Wnieśliśmy profesora i Oswaticza do komory śluz. Obaj byli nieprzytomni. Zostałem na pokładzie, żeby wciągnąć motorówkę. Kiedy zszedłem do korytarza, Rainer i Tarland układali na noszach bezwładne ciała, tak jak wzięto je z łodzi, w skafandrach, tylko hełmy, rzucone na podłogę, odsłoniły woskowe, zlane potem twarze. Chciałem pomóc, lecz Arseniew kazał mi pójść do Centrali. Zarządził natychmiastowy start. W podnieceniu ostatnich chwil zapomniałem o tym, co się dzieje w dolinie. W ekranach telewizyjnych stały żółtawe kłęby jak dym płonącej siarki. Rakieta wznosiła się i opadała na falach. Cała okolica przedstawiała mroczny kocioł, w którym rozbrzmiewały głuche szmery, syki, poświsty. Gdy wszedłem do Centrali, w chmurach załomotał pierwszy grzmot. Włączyłem stos atomowy i nie czekając, aż osiągnie pełną moc, ustawiłem dźwignie Prediktora na start paliwem pomocniczym. Rozpłomienione gazy runęły w wodę. W głuchym bulgotaniu wrzątku Kosmokrator drgnął, krótką chwilę sunął bokiem, spiętrzając przed sobą ogromną falę, rozpędził się, już niewrażliwy na wściekłe uderzenia bałwanów, i pod ostrym kątem wszedł w przestwór wyjących wiatrów. Obrazy skał nadbrzeżnych kurczyły się i gięły; w obawie, żeby się z nimi nie zderzyć, zwiększałem wciąż spalanie w turboreaktorach. Odetchnąłem dopiero, gdy napęd przyjęły silniki główne. Odezwały się z taką mocą, że zagłuszyły łoskot fal i wycie wiatru. W ekranach pędziły śnieżnobłękitne smugi pary. Potem wpadliśmy w chmurę mroczną jak gęsty las. Byłem niespokojny, gdyż po raz pierwszy sam stałem przy Prediktorze w trudnej chwili startu, lecz wszystko poszło dobrze. Pęd powietrza gwizdał w płetwach, silniki pracowały równomiernie i szybkość rosła. Co chwila między chmurami przeskakiwały rzeki fioletowego ognia, rozpryskując się z przeciągłym grzmotem.

Do Centrali wszedł Sołtyk; nie spuszczając oka z przyrządów zarzuciłem go pytaniami. Nie od razu zaczął opowiadać. Jak się okazało, wchodząc do wody nadął kombinezon powietrzem, którego izolująca warstwa uchroniła go od poparzeń. Gorzej było z profesorem. Nie mógł tego zrobić, gdyż rozdarł skafander u podstawy hełmu. Przez całą drogę zaciskał rozdarcie, ale kiedy przenosili Oswaticza przez wodę, musiał oswobodzić obie ręce. Tych kilka chwil starczyło, by gazy formaldehydu i dwutlenku węgla zmieszały się z powietrzem oddechowym. Zatruty, stracił przytomność w motorówce.

— A co z Oswaticzem? — spytałem. — Gdzieście go znaleźli?

Sołtyk zwlekał z odpowiedzą. Stał przed tablicą zegarów hamowniczych i oglądał je z największą uwagą, chociaż nic nie wskazywały, gdyż były teraz wyłączone.

— Doznał udaru cieplnego — powiedział wreszcie. — Zdaje się, że nie jest z nim źle. Ruszał się, kiedyśmy go nieśli.

— No to dobrze, ale gdzie był?

— Nie wiem.

— Co ty mówisz?

W ekranach przesuwały się czarne chmury, rozdzielone jasną, drgającą mgłą. Wyglądało, jakbyśmy przepływali archipelag górzystych wysp.

— Profesor dał mi linę… związałem się z nim, kazał mi iść za sobą tak, żeby lina była wyprężona… szedł przodem. W ten sposób znalazł Oswaticza.

— Gdzie?

— Nie wiem. W pewnej chwili zniknął.

— Profesor zniknął?

— Tak. Zniknął, jakby się w ziemię zapadł, ale czułem jego ruchy, bo byliśmy połączeni liną. Rozumiesz? Nie, tego nie da się zrozumieć. Więc powiadam ci, że tak jak mnie tu widzisz, widziałem linę, która kończyła się w powietrzu, napięta — a dalej nie było nic.

— Nic?

— To znaczy — kamienie, powietrze, ale ani jego, ani Oswaticza… i może po minucie lina szarpnęła — to był umówiony znak. Zacząłem ciągnąć i wyciągnąłem ich obu. Profesor miał rozdarty skafander.

— Upadł?

— Nie wiem. Pewno tak.

— Więc gdzież on był?

— Mówię ci, że nie wiem.

— Jak to, nie pytałeś?

— Nie… I ty nie pytałbyś, potem…

Odwrócił się nagle ku mnie z pociemniałą, zaciętą twarzą.

— Kiedyś odszedł… zachowałem się jak szczeniak! Skomlałem, krzyczałem na niego, bo chodził dokoła z aparatem, spokojny jak w laboratorium… nie wiedziałem przecież, nie mogłem wiedzieć, po co!

Po chwili dodał spokojniej:

— Ktoś jeszcze na Ziemi powiedział, że on jest jak hartowane szkło; niby przejrzysty, gładki, niepozorny, ale kto go spróbuje ugryźć, połamie sobie zęby… Chciałem się usprawiedliwić. Odpowiedział mi jakimś przysłowiem… kamienie paliły się nam pod nogami, myślałem, że się ugotujemy, a on… Wiesz, jakie były jego pierwsze słowa, kiedy się ocknął teraz w kajucie? Spytał Czandrasekara, czy są już wyniki obliczeń…

Kosmokrator osiągnął pełną szybkość podróżną. Odstąpiłem od ekranów. Nie patrzałem na Sołtyka, tak było mu łatwiej. Rozumiałem, że nie pomogą mu słowa pocieszenia. Lao — Czu dał mu lekcję spokoju, w jakich warunkach! Wspomniałem moją przygodę w Martwym Lesie…

— Możesz iść tam do nich — powiedział Sołtyk. — Zastąpię cię. Nie mogę mu w oczy spojrzeć.

Nie dałem sobie tego dwa razy powtarzać. Kiedy wszedłem do kabiny, Tarland odsuwał właśnie od łóżka celofanowy namiot, pod którym utworzono sztuczną atmosferę tlenową. Oswaticz dostał już rumieńców i leżał podparty wysoko poduszkami. Przy stole siedzieli uczeni; jakież było moje zdumienie, kiedy ujrzałem wśród nich Chińczyka. Nie miał na sobie zwykłego ciemnego ubrania. Pierwszy raz zobaczyłem na nim długi, wiśniowy, w bajeczne smoki malowany płaszcz poranny. Siedział po pas okryty kocem, spod którego wysuwały się biało obandażowane stopy. Był spokojny jak zawsze, tyle że odrobinę bledszy. Arseniew zrobił mi miejsce. Usiadłem. Oswaticz zabierał się właśnie do opowieści o swoim wypadku. W paru słowach streścił naszą wędrówkę wokół Białej Kuli i doszedł do chwili, w której oddaliłem się od niego, złudzony kształtem czarnego kamienia. Jak mówił, nie dosłyszał mego wołania i dlatego szedł potem dalej. Nagle całe otoczenie znikło.

— Mignęły jeden za drugim kolory tęczy, od żółtego do fioletowego. Miałem wrażenie, że mnie coś ściąga w dół. Straciłem równowagę i zatoczyłem się kilka kroków. Buchnęło takie światło, że oślepłem na dobrą chwilę. Kiedy otworzyłem oczy, byłem we wnętrzu olbrzymiej kuli, pełnej białego światła. Zupełnie gładkie, wklęsłe ściany otaczały mnie ze wszystkich stron. Pomyślałem, że otwór, którym się tam dostałem, jest za mną. Obejrzałem się, ale nie było tam nic. Taka sama gładka ściana. Grunt, na którym stałem, był skalisty, zasłany kamieniami. Czy mówię jasno? Było tak, jakby ktoś odkroił z pustej kuli spód i nakrył mnie nią, jak muchę szklanką. Stałem wprost pod ogromną, kulistą kopułą, tuż przy ścianie. Powoli ruszyłem i, badając wzrokiem każdy kamień, poszedłem ku środkowi.

Wtedy stała się dziwna rzecz. Przeszedłem może cztery czy pięć kroków i wklęsła ściana, ku której się zbliżałem, zwinęła się i cofnęła przede mną. Postąpiłem jeszcze dwa kroki — teraz stałem przed pionową, zupełnie płaską ścianą. Odwróciłem się. Kula znikła — za mną była nieprzenikniona ciemność. Ruszyłem ku owej świecącej ścianie, a ona, gdy się zbliżałem, stawała się wypukła, jakby ją ktoś wydymał z drugiej strony… a gdy byłem tak blisko, że mogłem dotknąć jej ręką, stałem pod olbrzymią kulą, ale teraz byłem na zewnątrz niej…

Obiegłem ją dokoła. Była tak wielka jak Biała Kula, zupełnie gładka, bez śladu szczelin czy otworów. To, że miałem za sobą pustkę, uspokoiło mnie. Przypuszczałem, że znajduje się tam otwór, którym będę mógł wyjść. Ale kiedy poszedłem tam, w tę ciemność, kula, którą zostawiłem za plecami, zaczęła się zmieniać; rozciągnęła się w górę i na boki, rozwinęła i nagle nakryła mnie, tak że znowu stałem w jej wnętrzu. Zacząłem biegać we wszystkie strony. Ilekroć biegłem do środka, ściany rozwierały się przede mną, płaszczyły, a w końcu zwijały w przeciwną stronę i dobiegałem do wypukłej kuli, leżącej przede mną, otoczonej zupełną ciemnością. Gdy wchodziłem w tę ciemność, kula za plecami rozwijała się, najpierw płaszczyła, potem klęsła i ogarniała mnie ze wszech stron. Myślałem, że to jakiś mechanizm, ale mechanizm nie mógłby przecież działać w taki sposób. Próbowałem wydostać się kilkoma nagłymi skokami, rzucałem się w prawo i w lewo, na wprost, ale zawsze dopadałem gładkiej ściany.

Jest to zbyt straszne, aby się dało opisać. Zupełnie czarna, nieprzenikniona ciemność. W środku — kula, która raz zamykała mnie w sobie, to znowu wyrzucała, raz byłem na zewnętrz niej, raz wewnątrz, choć nie miała ani śladu otworu. Gdziekolwiek szedłem, napotykałem gładką ścianę. Te wielkie, białe płaszczyzny ruszały się w oczach, zakręcały, zwijały, to znowu jakby wypluwały mnie z siebie, i tak ciągle. Nie wiem, jak długo to trwało. Chyba godzinę. Po jakimś czasie zaczęło się robić gorąco. Grunt pod nogami parzył. Miałem wrażenie, że hełm rozgrzewa się do czerwoności, coraz ciężej było oddychać, powietrze w skafandrze paliło jak ogień, aparat chłodzący nic nie pomagał, dusiłem się. Upadłem, zdaje się, że uderzyłem się w głowę. Nie wiem, co było dalej…

Oswaticz opuścił się trochę na posłaniu.

— To wszystko. Nic z tego nie rozumiem. Nie ma w tym śladu sensu.

— Nie wydaje mi się — rzekł Arseniew.

— Sądzi pan, że miałem halucynację?

— Bynajmniej. Co się tyczy „bezsensowności” otoczenia, to mogłaby to samo powiedzieć mrówka, która wpadła do wnętrza maszyny do pisania. Świat nie kręci się wokół nas. Zupełnie przypadkowo dostaliśmy się w pole działania obcych nam sił.

— Chociaż nie wiemy jeszcze wszystkiego — rzekł Lao — Czu — przygoda naszego towarzysza jest jasna. Mogę odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób działo się to czy tamto. Niepokoi mnie tylko, że nie potrafię odpowiedzieć na pytanie: w jakim celu się to dzieje?

— Może pan wyjaśnić, jak wszedłem do wnętrza zamkniętej kuli?

— Tak……

— I w jaki sposób raz byłem na zewnątrz, a raz wewnątrz niej?

— I to także.

— I skąd brało się tam światło, chociaż dokoła była zupełna ciemność?

— Tak.

— A więc mówże pan!

— Dwa słowa są kluczem zagadki — powiedział fizyk. — Był pan w przestrzeni sferycznej.

Przysunął się do stołu.

— W jaki sposób możemy dostrzec jakiś przedmiot? Tylko w taki, że odbite od niego promienie świetlne dochodzą do naszych oczu. Kiedy zaś wszystkie promienie zostają zamknięte w ograniczonej przestrzeni i muszą w niej pozostać, cała ta przestrzeń staje się dla stojącego na zewnątrz obserwatora niewidoczna, i to nie tak, jakby się tam znajdowała jakaś czarna plama. Promienie świetlne z okolicy bądź omijają to miejsce, bądź w nie wpadają. W obu wypadkach przestrzeń sferyczna — bo to jest właśnie ta „pułapka świetlna” — zostaje niewidoczna. Patrzący ma wrażenie, że z krajobrazu została wykrojona jego część, a brzegi wycięcia spoiły się ze sobą w niedostrzegalny sposób. Stanąwszy przy pierwszym aparacie na wzniesieniu, zatrzymaliście się, nie wiedząc, co robić, ponieważ nie mogliście dojrzeć Białej Kuli. Znikła. Tak było, nieprawdaż?

Obaj z Oswaticzem przytaknęliśmy.

— Otóż ona była, lecz niewidzialna dla was. A oto wyjaśnienie. Kiedy Biała Kula działa, wytwarza pole grawitacyjne, które zakrzywia przestrzeń. Kiedy to zakrzywienie przekroczy pewną granicę, przestrzeń jakby,zawija się” i zamyka w sobie. Powstająca w ten sposób przestrzeń sferyczna może rozdymać się lub kurczyć jak pęcherz, zależnie od siły pola. Kiedy Oswaticz znalazł się przy dziesiątym aparacie, nastąpił nagły skok potencjału grawitacyjnego, przestrzeń sferyczna rozdęła się i pochłonęła miejsce, na którym stał. W następnej chwili grawitacja zmalała i przestrzeń sferyczna skurczyła się, ale w tym czasie Oswaticz zdążył już podejść bliżej ku Białej Kuli i dlatego Smith zobaczył tylko puste miejsce. To jest rozwiązanie pierwszej zagadki, zagadki zniknięcia. Dalej. Zobaczył pan tęczę — zwrócił się fizyk do Oswaticza. — Jest to bardzo ciekawe.

\V tym momencie przez miejsce; gdzie pan stał, przechodziła granica przestrzeni sferycznej i zwyczajnej. Wskutek interferencji fal świetlnych oraz specyficznych warunków załamywania białe światło dzienne na styku dwu rodzajów przestrzeni rozszczepia się jak w pryzmacie. Skąd wzięło się światło, które pana oślepiło? Jak długo Biała Kula działa z dostatecznym natężeniem, przestrzeń sferyczna wokół niej jest oświetlona zarówno w dzień, jak i w nocy znikąd padającym światłem, ponieważ promienie świetlne okrążają ją po orbitach kołowych, a więc, schwytane za dnia, nie mogą się już wymknąć i krążą uwięzione. Idźmy dalej. Kula, w której wnętrzu się pan ujrzał, była oczywiście Białą Kulą. Przez cały czas przebywał pan jednak na zewnątrz niej, a złudzenie, że dostał się pan do środka, spowodowała perspektywa przestrzeni sferycznej, odmienna od perspektywy linearnej otaczającego nas świata. Zachowywał się pan podobnie — proszę wybaczyć to porównanie — jak pijak, który biega wokół okrągłego kiosku i lamentuje, że go zamknięto. Uwięzienie wewnątrz kuli było pozorne.

— To niemożliwe!

— Myli się pan. — Lao — Czu sięgnął po arkusz papieru i rysował mówiąc dalej:

— W przestrzeni zwyczajnej, patrząc na kulę, widzimy ją w taki sposób:

— Dzieje się tak, ponieważ światło biegnie po prostych, najkrótszych liniach od przedmiotu do oka. W przestrzeni sferycznej światło biegnie po liniach kolistych. Znalazłszy się pod Białą Kulą, widział ją pan w taki sposób:

— Jak widzicie, oko umieszczone w punkcie A dostrzega nie tylko przednią część kuli, tę, która jest naprzeciw niego, ale i tylną, w normalnych warunkach niewidoczną. A kiedy w normalnych warunkach widzimy całą powierzchnię kuli naraz? Tylko wtedy, kiedy znajdujemy się w jej wnętrzu! Dlatego to ujrzał się pan wewnątrz kuli. Człowiek widzi kulę w opisany sposób, gdy stoi w pobliżu wewnętrznej granicy przestrzeni sferycznej. Wchodząc w jej głąb, dostrzega, jak się kula przeinacza, najpierw rozpłaszcza, a potem uwypukla. Złudzenia te są wywołane przez właściwości perspektywy sferycznej. Gdy w zwykłej przestrzeni jakiś przedmiot oddala się od nas, widzimy go coraz mniejszym. Nikt jednak nie sądzi, że przedmiot maleje rzeczywiście, wiemy bowiem, że to pomniejszanie się jest spowodowane prawami perspektywy. Perspektywy linearnej, dodam. W przestrzeni otaczającej Białą Kulę, gdzie światło porusza się po liniach kołowych, panuje perspektywa sferyczna. Przedmiot (w danym wypadku kula), widziany z bliska, przedstawia się jako ciało wypukłe. Z większej odległości — jako płaszczyzna nieskończona. Z jeszcze większej — jako powierzchnia wklęsła. Bez trudu oczywiście mogę udowodnić wam, że tak być musi, konstruując w tym celu obrazy perspektywy sferycznej projekcją stereograficzną stożków tangensów świetlnych. Dość jest w tym celu znać średnice kół zataczanych przez promienie światła. Wolę jednak odwołać się w tej chwili do wyjaśnienia przez podobieństwo. Patrząc na szyny kolejowe widzimy, że zbiegają się na horyzoncie. Mimo to wiemy doskonale, że pozostają równoległe, a ich styk jest tylko złudzeniem perspektywy. Tak samo złudzeniem było wrażenie, że kula na przemian płaszczy się i uwypukla. Gdybyśmy od urodzenia przebywali w przestrzeni sferycznej, nie uważalibyśmy widzianych obrazów za rzeczywiste zmiany ukształtowania przedmiotów, lecz nauczylibyśmy się za ich pomocą bezpośrednio oceniać odległości, tak samo jak przebywając w zwykłej przestrzeni uczymy się z doświadczenia, że przedmioty pomniejszają się pozornie wtedy, kiedy się od nas oddalają.

— A dlaczego nie mogłem wydostać się stamtąd, jeżeli, jak pan mówi, znajdowałem się na zewnątrz Kuli? — spytał Oswaticz.

Fizyk uśmiechnął się nieznacznie.

— Gdybyś pan wyruszył spod Kuli z zamkniętymi oczami, to, być może, udałoby się panu wyjść poza granice przestrzeni sferycznej, ale pan kierował się tym, co mówił wzrok, a wzrok posłuszny był prawom rozchodzenia się światła po kołach. Chodził pan w taki sposób:

— A dlaczego ja nie dostałem się do środka tej przestrzeni — spytałem — chociaż dokładnie przeszukałem całe otoczenie?

— Dlatego, że podlegał pan podobnemu złudzeniu, co Oswaticz. Punkt, w którym znikł Oswaticz, oznaczę literą O. Proszę pokazać, w jakim kierunku pan go szukał.

— W tym i w tym — powiedziałem i do kropki, którą postawił fizyk, dorysowałem strzałki.

— Tak się panu zdawało — rzekł fizyk — ale to było złudzenie. W rzeczywistości poruszał się pan tak:

— Ależ dlaczego?

— Dlatego, że kierował się pan wzrokiem, a wzrok jest strugą światła. Jego promienie uginają się w pobliżu granicy przestrzeni sferycznej, tak jak biegną narysowane strzałki.

Przeniosłem oczy z rysunku na twarz fizyka.

— Czy pan wiedział to wszystko, kiedy pan tam przyszedł, profesorze?

— Nie. Wiedziałem tylko, że grawitacja wzrosła. Pamięta pan, że chodziliśmy nachyleni w bok, jakby padając?

— A tak! Rzeczy wiście! Nawet pytałem…

— Odchylaliśmy się, ponieważ do normalnej, skierowanej pionowo w dół ciężkości dołączyło się przyciąganie płynące od Białej Kuli. To nasunęło mi rozwiązanie.

— I to wystarczyło?

— Ostatecznie… jestem fizykiem — rzekł Lao — Czu.

— A jak pan odszukał Oswaticza?

— Żeby wejść do przestrzeni sferycznej, należało iść za innym przewodnikiem niż wzrok.

— Co to było? Nic nie przychodzi mi na myśl.

— A to jest coś bardzo wielkiego… cała nasza praca była temu poświęcona, nie domyśla się pan? Rura! Za pomocą aparatu indukcyjnego odnalazłem jej echo i poszedłem jego śladem… prowadził prosto ku Białej Kuli. Przestrzeń sferyczna ugina tylko promienie świetlne, a nie przedmioty materialne.

— Jakie to proste!

— Prawda? Związałem się z inżynierem liną… on został na zewnątrz, a ja wszedłem i znalazłem Oswaticza. Był to ciekawy widok — dodał po sekundzie Lao — Czu — lina szła ode mnie i urywała się nagle w powietrzu, pośrodku przestrzeni.

— Jak to pośrodku?

— No a gdzie, według pana?

— Na granicy…

— Granica przestrzeni sferycznej odznacza się tym, że jest niewidzialna. Narysujemy jeszcze i to, co widzieliśmy obaj, Sołtyk i ja, kiedy łącząca nas lina przecinała w pewnym miejscu granicę przestrzeni sferycznej. Tak było w rzeczywistości:

— A tak widzieliśmy to — on z zewnątrz, a ja. od wnętrza:

— Zdumiewające! — powiedziałem.

— Sprawa przyzwyczajenia. Nie jest to bardziej dziwne od tego, że łyżka, kiedy ją wstawić do szklanki z wodą, wydaje się załamana.

— A dlaczego związał się pan z Sołtykiem liną — spytałem — czy rura nie mogła pana wyprowadzić, tak jak wprowadziła?

— Mogła — rzekł fizyk obojętnie — ale bałem się, że stracę przytomność. Temperatura wciąż się podnosiła.

— A jak pan rozdarł skafander? I, profesorze — wybuchnąłem nagle — widziałem, jakeście weszli w wodę! O, to było… — zabrakło mi słów.

— Istotnie, była gorąca — rzekł Lao — Czu. — Tak więc omówiliśmy pewne zaobserwowane zjawiska. Pozwolę sobie posłużyć się przykładem profesora Arseniewa. Porównał on nas do mrówki, która znalazła się we wnętrzu maszyny do pisania. To, o czym mówiliśmy dotąd, było tylko ogólnikowym wyjaśnieniem działania samej maszyny, nic jednak nie mówiło nam o rzeczy daleko istotniejszej, to jest o tym, kto pisze na tej maszynie i jaki tekst. Byłbym rad, gdyby się na ten temat zechciał wypowiedzieć profesor Czandrasekar, gdyż to on uwieńczył dzieło…

— Które pan rozpoczął — zauważył matematyk.

— Którego dokonaliśmy razem — odezwał się Arseniew — ponieważ każdy spełnił swój obowiązek.

Czandrasekar zaczął przekładać leżące przed nim filmy i papiery, aż znalazł zdjęcie dwugarbnej krzywej, tej samej, którą zobaczyłem kilka godzin przedtem na ekranie Maraxa. Patrząc na nie, mówił:

— U podstawy Białej Kuli musi się znajdować przyspieszacz próżniowy, w którym atomy zostają rozpędzone prawie do szybkości światła. Zgodnie z prawem transmutacji Einsteina wytwarzają się olbrzymie masy i one właśnie są źródłem pola grawitacyjnego. Do tego potrzebne są ilości energii idące w miliardy kilowatów. Dopływa ona do Białej Kuli przez jedenaście rur, z których każda ma swój własny rytm prądów. Wspominam o tym, żeby podkreślić, że bez Maraxa nie dalibyśmy sobie rady z analizą drgań. Wiemy teraz, że jeden cykl działalności Białej Kuli trwa 296 godzin i składa się z dwu zasadniczych faz. W pierwszej, dodatniej, wytworzona grawitacja dodaje się do siły przyciągania planety. W drugiej fazie, ujemnej, grawitacja Kuli znosi ciążenie Wenery. Jak widzicie, każda faza składa się z szeregu mniejszych zębów… my przybyliśmy w czasie, kiedy natężenie pola było dodatnie, ale osłabło już znacznie, a tarapaty, w jakieśmy wpadli, spowodował ten oto malutki uskok krzywej…

Pochyliliśmy się nad stołem, patrząc w miejsce wskazane przez matematyka, który mówił dalej:

— Gorzej byłoby, gdybyśmy wylądowali w okresie fazy ujemnej… Człowiek, zbliżając się do Kuli, przestałby być przyciągany przez planetę, mógłby unieść się jak balon w górę i poszybować w przestrzeń międzygwiezdną… no, ale mniejsza z tym. To wszystko wciąż jeszcze obraca się wokół tego, jak maszyna działa — według słów kolegi Lao. Najważniejsza jest odpowiedź na pytanie, co może oznaczać ten zawiły cykl grawitacyjny, trwający 296 godzin, po czym wszystkie skoki i wahania potencjału powtarzają się od początku. Jakie może być przeznaczenie, jaki sens tak potężnych wyładowań energii?

Matematyk zatrzymał się. Uderzając po każdym słowie palcem w stół, powiedział:

— Same w sobie zjawiska wywoływane przez Białą Kulę nie mogą przerazić czy zadziwić nas, badaczy i uczonych. Dziwi nas natomiast i przeraża coś innego: to, że one nie mają żadnego sensu i w ogóle niczemu nie służą!

Czułem, jak lodowacieje mi serce.

— Jak… jak pan to rozumie, panie profesorze? — spytałem zniżając mimo woli głos.

— Tak jak powiedziałem. Nie mogę do tego dodać ani słowa.

— Ależ zaraz, pozwól pan, nie pojmuję, więc stworzenie takiego bieguna grawitacyjnego nie ma, według pana, żadnego sensu? Może my, na Ziemi, nie budowaliśmy ich, ale…

— To nieporozumienie — zauważył fizyk. — Znamy powód, dla którego można stworzyć biegun grawitacyjny. Mam na myśli wyrzucanie pocisków międzyplanetarnych.

— A więc Biała Kula?…

— Pozwól mi pan skończyć. My na Ziemi stosujemy rakiety napędzane energią atomową. Jest możliwe, że mieszkańcy Wenus po katastrofie, jaka spotkała ich pocisk wysłany na Ziemię, woleli użyć innej metody: postanowili zwalczać grawitację właśnie za pomocą grawitacji!

— W jaki sposób?

— Wyjaśnienia zaprowadziłyby nas zbyt daleko. Dość, że chodziło o coś, co można obrazowo nazwać „wywierceniem dziury” w polu ciążenia, jakie otacza planetę. Wiecie, że nabój elektryczny można zobojętnić drugim nabojem o przeciwnym znaku?

— Oczywiście.

— A więc oni usuwają lokalnie siłę przyciągania planety za pomocą sztucznie wytworzonej grawitacji, zwróconej w przeciwnym kierunku! Dzięki temu minimalna siła napędowa starczy do wystartowania w podróż międzyplanetarną.

— No widzi pan… — rzekł Oswaticz, a ja dodałem:

— A więc Biała Kula miała cel, i to zupełnie jednoznaczny, dlaczegóż więc profesor Czandrasekar mówił, że…

— Może kiedyś i miała cel — powiedział matematyk, niezmiernie dobitnie akcentując wypowiadane słowa — lecz teraz go już nie ma.

— Ależ dlaczego, na miły Bóg?!

— Mogę zrozumieć automat, który przestawia zwrotnice i porusza semafory przed nadchodzącymi pociągami — rzekł Czandrasekar, uważnie patrząc na mnie ciemnymi oczami — ale nie rozumiem automatu, który otwiera drogę przed nikim i niczym…

— Co?… jak to rozumieć?

— Najprościej. Kula co jakiś czas stwarza pole grawitacyjne, które niweczy przyciąganie planety… i nic więcej. Nie służy to niczemu. Zupełnie niczemu. Nie ma żadnych pocisków międzyplanetarnych ani najmniejszego śladu, który by wskazywał, że ktoś zamierza je wysłać… jest po prostu potężna wyrzutnia, która co jakiś czas z potwornym nakładem energii otwiera przestrzeń i nie wyrzuca… nic!

— To nie jest takie proste — powiedział Oswaticz. Ze zmarszczonym czołem i ustami zaciętymi w ostrą linię wpatrywał się nie widzącymi oczami w przestrzeń.

— To nie jest proste. Zgoda — powiedział Czandrasekar z lekkim westchnieniem.

— Zastanawiałem się nad rozmaitymi możliwościami. A może wy coś o tym powiecie?

— Możliwe, że pocisk albo pociski zostały już wysłane… i teraz Biała Kula pracuje czekając na ich powrót — zauważył Oswaticz. — Może łatwiej jest utrzymywać ją w ciągłej akcji, aniżeli uruchamiać tylko wtedy, gdy rzeczywiście odlatuje czy przylatuje jakiś statek…

Czandrasekar skinął głową.

— Myśleliśmy o tym, ale przypuszczenie to upada w ogniu analizy fizyko — matematycznej. Białą Kulę można bez trudu uruchomić dosłownie w ciągu kilku sekund i marnotrawstwo energii, z jaką ona teraz pracuje, jest zdumiewające u tak świetnych konstruktorów jak mieszkańcy planety… boć to nie byle co: zbudować machinę, która, lekko licząc, posiada dzielność około stu miliardów kilowatów!

— Może to są próby… — podsunąłem.

— Próby!

To powiedział Arseniew. Wstał opierając się pięściami o stół.

— To mają być próby?! Próby, które trwają od miesięcy? Bo przecież tyle czasu upłynęło od momentu, kiedyśmy tu przybyli, a Kula działa wciąż tak samo. To miałyby być próby? Nie wierzę. Poza przesłankami czysto rozumowymi mam swój instynkt fizyka i matematyka. Kiedy patrzą na wykresy działania Białej Kuli, wszystko się we mnie burzy. Te przypływy i odpływy, to leniwe rozlewanie się prądów, te nagłe skoki i ucieczki natężenia, co to wszystko znaczy?

Uderzył w rozłożone papiery.

— Siedziałem nad tym przez trzy godziny. To jest jakieś nieskładne, niedorzeczne, pijane. Po prostu pijane, rozumiecie?! Zresztą… Co oznacza rozerwana rura w wąwozie? A ów krater? To też miałyby być ślady „prób”?

Machnął ręką i usiadł.

— Jest jeszcze jedno… Może to trzeba wziąć pod uwagę… — powiedział Oswaticz. Mówił bardzo cicho, jakby niepewny, czy to, co myśli, jest już gotowe do wypowiedzenia.

— Chodzi mi o plazmę Czarnej Rzeki. Czy nie jest możliwe, że to… ona wszystko stworzyła i uległa potem degeneracji, jakiemuś zwyrodnieniu…

— Ach, pan myśli, że ta plazma jest jedynym mieszkańcem planety?! — wykrzyknąłem. Ten obraz poraził mnie swoją niezwykłością. Głęboko pod powierzchnią gruntu płynie mętna, śliska galareta, ciało oddychające i żywe. Drąży kontynenty, otwiera się na powierzchni, przebija góry. Cała planeta jest dla niej łożem. Nieruchoma sieć kanałów i rur, wypełniona dyszącą, lepką materią, tworzy stacje pojazdów kosmicznych i żywe rzeki…

Lao — Czu pochylił się nad stołem.

— Nie jest to, ma się rozumieć, ostateczne rozstrzygnięcie kwestii, ale plazma, jak sądzę, nie jest „kimś”, ale służy „komuś”. To znaczy, że jest ona czymś w rodzaju narzędzia lub produktu — tak jak dla nas drożdże czy grzybki penicyliny.

Żal mi było niesamowitego obrazu, jaki wywołało przypuszczenie Oswaticza.

— A czy nie może ona posiadać wysokiej inteligencji? — zacząłem, lecz Chińczyk zaprzeczył ruchem głowy.

— Nie, nie może. Nie może, bo jest bardzo wąsko wyspecjalizowana. Potrafi tylko jedno: wytwarzać elektryczność.

— Ale może właśnie to jest dowodem daleko posuniętego rozwoju — powiedziałem — a inteligencja…

— To nie ma nic wspólnego z inteligencją — wyjaśnił Chińczyk. — Czy nazwie pan Słońce inteligentnym tylko dlatego, że umie tak oszczędnie gospodarować energią atomową? Inteligencja oznacza nie wąską specjalizację, lecz jej zupełne przeciwieństwo — najwyższą, najbardziej uniwersalną wszechstronność.

— A więc — zawołałem — gdzież oni są, ci prawdziwi mieszkańcy planety? Dlaczego nie możemy ich napotkać?

Gdzie się ukrywają?!

— Obawiam się, że… nigdzie — rzekł Chińczyk. Wstał, owinął się szczelnie kolorowym jedwabiem i utykając ruszył ku drzwiom. Wyszedł z kajuty pozostawiając nas wstrząśniętych przeczuciem niepojętej grozy, która stała za jego słowami.