Zmienialiśmy się z Sołtykiem przy sterach. Kosmokrator, lecąc na wysokości czterdziestu kilometrów, zataczał wielkie koła. Zostawała za nim smuga pary kondensującej się w rozrzedzonej atmosferze wokół gorących gazów wylotowych. Utworzony w ten sposób mglisty pierścień wisiał nieruchomo nad chmurami i błyskał oślepiającą tęczą nad niskim słońcem, kiedy krążąc powracaliśmy własnym śladem. Mknęliśmy tak od wielu godzin, co kilkanaście minut pojawiało się w ekranach słońce, rzucało ostre światła na ściany Centrali i znikało; motory śpiewały cicho, a w dole rozpościerała się niezmącona, biała jak śnieg równina obłoków.
W czasie wolnym od dyżurów spotkałem kilka razy Arseniewa. Kroczył centralnym korytarzem, chmurny, z rękami założonymi w tył. Zagadnąłem go, lecz nie odpowiedział. Znikł w kabinie Maraxa, nad którą płonęło czerwone światło. Potem widziałem Rainera, jak niósł z laboratorium kasety filmów; w przejściu obrzucił mnie nie widzącym spojrzeniem.
Kiedy w jakąś godzinę później przechodziłem koło laboratorium, posłyszałem muzykę. Zajrzałem do środka. Z głośnika dobiegały majestatyczne tony piątej symfonii Beethovena. Czandrasekar stał nieruchomo przy aparacie. Nie ruszałem się z miejsca, aż muzyka ucichła. Matematyk nadal stał z lekko uniesioną głową, jakby nasłuchując ciszy.
— Profesorze… — odezwałem się. Teraz dopiero mnie spostrzegł.
— Proszę?
— Chciałem… czy można spytać, co robicie?
— Bawi się z nami jak kot z myszą — mruknął Czarndrasekar. Ominął mnie i skierował się ku drzwiom.
— Kto, Arseniew? — spytałem jeszcze.
— Ależ nie! Marax!
Nic więcej się nie dowiedziałem. Poszedłem do Centrali. Była czarna noc, lampki wszystkich zegarów pulsowały rzucając na ściany mgławy poblask. Kontrolne przyrządy Maraxa wyskakiwały z tła jaskrawymi światłami, jakby tylko on jeden czuwał w głębi uśpionego statku. Spokój ten był pozorny. Powróciwszy na korytarz usłyszałem, jak uczeni spierają się o coś gorąco. Zadudnił baryton Arseniewa, potem cicho, beznamiętnym głosem odpowiadał Lao — Czu. Od dyżuru dzieliły mnie jeszcze cztery godziny, ale nie chciało mi się iść do kajuty. Wróciłem do Centrali. Sołtyk siedział pod tablicami Maraxa i w silnym blasku, który z nich padał, wpatrywał się w wielką płachtę papieru. Był to, jak mi się wydawało, plan jakiegoś miasta.
— Co to? — spytałem.
— Warszawa — odparł nie podnosząc głowy. Wodził powoli palcem po planie, mylił się i powracał na utracony szlak, niby w wyimaginowanej wędrówce ulicami miasta.
— To twoje miasto rodzinne? Opowiedz mi o nim, nigdy go jeszcze nie widziałem.
Spojrzał na mnie z roztargnieniem, potem wrócił do planu.
— Nigdy nie byłeś w Warszawie? — spytał takim tonem, jak gdyby mówił: „nigdy nie widziałeś Słońca?”
Usadowiłem się na fotelu i przez jego ramię zerknąłem na kolorowe wielokąty. Sołtyk składał powoli arkusz.
— Kiedy myślę o Ziemi — odezwał się — to zawsze ona przychodzi mi na myśl.
Urwał.
— Dużo jest miast większych… Znowu się zawahał.
— I wspanialszych, ale ona jest… bardzo piękna.
Było to wyznanie tyleż nieśmiałe, co bezradne. Umilkliśmy obaj. W jakiś dziwny sposób przez mgnienie widziałem białe, strzeliste mury ponad zielenią drzew.
Rozległ się wysoki sygnał brzęczyka. Drgnąłem.
Sołtyk spojrzał na zegary Maraxa.
— Widzisz…? Stanął… pierwszy raz od szesnastu godzin…
Podniósł słuchawką telefonu. Mówił Arseniew. Polecił mi przyjść z narzędziami do kabiny, gdyż w urządzeniach chłodzących Maraxa powstało uszkodzenie.
W kabinie oprócz astronoma byli Czandrasekar i Lao — Czu. W powietrzu wisiała woń przegrzanych przewodów. Długimi liniami paliły się czerwone sygnały na zablokowanych wyłącznikach. Arseniew chodził tam i z powrotem w przejściu pomiędzy odchylonymi tablicami rozdzielczymi.
Jak się okazało, pompa aparatury chłodzącej zatarła się i temperatura lamp wzrosła powyżej granicy bezpieczeństwa.
Mimo to uczeni nie wyłączyli Maraxa, dopóki nie ukończyli obliczeń. Jakiś kwadrans krzątałem się przy rurach pośród ogromnych kapacitronów, wchodziłem do wąskich studzien pod podłogą kabiny, gdzie znajdują się pompy odśrodkowe, i tam, w nieznośnym gorącu i niesamowitej ciasnocie, pośród kabli wijących się jak korzenie drzewa pod ziemią, wymieniłem zatarte łożyska. Kiedy uszkodzenie zostało usunięte i miałem już wyjść z kabiny, Arseniew zatrzymał się w swojej wędrówce. Stanął przede mną i spytał:
— Pan wie, że krążymy nad Martwym Lasem? Przytaknąłem.
— Co pan sądzi o jego powstaniu?
— Nie jestem fachowcem, geologiem, więc…
— To nic. Coś pan przecież myślał. Proszę mówić.
— Myślałem, że to mogło być dno morza, które wysychało powoli, i rozpuszczone w wodzie sole wykrystalizowały dziwacznie…
— Krótko mówiąc, uważał go pan za formację geologiczną?
— Tak.
— Tak… — powtórzył z namysłem astronom. Znów zaczął chodzić po kabinie. Stałem z narzędziami w rękach.
— Naturalne powstanie takich kryształów nie jest możliwe.
— A więc to twór sztuczny?
— Sztuczny, ale nie zamierzony.
— Nie rozumiem.
— My także przez długi czas nie mogliśmy zrozumieć… Napotykając jakiekolwiek dzieło żywych stworzeń, staramy się zawsze odgadnąć jego przeznaczenie. Martwy Las, w czasie kiedy został zbudowany, nie był… martwy. Jest to ruina gigantycznego akumulatora energii promienistej, i to zapewne jednego z wielu.
— Czy wiadomo, do czego służył?
— Dużo razy stawialiśmy Maraxowi to pytanie. Podawaliśmy mu strukturę, rozmiary i rodzaj materiałów, z jakich składa się Martwy Las, a on, jak inżynier otrzymujący zadanie, usiłował złożyć te dane techniczne w logiczną całość. Dopóki nie znaliśmy szczegółów, Marax miał, jeśli można się tak wyrazić, wiele stopni swobody w swych próbach syntezy… Odpowiadał, że mógł to być ogromny transmutator chemiczny dla regulowania składu atmosfery albo urządzenie do zmiany klimatu. Ale w miarę jak poznawaliśmy nowe fakty, jedna hipoteza po drugiej odpadała. Zainstalowana moc Martwego Lasu tysiące razy przekraczała potrzeby urządzeń, o których mówiłem. Wtedy Marax zaczął zmierzać w kierunku pewnego rozwiązania, ale my nie chcieliśmy się z nim pogodzić. Usiłowaliśmy przestawić jego rozumowanie na inne tory, tworzył więc najbardziej zawiłe hipotezy, badał, czy są możliwe, i za każdym razem odpowiadał: nie.
Arseniew przystanął przed wygaszonym ekranem katodowym. Odwrócony do mnie plecami, mówił dalej:
— Nieprędko zapomnę te godziny. Uparcie nawracał w jednym kierunku; miałem wrażenie, że to po prostu złośliwość martwego mechanizmu, który mści się na nas za swoje dotychczasowe posłuszeństwo. Jak pan wie, Marax odpowiada nie słowami, lecz wykresami, ale były tak jasne… — Nie dokończył. Zwrócił głowę w stronę fizyka, który za pomocą małego aparatu sprawdzał bieg krzywej na wykresie.
— Podziwiałem twój spokój, Lao… — powiedział.
— Nie było mi czego zazdrościć, zapewniam cię — rzekł Chińczyk. — Widać droga od mego umysłu do serca biegnie z dala od twarzy… ale nie było mi lżej.
Arseniew patrzał w szklistą płytę ekranu jak w lustro. Nagle odwrócił się.
— Kiedy padły słowa wyjaśnienia, okazało się, że wszyscy domyślaliśmy się ich od początku, lecz nikt nie chciał ich pierwszy wymówić.
— A te słowa, profesorze?
— Zniszczenie życia na Ziemi — rzekł ostro astronom. Przeczekawszy chwilę zupełnego milczenia, podjął wędrówkę.
— Martwy Las jest ruiną miotacza, który miał wystrzelić w Ziemię ładunek radioaktywny.
Cisza była taka, że słyszałem szmer, z jakim sunęło po papierze kółeczko przyrządu w rękach fizyka. Kroki Arseniewa rozlegały się w niej równomierne, spokojne jak chód zegara.
— Poleciłem Sołtykowi, żeby zmienił kurs — dodał po chwili niższym głosem. — Lecimy teraz tam, skąd ku Martwemu Lasowi szły rury sterujące…
Nic się nie zmieniło. Trzymane narzędzia obciążały mi ręce, stałem nieruchomo, tylko serce zaczęło uderzać powoli i ciężko jak przed walką.
— Profesorze, czy oni…
— Nie pytaj pan. Na razie nic więcej nie można powiedzieć. Chodźcie, pójdziemy do Centrali, przelecieliśmy już siedemset kilometrów. Cel musi być blisko.
Przeszliśmy korytarz. Arseniew obejrzał przyrządy Prediktora i zwrócił się do Sołtyka:
— Zejdziemy teraz na sześć tysięcy metrów. Sprawdził kurs, który mieliśmy utrzymywać. — Kiedy pojawi się światło, wezwijcie mnie.
— Jakie światło, profesorze? — spytałem.
— Sami zobaczycie.
Z tymi słowami wyszedł za Chińczykiem. Sołtyk przestawił dźwignię Prediktora. Pocisk zaczai się obniżać. Gwiazdy znikły i telewizory pociemniały, wypełnione nieprzeniknioną czernią. Przełączyliśmy je na radar. Ekrany pozieleniały, lecz ich świecenie wprowadzało tylko w błąd. Przez pewien czas lecieliśmy na oślep. Potem w jednolitym mroku ukazał się szarawy brzask jakby wstającego dnia, choć noc zapadła zaledwie przed kilkunastu godzinami. Zawiadomiony Arseniew polecił obniżyć lot jeszcze bardziej. Traciliśmy wysokość, schodząc na cztery, trzy, wreszcie dwa kilometry. Na wschodzie wypełniał mgły nieruchomy, szary blask, pod nami mknęła wielka równina, spowita ciemnością.
Stałem przy ekranach pomiędzy Arseniewem a Sołtykiem. Schodziliśmy do lądowania. Kilka chwil Kosmokrator opadał skosem, jak nóż lecący ku ziemi, nagle targnął się gwałtownie i płomienie rozdarły mrok. Grzmiąc silnikami hamowniczymi pocisk pędził tuż nad powierzchnią gruntu. Pęki rozlatujących się na wsze strony flar magnezjowych oświetlały nieskończone szeregi wydm, które zdawały się falować jak woda w migotliwym, trzepocącym blasku. Rozwarły się denne luki. Dwa rzędy szeroko rozstawionych gąsienic ze świstem rozcinały powietrze. Raz jeszcze huknęły dysze dziobowe i w ogniu wylotów zajaśniały rzędy piaszczystych pagórków. Lekkie, lecz wyraźne drgnienie przeszyło cały kadłub. Przednia para gąsienic zetknęła się na mgnienie ze szczytem wydmy. Mocny wstrząs rzucił nas w górę. Rakieta toczyła się z przeraźliwym chrzęstem. Coraz ciężej osiadała na podwoziach. Bicze piasku zacinały pancerze i osypywały się po nich z głuchym szumem. Podłoga dygotała i podrywała się na nierównościach, jakby pocisk ponownie chciał się wzbić w powietrze. Ruch ten przechodził w coraz łagodniejsze kołysanie. Raz jeszcze kadłub pochylił się, wyprostował i znieruchomiał. W ciszy słychać było tylko, jak sprężone powietrze syczy wypełniając cylindry amortyzatorów.
Nie upłynęło pół godziny, a dolne klapy rozsunęły się i po opuszczonej pochylni zjechał pojazd gąsienicowy. Zająłem miejsce przy kierownicy, obok — ustawiwszy indykatory promieniowania na wyciągnięcie ręki — usiadł Arseniew. Sołtyk i Rainer znajdowali się z tyłu; oparci o ramiona pionowej kolumienki, stanowiącej podstawę miotacza promieni, mogli obserwować okolicę przez górne szyby, nie tracąc z oczu aparatów umieszczonych na ścianach.
Gąsienicówka wygramoliła się z wielkiego rowu, który Kosmokrator wyorał w pokładach luźnego piasku. Skręciłem na wschód. W świetle reflektorów odsłaniał się krajobraz ponury i jednostajny. Jak okiem sięgnąć, teren płaski, pręgowany niskimi falami brunatnożółtawego, drobnoziarnistego piasku. Gdzieniegdzie wystawały z niego odłamy najbardziej odporne na wietrzenie, o bokach wypolerowanych do gładkości szkliwa. Wiał silny, sprzyjający wiatr. Posuwał przed sobą lotne wydmy, zdmuchiwał z ich szczytów rozwiane kłęby kurzawy i ciskał je w blachy naszego pojazdu. Z rzadka sterczały samotne skały wapienne, otoczone drobniejszymi głazami, zwietrzałe i pobrużdżone. W promieniach reflektorów padały od nich długie, płaskie cienie, uciekające w stronę przeciwną do naszego ruchu.
Po pewnym czasie zaczai się zbliżać niski, długi wał, którego kierunek coraz bardziej zbiegał się z naszym. Jego podwietrzne zbocze było twardo ubite. Gdy maszyna wjechała na górę, ujrzałem, że szczyt wału jest zaklęśnięty i tworzy płytką rynnę. Była to jakby droga, dość dogodna, gdyż po rozdrobnionych kamieniach zaścielających dno, zmieszanych z suchym, ciemnym iłem, jechało się szybciej niż po piasku.
Luna zajmowała już pół nieba. Stała wprost nad nami, srebrnawa, sięgająca chmur.
Wał obniżał się coraz bardziej, aż opadł do powierzchni gruntu. Jeszcze dziesięć minut szybkiej jazdy — i na horyzoncie zjawiła się biaława smuga, rozjarzona przy samym gruncie. Tlały nad nią jasne wywyższenia. Kiedyśmy się znaleźli na grzbiecie jednej z ostatnich wydm, poprzez najbliższe, niskie pagórki otworzył się widok w głąb.
Aż po horyzont rozpościerało się morze błękitnawych kształtów. Rozdzielone pasami półmroku, jaśniały twory obce dla oka jak zgłoski nieznanego pisma: gwiaździste, wieloczłonowe korpusy, wieże podobne do stalagmitów, rotundy o zaklęśniętych pochyłych czołach, terasowate bastiony, a wszystkie wydawały błękitne światło, które w ostatnim planie zlewało się w mgliste, nieruchome sylwety, ogromnym sierpem okalające widnokrąg. Ponad przestrzenią łukami szły białe przerzuty tworząc wielką sieć o promienistych zwodach.
— Miasto… — wyszeptałem. Ręka sama zmniejszyła obroty motoru: pojazd zatrzymał się nad zboczem wydmy. Fale piasku poza zasięgiem reflektorów rozwidniało padające z dali widmowe półświatło.
Spojrzałem na astronoma.
— Jedziemy?
— Po to przybyliśmy z Ziemi — odrzekł Arseniew. Zwolniłem hamulec. Pojazd stoczył się cicho w dół, potem motor warknął i pociągnął. Dodałem gazu. Arseniew dotknął mego ramienia; polecił zmniejszyć szybkość. Pochyliłem się ku przedniej szybie, aby objąć wzrokiem jak najszerszą przestrzeń. Robiliśmy teraz nie więcej niż dwadzieścia kilometrów na godzinę. Silnik ścichł, tylko gąsienice szczękały i zgrzytały, raz po raz miażdżąc jakieś kruszące się z hałasem skorupy. W pewnej chwili coś pod nami załopotało, jakbyśmy jechali po odprężających się arkuszach blachy. Rzuciłem snop światła ruchomym reflektorem — wóz biegł długim, jasnym pasem, idącym prosto jak strzelił. Pokrywała go warstwa piasku, spod której wyglądały ciemne, płaskie czerepy.
Z obu boków pojawiły się pierwsze kształty. Zrazu były to długie, wężowo rozchodzące się bloki, wsparte na stożkowatych łapach. Pod ich świetlistymi bokami pełzły przy samej ziemi czarne cienie. Kiedyśmy przejeżdżali blisko, rozeznałem rozchylony pęk rur wychodzących ze studni, ocembrowanej świecącym pierścieniem. Dalej stały budowle, jedne wzniesione terasowatymi piętrami, inne zupełnie gładkie, jak ustawione rzędami księgi, jeszcze inne o ścianach podzielonych na wąskie sekcje na przemian wklęsłe i wypukłe. Zauważyłem, że niektóre kształty powtarzają się. Utkwiły mi w pamięci porozstawiane w jednakowych odstępach cokoły, z których strzelały w trzy strony szkliste, świecące płetwy, zakończone wygiętymi jak dzioby głowicami.
Droga zaczynała się rozgałęziać. Po bokach migały koliste wnętrza schodzących w dół tuneli, pogrążone w niepewnym półmroku. Coraz częściej przemykały w górze drugie i trzecie poziomy ulicy, łukami przekraczające niższe budowle. Przejechaliśmy przez bramę, szerszą w górze niż w dole, podkowiastą, o falistych, dwuramiennych przyporach. Dalej, pośród trzech pylonów, połączonych strzelistymi przęsłami w kształt trójkąta, droga rozwidlała się. W lewo szła wznosząca się serpentyną i biegła wysoko, niby napowietrzny most, ciemna na rozjarzonym niebieskawo tle, na prawo skręcała tworząc szeroką aleję wśród pionowych świateł. Skręciłem na prawo. Budowle stawały się coraz wyższe i większe, ani śladu nie było w nich okien czy drzwi, wszędzie tylko świecące ściany, jedne płaskie, inne zaklęsłe; znowu pokazały się ogromne rury; wychodziły z nawierzchni i stromymi łukami przesadzały całą szerokość ulicy, by zniknąć w kolistych ocembrowaniach. Jechać stawało się coraz trudniej. Gąsienice rzęziły, chrapały, osuwały się, pojazd dygotał cały, miażdżąc skorupy, które połyskiwały czerwonawo w promieniach reflektorów. Czasem przejeżdżaliśmy po odłamkach pękających ze szklanym dźwiękiem, to znowu kilkaset metrów gąsienice kopały się w sypkim, ciężkim piachu.
Aleja skończyła się. Wyjechaliśmy na przestwór otoczony białymi gigantami. Wydawało mi się, że podpierają je długie kolumnady, ale gdyśmy się zbliżyli, zobaczyłem, że te olbrzymie słupy nie wspierają ich krawędzi, lecz zwisają zaostrzonymi końcami w powietrzu niby rzędy potwornych sopli lodowych. Ukazał się rozjazd zawalony kopcami ciemnego złomu. Lewa gąsienica wczepiła się w jakieś pajęczasto skłębione przewody, pojazd targnął się i motor zgasł. Przez kilka sekund panowała głucha cisza. Wszyscy milcząc przybliżyliśmy hełmy do szyb. Wokół stały błękitnawe olbrzymy, dołem leżał głęboki cień, w którym dwiema żółtymi smugami wchodziły światła naszych reflektorów. Opierały się o masyw gruzu, który zamykał drogę. Zapuściłem silnik i zacząłem wycofywać maszynę. Wyjąc na tylnym biegu, wóz zjechał tuż pod ogromną pionową ścianę. Wydzielane przez nią światło wdarło się oknami do wnętrza i przez chwilę w naszych hełmach drgały błękitnawe płomyczki. Nawróciłem. Wyjechawszy na wolą przestrzeń, obrałem inną drogę. Szeroką serpentyną wznieśliśmy się na górny poziom ulicy. Motor pracował równo i cicho, tylko pod członami gąsienic wciąż pryskały i rozsypywały się okruchy szkliwa. Sunęliśmy kilkanaście metrów nad dolnym poziomem; z obu stron przesuwały się jajowate kopuły, czasem płaska, stojąca na wielkich słupach tarcza, odgięta z jednej strony niby cyferblat apokaliptycznego zegara słonecznego, i podkowiaste przeloty, i znowu budowle podobne do ksiąg, i te z pionowymi rzędami półkulistych wyniosłości, otoczone pękami gładkich rur. Motor szumiał, mijaliśmy ulicę za ulicą, a obraz wciąż był taki sam — nieskończone, milczące miasto świeciło w ciemności, w głuchej ciszy potrzaskiwał tylko gruz pod kołami, jedne bloki cofały się i chowały, a na ich miejsce nadpływały nowe, tak wielkie i wysokie, że zimny blask ich szczytów przyciemniała niekiedy mgła opadająca z niewidzialnego nieba.
Na skrzyżowaniu droga, którą jechaliśmy, opuściła się łagodną spiralą pośród placu otoczonego rozrzuconą szeroko kolistą amfiladą. Gmachy, z wysokości górnego poziomu monumentalniejsze jeszcze od poprzednich, z bliska przedstawiały groźny widok, pokryte ciemną siatką pęknięć. Gdzieniegdzie całe ściany osiadły jak płyty wosku chwyconego żarem, a z ich boków zwieszały się grube sploty szkliwa. Przeciąwszy plac dostaliśmy się w wąski przelot między dwoma skrzydłami ogromu sięgającego, zdawałoby się. chmur. W głębi jaśniały korowody wysokich i niskich świateł, a obok nas biegły budowle o konturach coraz płynniejszych, jedne dziwacznie wykoślawione, jakby rozdęte, inne z odwiniętymi w bok i skręconymi w trąby płytami świetlistej masy, która jarzyła się jeszcze, rozkruszona na miałki pył. Zaczynały nim poświęcać nawet wirujące spiesznie gąsienice naszego pojazdu.
Chwilami w czasie tej nieskończonej jazdy nachodziło mnie wrażenie, że mijane widoki są tylko niesamowitym nagromadzeniem bujnie ukształtowanych form mineralnych, że to jakieś spiętrzone i narosłe przez całe epoki pokłady gigantycznych kryształów, osadzone jedne na drugich, postapiane ogniem wulkanicznym, spękane i wietrzejące w huraganach pustyni… ale potem spod gruzów wyłaniał się szmat gładkiej jak szkło nawierzchni albo mignął w narożu kikut rury z wyraźnymi znakami spoin na wypukłym obrzeżu, niezaprzeczony dowód pracy jakichś istot… Wtedy szerzej otwierałem oczy i przyciskałem hełm do szyby, żeby dojrzeć wreszcie choć jednego mieszkańca tego tak milczącego, choć potężnie oświetlonego miasta.
Tymczasem mijane kształty stawały się coraz bardziej poczwarne i groteskowe. Tu i ówdzie wśród rozjarzonych płyt ciemniały zwoje jakby poszarpanych macek, węży czy kabli… Potem, kiedy drogę przekroczyła w górze ciemna sylweta mostu, wydało mi się, że pod filarami leżą pokotem ogromne tusze zwierzęce, od których światło odbija się srebrnawymi łyśnięciami, jakby to były grzbiety wielkich ryb… Z bliska dostrzegłem zwisy konstrukcji powietrznej, a pod nią — na stos zwalone długie, spłaszczone cygara, niby kadłuby rakiet czy samolotów, okrążone spiralnymi kołnierzami, pogięte i rozpłatane. Przejechaliśmy pod ruiną owego mostu, tonąc na chwilę w zupełnym mroku, który reflektory rozorały na dwoje żółtymi koleinami, i wynurzyliśmy się po drugiej stronie. Tutaj nie było już ani śladu nawierzchni, a sam gruz sprzęgał się w jakąś na poły szklistą, na poły żużlowatą, zaskorupiałą masę, po której gąsienice ślizgały się, kruszyły cienką powłokę, zapadały w pustkę i zaczynały wirować z piekielnym jazgotem.
W oddali świeciły masywy gładkich, olbrzymich skarp, a wokół rozpościerało się pogarbione pustkowie, na którym stały jakby zamarzłe w chwili topienia bloki, poskręcane, splecione, niby tysiące razy powiększone zwoje, festony i girlandy, w jakie rozpływa się płacząca parafiną świeca.
Tu i ówdzie sterczały zręby konstrukcji, szkielety, z których spłynął szklisty budulec. Rozcapierzone nad rumowiskiem, zwichrowane, czarne, odświecały rdzawymi plamami, kiedy dotknęły ich promienie reflektorów. Ciemność nocy, w ulicach odepchnięta w górę wysokimi światłami, tu przypadała do samego gruntu. Nagle, kiedy maszyna omijając płytki lej zjechała w bok, w smugach naszych świateł poruszyły się skurczone postacie. Zahamowałem gwałtownie, napierając na pedały, i cofnąłem wóz. Jednocześnie rzuciłem w tamtą stronę snop światła. Na błękitnawym, przygaszonym polu ściany odcinały się postaci dwu karłów. Wzmocniłem światło. Były to dwa obłamane słupy, wychylone do połowy z gruzu.
Jeszcze dalej budowle znikły jak wykarczowane i widać je było tylko w oddali, jak świecą nieruchomo, wielkim pierścieniem opasując przestrzeń. Tu, gdzie jechaliśmy, cały grunt mżył mętnym, jakby przez bielmo przefiltrowanym blaskiem, bo fosforyzujące szkliwo przemieszane było z piachem i brunatnymi szczątkami ni to kamieni, ni to metalu. Jechać było coraz trudniej, płaszczyzna przechodziła w niewielkie, lecz strome zbocze. Motor zanosił się od ryku, napięte gąsienice szczękały przeraźliwie, zarywając się chwilami niemal po osie. Nagle silnik zawył rozpędzony. Osiągnęliśmy szczyt wzniesienia. Naparłem na hamulec. Pod nami ział płytki krater. Wydawał zmącone, niepewne światło, pełne plam i zacieków brudnofioletowych, żółtawych i zielonych — jak próchno. Dno było gładkie, wklęsłe, puste, ale w głębi tworzącej je szklistej masy majaczyły kształty zatopione jak w bursztynie, jakieś żylaste, poskręcane cienie, kadłuby, figury…
Co to znaczy… gdzie my jesteśmy?… — chciałem spytać, ale głos nie wydostał się ze ściśniętego gardła. Ktoś dotknął mego ramienia i dał znak powrotu. Skinąłem w milczeniu głową, zapuściłem motor i powoli zaczęliśmy się obsuwać z brzegu rumowiska, a za szybami przesuwały się czarne, wbite w gruz zwały, niby korpusy ogromnych jakichś maszyn, pozlewane w bezkształtne, sopliste bryły. Nareszcie wróciliśmy na dolny poziom ulicy, gdzie jazda była łatwiejsza.
Pojazd, drgając lekko na nierównościach, toczył się u podnóży wielkich budowli. Zaciskałem ręce na kole kierowniczym i wsłuchany w szum silnika patrzałem przed siebie, a ulice wiły się i wiły bez końca, z wysokości rzucały blask olbrzymie gładkie ściany, zaokrąglone naroża, przypory, słupy, nad nami przemykały czarne stropy innych poziomów. Oczu nie mogłem oderwać od korowodu kształtów tak majestatycznych i nieruchomych, jakby miały przetrwać wieczność, oświetlając noce zawsze takim samym błękitnym brzaskiem. Od natłoku obrazów byłem jak ogłuszony, nie mogłem myśleć, chwilami zatracałem świadomość tego, że tuż przy mnie siedzą towarzysze, zdawało mi się, że ta podróż w mroku trwa już nie godziny, ale lata całe, i kiedy w pewnej chwili odwróciłem się i spostrzegłem, jak Rainer i Arseniew zapisują wskazania aparatów i porównują ruchy strzałek na indykatorach promieniowania, ogarnęło mnie zdumienie, że mogą myśleć jeszcze o czymkolwiek prócz milczących świateł, przesuwających się za oknami. W ciągu ostatniego kwadransa podróży astronom co kilka chwil dotykał mego ramienia, każąc mi skręcać to w lewo, to w prawo. Nie mogłem zrazu pojąć, czym się kieruje w wyborze drogi, aż spostrzegłem, że obserwuje tarczę aparatu indukcyjnego.
Gdy wjechaliśmy w szerszą ulicę, astronom polecił mi stanąć. Motor zgasł. Zaciągnęliśmy odruchowo uszczelniające uchwyty hełmów i wyszliśmy przez klapę. Nawierzchnię zaścielały drobne opiłki, świecące, jakby w każdą szklistą okruszynę wtopiona była srebrna iskierka. Chrzęst kroków rozlegał się głośno w pustce. Czasem wiatr przepędzał po kamiennych płytach smugi pyłu i świszczał gdzieś w górze z odgłosem rozdzieranej blachy.
Ponad nami z blanków szklistej konstrukcji wystawał zgięty w dół pęk grubych jak ramię, zerwanych przewodów. Dalej, zza płaskiego bloku, wystawał środkiem zaklęśnięty gmach, ogarniający frontem zakręt. Ulica rozchodziła się w głębi na trzy odnogi; dwie wstępowały w górę, trzecią zaś stanowił tunel, który zwracał ku nam ogromny oświetlony otwór. Jego wnętrze zwężało się śrubowato niby stożkowata muszla.
Arseniew patrzał przez chwilę na indykator, potem wziął od Rainera aparat indukcyjny, przewiesił go sobie przez ramię i wezwał nas. Skupiliśmy się wokół niego. Ostatni podszedł Sołtyk. Stał do tej pory przy maszynie i usiłował skierować światło reflektora w głąb śrubowatego tunelu.
— Będą nam potrzebne narzędzia — powiedział Arseniew. Od chwili kiedyśmy wysiedli, słuchawki wypełniało drobne, uprzykrzone trzeszczenie i aby się porozumieć, musieliśmy zbliżać do siebie hełmy. — Dźwig nożycowy, łomy i ładunek fulguritu, to w tej chwili najważniejsze — ciągnął astronom.
Spoglądał na nas kolejno, wreszcie zdecydował:
— Smith zostanie ze mną, a wy wrócicie do rakiety. Posyłam was obu, bo Oswaticz jeszcze leży, a Lao — Czu ma się niewiele lepiej.
Spojrzał na zegarek.
— Droga w obie strony powinna trwać nie dłużej niż trzy godziny, wliczając w to czas na załadowanie materiału.
— Czy mam już jechać? — Sołtyk postąpił krok ku maszynie.
— Tak.
Inżynier wsiadł pierwszy, za nim wcisnął się do wnętrza Rainer i zatrzasnął za sobą klapę. Motor zawarczał i pojazd ruszył kołysząc się lekko. Śledziliśmy go wzrokiem — zniknął za zakrętem, przez chwilę dobiegał głośniejszy warkot motoru, widać przebijał się przez wydmy piasku czy gruzy — potem wszystko ucichło, tylko wysoko nad nami świszczał wiatr.
— Profesorze… — odezwałem się. Nie dosłyszał. Drobne gęste trzaski rozlegały się w słuchawkach, jakby ktoś sypał cienkim strumykiem mak na membranę.
— Profesorze — powtórzyłem głośniej — gdzie… oni są?
Zrozumiał. Zbliżył się do mnie. Okienko jego hełmu było w cieniu i widok kasku z odstającymi siatkami radaroskopów, już tak zwyczajny, w tej chwili poraził mnie. Przyszła mi do głowy szaleńcza wątpliwość, czy to naprawdę jest Arseniew, mój towarzysz, człowiek?!
W następnej chwili dostrzegłem przez szkło hełmu jego jasne oczy.
— Zginęli… — powiedział.
— Jak? W jaki sposób? Wszyscy?
— Tego nie wiem. W tej chwili nie pytaj pan o nic więcej. Aparat indukcyjny wskazuje, że niedaleko przebiegają przewody podziemne…
— To dlatego zatrzymaliśmy się tutaj?
— Tak. Poszukiwałem głównego kabla siłowego. Być może, uda się nam dotrzeć do miejsca, w którym wszystko się zaczęło…
Pomilczawszy chwilę astronom ciągnął:
— Musimy się rozłączyć. Każdy odejdzie na czterysta kroków i wróci w to samo miejsce, gdzie teraz stoimy, po linii spiralnej, szukając akustycznego echa. Ten, który odnajdzie je pierwszy, da drugiemu znać czerwonymi rakietami. Na łączności radiowej nie możemy polegać. Czy wszystko jasne?
— Tak.
Zawrócił i oddalił się lekkim, długim krokiem. Przez sekundę stałem jeszcze, potem spojrzałem na tarczę żyro — kompasu i ruszyłem w przeciwną stronę.
Wyłączyłem dopływ prądu do aparatu radiowego. Buty dudniły po kamiennych płytach; odgłos kroków rozlegał się w pustce ze zdwojoną siłą. Kiedy zbliżałem się do ścian płonących chłodnym blaskiem, dostrzegałem własny cień; rozchwiany, sunął po bruku. Szedłem, jak mi polecił Arseniew, poruszałem w obie strony wylotem aparatu i liczyłem kroki. Gdy doszedłem do czterystu, zawróciłem. Na razie nie odkryłem niczego. Czerwone oko w głębi hełmu, wskaźnik radioaktywności, żarzyło się słabo, wskazując niewielkie ślady promieniowania. Jego natężenie wzmagało się, kiedy podchodziłem do ścian. Podniosłem głowę — w górze bastiony urywały się pod czarnym jak smoła niebem. Szedłem może minutę, gdy usłyszałem za sobą kroki.
Arseniew odszedł w przeciwną stronę. W tę samą odjechała gąsienicówka. Wiedziałem, że nie może iść za mną człowiek. A jednak słyszałem kroki. Brzmiały niezbyt głośno — musiał postępować w odległości co najmniej trzydziestu metrów. Miałem wrażenie, że w plecy wkłuwają mi się setki drobnych igiełek. Całą wolę musiałem natężyć, aby się nie odwrócić. Szedłem, a z tyłu wciąż rozlegało się stukanie — raz, dwa, raz, dwa — to głośniej, kiedy nawierzchnia ulicy leżała naga, to ciszej, gdy pokrywał ją nawiany piasek. Błysnęła myśl, że to jest echo, i stąpnąłem umyślnie mocno, ale krok tego, który szedł za mną, nie zabrzmiał donośniej.
To nie było echo.
Pot zalał mi całą twarz. Teraz byłem już zupełnie pewny, że za mną idzie ktoś, ale to nie jest człowiek. Nagle stanąłem. Krok ucichł. Postąpiłem naprzód. Znowu się odezwał.
Ogarnął mnie gniew. Zerwałem z ramienia miotacz, złożyłem się i, pochylony jak do skoku, zwróciłem się w głąb ulicy.
Była pusta. W jasnym świetle widziałem jej zwężającą się perspektywę aż tam, gdzie schodziła się z innymi światłami. Przez chwilę rozglądałem się błędnie. Potem przewiesiłem miotacz przez ramię… Usłyszałem stąpnięcie… podrzuciłem go… i rozległ się drugi krok… ależ tak! Odgłos, który wziąłem za stąpanie, powodowała sprzączka rzemienia ocierająca się rytmicznie o fałdy kombinezonu, a ja brałem ten bliski, tuż przy uchu powstający szelest za echo kroków.
Zawstydzony, odwróciłem się. Wtem nad budynkami wykwitły jeden za drugim trzy czerwone płomienie. Zachwiały się i poszybowały wolno w dół, ciągnąc za sobą ogony purpurowych iskier. Przyspieszyłem kroku i wnet ujrzałem Arseniewa. Stał na eliptycznym wzniesieniu.
— Zdaje się, że to tu — powiedział. Skręciliśmy w bok. Otwierał się tam płytki tunel. Jego otwór przypominał wygiętą ku dołowi, rozwartą paszczę wieloryba. Podobieństwo wzmagał zwisający z nadproża rząd krótkich szklistych kolców, niby kłów. Było tam ciemno. Arseniew zapalił latarkę i wstąpił do środka. Wszedłem za nim. Droga wiodła w dół pochylnią, która zakręcała koliście. Zrozumiałem, że schodzimy coraz niżej pod poziom gruntu. Trwało to długo. Od czasu do czasu w ścianach pojawiały się owalne otwory innych tuneli; Arseniew patrzał wtedy na tarczę aparatu indukcyjnego: szliśmy wciąż śladem niewidzialnego przewodu. Nagle podłoga odezwała się inaczej: stąpaliśmy po metalu. Drogę zastąpiły trzy wielkie rury, biegnące z jednej ściany w drugą. Przez szczeliny między nimi przesiewał się niepewny blask. Z trudem przecisnęliśmy się pod najniższą rurą. Wylazłem pierwszy i zmrużyłem oczy, oślepiony.
Przed nami była zalana światłem pochylnia. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i ukazała się wielka sala. Strop mienił się ruchliwym zielonkawym blaskiem, jak powierzchnia morza, na którą pada promień Słońca. Miarowo rozjaśniał się i przygasał. Sala była okrągła, przedzielona z dwu stron wysuniętymi skarpami. Dobre oświetlenie pozwoliło mi upewnić się, że coś, co spostrzegłem jeszcze w tunelu, nie było złudzeniem: cienka powłoka glazury na kamiennych ścianach wskazywała, że musiał tu kiedyś panować niesłychany żar. Pod skarpami leżały częściowo stopione walce z białej masy, przypominającej porcelanę. Ze stropu, z otworów, w których tkwiły obłamane i nadtopione rurki, zwisały dziesiątki porwanych przewodów. Niektóre dochodziły do owych walców i czegoś w rodzaju zakończonych kulami rogów, rozchodzących się promieniście z wypukłości w samym środku stropu. Ale nie ów chaos zagadkowych urządzeń spowodował, że stanęliśmy u wejścia jak wryci. Głębiej, w ścianie, widniała wielka wklęsła płaszczyzna, po której chodziły świetliste węże. Długie krzywe linie, świecące błękitnie i biało. Czasem łączyły się w pęki, trzepotały i rozchodziły w różne strony. Jakby ożywione warstwice na wielkiej mapie.
Bo to była mapa.
Wielka, ruchoma mapa. Kiedy przyjrzałem się jej dokładniej, spostrzegłem, że za szklistą powierzchnią rozbiega się tam głębia, pełna świateł, drobnych iskier i wielkich jak lampy kuł, które wirowały, oddalały się, zbliżały, krzyżowały swoje tory i opromieniały wzajemnie.
Słyszałem oddech Arseniewa. Stał przy mnie. Przed nami sunęły ekliptyki, rozpryskiwały się bukiety gwiazd i czarne, wielkie mgławice jak chmury okrywały grupy pulsujących świateł. Czasem ostry promień przecinał przestrzeń, jak gdyby gonił którąś z planet, a ona wirowała powoli, ciężko, obojętnie, przesuwając przed nami kontury nieznanych lądów. Tam gdzie światło było tylko brzaskiem, unosiły się i opadały całe archipelagi gwiazd.
Było bardzo gorąco. Strop pulsował światłem i nasze skrócone cienie na jasnej podłodze to rozpływały się, to nagle wyostrzały.
— Gdzie my jesteśmy?… — zawahałem się. — To jakieś planetarium?
Astronom skierował się w milczeniu przed siebie. Przeszliśmy przez środek sali. Za jedną ze skarp otwierał się okrągły chodnik. Tylko dno było oświetlone na niewielkiej przestrzeni padającym z sali światłem.
Arseniew doszedł już do środka, gdy odwróciłem się, aby raz jeszcze spojrzeć na niezwykłe planetarium.
— Tam jest jakby niebo… gwiazdy… — powiedziałem — ale co znaczą te linie świetlne?
Nagle zadrżałem.
— Tam! Ziemia!
Podbiegłem do przejrzystego ekranu. Glob o perłowym blasku dalekich obłoków wynurzył się z ciemności. Wirował wolno, nachylony do ekliptyki. Nad nim czerniał Księżyc w nowiu. W pełnej gwiazd przestrzeni szła Ziemia, kula matowych świateł, coraz bliższa i bliższa. Już zakrzywiała się jej droga. Wtedy ujrzałem, że znacznie głębiej biegnie Wenus. Poznałem ją po puszystym blasku, bielszym od ziemskiego. Tryskał z niej promień, który dochodził do Ziemi i mocnym światłem oblewał morza obłoków.
— Co to?… — wyszeptałem chwytając Arseniewa za ramię. Milcząc podniósł rękę i wskazał coś, czego dotąd nie dostrzegałem: dwa wyryte w kamieniu, przekreślone grubą linią pierścienie.
— Co to wszystko znaczy?
— Teraz już nic — powiedział Arseniew. — Już nic… Bezwładny ruch raz puszczonego mechanizmu, który będzie trwał…
Nie dokończył. Odwróciwszy się wszedł w ciemny tunel. Był niezbyt szeroki, bo rozkładając ręce mogłem dotknąć obu ścian. Kilka razy przechodziliśmy przez niskie progi utworzone ze stożkowatych występów, stojących obok siebie. Dalej tunel biegł poziomo. W głębi pojawiło się światło. Zmierzało ku nam. Było to odbicie naszego reflektora. Drogę zamykała szklista płyta szczelnie wpasowana w okrągły prześwit tunelu. Arseniew próbował ją podważyć. Z jednej strony w ścianie było zgrubienie, jakby kryła się tam oś tej szklanej klapy, lecz czy mechanizm nie działał, czy też nie potrafiliśmy go uruchomić, płyta nie ustępowała. Astronom namyślał się. Skierował reflektor na przeszkodę. Szklista masa pochłonęła część światła: w smużącym, osłabionym blasku ukazała się dalsza część tunelu. Rozszerzał się na kształt leja.
— Użyjemy miotacza… — powiedział Arseniew.
Cofnęliśmy się do zakrętu. Arseniew przykląkł i wskazał mi gestem, że mam zrobić to samo. Pochyliłem się za nim, starając się nie tracić z oczu przeszkody. Astronom poświecił sobie, nastawił odległość, potem złożył się i nacisnął spust. Gorąco uderzyło w piersi. Środkiem tunelu przemknął złotoliliowy piorun. Szkło w mgnieniu oka sczerwieniało, przekroiły je wielkie rysy jak od cięcia nożem. Olśniony, zacisnąłem powieki. Gdy je otwarłem, Arseniew strzelił po raz drugi. Zadźwięczały przenikliwie odłamki. Odczekaliśmy kilkadziesiąt sekund, żeby szczątki ostygły. Droga stała otworem. Arseniew wszedł pierwszy w rozszerzoną część tunelu. Nagle znieruchomiał. Podniósł ostrzegawczo rękę.
— Uwaga…
Z głębi szedł powolny podmuch. Następowała po nim chwila zupełnej ciszy i powietrze znów zaczynało płynąć, ale w przeciwną stronę.
— Oddech… — szepnąłem mimo woli. Naprzemienne podmuchy powtarzały się regularnie.
Arseniew stał namyślając się, co robić, potem powiedział cicho:
— Miotacz w rękę…
Opuściłem pas naramienny, owijając go wokół przegubu. Trzymałem się blisko Arseniewa, tak że mogłem dotknąć jego pleców. Nagle pociemniało.
— Schyl się… — dobiegł mnie jego przytłumiony głos — tu jest ciasno.
Wokół nas coraz głośniej szumiało płynące powietrze. Była to chwila ciepłego, powolnego wydechu. Arseniew zawadził plecakiem o sklepienie. Przez mgnienie szamotał się, potem wycofał i zatarasował barami całe przejście. Wyciągnąłem rękę. Manipulował przy pasach.
— Zdejmę plecak — powiedział — weź go pan ode mnie, inaczej nie przejdę.
Uczułem, że pasy nagle zaciążyły mi w ręku. Pojaśniało. Arseniew zniknął. Postąpiłem krok naprzód. Głuchy, łagodny szum wyolbrzymiał. Dwa metry przede mną ział fioletowo oświetlony przestwór. Staliśmy wysoko, w wybitym w ścianie otworze.
Było to wnętrze olbrzymiej kuli. Równymi, kolistymi szeregami czerniały okrągłe otwory jak loże niesamowitego teatru. W górę biegły od nich szkliste kolumny. To one wydawały fioletowy, pulsujący blask. Od mrocznego żarzenia przechodził do gwałtownego rozbłysku. Spojrzałem w dół i chwyciłem Arseniewa za ramię. Omal nie straciłem równowagi. Jestem niewrażliwy na przyciąganie, jakie wywiera głębia, ale tutaj nie było dna. Przewalały się tam kształty ciemne, lśniące, mokre, pokryte grzędami srebrnych połysków, jakby ciała tysięcy fok w basenie, z którego wypuszczono wodę. Syropowata, gęsta ciecz, powleczona czarniawą skórą. Ciecz ta wysuwała się z leżących niżej od naszego otworów w ścianach i wlewała do dennego zbiornika. Chwilami tworzyła kształt ramion czepiających się otworów, zwłaszcza kiedy jej poziom opadał. Wówczas owe macki czy strumienie cieniały, rwały się nawet, ale potem cała masa brzękła, szła w górę i wijące się w powietrzu strzępy zlepiały się odtwarzając zerwane pomosty.
Staliśmy długo na krawędzi. Powietrze biegło raz w górę, raz w dół, zależnie od ruchów czarnej mazi. W tym samym rytmie łopotało fioletowe światło.
— Plazma… — wyszeptałem. — Plazma żywej rzeki…
— Tak — odparł astronom — ta sama. Ale to jest tylko narzędzie…
— Co pan mówi?
— Nasze wyobrażenia o wytwarzaniu elektryczności wiążą się z metalowymi maszynami, jak dynamo czy stos atomowy. Można ją jednak wytwarzać inaczej… Cząsteczki tej plazmy tworzą ładunki elektryczne, które, przesyłane na tysiąc kilometrów, działają na podstawę Białej Kuli…
— Profesorze… pan… pan szukał tego miejsca? Pan się spodziewał, że tu… pan wiedział?!
— Tak. Pamięta pan, co mówiłem o pijanych prądach? Oto ich źródło, źródło energii elektrycznej i grawitacyjnej.
— A oni? Dlaczego zginęli?
Astronom milczał patrząc w głębię, która falowała czarnymi przypływami i odpływami.
— Profesorze!
— Widzi pan ten ruch, już swobodny? Teraz nie służy nikomu. Będzie tak falować, póki starczy nagromadzonych zapasów — może sto, może dwieście lat, może pięćset…
Jego głos był ochrypły. Nie pytałem już o nic. Przykląkł nad samym brzegiem. Postąpiłem za jego przykładem. Czarne, połyskliwe morze zalewało coraz wyższe kondygnacje otworów, ślizgało się miękko w górę ścian, zagarniało je nieprzenikliwą powierzchnią, tężało jak czarny tysiąctonowy mięsień, zamierało — i zaczynało opadać.
— Nic tu po nas. Wracamy — rzekł Arseniew.
Zapaliwszy reflektor poszliśmy tą samą drogą. W dziesięć minut znaleźliśmy się w wielkiej sali. Mijając planetarium, w którym wciąż poruszały się świetliste kule, skierowałem mimo woli oczy na czarny znak podwójnego pierścienia, wyryty w kamieniu — i zatrzymałem się wpół kroku. Olśniło mnie przypomnienie. Taki sam rysunek był w górskiej grocie… Wenus i Ziemia krążące wokół Słońca. Ta gruba linia nie łączyła ich. Zaczynała się na powierzchni Wenery, zmierzała poprzez przestrzeń ku Ziemi i przechodziła przez nią, jakby ją przekreślając.
— Profesorze! — krzyknąłem. Myśli biegły w jakąś przepaść.
— Profesorze! — zawołałem raz jeszcze. Astronom wyszedł już z sali i tylko w głębi korytarza dudniły jego kroki, coraz dalsze i dalsze.