Po powrocie gąsienicówki próbowaliśmy dostać się do wnętrza jednej z lepiej zachowanych budowli. Gdy poszukiwania jakiegokolwiek otworu spełzły na niczym, założyliśmy we wnęce bocznego skrzydła spory ładunek fulguritu. Eksplozja zgruchotała część ściany; przez powstały wyłom dostaliśmy się do środka. Ale ani w tej, ani w innych budowlach, których grube mury udało się nam sforsować, nie znaleźliśmy niczego, co choć trochę przypominałoby ziemskie wnętrza mieszkalne. Tylko zewnętrzne kształty budynków podobne były do naszych. Błękitnawy blask nie docierał w głąb domów: panował w nich mrok prawie zupełny, gdzieniegdzie tylko rozrzedzony cienkimi promykami, sączącymi się przez pęknięcia w ścianach. Światło reflektorów odkrywało przez nami chaos pogiętych rur, tuneli, równi pochyłych i obszernych sal, zasłanych metalowym i szklistym gruzem. Kilkakrotnie napotkaliśmy konstrukcje, których przeznaczenie było dla nas zupełnie zagadkowe. Wielkie hale rozdzielone były pionowymi przegrodami, u stropu szerokimi, w dole zaś zwężającymi się tak dalece, że człowiek ledwo mógł się do nich wcisnąć. W owych niszach znajdowały się liczne skośne występy, jakby półki.
Pod powierzchnią ulic rozpościerała się sieć zamkniętych arterii. Biegły kondygnacja pod kondygnacją, niektóre pogrążone w ciemności, inne rozjaśnione zielonkawymi stropami, czasem zbiegały się po pięć i sześć w przestrzeni o kształcie ogromnego bębna, podzielonego na dwa poziomy. Od górnego odchodziły koliste tunele; zapuszczając się w nie, przekonaliśmy się, że prowadzą do wnętrza rozmaitych budowli. Liczne przejścia tamowały stosy złomu, których nie wysadziliśmy w obawie, że wiszące ponad nami dziesiątki pięter gotowe obruszyć się i runąć przy wstrząśnieniu. Gdzieniegdzie zachowały się szczątki pionowych szybów, w których dawniej poruszały się zapewne jakieś pojazdy, lecz teraz tylko grudy stopionego metalu zwisały wśród osmalonych ścian.
W jednym z największych budynków, którego szczyt rozpękł się na trzy części i wznosił w niebo rozwiedzione łuki konstrukcji, kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią ulicy odkryliśmy w sali, ogromnej jak nawa kościelna, komory o eliptycznych okienkach z przejrzystej masy. Liczne okienka były strzaskane. Wszystko pokrywały tu masy srebrzystego pyłu. Promienie reflektorów grzęzły w jego kłębach, które podnosiły się przy każdym kroku, osiadały na hełmach i skafandrach i spowijały nas migotliwym obłokiem. Dalej rozwierało się lejowate zagłębienie, w dół skierowana koncha, podobna do otwartej studni wentylatora kopalnianego. Kilka pięter niżej, pośród nachylonych ku sobie wsporników i dźwigarów, leżały na kamiennych płytach zwęglone kadłuby maszyn. Było ich kilkadziesiąt; ustawione w prostej linii jedna za drugą, czerniały podługowate jak kręgi jakiegoś potwornego stosu pacierzowego. W górę i na boki wychodziły z nich obtopione segmenty, podobne do połamanych skrzydeł.
Posuwaliśmy się powoli od jednej budowli do drugiej, aż dotarliśmy do pustki okalającej krater. Tutaj uczeni rozpoczęli systematyczne pomiary promieniotwórczości za pomocą komór jonizacyjnych i liczników Geigera. Od krateru odchodziło kilka głębokich rowów, zatarasowanych zwałami żużlu i metalowych nacieków. Oddalając się coraz bardziej od centrum eksplozji, doszliśmy do pierwszych częściowo ocalałych budynków.
Musiała tu niegdyś panować temperatura dorównująca słonecznej. Całą powierzchnię łagodnie pochylonej skarpy pokrywały drobne bąble szkliwa, które zastygło kipiąc. Zwróciło naszą uwagę, że w dwu miejscach ściana jest nieco wygładzona i tworzy nieznaczne zaklęśnięcia. Kiedy przybliżało się silny reflektor i oświetlało ją z boku, tak że promienie padały niemal równolegle do powierzchni, z chropowatego tła występowały dwie zatarte sylwety, zaostrzone w górze, jak cienie w wysokich kapturach. Jeden był pochylony silnie do przodu, jakby pochwycony w upadku, drugi skulony jak ktoś, kto przysiadł wciągając głowę w ramiona. Oba cienie mierzyły niewiele ponad metr wysokości. Porównanie do istot ludzkich jest oczywiście w większej mierze uzasadnione pracą wyobraźni aniżeli tym, co widniało na powierzchni skarpy; były tam po prostu dwie plamy, które mogły, lecz nie musiały być czyimiś cieniami. Uczeni z największą uwagą przystąpili do szczegółowego badania: plamy fotografowano w rozmaitym oświetleniu, mierzono radioaktywność w ich obrębie i otoczeniu. Arseniew wysłał nawet Sołtyka do rakiety po materiał plastyczny do wykonania odcisków, lecz po pięciu godzinach dociekań nie doszliśmy do pewnego wniosku. Było możliwe, że w chwili wybuchu stały przed skarpą dwie żywe istoty, a ciała ich, zanim zmieniły się w parą w temperaturze miliona stopni, zasłoniły część ściany od bezpośredniego działania żaru. Lecz nie domyślając się nawet kształtów ani wielkości owych istot i nie wiedząc, na jakiej wysokości nastąpiła eksplozja, nie mieliśmy danych niezbędnych do rozwiązania zagadki.
Aby nie przedłużać nadmiernie pobytu w martwym mieście, podzieliliśmy się potem na dwójki, z których każda miała za zadanie pobieżnie choćby przeszukać jedną dzielnicę.
Arseniewowi i mnie przypadła rozległa przestrzeń, pokryta lasem wyszczerbionych kolumn, wspartych o siebie płyt, filarów, rozdartych konstrukcji mostowych i wąskich, zasypanych wydmami piasku dróg, które biegły wykopami pośród stromych, gładkich kopułek. Wszystko to świeciło ślepym blaskiem, pogrążone w absolutnym milczeniu, i tylko światła naszych reflektorów ożywiały w panującym przy samym gruncie półmroku kłębowiska cieni.
Wspiąwszy się na wysoki nasyp, pokryty falami zastygłego metalu, ujrzeliśmy jak gdyby kadłuby wielkich grzybów o płaskich kapeluszach, zapewne szczątki jakichś maszyn. W głębi terenu ciemną sylwetą odcinał się od rozjarzonego tła wysoki budynek. Pociągnęło nas ku niemu właśnie to, że w przeciwieństwie do otoczenia pogrążony był w mroku. Obeszliśmy go z bliska, a nie odnalazłszy wejścia, wywierciliśmy w fundamentach otwory, żeby założyć ładunki fulguritowe. Eksplozja utworzyła gwiaździsty wyłom, przez który weszliśmy do środka. Wspiąwszy się po fragmentach uczepionej filarów pochylni znaleźliśmy się w rozległej hali. Zaścielały ją metalowe skorupy, przemieszane z czymś, co wyglądało jak strzępy futra. Były to spopielone szczątki, przy najlżejszym dotknięciu rozsypujące się w proch. Pośrodku hali stał czworogranny filar z dwoma okrągłymi otworami. Był pusty i tworzył coś w rodzaju szybu. Ze ścian wystawały krótkie, w dół zwrócone haki. Zeszliśmy kilka metrów szybem i, przebiwszy się przez kopce złomu, odkryliśmy istny labirynt niskich i wąskich korytarzy. Jedne biegły promieniście, inne spiralnie, przecinając tamte pod kątem. Było tu zupełnie ciemno. W świetle latarek ukazały się w ścianach pionowe wnęki. W każdej tkwiły skośne trójkątne płyty, przewiercone gęsto drobnymi otworami. W samych otworach, na przegrodach wnęk i pod nimi leżały stosy srebrzystych ziaren, takich samych jak te, które wziąłem kiedyś za metalowe owady. Arseniew przypuszczał, że pomieszczenie to jest czymś w rodzaju archiwum lub biblioteki. Za jego przykładem wypełniłem kieszenie metalowymi ziarnami i ruszyliśmy dalej.
Nie obawialiśmy się zbłądzenia, gdyż żyrokompasy nieomylnie notowały każdy skręt i zmianę kierunku drogi. Niektóre korytarze były tak wąskie, że nie mogliśmy nimi przejść, inne rozszerzały się baniaste i tworzyły połączone z sobą kuliste cele, jak gdyby system wydętych z metalu pęcherzy, komunikujących się eliptycznymi rurami. Po godzinie wędrówki w podziemiach wracaliśmy na górę, najpierw stromym chodnikiem, potem przestronną halą. Jej dno wyłożone było gładkimi, czarnymi płytami; pokrywała je cienka warstwa pyłu. Rzuciwszy przypadkiem promień światła w bok, zauważyłem na szarej powierzchni sznur ciemnych plam. Natychmiast skierowaliśmy się w tę stronę.
Na zaprószonych płytach widniały eliptyczne ślady, może czterocentymetrowej średnicy. Wyglądały jak ślady kogoś, kto przeszedł po zakurzonej powierzchni na szczudłach zakończonych owalnymi skuwkami. Arseniew zmierzył odległość pomiędzy dwoma śladami; wynosiła 36 centymetrów. Poszliśmy za nimi długą opuszczającą się galerią, która zwężała się powoli, aż utworzyła rodzaj korytarza o nachylonych ku sobie ścianach. Miejscami pył znikał i wówczas traciliśmy ślady z oczu, ale innej drogi nie było, więc kroczyliśmy dalej. Nagle korytarz skręcił. Gładkie ściany kończyły się, wsparte o naturalną skałę. W dole pomiędzy jej fałdami otwierał się czarny ziew. Tuż przed nim grunt pokrywała warstwa stwardniałego szarobrunatnego szlamu. Owalnymi wgłębieniami znaczyły się tam ślady prowadzące w głąb ciemnego lochu. Postanowiliśmy iść dalej, jak daleko się da.
Trzeba się było posuwać na rękach i kolanach. Ściany naturalnego chodnika tworzyła jednolita, słabo rzeźbiona skała. Niegdyś musiał tędy płynąć podziemny strumień: w miejscach węższych, gdzie prąd wody żłobił sobie przejście ze wzmożoną siłą, ściany wygładziły się. Tu i ówdzie na dnie w twardym jak kość ile widniały owalne odciski. Raz i drugi zabębniły po hełmach drobne kamyki, lecące ciurkiem ze stropu. Wreszcie stało się tak ciasno, że nie mogliśmy się posuwać nawet na czworakach. Strop tworzyły ciemne pokłady skały podobnej do bazaltu, porznięte głębokimi szczelinami. Arseniew, który był na przodzie, rzucił światło poza zwężenie korytarza.
— Tam się robi przestronniej — powiedział. Poczołgał się, ale zaraz zawrócił, bo zaklinował się między głazami. Dopiero gdy zdjął plecak i miotacz promieni, przy mojej pomocy wcisnął się w skalną szyję. Poszedłem za jego przykładem, zostawiwszy plecak pod płaskim występem kamienia.
Jako szczuplejszemu udało mi się przejść łatwiej. Przez chwilę było zupełnie ciemno. Nagle grunt zadrżał. Coś uderzyło mnie boleśnie w nogę. Gwałtownie rzuciłem się do przodu i wypadłem w szerszą przestrzeń. Rozległ się przeciągły niegłośny huk, potem odgłos kilku padających kamieni — i nastąpiła cisza.
Zapłonęło światło. Było tu tyle miejsca, że mogliśmy stanąć obok siebie. Arseniew oświetlił otwór chodnika. W głębi czerniała ściana głazów. Nastąpił obwał; byliśmy zamknięci.
— Fulgurit — powiedział Arseniew. Miałem w kieszeni kilka lasek tego środka wybuchowego. Podałem mu je. Z kolei on włożył rękę do kieszeni po spłonki i kabel detonujący. Reflektor zawiesił sobie na piersi; w odbitym od skały świetle widziałem jego twarz za szybą hełmu. Nagle drgnął i znieruchomiał. Obmacał jedną kieszeń, drugą. Spojrzał na mnie. W jego oczach zobaczyłem to, czego nie widziałem dotąd nigdy: zwyczajny ludzki strach. Była to sekunda. Opuścił powieki.
— Nie masz spłonek? — zapytał.
— Nie.
— Ja też nie. Musiały wypaść, kiedy się czołgałem. Fulgurit jest środkiem bardzo niepewnym w użyciu.
Bez specjalnych spłonek nie wybucha, nawet włożony w ogień. Cztery ładunki, które mieliśmy, były bezużyteczne. Trochę szarawego ciasta, nic więcej.
Arseniew milcząc zawrócił. Poszliśmy w głąb korytarza. Chodnik biegł kreto. Liczyłem kroki: dwadzieścia, potem nagły zakręt, i korytarz rozszerzał się. Krąg światła uderzył w skałę.
Staliśmy w niewielkiej grocie, spłaszczonej jak wnętrze czaszki węża. Mierzyła z osiem kroków średnicy. Uderzyłem czekanem w skałę. Zamurowana przestrzeń nie drgnęła. To jest podziemne koryto strumienia — myślałem gorączkowo — woda musiała gdzieś uchodzić, trzeba dokładnie szukać…
Zobaczyłem, którędy odpływała woda. Niegdyś podziemne koryto biegło dalej, lecz z wierzchnich pokładów zsunął się pionowy złom skalny i wklinował w chodnik z taką siłą, że po ścianach rozpełzła się delikatna siatka pęknięć. Pod Straszliwym ciśnieniem z góry czopujący odłam spoił się szczelnie z otoczeniem i różnił się od niego tylko nieco ciemniejszą barwą. Tam gdzie wchodził w dno groty, było trochę piasku. Ujrzałem w nim płytkie owalne zagłębienie, ostatnie ogniwo śladu, który nas tu przywiódł i znikał pod nieprzebytą zaporą.
— Tego nie przewidziałem… — powiedział Arseniew cicho, przez zaciśnięte zęby, jakby tylko do siebie. Usiadł na kamieniu.
— Zgaś latarkę, bo bateria się wyczerpie. Może się jeszcze przydać.
— Jesteśmy zamknięci.
— Wiem o tym. Zgaś latarkę.
Zrobiłem to i ciemność opadła tak nagle, jakby czarny ptak buchnął w oczy. Zamrugałem kurczowo. Żółte gwiazdy rozprysły się pod powiekami. Spojrzałem na świecącą tarczę zegarka. Upłynęły dopiero cztery minuty, a myślałem, że co najmniej pół godziny.
Z mroku sączył się we mnie niepokój. Zaciskałem powieki i otwierałem je, ale najlżejszy blask nie rozwidniał ciemności. Nagle Arseniew wstał. Słyszałem, jak po ciemku obchodzi grotę. Potem zapalił światło. Zaczął opukiwać skałę młotkiem czekana. Wszędzie odzywała się jednakowym tępym brzmieniem.
Wróciliśmy do korytarza i ostukaliśmy jego ściany i strop. Raz jeszcze zbadaliśmy miejsce obwału. Tylko jeden człowiek mógł wpełznąć po pas do otworu; przez chwilę mocowałem się z głazami, które go zamykały. Żyły wzdęły się i pulsy załomotały w skroniach. Głazy ani drgnęły, osadzone głucho, jak scementowane. Potem spróbował Arseniew. W ciszy rozległy się tylko nasze przyśpieszone oddechy. Milcząc wróciliśmy do groty i usiedli pod ścianą. Zgasiliśmy obaj reflektory. Wtem przypomniałem sobie czekan Arseniewa; mój został przy plecaku. Zaświeciłem reflektor i pobiegłem do korytarza. Rozparłszy się zacząłem kuć w zręby kamiennej barykady. Drobne igiełki kwarcytu dzwoniły odskakując od hełmu.
— Przestań — powiedział leniwie Arseniew. — To nie ma sensu.
Zataczałem łuki lśniącą stalą, biłem ze wszech sił. Głaz szczękał, lecz nie poddawał się. Okruchy leciały w powietrze. Potęgowałem siłę ciosów; opanowała mnie furia, zamachnąłem się tak gwałtownie, że omal nie upadłem. Stylisko strzeliło mi w rękach. Bezużyteczne ostrze czekana zadzwoniło o skałę i spadło. Ułamał się tuż pod kilofem.
Wróciłem do Arseniewa.
— Jak głęboko jesteśmy? — spytałem, kiedy oddech mi się uspokoił.
— Z piętnaście metrów pod powierzchnią.
Siedzieliśmy znowu w mroku. Po jakichś dwudziestu minutach wydało mi się, że nie dość dokładnie opukałem jedną ścianę korytarza; tam może się znajdować za cienką przegrodą jakiś przesmyk, droga prowadząca na wolność… Zerwałem się i zaświeciłem latarkę. Jej blask oślepił mnie, odbierając zarazem złudzenie. Dobrze zbadaliśmy skałę, nie ma w niej Radnej pustki, żadnej szczeliny, nic. na pewno nic.
— Siadaj — powiedział monotonnie Arseniew. — Siadaj. Wielkim cieniem przywarł nieruchomo do skały.
— I zgaś latarkę… już żółknie…
Światło rzeczywiście nieco osłabło. Należało zmienić baterię; była tam, gdzie ją zostawiłem, w plecaku…
Obejrzałem uważnie płonącą w żarówce nitkę wolframu, zgasiłem reflektor i ciężko usiadłem. Teraz nie mogłem już patrzeć na zegarek. Była szósta, od półtorej godziny byliśmy zasypani. Przycisnąłem hełm do skały.
Głucha, szumiąca cisza.
Przywykałem do mroku. Bezruch był tak wielki, że powoli ogarniała mnie senność. Znużone mięśnie chłonęły odpoczynek. Napracowałem się w ciągu ostatniej doby. Ani oka nie zmrużyłem. Odtaczałem gruz, przepychaliśmy pojazd przez rumowiska…
Ocknąłem się nagle z myślą, że mam coś zrobić: zmienić baterię w latarce. Już otrzeźwiały, powtórzyłem myśl i ogarnął mnie gniew. Postanowiłem wziąć się w cugle. Zamknąłem oczy, ułożyłem się możliwie wygodnie na płaskich głazach. Jestem w domu, jest ciemna październikowa noc. Chłodna, ale lubię spać przy otwartych oknach. Cisza, wiatr nawet zwisł w gałęziach ogrodu. O ósmej rano mam lecieć do Kairu. Do pierwszego świtu mogę spać.
Mówiłem tak sobie, ale to nie pomogło. Znów popatrzałem na zegarek. Za kwadrans siódma. Nagle przypomniałem sobie, jak Arseniewowi na imię. W ciągu ostatnich tygodni nie był mi tak bliski, jak w czasie podróży.
— Piotrze… — powiedziałem. Odezwał się natychmiast.
— Co?
— Nic — powiedziałem ciszej. — Chciałem wiedzieć, czy śpisz.
Tak minęła noc. Nad ranem usnąłem, lecz sen nie był wypoczynkiem. Zbudziłem się raptownie, czując, że stało się coś strasznego. Ręce uderzyły o zimną skałę. Było chłodno. Zapaliłem latarkę.
Arseniew leżał na wznak, ogromny. Szarawy kombinezon był zmięty i pokryty wapiennymi plamami. Nie spał. Popatrzył na mnie przez szkło hełmu.
— Jest piąta — powiedział — piąta rano.
— W nocy nic nie było słychać?
Wiedziałem, że jeśli nawet bada szukać, nie znajdą nas, ale spytałem.
— Nie. Arseniew wstał.
— Dokąd idziesz?
— Obejrzeć skałę.
Kroki rozbrzmiały słabnąc. Potem nastąpiła cisza. Trwała długo. Zawołałem. Kroki wróciły.
— Co się stało?
Nie odpowiedziałem. Gdy tak długo nie wracał, chwycił mnie lęk. W nieruchomym, okrągłym świetle wąski prześwit skalnego gardła aż do zakrętu. W górze wielkie, płaskie cienie jak zeschłe nietoperze. Odetchnąłem głębiej, wstałem i zacząłem chodzić w jedną i drugą stronę. Za którymś nawrotem odezwał się:
— Siadaj, męczysz się niepotrzebnie. Poza tym w ruchu zużywa się więcej powietrza.
— Chcę zużywać więcej! — powiedziałem. Jego spokój rozdrażniał mnie. Z trudem opanowałem się. Usiadłem.
Arseniew systematycznie poprawiał skafander, wygładzał fałdy, odciągał i popuszczał pasy. Wyłożył wszystko, co miał w kieszeniach: tabliczkę koncentratu witaminowego, notatnik, zapałki, elektrometr i rewolwer mały jak zabawka.
Nosił go, bo to był podarek: ktoś ofiarował mu go przed odlotem. „Do polowania na dzikie zwierzęta Wenery”. Zważył na dłoni paczuszkę cukru.
— Czy masz swój?
— Nie, zjadłem już.
— Szkoda.
Zdziwiło mnie to ubolewanie nad garstką cukru; na usta cisnęły mi się cierpkie słowa, ale zmilczałem. Arseniew wyjął nabój z rewolweru. Zrozumiałem, co ma na myśli.
— To na nic — powiedziałem. — Zwyczajna spłonka nie zapali fulguritu. Nic go nie zapali oprócz specjalnych detonatorów.
Zaświecił reflektor: palił się słabo.
— Mój też — powiedział. — Zgaś latarkę. Posłuchałem go. Ciemność spadła jak mur. Jakby moje ciało nie kończyło się, jakby przechodziło w nią bez żadnej granicy. Zielone plamy płynęły pod powiekami. Opadające, jaskrawe plamy. Cichutko tykał zegarek. Mijały godziny: dziewiąta, dziesiąta, jedenasta…
Nagle Arseniew odezwał się tak nieoczekiwanie, że drgnąłem:
— Kogo masz na Ziemi?
Przez sekundę namyślałem się, takie to było dalekie.
— Ojca.
— Nikogo więcej?
— Nikogo.
— Ja mam żonę… — i w obawie, bym nie przypuścił, że powiedział to z żalu, ciągnął:
— Wykonywałem teraz w pamięci jedno obliczenie i pomyślałem o niej. Kiedy ją poznałem, przez długi czas mówiliśmy tylko o matematyce. Robiłem dyplom, miałem pewien pomysł, teorię pulsujących gwiazd, i powiedziałem jej to.
Umilkł na chwilę, jakby się sam zdziwił, że tak dużo mówi.
— Raz w ogrodzie obserwatorium siedzieliśmy i czytaliśmy Flammariona O mnogości zamieszkałych światów. Pewno nie znasz tej książki, bardzo stara. Był lipiec, wieczór, zapadał zmrok… czytaliśmy razem, odwracaliśmy strony… stawało się coraz ciemniej, papier szarzał, a my wciąż czytaliśmy… tak jak tylko w młodości… Kiedy rozpłynęły się ostatnie słowa, podnieśliśmy głowy, a nad nami było niebo pełne gwiazd, ciemność i światy, które wstawały ze stronic… wtedy…
Urwał.
— Piotrze?
Zdawało mi się, że coś mówi, ale tak cicho, że dochodził mnie tylko niewyraźny szmer.
— Co mówisz, Piotrze?
Nagle cicho, prawie śpiewnym głosem powiedział:
— Gdybym mógł jeszcze dotknąć jej twarzy…
— Przestań! — krzyknąłem z nienawiścią. — Przestań! Zamilkł.
Przez ostatnie godziny nie nawiedzały mnie żadne obrazy, żadne myśli ani wspomnienia, nie czułem trwogi ani rozpaczy, tylko nieustannie wzrastający wewnętrzny wysiłek, jakbym utrzymywał na sobie ciężar grożący zmiażdżeniem. Byłem jak człowiek, który przytłacza sobą worek pełen jakichś potwornych stworzeń i zaciska go kurczowo, a worek drga pod nim coraz gwałtowniej. Ostatnie siły zbierałem, aby utrzymać ten żelazny chwyt, bo wiedziałem, że jeśli go osłabię, stanie się coś strasznego, po prostu rozleją się jak kałuża, i do utraty tchu bałem się nie śmierci, lecz tego oszalałego stworzenia, w które mogłem się zmienić. To, co mówił Arseniew, porażało mnie niby ciosy noża. Przez jakiś ułamek sekundy mocowałem się z sobą, potem zrezygnowałem. Poczułem — bo nie można tego nazwać wspomnieniem! — poczułem niewypowiedziany zapach zoranej ziemi, jak gdybym stał pośród nagich przedwiosennych pól na wzgórzu, w oddechu bezkresnych horyzontów, oszołamiającą, pijaną woń, która jest oczekiwaniem życia i życiem samym. To był kres. Ogarnął mnie zupełny, żelazny spokój. Wiedziałem, co mam robić. Pochyliłem się w ciemność. Namacałem jego plecy, mocne mięśnie pod pozimniałą tkaniną kombinezonu. Jak złodziej sięgnąłem do kieszeni. W pierwszej chwili nie bronił mi tego, dopiero gdy przez materiał poczułem kolbę rewolweru, zrozumiał. Nagle zaczęliśmy walczyć. Zmagaliśmy się w zupełnym milczeniu, pełnym zdyszanych oddechów. Był silniejszy. Przyparł mnie do ściany, wstając. Namacał wyłącznik latarki, która wisiała na mojej bluzie. Żółte światło wcisnęło się między nas klinem.
— Daj… — wychrypiałem… — Daj… tylko jeden nabój! — Nie odpowiedział. Mocniej przycisnął mnie do ściany.
— Daj rewolwer — mówiłem dysząc — nie bądź głupi! — Już nie wyrywałem się.
— Kangchendżonga — powiedział mi do ucha.
— Daj rewolwer. Wszystko skończone.
— A wtedy…
— Wtedy była szansa, Piotrze, daj!
— Jest szansa.
— Nieprawda!
Nagle puścił mnie i odstąpił na krok.
— Chcesz mnie tu zostawić? — powiedział powoli, ogromny, z gigantycznym cieniem nad głową.
Coś mnie złapało za krtań z taką siłą, że ledwo mogłem oddychać. Przez chwilę łamałem się, jakby mną rzucały torsje. Potem pociekły łzy. Ukląkłem. Usiadł przy mnie, wielką, ciężką ręką otoczył moje plecy.
— No no… — mówił. — No no…
— Słuchaj — powiedziałem spokojnie — oni nie wiedzą, żeśmy zginęli. Zresztą i tak nigdy nas nie znajdą. Nie ma nadziei. Po co czekać? Gdybyśmy mieli materiał wybuchowy…
— Mamy go — powiedział i dotknął butli mego aparatu tlenowego.
— Tlen…?!
— Tak, ciekły tlen. Poderwałem się, ale zaraz opadłem.
— Nie, to na nic, myślałem już o tym. Tlen sam nie wybucha! musi być zmieszany z jakimś palnym materiałem.
— Słusznie.
— Nie mamy nic takiego…
— Mamy.
— Co?
Wyciągnął z kieszeni dwie małe płaskie paczuszki; był to sprasowany cukier. Coś mi zaświtało.
— Piotrze!
— Wiesz, jak się sporządza oksylikwity; miesza się płynny tlen ze sproszkowanym węglem albo sadzą. Przy zapaleniu tlen łączy się wybuchowo z węglem. Cukier jest węglowodanem, jest w nim węgiel i wodór, jest palny; ten tutaj jest zupełnie miałki i sypki.
— To dlatego pytałeś mnie przedtem?
— Tak.
— I nic nie mówiłeś?!
Mocną ręką przyciągnął mnie do siebie.
— Posłuchaj. Obliczyłem, jak wielką siłę burzącą może rozwinąć ładunek, którym dysponujemy. Nie wiemy, na jakiej przestrzeni zapadł się strop. Jeżeli tylko w najwęższym miejscu, mamy szansę. Najmniej jest paliwa — cukru: tlenu posiadamy sporo, bo wzięliśmy podwójny zapas, wiec jeśli się uda, starczy go nam i na później, kiedy wyjdziemy. Jest jednak inna trudność. Taki ładunek, żeby wybuchnąć, musi być odpalony elektrycznie.
Skinąłem gorliwie głową. — Mamy baterię.
— Mamy baterię i dlatego oszczędzałem światła, ale brak nam kabla. To wszystko, co mamy — pokazał trzymetrowy kawał drutu. — Wydobyłem go z elektrometru. Ze skafandrów drutu nie wyjmiemy, bo nie możemy zdjąć hełmów, i dlatego…
Zatrzymał się na sekundę.
— Ktoś musi odpalić ładunki tam na miejscu.
— Dlatego nie mówiłeś?
— Tak.
Nagle zaświtała mi jakaś myśl.
— Piotrze, ty nie spałeś?
— Nie.
— Przez całą noc?
— Tak. Szukałem innego sposobu.
— I znalazłeś?
— Nie. Nie możemy zdjąć hełmów — powtórzył. — Zatrulibyśmy się natychmiast.
— A gdyby jednak lontem — zacząłem. — Wykręcić proch z naboi.
— Wybuch albo wcale nie nastąpi, albo będzie słaby. Owszem, proch jest niezbędny, należy podsypać go na końcu drutów. To spowoduje detonację. Ale zapłon musi być elektryczny.
— Czekaj… a jeżeli strzelić z rewolweru w ładunek?
— Myślałem o tym. Musi być pięć ładunków, i to odpalonych równocześnie, tak wypada z obliczeń, inaczej nie tylko nie otworzymy sobie drogi, ale jeszcze spotęgujemy obwał.
— Tak — powiedziałem. — Masz rację. Jeden z nas musi być tam… Losujemy?
— Nie chcę zdawać się na przypadek. W tym jest coś poniżającego.
— A więc? Milczał.
— Może jednak jest jakieś wyjście?
— Jest. Po pierwsze, jako fizyk wiem dobrze, w jakich warunkach najsilniej działa fala uderzeniowa, a po drugie, jako kierownik wyprawy…
— Rozumiem, nie kończ. Nie zgadzam się.
— Jestem przekonany, że mi się uda. Nie chcę ci rozkazywać.
— Nie masz do tego prawa!
— Nie mam prawa?
— Nie, i to podwójnie… po tym, co chciałem zrobić. Ja pójdę.
Arseniew wyjął z kieszeni pudełko zapałek i podał mi je.
— Jeśli liczba będzie parzysta — powiedział — ty pójdziesz, jeżeli nieparzysta — ja.
Zacząłem wykładać zapałki na kamień. Wyglądało to na zabawę: kładłem jedno białe drewienko obok drugiego, a wargi poruszały się licząc: osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście…
Ostatnia była siedemnastą.
— Puste — rzekł Arseniew.
Potrząsnąłem pudełkiem. Jeszcze jedna zapałka, która schowała się pod wieczkiem, stoczyła się po powierzchni głazu i upadła na grunt.
Arseniew odwrócił się i ułamanym kilofem czekana zaczął rozdrabniać cukier; wysypywał go na kartki z notatnika, które posłużyły do skręcania tutek. Potem w zupełnym milczeniu podważyliśmy nożem pociski rewolwerowe wysypując proch z łusek. Poszliśmy korytarzem do miejsca obwału. Arseniew oznaczył pięć szczelin między głazami, które rozwierałem dziobem czekana, a on tymczasem nalewał tlen do tutek. Prawie bezbarwny, bladoniebieski płyn syczał i wrzał cieknąc wąską strużką. Tutki, zrazu miękkie, stały się twarde jak kamień; gdyby nie to, że mieliśmy rękawice, nie można by ich wziąć do ręki, ale i przez tkaninę parzyły dłoń straszliwym chłodem.
Gotowe ładunki wcisnęliśmy głęboko do otworów. Połączywszy wszystkie przewodem, Arseniew wyprowadził końce drutu w bok. Kiedy otwory zostały zamurowane okruchami i ugniecionym szlamem, Arseniew, przyciskając się do skały, powiedział:
— Staniesz tak. W ten sposób będziesz zasłonięty od czoła podmuchu. Dotkniesz drutu i padniesz na twarz. To wszystko.
Przez sekundę stał tuż przede mną, nieruchomy, nagle chwycił mnie w ramiona, z całej siły przycisnął do siebie i puścił tak nagle, jakby mnie chciał odtrącić. Kiedy kroki ucichły za zakrętem, podniosłem baterię.
Jeden biegun był już przyłączony. Przycisnąłem się z boku do skały, starając się jak najbardziej rozpłaszczyć.
— Uwaga! — krzyknąłem. — Już!
Maleńka iskierka przeskoczyła pod drutem. Rozżarzony młot uderzył mnie w piersi. Zdmuchnięty z gruntu, poleciałem w ryczącej chmurze ognia.