidzialna pięść. W dole chmury, stopione w masę gładką jak płynny metal, zawrotnym młyńcem ginęły w czeluści. Uczułem, jak ciężar mego ciała zwiększa się; zarazem głos silników przechodził w coraz to wyższy, natężony śpiew. To Prediktor, opierając się sile, która usiłowała ściągnąć nas w dół, zwiększał moc napędową. Kosmokrator wciąż jeszcze mknął prosto po cięciwie gigantycznego koliska. Jego średnicę oceniałem na sto kilkadziesiąt kilometrów. Grawimetr wskazywał wzrastające przyciąganie. Nie doniosłem o tym Arseniewowi, bo i bez przyrządu musiał odczuwać, jak ręce i nogi nalewają się ołowiem, a wykonanie najprostszego ruchu wymaga wzmożonego wysiłku. Pędziliśmy ponad mrocznym rozziewem wiru. Rakieta ani o włos nie odchyliła się od prostej, tylko silniki wydawały ostry, gwiżdżący ton, jak przyhamowane w wielkiej szybkości. Do Centrali wszedł Arseniew w towarzystwie Sołtyka i Rainera.
— Patrzcie — powiedział — to jest Wielka Plama!
— Wielka Plama?
.— Tak. Pamiętacie, że na krótki czas przed lądowaniem dostrzegliśmy na tarczy Wenery plamę, która potem znikła? Teraz pojawiła się znowu, tylko widzimy ją z nieporównanie mniejszej odległości.
— Gdzieś w pobliżu musi być dolina Białej Kuli — zauważyłem.
— Nie w pobliżu, lecz pod nami. Tam — wskazał astronom wklęsłą, pogrążoną w ciemności część leja, która została już za rakietą i wyglądała teraz jak ogromny czarny otwór. Grzywiastymi falami mknęły tam chmury ze wszystkich stron widnokręgu.
— Kto ma teraz dyżur? — spytał Arseniew.
— Mój kończy się właśnie — odparłem — a zaczyna inżyniera Sołtyka.
— Dobrze. Oddalamy się teraz od centrum przyciągania. Kiedy grawitacja opadnie do dwóch „g”, zaczniemy krążyć wokół doliny.
Oderwał oczy od ekranu i spojrzał na nas.
— Oprócz dyżurnego proszę wszystkich do Maraxa.
Musiałem zdać Sołtykowi dyżur, co potrwało kilka minut. Kiedy wszedłem do kabiny Maraxa, byli tam już wszyscy. Arseniew przeglądał jakiś wykres, stojąc przy pulpicie, za którym siedział Lao — Czu. Rainer krzątał się przy dużym aparacie projekcyjnym.
— Krążymy teraz wokół Wielkiej Płatny — powiedział astronom. Odłożył papiery. — Stanowi ją wir obłoków wciąganych sztucznym polem grawitacyjnym. Proszę, kolego Rainer, już można.
Światła sufitowe zgasły. W ciemności za jarzył się czworokątny ekran na ścianie. Ukazał się na nim zielonkawy obraz. Były to jakby szprychy koła, zbiegające się w jego środku. Niektóre przebiegały liniami lekko falistymi.
— To jest sieć rur podziemnych, dostarczających energii Białej Kuli — odezwał się z mroku głos astronoma. — Przez porównanie z biegunem magnetycznym można by ją nazwać biegunem grawitacji, bo wytwarza ona sztuczne pole ciążenia. To, co widzicie, jest czymś w rodzaju zdjęcia rentgenowskiego. Zrobiliśmy je przed kwadransem z wysokości 80 kilometrów poprzez skorupę planety.
Wzrok przyzwyczajał się powoli do fosforycznego świecenia ekranu. Linie, oznaczające rury, nie wszędzie rysowały się z taką samą ostrością. Było to spowodowane niejednakowym oporem, jaki grunt w różnych miejscach stawiał prześwietlającym promieniom. Nieruchomymi smugami ciemniały pasma górskie wokół kotliny. Jezioro było prawie niewidoczne, zaledwie można się go było domyślić w środku, gdzie ekran świecił nieco słabiej. U zbiegu rur ciemnym, prawie czarnym punktem odznaczała się Biała Kula.
— Przypuszczamy — ciągnął astronom — że to ogromne urządzenie energetyczne pozostaje w ścisłym związku ze sprawą zagrożenia Ziemi. Nie będę teraz mówił o tym szczegółowo, ponieważ zajmiemy się wyłącznie techniczną stroną badań, które nas oczekują. Tylko parę słów wstępnych. W czasie kiedyśmy się zbliżali do Wenery, zauważyliśmy na jej powierzchni ciemną plamę. Istniała przez kilka godzin i powoli rozwiała się. Potem, przed trzema tygodniami, gdy byliśmy w dolinie, Biała Kula spoczywała. Co prawda spowodowała katastrofę helikoptera, ale w porównaniu z jej maksymalną działalnością można ówczesne natężenie prądów nazwać spoczynkiem. Obecnie działalność jej ponownie się wzmogła. Prawdopodobnie przechodzi albo przeszła już przez szczyt nasilenia. Jak widać z zestawienia tych trzech faktów, natężenie pola siłowego, które wytwarza Biała Kula, ulega zmianom. Jest dla nas rzeczą wielkiej wagi dowiedzieć się, czy zmiany te mają charakter periodyczny, to znaczy, czy wahania między minimum a maksimum natężenia tworzą zamknięty, powtarzający się cykl, czy też są chaotyczne. Od rozstrzygnięcia tej kwestii zależą wszystkie nasze dalsze poczynania. Będziemy czekać w powietrzu, aż działalność Białej Kuli znacznie osłabnie. Opuścimy się wtedy na jezioro i zainstalujemy na brzegu aparaty pomiarowe. Jak widzicie, do Białej Kuli dochodzi jedenaście rur. Płyną nimi prądy, które zbiegają się pod Białą Kulą, dostarczając energii dla wytworzenia pola. Prądy te mogą się wzajemnie sumować lub znosić, zależnie od częstości impulsów, przesunięcia faz, natężenia i tak dalej. Rury, jak wiecie, leżą w głębi gruntu. Nad każdą ustawimy oscylograf, który będzie rejestrował tętnienie prądu. Analiza tak otrzymanych zapisów pozwoli nam rozwiązać postawione zadanie. Można zrobić światło, doktorze.
Ekran zgasł i równocześnie zapłonęły lampy. Zmrużyliśmy oczy, astronom zaś, podchodząc do pulpitu, ciągnął:
— Zadanie jest nietrudne, ale niebezpieczne. W każdej chwili może nas zaskoczyć wzrost działalności Kuli. Nie wiemy, jaki wpływ wywierają na ludzki organizm szybko — zmienne pola grawitacyjne. Jest prawdopodobne, że przekroczenie niektórych stref przy nagłym skoku siły pola może okazać się dla człowieka zgubne. Poza tym skoki potencjału grawitacyjnego mogą wywoływać rozmaite nie znane nam zjawiska, jak nagłe rozgrzewanie się gruntu, zmiany ruchu powietrza, odmienne załamywanie światła i tak dalej. W takich warunkach łatwo jest stracić orientację, szczególnie w ciężkim górskim terenie pod Białą Kulą. Dla zachowania ostrożności będziemy pracowali trójkami. Dwóch ludzi będzie obchodzić aparaty, a jeden — obserwować tamtych z pewnej odległości i komunikować się z rakietą. Arseniew rozdał nam zadrukowane arkusze.
— To jest plan pracy z podziałem na trójki. Pierwsi wyruszą Oswaticz, Sołtyk i Smith, aby przygotować…
Zabrzęczał wewnętrzny telefon. Fizyk podniósł słuchawkę.
— Natężenie pola słabnie — zwrócił się do Arseniewa — i to szybko. Sołtyk mówi, że gromadzą się chmury burzowe.
Arseniew zebrał papiery z pulpitu.
— To by się zgadzało z przewidywaniami… spadkowi grawitacji powinna towarzyszyć burza elektryczna. Czy są jakieś pytania?
— Tak — powiedziałem. — Czy mam się przygotować do lotu zwiadowczego?
— Nie, to niepotrzebne. Będziemy od razu wodować na jeziorze. Proszę?
— Białą Kulę zbudowali mieszkańcy planety — rzekł Oswaticz. — Czy nie jest możliwe, że ich tu spotkamy?
— Tego nie mogę powiedzieć. Biała Kula wydaje się wprawdzie sterowana na odległość, ale to nie wyklucza takiej możliwości. Mieszkańcy planety… są niewątpliwie istotami o wysokiej inteligencji. Poza tym nic o nich nie wiemy i dlatego trudno powiedzieć, co należy robić w wypadku ich napotkania. Przypomnieć mogę tylko zasadę, której zobowiązaliśmy się przestrzegać przed naszym odlotem: sprawa porozumienia z mieszkańcami planety i usunięcia zagrożenia Ziemi stoi ponad sprawą naszego osobistego bezpieczeństwa. Innymi słowy, nie wolno nam nie tylko atakować, ale także bronić się środkami działającymi gwałtownie. Nie wolno też niszczyć żadnych urządzeń technicznych. To wszystko.
Rainer i Oswaticz wyszli. Tarland spytał mnie o coś; odpowiadając słyszałem, jak Czandrasekar mówi do Arseniewa: — Nie powinien był mi pan odmówić.
— Nie odmówiłbym, gdybym miał do tego prawo — odrzekł astronom. — Ktoś musi pracować przy Maraxie, a nikt nie umie tego lepiej od pana.
— Nazywa go pan moim dżinem — powiedział Czandrasekar — okazuje się jednak, że to ja jestem jego niewolnikiem.
W kabinie nie było już nikogo. Powinienem był wyjść, lecz zostałem. Obaj uczeni zdawali się nie dostrzegać mojej obecności.
Czandrasekar usiadł za pulpitem. Arseniew ruszył ku drzwiom, nagle przystanął.
— A o tym, że ja muszę zostać…
Nie dokończył i wyszedł. Czandrasekar, z rękami na klawiaturze Maraxa, siedział opuściwszy lekko głowę, jakby nasłuchiwał płynącego z głębi statku szumu motorów.
— On ma rację — powiedział niskim głosem — ale i ja ją mam.
Chociaż nie spojrzał w moją stronę, zrozumiałem, że mówi do mnie.
— Pan chciał… także iść na brzeg, profesorze?
— Tak. Obaj mamy rację… tak bywa w życiu… i dlatego ono jest trudniejsze od matematyki. Dotknął jednego, drugiego klawisza. Zielonkawe węże pojawiły się na ekranach, poczęły drgać, rozwidlać się, wirować. Wyszedłem, jak mogłem najciszej. W kabinie coraz głośniej rozlewał się głuchy szum prądów.
Wodowaliśmy w trzy godziny po przejściu burzy. Skały nad jeziorem ciemne były od wilgoci, padał jeszcze drobny deszcz i dziesiątki strumieni cwałowały wśród osypisk, spadając z pionowych progów, które zmieniły się w wodospady. Kosmokrator spoczął w znacznej odległości od brzegu. Biała Kula była niewidoczna; nawet gdy wiatr odwiewał mgłę, zasłaniał ją las krzemiennych iglic, wystających z wody i nadbrzeżnego osypiska. Góry to pojawiały się, to znikały wśród obłoków jakby rozmywane parą, wstępującą w powietrze białymi słupami. Łódź motorowa krążyła między Kosmokratorem a zatoką. Przewoziliśmy aparaty, akumulatory, szpule kabla i stalowe cięgła konstrukcji, z których zbudowano na brzegu niewielką przystań. Miała ułatwiać wyładowanie ciężarów.
Gdy przygotowania zostały zakończone, Oswaticz wyruszył wraz ze mną w obchód Białej Kuli na poszukiwanie podziemnych przewodów. Posługiwaliśmy się aparatami indukcyjnymi. Elektryczne echo pierwszej rury dało się słyszeć poniżej wielkiego żebra skalnego nad zatoką. Była to ta sama, która, biegnąc na południowy wschód poprzez wąwóz, krater i płaskowyż, dochodziła do doliny jeziora o żelaznym brzegu. Oznaczywszy miejsce wzniesionym naprędce kopcem głazów, ruszyliśmy dalej. Zauważyłem, że kamienisty teren był suchy, chociaż wciąż mżył drobny deszcz. Krople parowały w zetknięciu ze skałą, tak była gorąca. Wszystkie szczeliny gruntu wypełnił nawiany piach. Twardy, gruboziarnisty, pryskał i wznosił się spod butów małymi obłoczkami, a kiedy nadchodził wiatr, całe rumowisko okrywała popielata kurzawa. Zszedłszy z wyniosłości nad zatoką, straciliśmy z oczu Białą Kulę. Zakryły ją stojące gęsto krzemienne igły. Niektóre dochodziły do trzydziestu metrów wysokości. Ich grube, gładkie kolumny sterczały pośród zdradliwych głazów, które mimo swego ogromu były chwiejne i nieraz jak zapadnie usuwały się pod stąpnięciem. Po kolei wyznaczyliśmy miejsca dla ustawienia oscylografów nad następnymi rurami. Deszcz przestał padać i w chmurach pojawiły się z rzadka zielone okna. Mgła zsiadała się, coraz gęstsza, za to w górze powietrze nabierało klarowności. Wreszcie wiatr zmiótł tumany mgły nad wodę i ukazały się zbocza doliny. Niespełna kilometr od brzegu znaczył się zieloną plamką wśród głazów namiot punktu obserwacyjnego. Lao — Czu obserwował stamtąd postępy naszej pracy. Ustawiwszy ostatnią piramidkę kamieni w miejscu, gdzie pod rumowiskiem biegła jedenasta rura, wróciliśmy do rakiety. Na brzeg popłynęli Sołtyk i Rainer. Pogoda ustalała się; chmury, zupełnie białe, płynęły po jaśniejącym najczystszą zielenią niebie. Co kilka minut pojawiało się Słońce i przestrzeń jak gdyby rosła od blasku; w ozłoconych skałach występowały granatowymi smugami żleby i kominy; światło było tak silne, że gołym okiem można było liczyć głazy po przeciwnej stronie jeziora. Przez dużą lunetę na trójnogu obserwowaliśmy z grzbietu Kosmokratora, jak Sołtyk i Rainer dobijają do zatoki i podchodzą ku wyniosłości. Pod żebrem skalnym Lao — Czu zatrzymał ich, zawiadamiając nas jednocześnie, że grawimetr wskazuje wahania siły pola. W tej samej chwili powietrze nad brzegiem poczęło mienić się jak gięte szkło. Zawisały w nim różnokolorowe, płaskie tęcze, spływające powoli na powierzchnię wody, to znowu kształty odległych skał drgały jak filujący płomień, otoczone świetlistą obwódką. Po pewnym czasie wszystko się uspokoiło i towarzysze mogli przystąpić do pracy. To jeden, to drugi schodził do przystani i, objuczony ciężkim oscylografem, piął się w górę, by zniknąć w labiryncie potrzaskanych złomów. Po czterech godzinach Rainer zajął miejsce na posterunku obserwacyjnym, a w teren poszli Lao — Czu i Tarland. Sołtyk, który przypłynął motorówką, doniósł, że w pobliżu Białej Kuli silne dudnienie prądów zakłóca łączność radiową. Wszyscy pracujący na brzegu zostali zaopatrzeni w rakietnice sygnałowe, aby porozumiewać się z obserwatorem przy grawimetrze, jeśli radio zawiedzie. O szóstej po południu aparaty zostały rozstawione. Opasywały Białą Kulę blisko półtorakilometrowym kręgiem. Co dwie godziny trzeba było je obchodzić, wyjmować naświetlony film rejestrujący i zakładać nowy. O ósmej przywieźliśmy pierwsze szpule filmu z zapisem prądów; natychmiast powędrowały do kabiny Maraxa. Po dwu godzinach na brzeg udali się Rainer i Sołtyk; wykonali zadanie bez przeszkód i dostarczyli drugą partię filmów. Arseniew, jeśli nie przebywał z Czandrasekarem przy Maraxie, wychodził na pokład, aby sprawdzać wskazania głównego grawimetra. Dochodziła dziesiąta godzina ziemskiej nocy; Słońce przezierało przez cienkie, pierzaste chmurki, a wody jeziora spoczywały tak nieruchomo, że we wnętrzu rakiety nie wyczuwało się najsłabszego kołysania. Gdy ponownie przyszła kolej na mnie i Oswaticza, wśród szczytów krzemiennych iglic, powyżej niewidzialnej z jeziora Białej Kuli, uformował się w powietrzu rozchwiany, mętny obłok, jakby rosnąca trąba powietrzna. Lao — Czu, który był na punkcie obserwacyjnym, zatrzymał nas przy brzegu, wystrzeliwszy trzy czerwone i jedną dymną rakietę. Wyglądało na to, że Biała Kula budzi się: od jeziora napływały coraz gwałtowniejsze podmuchy wiatru, a temperatura nadbrzeżnych skał w parę minut podniosła się o dwadzieścia stopni. Zarazem dudnienie prądu uniemożliwiło komunikację radiową na odległość przekraczającą kilka metrów. Natężenie pola wzrosło kilkoma drobnymi skokami, potem jednak ustaliło się. Fizyk zasygnalizował, że możemy ruszać. Wspięliśmy się na skalne żebro. Tuż pod jego szczytem stał pierwszy aparat, okryty małym namiotem z płótna żaglowego; zmieniwszy filmy, co zajęło nam kilka minut, poszliśmy dalej. Ze szczytu wzniesienia rozpościerał się widok na dużą przestrzeń. Powietrze było bardzo przejrzyste, delikatna mgła spowijała tylko najdalsze szczyty górskie. Nagle zatrzymałem się. Poszarpana i sfałdowana płaszczyzna kamienia u naszych stóp, z której sterczały igły, kopce piasku i potrzaskane płyty, była pusta.
— Oswaticz, patrz! — krzyknąłem — Biała Kula znikła! Spojrzał przed siebie.
— Co, u licha!
— Zaraz, zaraz… — mówiłem — pamiętam, że ta wielka płyta pod trzema igłami była z prawej strony Kuli, a te stożki tam — z lewej, a teraz płyta jest tuż obok stożka… tam nie ma nawet miejsca… więc gdzież stała przedtem Kula? Gdyby się nawet zapadła, zostałby dół, puste miejsce?!
Rozglądaliśmy się bezradnie.
— Co robić? — spytałem. Zwróciliśmy się w stronę odległego zbocza, gdzie na szarym tle zieleniał nie większy od główki zapałki namiot grawimetra. Spróbowałem wywołać fizyka przez radio, ale słyszałem tylko trzaski, gęste jak serie karabinu maszynowego. Wystrzeliłem więc jedną białą i dwie dymne rakiety, co według umówionego klucza oznaczało: „czy możemy iść dalej?” Upłynęła dobra chwila, zanim w oddali podniosła się zielona gwiazdka, poszybowała w górę, zawisła i powoli sfrunęła w dół, spychana wiatrem na jezioro.
— Wszystko w porządku — powiedział Oswaticz. Odwróciliśmy się wydając równocześnie okrzyk zdziwienia. Biała Kula stała w rumowisku ogromną jasną kopułą, otoczona szerokim pasem pustej przestrzeni.
— To był jakiś miraż — powiedziałem wreszcie, sam nie całkiem wierząc we własne słowa, i ruszyłem w dół. Ponieważ wszystkie oscylografy były połączone ze sobą cienkim kablem, który synchronizował ich wskazania, szliśmy śladem białego przewodu, na przemian wspinając się na stosy głazów i zbiegając po nich. Przy każdym aparacie zatrzymywaliśmy się na chwilę, ja wyjmowałem bęben naświetlonego filmu, Oswaticz zaś zakładał nowy z zapasu, który niósł w plecaku. W niespełna godzinę obeszliśmy dziewięć aparatów. Do dziesiątego droga wiodła szczytem kamiennej wypukłości. Po lewej ręce wznosił się nad krzemiennymi wierzchołkami szczyt Białej Kuli, po prawej osypisko było nieckowato zaklęśnięte; owo wgłębienie wypełniały stosy głazów. Wyglądało jak opuszczony kamieniołom. W pewnej chwili spojrzałem tam i przystanąłem. W dole, w odległości może stu metrów, siedział ktoś na dużym kamieniu. Była to ciemna, krępa postać, zupełnie nieruchoma. Oswaticz, który szedł przede mną, wysforował się na jakieś dwadzieścia kroków. Okrzyknąłem go. Odwrócił się i także stanął. Wydał się niezdecydowany, co robić. Bez namysłu puściłem się w dół, skacząc przez zwały kamienia. Na mgnienie straciłem z oczu tę postać. Kiedy zbliżyłem się na tyle, że mogłem ją dokładnie obejrzeć, przekonałem się, że to nie był człowiek. O płaski głaz opierała się długa, wielka, nieregularna bryła. Światło szkliło się mocno w jej brunatnych załomach. Aż dziwne było, że mogła z oddali przypominać ludzką sylwetkę. Tylko w odgórnym skrócie była trochę podobna do pochylonego torsu.
— To jest blok lawy! — zawołałem. Oswaticz, który stał na wzniesieniu, patrzał dalej w moją stronę; zapewne nie dosłyszał, bo elektryczne zakłócenia były bardzo silne. Dałem mu więc znak ręką, że to nic nie jest, że się omyliłem. Odwrócił się i ruszył naprzód. Niedaleko wystawał zza kamiennej piramidki okap namiotu okrywającego oscylograf.
— Zaczekaj! — krzyknąłem i pobiegłem w górę zbocza. Oswaticz zwolnił kroku, ale szedł dalej. Jego ciemna sylwetka odcinała się od jasnego tła, którym był wierzch Białej Kuli.
— Zaczekaj! — krzyknąłem raz jeszcze. Nagle cała przestrzeń przede mną skurczyła się i przysiadła, jakbym ją oglądał odbitą w lustrzanym arkuszu blachy, który ktoś niespodziewanie wygiął. Potem wszystko zafalowało i wróciło do poprzedniego stanu. Stanąłem jak wryty. Oswaticz znikł. Przed chwilą widziałem jeszcze jego poruszające się plecy, połysk hełmu; wstąpił na wielką płaską płytę srebrnawego kamienia. Zrobił krok, może dwa naprzód i zniknął, jakby się rozwiał w powietrzu. Stałem kilka sekund osłupiały, a potem puściłem się ze wszystkich sił ku temu miejscu.
— Oswaticz! — krzyczałem. — Oswaticz! Nie było odpowiedzi.
Uważając, by nie stracić z oczu charakterystycznej w rysunku i kolorze płyty, przełaziłem przez głazy spiętrzone pod grzbietem wzniesienia. Wreszcie znalazłem się na górze. Ta wielka tafla, pochylona w moją stronę, miała powierzchnię okrytą jak gdyby szronem, dlatego tak błyszczała. Porastały ją drobniutkie, skrzące się kryształki. W jednym miejscu odkryłem na powierzchni długą, białawą rysę. Kamień był dość miękki i gwóźdź buta zarysował go. Pomyślałem, że Oswaticz skoczył na drugą stronę. Była tam nisza utworzona przez wsparte o siebie złomy, doskonale oświetlona. Zaściełał ją drobny żwir i kilka dużych jak bochenki, czarnych kamieni.
— Oswaticz! — zawołałem, ale niezbyt głośno. Widziałem go przed minutą. Stał na płycie. Nie poszedł prosto, ale nie mógł też skryć się w niszy, droga prowadziła na jeden z otaczających wysokich głazów, zawsze więc musiałbym ujrzeć, jak się na nie wspina. Nie straciłem tego miejsca z oczu ani na mgnienie, na to mogłem przysiąc. A jednak nie było go. Rozglądałem się na wszystkie strony z opuszczonymi rękami. Nie było po prostu gdzie szukać. Mimo to biegałem pośród okolicznych głazów i nawoływałem. Odpowiadał chrobot elektrycznych wyładowań. Wróciłem na szczyt wzniesienia, żeby wystrzelić rakietę. Kiedy podniosłem pistolet, spostrzegłem, że i Białej Kuli nie ma. Znikła jak poprzednio, kiedy staliśmy z Oswaticzem ponad zatoką. Przedtem zasłaniała widok na zbocza, w których otwierał się wielki wąwóz; obecnie jego ujście było doskonale widoczne. Czułem to, co bokser podnoszący się z desek po silnym ciosie w szczękę. Chciałem biec na pomoc Oswaticzowi, szukać niebezpieczeństwa, które mu zagrażało, ale nie było nic: ani Oswaticza, ani widzialnego niebezpieczeństwa. Wystrzeliłem czerwone rakiety na znak, że zdarzył się nieszczęśliwy wypadek, potem usiadłem na krawędzi srebrnawego głazu i, zwiesiwszy nogi w dół, patrzałem, jak na piargach pojawiły się dwie ciemne, powoli pełznące plamki. Byli to dwaj ludzie w skafandrach. Szli spiesznie pod górę, przechodząc, gdzie się dało, w kłus, znikli za krzemiennymi iglicami i wreszcie po czterdziestu minutach znaleźli się przy mnie. Byli to Lao — Czu i Sołtyk. Usłyszawszy, co zaszło, inżynier skoczył na brzeg głazu wołając:
— Oswaticz! Janie! Janie!
— To nie ma celu — powiedziałem. — Nigdzie nie odszedł, tu jest ślad ćwieka na kamieniu.
Pochyliwszy się Sołtyk oglądał skałę. Po błyszczącej powierzchni szła ukośna, biaława rysa. Nic więcej.
— Stanął silniej — wyjaśniłem — i zarysował kamień. Inaczej nie mogło być.
— Więc gdzież się podział?!
Widziałem, że Sołtyk jest w pasji. Wzruszyłem ramionami. Lao — Czu stał wyżej na głazie. Nie odrywając lornety od okienka hełmu spytał:
— Który z was niósł naświetlone filmy?
— Ja.
— Ma je pan w plecaku?
— Tak.
— A czy wyjęliście film z dziesiątego aparatu?
— Nie. Oswaticz szedł właśnie tam, kiedy…
— Dobrze.
Fizyk zszedł z głazu i ruszył w stronę namiotu zieleniejącego kilkadziesiąt kroków niżej. Sołtyk wsunął się tymczasem do niszy.
— Boże mój — mruczał obracając się w koło — co to znaczy… Więc tu stał? — spytał mnie raz jeszcze.
— Tutaj.
— Chodźże pan! — krzyknął. — Przeszukamy to przeklęte miejsce!
Zajrzałem tam — podnosił owe okrągłe, czarne kamienie.
Byłoby to śmieszne, gdyby nie tragizm położenia. Lao — Czu zawołał mnie. Podszedłem do niego. Zauważyłem, że Chińczyk stoi jakoś dziwnie — pochylony skośnie, jakby tracił równowagę, a jednak nie padał. Już chciałem go spytać, co to znaczy, gdy zauważyłem, że i ja, zupełnie nieświadomie, trzymam się tak samo.
— Profesorze — zawołałem — spójrz pan, jak my chodzimy… Co to jest?
— Nie czas teraz na tłumaczenie — odparł. Podał mi szpulę filmu, wydobytą z aparatu. Zatrzasnął klapę.
— Został jeszcze ostatni, za tamtą skałą. Proszę potrzymać — podał mi elektrometr.
Nadszedł Sołtyk. Przystanął i obserwował nas przez chwilę.
— Profesorze… — odezwał się dygocącym głosem — teraz…? Co pan robi?! Teraz — filmy?!
Lao — Czu nie odpowiedział. Rozumiał tak dobrze, jak ja, że nie należy żądać od Sołtyka pomocy. Stałem na miejscu, patrząc to na oddalającego się profesora, to na Sołtyka. Porywisty wiatr targał trochę za obszernym kombinezonem inżyniera. Jak skamieniały wpatrywał się w płytę, na której po raz ostatni widziałem Oswaticza. Fizyk powrócił po kilku minutach. Podał mi kasetę.
— Pójdzie pan na brzeg możliwie szybko i popłynie motorówką do rakiety. Profesor Czandrasekar czeka na filmy. To bardzo pilne.
— A… wy? — spytałem.
— Zostajemy.
— Będziecie go szukać?
— Niech pan idzie, proszę! — powiedział Lao — Czu i coś stalowego zadźwięczało w jego tak zwykle łagodnym głosie. Pobiegłem starając się nie zwalniać tempa w miejscach, gdzie kamienie leżały luźno i pod dotknięciem zaczynały się osuwać. W powietrzu wisiał nieokreślony, daleki szum. Czułem przez kombinezon gorące podmuchy wiatru. Zza długiej ławicy piargów wyjrzało jezioro. Obłoki pary podnosiły się leniwie z jego powierzchni.
Wciąż biegnąc, usłyszałem dziwne skwierczenie. Spojrzałem pod nogi: podeszwy butów dymiły. Grunt rozgrzewał się, jakby w nim płonął niewidzialny ogień. Stanąłem. Co robić? Wracać po tamtych? Obejrzałem się za siebie.
Robiło się coraz ciemniej od pary, gęstymi kłębami napływającej znad jeziora. Podmuchy wiatru parzyły jak oddech wielkiego pieca. Musiałem donieść te przeklęte filmy. Pobiegłem dalej. Skacząc z kamienia na kamień, zadyszany, oblany potem, dopadłem wreszcie do motorówki i skoczyłem w nią z rozmachem, aż zachybotała i zaczerpnęła burtą wody. Popłynąłem ku Kosmokratorowi, którego reflektor żarzył się pomarańczowo we mgle. Na grzbiecie rakiety przechadzał się człowiek w skafandrze, z rękami założonymi w tył. Przyszła mi szalona myśl, że to Oswaticz. Skoczywszy do trapu, w jednej chwili znalazłem się na górze. Był to Arseniew. Palił się za nim jupiter okalając nasze sylwstki lśniącą aureolą i rzucał w mgłę wielkie, rozwiane cienie.
— Gdzie tamci? — spytał.
— Zostali… — powiedziałem. — Oswaticz… zniknął.
— Jak to zniknął? — z gniewem spytał Arseniew. — Wpadł gdzieś?
— Nie, nie wpadł. Zniknął. Widziałem, jak stał na dużym głazie, to było przy dziesiątym aparacie. Powietrze zamigotało, a kiedy przebiegłem, już go nie było. Tam nie ma żadnej rozpadliny, tylko gładka płyta, a z jednej strony płytki dół między skałami.
— A Biała Kula?
— Co?
— Pytam, czy widział pan Białą Kulę!
— Nie. Też znikła.
— Tak… — powiedział astronom. Przez chwilę milczał, nagle podniósł głowę:
— Ma pan filmy?
— Mam. Profesorze — wybuchnąłem — trzeba jechać na brzeg. Oni się tam spalą! Kiedy wracałem, skała była coraz gorętsza, ja…
— Tam jest Lao — Czu?
— Tak. I Sołtyk!
— Proszę zanieść filmy do Maraxa.
— A tamci…?
— Dadzą sobie radę.
— Ale ja mogę zaraz…
— Przy brzegu stoi druga motorówka. Nie jest tam pan potrzebny. Proszę iść.
Zszedłem po żelaznych szczeblach do komory śluz i kiedy sprężone powietrze wyparło zatrutą atmosferę, nie rozbierając się ze skafandra, zdjąwszy tylko hełm, wszedłem do kabiny Maraxa i oddałem filmy. Stojąc w progu patrzałem, jak Czandrasekar zakłada szpule na poziomą, długą oś, jak wsuwa początek każdej taśmy do szczeliny pulpitu i porusza rękojeści kontaktów. Filmy odwijały się i nikły szybko w głębi aparatu. Czandrasekar dotykał klawiszów. Ekrany zapalały się kolejno jak olbrzymie, świetliste oczy, czerwone i błękitne kontrolki zamrugały, rozjaśniły się i stanęły w takim blasku, że zaćmiły zielonkawe żarzenie ekranów. Jak urzeczony patrzałem na palce Czandrasekara biegnące po klawiszach. Kabina wypełniała się śpiewnym pomrukiem. W ekranach przelatywały zielone błyskawice, słychać było krótkie, gęste szczękanie kontaktów, strzałki zegarów dochodziły ku granicy przeciążenia, a matematyk wciąż naciskał klawisze, czasem zadudnił uderzony pełnym prądem transformator albo syknął za ścianą łuk rozerwany na nożach wyłączników. Czandrasekar stał chwilę nieruchomo, z opuszczoną głową, patrząc spod przymrużonych powiek na rozedrgane światła, potem odstąpił od pulpitu. Raz jeszcze sprawdził wzrokiem wszystkie ekrany i zwrócił się ku mnie:
— Teraz Marax musi pokazać, co potrafi. Rozumie pan, o co chodzi? Pole grawitacyjne powstaje z nałożenia na siebie poszczególnych impulsów prądu. Przy zastosowaniu metody Fouriera tych kilkadziesiąt miliardów drgań, które zarejestrowały na filmie oscylografy…
Miałem tego dość.
— Daj mi pan spokój! — zawołałem. — Oswaticz zniknął!
Czandrasekar drgnął.
— Co? Co się stało?!
Raz jeszcze zacząłem opowiadać. Czandrasekar, słuchając, przez cały czas wpatrywał się w ekrany. Mimo woli podążałem za jego wzrokiem. Linie świetlne, miotające się na bocznych ekranach, powoli bladły i zlewały się z fosforyzującym tłem. Za to na środkowym występowała coraz silniej świetlista smuga.
— Tam jest Lao — Czu? — spytał Czandrasekar, kiedy skończyłem. W tej chwili huczenie prądu ścichło. Kontrolne lampki zgasły, boczne ekrany oczyściły się całkiem, a na centralnym znieruchomiała stroma, dwugarbna krzywa. Oczy Czandrasekara zwęziły się. Wzrok mu płonął.
— A jednak periodyczna! — powiedział. Potem przez wargi przemknął mu blady, przepraszający uśmiech.
— Musi się panu wydawać nieludzkie, że ja w takiej chwili…
Urwał. Zachwiał się, cofnął o krok i oparł się o połyskliwy bok pulpitu. Padające z góry światło zarysowało głęboką wklęsłość skroni i policzków. W tym momencie uświadomiłem sobie, że w ostatnim czasie w ogóle nie opuszczał Maraxa. Czerwony sygnał płonął nad drzwiami kabiny dniem i nocą.
Matematyk zacisnął powieki i nieznacznie poruszył barkami, jakby chciał z nich strącić niewidzialny ciężar.
— To nic — powiedział. — Oni wrócą, jeżeli… Nie dokończył.
— Gdzie jest Arseniew?
— Na górze.
— Może go pan tu zawezwać? To bardzo ważne. Zastałem astronoma na grzbiecie rakiety. Schylony, obserwował tarczę grawimetra. Obok potężny, gruby jak kolumna promień reflektora rozpływał się czerwonawo we mgle.
— Na razie natężenie nie wzrasta… — odezwał się cicho Arseniew, jakby mnie nie słyszał. Powtórzyłem, że Czandrasekar prosi go na dół. Nagle zerwał się na równe nogi.
— Co, już jest?!! No, jaka?
Nie rozumiałem, o co pyta, wtem przypomniał mi się okrzyk matematyka i na chybił trafił powiedziałem:
— Periodyczna.
Arseniew bez słowa pobiegł do włazu.
— Czy mogę popłynąć na brzeg?! — krzyknąłem za nim. Zatrzymał się.
— Nie! Nic pan tam nie pomoże! Proszę pilnować radaru i reflektora. Rakietnice leżą tam, z boku!
Zniknął w studni włazu. Przestrzeń spowijały gorące, leniwe opary. Kadłub rakiety czerniał w nich jak pływający martwo na falach grzbiet wieloryba. Obok reflektora stał przenośny radaroskop z dwiema eliptycznymi antenami, wycelowanymi w stronę brzegu. Ująłem oburącz metalowy pierścień kierujący. W ekranie widniał kamienisty cypel nad zatoką, którym musieli wracać towarzysze. Był pusty. Snuły się tam jakieś ciemniejsze od mgły dymy. Spojrzałem na fotoelement osadzony pod ekranem. Wskazywał temperaturę skał nadbrzeżnych: dwieście sześćdziesiąt stopni. Ręce same zacisnęły mi się na metalowych rękojeściach radaru. Dwieście sześćdziesiąt stopni… Ciepłota powietrza także rosła, ogrzewało się jak w piecu: osiemdziesiąt, osiemdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt stopni… Jak długo człowiek może tam wytrzymać, nawet w izolującym kombinezonie? Upływały minuty, z których każda była wiecznością. Wyraźnie dobiegał syk i świst wody gotującej się w zetknięciu z rozpalonymi głazami brzegu. Przesuwałem antenę z jednej strony w drugą. Już chciałem ją cofnąć, gdy coś mignęło w polu widzenia: tam szedł człowiek!
Przy reflektorze stała skrzynka wewnętrznego telefonu. Nie podnosząc słuchawki, włączyłem ciągły dzwonek i przypadłem z powrotem do radaru. Ciemna plama posuwała się wolno wśród głazów… na chwilę znikła… znowu się pojawiła… wtem rozpadła się na dwie mniejsze, ale dziwnie zniekształcone…
Nagle zobaczyłem wyraźnie: dwu ludzi niosło trzeciego. Usiłowali przeprawić się po wystających z wody głazach ku motorówce, lecz między ostatnim kamieniem a łodzią ciemniał pas wody. Stanęli, widocznie się naradzając. Jakże żałowałem, że nie popłynąłem na brzeg wbrew rozkazowi astronoma! Mógłbym im pomóc. Wołałem, dawałem im rady, nieświadomy tego, że nie mogą mnie usłyszeć. Nagle jeden ze stojących jakby zmalał. Zrozumiałem: pochylił się i próbował przyciągnąć motorówkę za linę, do której była przycumowana. Wiedziałem, że to niemożliwe, bo przeszkodzą podwodne kamienie. Sami bez trudu przeskoczyliby półtorametrowy odstęp, ale ten trzeci… Była chwila, w której chciałem biec do trapu; nagle ciągnący zrezygnował, odwrócił się do towarzysza i dał znak. Obaj podjęli nieruchome ciało i trzymając je w wysoko wzniesionych rękach, weszli w gotującą się przy brzegu wodę. Zanurzeni po pas, osłaniani kłębami pary, przerzucili ciało przez burtę motorówki i sami wspięli się do środka. Upłynęło kilka nieskończenie długich sekund — i odezwał się motor. Łódź ruszyła.
— Czemu pan tak krzyczy? No, czemu pan tak krzyczy? — mówił do mnie od kilku chwil Arseniew. Za nim stało jeszcze dwu ludzi w skafandrach — Tarland i Czandrasekar. Nie wiedziałem, że śmieję się i krzyczę z radości. Gdy motorówka dobiła do trapu, zbiegliśmy w dół.
— Mnie nie… ja sam… — odezwał się Sołtyk ochrypłym głosem, kiedy wyciągnąłem do niego rękę z ostatniego szczebla.
— Ja sam… bierzcie profesora Lao… on ma rozdarty skafander…