Zbudziło mnie silne światło. Tuż nade mną palił się lustrzany jupiter. Leżałem na czymś chłodnym i miękkim. Chciałem osłonić oczy ręką, lecz coś ją trzymało.

— Spokojnie — powiedział jakiś głos.

W głowie przejaśniało się. Spojrzałem w bok. Tarland w białym płaszczu pochylał się nad wózkiem. Stały na nim szklane cylindry i aparaty. Światło błyskało w rurkach. Moja lewa ręka leżała na gumowej poduszeczce, w przedramieniu tkwiła igła, dochodził do niej gumowy wężyk. Przez szklaną rurkę, łączącą go z aparatem, biegł jasnoczerwony płyn. Czułem, jak w żyły wnika mrowiący, ciepły prąd.

— Co to — zdziwiłem się — transfuzja?

Robiło mi się coraz cieplej. Wszystko dokoła było dziwnie spokojne i nierzeczywiste. Tarland odsunął aparat, szybko wyciągnął igłę i przycisnął do ręki kawałek gazy.

— Kto tu śpiewa? — spytałem. Słyszałem wysoką, łagodną melodię. Było mi dobrze. Myśli płynęły powoli. Pojawiały się jakieś ciemne obrazy: wędrówka martwymi, oświetlonymi wąwozami, rozłupane ściany kryształowe, ciemne chodniki, galerie… gdzie to wszystko było? W lodowcu? W Himalajach czy we śnie? Nagle w pamięci stanęła ostatnia krawędź świadomie przeżytej jawy: grota, czarne, słabo oświetlone głazy, głucha cisza i dwa druty, nad którymi pochyliłem się, żeby…

Zamknąłem oczy. Kiedy je otworzyłem, wzrok padł na tarczę telewizora w przeciwległej ścianie. W czarnym tle stały drobne iskry.

— Gwiazdy?

Śpiew był głosem silników. Lecieliśmy. Do kajuty weszło dwu ludzi: Rainer i Arseniew.

— Jak się czujesz? — spytał astronom.

— Dobrze.

Nie wiem, czemu do głowy przyszło mi pytanie, które zadałem natychmiast.

— Dlaczego to miasto świeciło? Czy to był lucyt? Stojący przy łóżku spojrzeli na siebie.

— Nie, to szkliwo barowo — sodowe, nie mające nic wspólnego z lucytem. Świeci, bo zostało napromieniowane w chwili wybuchu — mówił Rainer, wyraźnie zadowolony, że może mi tak dokładnie odpowiedzieć.

— Wybuch? A prawda… ten krater — powiedziałem — słuchajcie…

Tarland przerwał mi.

— Nie wolno panu mówić. Mamy czas, dowie się pan wszystkiego.

Wyprosił obu uczonych z kajuty. Słyszałem, jak w drzwiach powiedział coś o wstrząsie mózgu i o tym, że nie wolno mi przeżywać żadnych wzruszeń.

— Ale co było dalej? — protestowałem słabo, gdy wrócił. — Czy przejście się otworzyło?

Tarland wziął mnie za puls.

— Profesor Arseniew wywiódł pana z ciemności na światło, a ja — stworzyłem pana od nowa.

Uśmiechał się. Chciałem spytać o coś jeszcze, ale wszystko zmieszało się, splątało, popłynęło gdzieś daleko. Zobaczyłem niebieskie niebo… ptaki śpiewały… Zasnąłem.

Długo trwało, zanim z oględnych rozmów, które wciąż przerywał czuwający nade mną Tarland, dowiedziałem się, jak Arseniew wyniósł mnie spod ziemi, kiedy chodnik stanął otworem, jak usiłował uszczelnić rozdarcia mego skafandra, jak w pewnej chwili wydało mu się, że jestem w agonii, jak potem zjawiła się przywołana rakietami gąsienicówka i zawiozła nas do Kosmokratora.

Nieprzytomnego, zaczadzonego trującą atmosferą, która wnikła poprzez rozdarcia skafandra, z popękanymi żebrami, wziął mnie biolog na stół operacyjny. Upłynęło trzydzieści godzin, zanim po raz pierwszy otworzyłem oczy. Potem jednak zacząłem szybko przychodzić do zdrowia, spałem niemal okrągłą dobę, budząc się z wilczym apetytem, kiedy nadchodziła pora posiłku. Gdy zacząłem wstawać, Tarland zalecił mi oddychanie sztucznym powietrzem górskim i naświetlanie lampa kwarcową. Wciąż nie wolno mi było pytać towarzyszy o martwe miasto i mieszkańców Wenery. Biolog motywował to tym, że przeszedłem wstrząs mózgu i powinienem unikać wzruszeń. Daremnie tłumaczyłem mu, że nie zaspokojona ciekawość jest wzruszeniem bardzo silnym. W odpowiedzi radził mi przebywać w Centrali, przy wielkich ekranach, gdyż uważał, że w okresie rekonwalescencji nie ma nic bardziej uspokajającego od widoku gwiaździstego nieba. Po moim wypadku Kosmokrator krążył jeszcze przez sześć dni nad planetą, po czym oddaliwszy się od niej spiralą o rozciągniętych zwojach, zawrócił ku Ziemi.

Oczywista, że oglądanie gwiazd wcale mnie nie uspokajało, a już na pewno nie mogło ugasić głodu wiadomości. Poty molestowałem Tarlanda, aż wreszcie w trzecim dniu podróży, kiedy wyjmował mi szwy z zasklepionych ran, tak przyparłem go do muru, że zdecydował, iż mogę dowiedzieć się wszystkiego.

Uczeni pracowali w kabinie Maraxa. Przez jakiś czas chodziłem po korytarzu. W tym dniu rano wyłączono silniki i rakieta leciała dzięki przyciągającej sile Słońca. Panowała cisza tak absolutna, jakby wyjęta z wieczności. Kiedy wszedłem do środka, uczeni stali przy centralnym pulpicie Maraxa. Górne światła były przygaszone; ludzie rysowali się ciemnymi sylwetkami na tle zielonkawego jarzenia ekranów. Jednostajnie szumiały elektromotory. Z głębi Maraxa wywalały się kłęby metalowego drutu, biegły po żłobkowanych płytach ku elektromagnesom i nawijały się z powrotem na szpule zawieszone na statywach. Czandrasekar przerzucił dźwignię. Koniec ostatniego drutu wił się przez chwilę na śliskiej płycie pulpitu jak metalowy robak, zadygotał i znikł w nawojnicy. Pomruk prądów ścichł. Wszystkie ekrany powlekała szarość, w której topniało znieruchomiałe rojowisko zielonych hieroglifów. Zapłonęła okrągła rura podsufitowa.

Arseniew przeszedł się po kabinie, grzbietem ręki potarł czoło, przystanął i spojrzał mi w oczy.

— Chcesz wiedzieć?

Skinąłem głową.

— Nie jest łatwo złożyć z ocalałych fragmentów historię obcego gatunku… zwłaszcza kiedy to jest historia zagłady…

Ostatni brzask, tlejący na ekranach, przepadł. Stały teraz kręgi szare i martwe.

— Kroniki, które posiadamy, obejmują urywkami okres stu osiemdziesięciu lat. Pierwszy zrozumiały ustęp zawiera plan inwazji na Ziemię. Początkowo sądziłem, że opanowanie Ziemi było dla nich spełnieniem mitu religijnego i że symbolem jego był wizerunek dwu kół przekreślonych prostą, który spotykaliśmy w ruinach, ale kroniki ukazują obraz całkowicie odmienny. Planetę zamieszkiwał gatunek istot obliczających. Półtora wieku temu, kiedy przystąpiły do realizacji planu, rozważyły, czy ludzie mogą im do czegoś posłużyć, liznąwszy, że nie zdadzą się na nic, postanowiły nas usunąć. Użyty w tym celu środek miał nie przyczynić szkody naszym miastom, drogom, fabrykom… aby mogły ich potem używać. Ciśnienie promieniowania miało wyrzucić w stronę Ziemi chmurę radioaktywną. Potem, po spadku jonizacji, Biała Kula poczęłaby miotać tysiące wozów lądujących na powierzchni gotowej już na ich przyjęcie, bo martwej Ziemi. Chcieli zniszczyć życie z zachowaniem wszystkiego, co nim nie było… ale choć obliczali tak sumiennie, choć wzięli pod uwagę wszystkie wielkości, zapomnieli włączyć do rachunku jedną: samych siebie. Kiedy wielkie miotacze i Biała Kula były już na ukończeniu, w ostatniej fazie realizacji planu zaczęli z sobą walczyć. Udało im się osiągnąć postawiony cel… tyle że na własnej planecie!

Całe otoczenie Arseniewa rozmazywało się i nikło. Wpatrzony w jego twarz, widziałem ją jako białą plamę na ciemnym, mętnym tle. Z nieubłaganym spokojem ciągnął:

— Ich stosunek do maszyn nie jest dla nas jasny. Być może, stanowiły coś w rodzaju najwyższej władzy państwowej. W każdym razie to one opracowały dokładny plan zaatakowania Ziemi. One także tworzyły plan walki.

— O co walczyli?

Arseniew podniósł pęk drutów spoczywających na płycie, jakby go ważył w dłoni.

— To nie jest jasne. Być może, o prawo osiedlenia się na Ziemi. Było to społeczeństwo o wysokiej cywilizacji, rasa doskonałych konstruktorów i budowniczych, ożywiona wielkimi planami — niszczenia i panowania. Takie społeczeństwo musiało prędzej czy później zwrócić się przeciw sobie samemu. Wojna, zanim skończyła się kataklizmem, trwała dziesiątki lat. Niektóre jej fazy są dla nas zupełnie niepojęte, niezależnie od wielkich wyrw czasowych, jakie zieją w kronikach podziemnego archiwum. Ukryci pod powierzchnią gruntu, wymierzali sobie ciosy ładunkami zgęszczonej energii, zasypywali się chmurami jadowitych pyłów, wywoływali sztuczne przesunięcia i tektoniczne obwały gruntowe. Zużyli w walce ilość energii, która mogła ich planetę przemienić w kwitnący ogród.

Wśród mieszkańców planety wyodrębniała się grupa istot o wysokiej inteligencji. Zadaniem ich było tworzyć rozumiejące maszyny i obsługiwać je. Istoty te przez pewien czas pozostawały pozornie neutralne, albowiem służyły obu stronom walczącym naraz. Między innymi dostarczały im planów zniszczenia.

— Ależ to absurd.

— A jednak tak było. W miarę jak wojna się przeciągała, poziom cywilizacji upadał. Był to proces nierównomierny, wahania z okresowymi nawrotami świetności, spowodowane, jak się wydaje, czasowym zaciszem, po którym następowały walki coraz gwałtowniejsze. Zależnie od ich wyniku wielkie centrale energetyczne zmieniały niejednokrotnie władców i były okresy, w których stały bezczynne, bo chwilowi zwycięzcy nie potrafili ich uruchomić z powodu braku dostatecznej wiedzy technicznej. Prawdopodobnie w tych czasach grupa istot „neutralnych” usiłowała uratować twory cywilizacji, kroniki i dokumenty w schronach budowanych wśród gór, w nie zamieszkałych pustkowiach. Na ruinę takiego schronu natrafiliśmy w czasie wyprawy do Białej Kuli. Potem jedna ze stron walczących poczęła brać górę. Była już tak pewna zwycięstwa, że wysłała na Ziemię pocisk, którego lot zakończył się katastrofą. Tu kroniki się urywają. Dalszego biegu wypadków możemy się tylko domyślać. Być może, kataklizm nastąpił w czasie walki o opanowanie całego sytemu energetycznego. Być może, istoty, które go spowodowały, nie orientowały się dostatecznie w działaniu urządzeń. A może stało się inaczej, i kto wie, czy to nie jest najprawdopodobniejsze. Może zagrożeni klęską użyli środka ostatecznego. Był nim ładunek deuteronów przeznaczonych do zniszczenia Ziemi…

— Kiedy to się stało?

— W kwietniu 1915 roku pewien młody uczony belgijski opublikował pracę, w której zestawiał przeciętne roczne temperatury Wenus na przestrzeni czternastu lat. Wszystkie wahały się koło czterdziestu stopni Celsjusza i tylko w ostatnim roku obserwacji temperatura podniosła się do 290 stopni Celsjusza. Zwyżka ta trwała niespełna miesiąc. Jednakże były to czasy wielkiej wojny… nikt nie zajmował się wówczas astronomicznymi mrzonkami… i rzecz poszła w zapomnienie, uznana za błąd początkującego badacza…

Zabrzęczał telefon. Oswaticz wzywał astronoma do Centrali, gdyż Ziemia pragnęła z nim mówić. Arseniew wyszedł.

— I wszyscy zginęli? — zwróciłem się do fizyka, który, wciąż pochylony nad pulpitem, przez wielkie szkło powiększające badał wykresy na fotografiach. Wszyscy? Jakże to możliwe? Dlaczego nie ocalał nikt, nawet w najgłębszych podziemiach, tam gdzie jest ta czarna plazma… a może gdzieś w odległej części planety są jeszcze…?

— Istotnie nie mamy pewności, czy ani jedna z tych istot nie żyje — odrzekł Chińczyk — a jeżeli jesteśmy o tym przekonani, to dlatego, że pokładamy w ich geniuszu wielkie zaufanie. To brzmi szyderczo, ale tak jest.

Milczałem.

— Zniszczyć siebie sądząc, że tym samym niszczy się cały świat — to wielka i straszna pokusa…

Chińczyk patrzył na mnie spod przymrużonych powiek. Po chwili wszedł do kabiny Arseniew. Był podniecony.

— Słuchajcie — zawołał — czy pamiętacie to miejsce „raportu”, które nas tak zdumiewało, gdzie mówi się o poszukiwaniu czegoś czy kogoś poza mieszkańcami Ziemi? Przypuszczaliśmy, że podróżni statku międzyplanetarnego nie zwracali uwagi na ludzi, gdyż szukali innych, jakichś „prawdziwych” twórców cywilizacji… Teraz to się stało jasne! Na Ziemi opracowują jeszcze raz tłumaczenie „raportu” z pomocą materiałów, któreśmy przekazali, i oto rezultat: oni nie szukali bynajmniej „twórców cywilizacji” ani w ogóle żadnych istot… lecz wypatrywali urządzeń, które byłyby zdolne pochwycić niszczący ładunek i odrzucić go z powrotem w nich!

— Tak, to możliwe — rzekł Lao — Czu wstając. — Czy nadano pełny tekst?

— Na razie nie. Dubois przyrzekł mi podać go za pół godziny. Pójdziesz ze mną, Lao, was także poproszę, kolego Czandrasekar, będziecie mogli przekazać dalszy ciąg obliczeń.

Matematyk, który pracował dotąd w głębi Maraxa za ścianką izolacyjną, pojawił się między rozchylonymi jak drzwi tablicami rozdzielczymi. Stałem wciąż w tym samym miejscu. Uczeni rozmawiali, ich głosy dochodziły mnie z wielkiej oddali.

— Taki był koniec… — powiedziałem. — Chcieli nas zgładzić… W tym jest coś niepojętego. Nie mogę tego zrozumieć; czy naprawdę byli uosobieniem zła?

Po tych słowach zaległa cisza. Czandrasekar, który pracował przy pulpicie, opuścił rękę z narzędziem.

— Nie wierzę w to — powiedział.

— To znaczył…

Czandrasekar odrzucił nagle końce kabla na płytę Maraxa.

— Cóż wiemy o mieszkańcach planety? Nic. Nie znamy ich wyglądu, nie domyślamy się go nawet, nie wiemy, co wypełniało ich życie… z tysięcy rzeczy naprawdę znamy tylko jedną: plan, który miał nas zniszczyć.

Przemilczał kilka sekund.

— Wiemy, że materia jest ślepa i nie ma ponad nią żadnej Opatrzności, która prostowałaby drogi błądzących. Człowiek wnosi ład w niezmierzoną przestrzeń Wszechświata, bo tworzy wartości. Istoty, które poświęcają się zniszczeniu, choćby były najpotężniejsze, niosą w sobie własną zgubę. Co mamy o nich myśleć? Wyobraźnia zawodzi, umysł cofa się przed ogromem cierpienia i śmierci, zawartym w słowach: zagłada planety. Czy mamy potępić jej mieszkańców? Czy Wenerę zamieszkiwały potwory? Ja tak nie myślę. Czyż najpotworniejsze wojny nie toczyły się na Ziemi pomiędzy społeczeństwami złożonymi z garncarzy, wieśniaków, urzędników, cieśli, rybaków, malarzy? Czy miliony, miliony, które poległy w tych wojnach, były gorsze od nas? Czy w jakikolwiek sposób bardziej od nas zasłużyły na śmierć? Profesor Arseniew przypuszcza, że to maszyny posyłały mieszkańców Wenery do walki. Nie jest to zupełnie pewne, ale załóżmy, że tak było. Czy to nie maszyna posyłała ludzi na wojnę — szalona, chaotycznie działająca maszyna ustroju społecznego, kapitalizmu? Czy możemy wiedzieć, ilu Beethovenów, Mozartów, Newtonów zginęło pod jej ślepymi ciosami, nie dojrzawszy do stworzenia nieśmiertelnych dzieł? Czy na Ziemi nie było istot, które robiły to, co panu, pilocie, wydało się szaleństwem — czy nie było handlarzy śmierci, którzy służyli obu stronom walczącym i sprzedawali im broń?

Niejedną możemy tu znaleźć analogię. I nie jest to przypadek, bo muszą istnieć wspólne prawa, którym poddana jest historia istot rozumnych. Rozumnych… Jak gorzko brzmi to słowo w takiej chwili. Jest jednak między nami różnica, tak właśnie wielka, jak między życiem a śmiercią. Energia, która miała runąć na Ziemię, stanęła nad wszystkimi miastami tego globu pod postacią słońc atomowych, słońc, które zabłysły nie na wieki, aby wspierać i tworzyć życie, lecz na jedno mgnienie — aby je zniszczyć. W temperaturze milionów stopni kipiały i rozpływały się ich wspaniałe budowle, płonęły maszyny, pękały i topiły się maszty emitorów radioaktywnych, wybuchały rury podziemne, z których uciekała czarna plazma. Tak powstał krajobraz, który ujrzeliśmy tu w kilkadziesiąt lat po katastrofie: ruiny, zgliszcza, pustynie, lasy zakrzepłych kryształów, rzeki plazmy fermentującej w dzikich wąwozach i ta Biała Kula, ostatni świadek kataklizmu, której rozregulowane, lecz wciąż jeszcze czynne nastawnie działają, bezsensownie i chaotycznie wydatkując nagromadzoną energię… i będą tak działać, póki w podziemnych zbiornikach tętnią jeszcze zasoby czarnej plazmy… Może to trwać setki łat… jeżeli się na tej planecie nie zjawi człowiek!

— Straszna spuścizna… — wyszeptałem.

— Tak — powiedział Arseniew — ale mamy prawo po nią sięgnąć. Kiedy ludzie zaczęli pojmować, że są towarzyszami wspólnego losu i że ta sama gwiazda niesie ich poprzez przestrzeń, że są załogą statku, jak my, i życia ich łączą się, jak nasze, bo zwrócone są w tę samą stronę — stanęli nad przepaścią. W obliczu zguby, jaką niosła mu historia, imperializm usiłował pociągnąć za sobą całą ludzkość. Walcząc z nim, walczyliśmy o coś większego niż nagi byt. Tylko odbijając się w oczach, które na nie patrzą, kształty materii nabierają piękna i znaczenia. Tylko życie nadaje światu sens. Dlatego będziemy mieli odwagę powrócić na tę planetę. Na zawsze zachowamy w pamięci jej tragedię, tragedię życia, które powstało przeciw życiu i samo zostało zniszczone.

Arseniew podszedł do telewizora.

— Przyjaciele, Wenus to tylko etap. Wyprawa nasza jest pierwszym krokiem na drodze, której końca nikt z nas nawet się nie domyśla. Wierzę, że przekroczymy granice układu słonecznego i pójdziemy dalej, że wstąpimy na tysiące ciał niebieskich, które wirują wokół innych słońc, i nadejdzie — może za milion, może za miliard lat — czas, kiedy człowiek zaludni całą Galaktykę i światła nocnego nieba będą mu tak bliskie, jak światła dalekich domów. A chociaż nie możemy pojąć tych czasów, wiem, że dotrwa do nich miłość, bo ona jest potwierdzeniem piękna świata w oczach drugiego człowieka.

Mówiąc te słowa astronom stał przy ekranie. W mroku płonęła kurzawa gwiazd. Wydało mi się, że ich słaby odblask pada na jego twarz. Długą chwilę trwaliśmy w milczeniu, jakby nasłuchując wołania z oddzielonych otchłanią światów.

Zabrzęczał telefon. Lao — Czu podniósł słuchawkę. Odłożył ją i spojrzał na Arseniewa.

— Wzywa nas Ziemia.

Kraków, Xl 1950 — V 1951