Z powrotem inżynier prowadził chłopców dolnym poziomem. Zeszli wąskimi schodkami do trójkątnego korytarza i minęli troje czy czworo drzwi. Oszołomieni ogromną ilością wrażeń wszyscy milczeli. Korytarz, wyłożony ciemnozielonym gąbczastym chodnikiem, leżał w świetle lamp pusty i cichy. Nie dobiegał tu najlżejszy odgłos z zewnątrz. Zatrzymawszy się po kilkudziesięciu krokach, inżynier wskazał na drzwi większe od innych.

— Tu mieści się Marax — powiedział i nacisnął oburącz umieszczone jedna nad drugą klamki. Weszli do środka. Była tu okrągła kabina, zalana światłem. Ściany, podobne do tablic automatycznej centrali telefonicznej, zapełniały tysiące wyłączników i wtyczek zajmujących przestrzeń od stropu do podłogi. Ich porcelanowe główki iskrzyły się długimi rzędami w szachownicowych polach. W kilku miejscach tablice rozdzielcze były poodchylane jak drzwi i w głębi, w rubinowym brzasku żarzących się lamp, ciemniała plątanina przewodów.

W samym środku kabiny znajdował się kolisty pulpit z okrągłym otworem, tak dużym, że mogły się tam pomieścić dwie osoby. W jednym miejscu pulpit posiadał wąskie przejście. Pokryty był szklistą masą koloru bardzo ciemnego bursztynu, fluoryzującą zielonkawo w świetle okrągłej rury podsufitowej. Wokół pulpitu wznosiło się z podłogi dziewięć czarnych rur, które zwracały ku niemu swoje stożkowe zakończenia z białymi ekranami. Panowała tu cisza, inna jednak niż w korytarzu, bo podszyta delikatnym szumem prądów.

— To, coście dotąd widzieli — powiedział inżynier — wszystkie aparaty kontrolne, maszyny, urządzenia, mają nam służyć w wypadkach, które przewidzieliśmy. Musimy się jednak liczyć z tym, że zajdzie wiele rzeczy nie przewidzianych. Od tego, jak szybko się z nimi uporamy, zależeć będzie los całej wyprawy. Dla tych właśnie celów zbudowany został MARAX. Jest to skrót oznaczający MAchina RAtiocinatriX. To, co widzicie dokoła, to urządzenia prze — kaźnicze. Ten pulpit w środku — to nastawnia, z której daje się Maraxowi zadania. Rozwiązania odczytuje się z ekranów. Chłopcy stali wciąż w pobliżu drzwi, skupieni w małą gremadkę, a z ich min widać było, że nie bardzo rozumieją, w jaki sposób może ta potwornie skomplikowana sieć przewodów elektrycznych posłużyć do ocalenia wyprawy przed nieznanym niebezpieczeństwem.

— Chętnie bym wam powiedział coś jeszcze o Maraxie — rzekł inżynier — ale naprawdę nie mam już czasu.

— A co on właściwie robi, proszę pana?

— Trudno to wyjaśnić w kilku słowach. Marax jest to… no, najprościej można go nazwać bardzo wszechstronną maszyną do liczenia.

Twarze chłopców wyrażały zdziwienie. Niektórzy spoglądali na siebie, lecz nikt się nie odezwał.

— No, więc idziemy — rzekł inżynier. — Może innym razem dowiecie się czegoś więcej…

Skierowali się już ku drzwiom, gdy rozległ się głos, który nie należał do żadnego z nich:

— Inżynierze… jedną chwilkę.

Spojrzeli w tył. W przejściu między dwiema równoległymi tablicami rozdzielczymi, jakby w dziwnych drzwiach, okrytych od góry do dołu mozaiką kabli, pojawił się człowiek.

— Profesor jest tu? — zdziwił się Sołtyk. — Nie wiedziałem. Nie byłbym przeszkadzał…

— Co znowu, jestem rad. Pan ma teraz posiedzenie komisji, prawda? Chętnie wyręczę pana i opowiem naszym gościom o Maraxie.

Z gromadki dał się słyszeć radosny pomruk. Inżynier postąpił krok naprzód.

— Byłbym panu wdzięczny, ale… Słuchajcie — zwrócił się do chłopców — trafia się wam niezwykła okazja, bo profesor Czandrasekar jest jednym z twórców Maraxa. Proszę was tylko, nie próbujcie się chować, żeby polecieć z nami. Mieliśmy tu jedenaście wycieczek szkolnych i parę razy musieliśmy przeszukiwać cały statek, żeby odnaleźć amatorów podróży na gapę…

Inżynier patrzył chwilę na chłopców, usiłując przybrać surowy wyraz twarzy, lecz nagle uśmiechnął się, potrząsnął głową i wyszedł. Gdy drzwi zamknęły się za nim, zapadła cisza. Chłopcy nie ruszali się z miejsca, onieśmieleni. Profesor, słynny matematyk, był jednym z członków wyprawy. Wszyscy prawie widzieli go już na filmie, w telewizorze czy na fotografii — i teraz wpatrywali się weń z ciekawością.

Był to mężczyzna lat czterdziestu kilku, o twarzy smagłej, prawie ciemnej, suchej. Zgięty nos z cienkimi nozdrzami nadawał jej wyraz uparty i twardy, którego nie łagodziły krucze włosy, posiwiałe na skroniach. Wrażenie to pryskało, kiedy spotkało się jego oczy, prawie zawsze lekko przymrużone, o trudnym do opisania wyrazie. Była w nich dziecinna żywość, opanowana jednak surowym zastanowieniem, i spokój podobny do przezwyciężonego zmęczenia, i pewność siebie, i uśmiech tak wyraźny, że się go mimo woli szukało na jego ustach — lecz on uśmiechał się tylko oczami. Co zaś najdziwniejsze, każdemu, na kogo spojrzał, wydawało się, że są jasne, nawet bardzo jasne — i dopiero potem spostrzegało się ich ciemną barwę.

Podchodząc do chłopców Czandrasekar odezwał się: — Inżynier rozczarował was, prawda? Spodziewaliście się jeszcze jednego stosu atomowego, jakiejś niesłychanej katapulty pierwiastków, a usłyszeliście, że naszą ostoją jest po prostu maszyna do liczenia? Po cóż, myślicie, taki niepotrzebny balast? Czy nie lepszym środkiem jest miotacz promieni, który rozniesie w atomy każdą przeszkodę? Moi chłopcy, świat obcej planety będzie pełen zagadek. I jakież to byłoby rozwiązanie niszczyć je, kiedy nam staną na drodze? My chcemy czegoś znacznie większego i trudniejszego: chcemy je zrozumieć. Bo zrozumieć to znaczy opanować. A w tym właśnie pomoże nam matematyka.

Czy to dla was dziwne? Zastanówcie się. Ruchy planet, gwiazd, atomów, lot ptaka, krążenie krwi, wzrost kwiatów — wszystko, co nas otacza, cały wszechświat stosuje się do praw matematyki. To ona pomaga inżynierowi budować mosty i rakiety, geologowi — odnajdywać pod ziemią minerały, fizykowi — wyzwalać energię atomową. Zabieramy więc z’ sobą nie tylko mechaniczne ręce, mięśnie i oczy, ale także mechaniczny mózg. Nazywam tak tę maszynę, ponieważ sposoby, jakimi działa, podpatrzyliśmy w naszym własnym mózgu.

Żebyście mnie lepiej zrozumieli kilka słów objaśnienia.

Kiedy ludzie uczyli się budować coraz doskonalsze maszyny parowe, turbiny, silniki benzynowe, obrabiarki, wydawało im się, że wszystko na świecie można sprowadzić do jakiegoś mechanicznego modelu, a więc że i mózg jest mechanizmem takim jak zegarek, tylko bardzo skomplikowanym. Sądzili na przykład, że zapamiętywanie polega na tworzeniu się w głowie jakichś „odcisków” czy „fotografii”. Jednakże takiego tłumaczenia nie można przyjąć, bo w mózgu nie ma po prostu miejsca na przechowywanie tym sposobem olbrzymiej ilości wspomnień i wiadomości, jakie posiada każdy człowiek. Błąd polegał na przypuszczeniu, że mózg jest wielką „kartoteką”, „składem”, że pamięć jakiejś rzeczy jest — uważacie? — sama także rzeczą. Tymczasem naprawdę nie jest to rzecz, tylko proces. To znaczy — coś płynnego, ruchomego. Nie będę wam o tym wiele mówił, ale chcę, byście sobie uzmysłowili jedno: jeżeli materia jest w wiecznym ruchu, to myśl jest jak gdyby „ruchem w potędze”. Pamiętacie może dewizę wypisaną we wnętrzu łodzi podwodnej kapitana Nemo: mobilis in mobili? Ruchome w ruchomym. To jest właśnie dewiza i tajemnica mózgu. Tajemnica olbrzymiej, miliardowej chmury krążących prądów. I na takiej właśnie zasadzie działa Marax. Tam gdzie są prądy, musi być ich źródło i ich drogi. Podstawową cegiełką mózgu jest neuron, to znaczy komórka z wypustkami nerwowymi, które łączą ją z innymi komórkami. A elementarną cząstką Maraxa jest lampa katodowa. W naszym Maraxie jest około 900 000 lamp. Oczywiście, bardzo małych, ale widzicie, jak wielkie zajmują pomieszczenie. Mózg zaś zawiera około 12 miliardów komórek, to znaczy jakby 12 miliardów lamp, a doskonale mieści się w naszej głowie. Konstruktor powiedziałby, że rozwiązanie techniczne, jakie przedstawia mózg, jest znacznie doskonalsze. Ta ilość komórek, którą posiada mózg, pozwala na ilość połączeń między nimi wynoszącą około 10 10000. Liczba ta mało wam mówi. Otóż jest ona większa od liczby atomów we wszystkich planetach, gwiazdach i mgławicach, jakie tylko można dostrzec przez najpotężniejsze teleskopy w otchłaniach nieba. Takie są możliwości naszego mózgu. Możliwości Maraxa są znacznie skromniejsze, ale ma on nad mózgiem jedną przewagę: tę, że działa szybciej. Wiadomość, biegnąc włóknem nerwowym, przebywa w sekundzie kilkanaście metrów, a w drucie Maraxa — 300 000 000 metrów na sekundę. Pojmujecie, jak olbrzymi jest zysk na czasie.

Profesor podszedł do pulpitu i kładąc rękę na jego migocącej bursztynowej powierzchni ciągnął:

— Dam teraz Maraxowi zadanie do rozwiązania. Jest to równanie różniczkowe liniowe.

Na wyrwanej z notesu kartce nakreślił kilka wzorów, po czym, nacisnąwszy parę guzików i klawiszów, przełożył białą rączkę. Natychmiast na jednym z ekranów ukazała się nieruchoma, płonąca zielonkawa linia.

— Oto rozwiązanie. Jeśli chcę je mieć w postaci liczbowej, muszę tego specjalnie zażądać.

Profesor dotknął innego guzika i z wąskiej szczeliny wypadł na pulpit skrawek wstęgi papierowej, zadrukowany symbolami matematycznymi.

— Panie profesorze… czy bardzo trudne było to zadanie? — spytał jeden z chłopców.

— Nie tyle trudne, ile niewdzięczne, bo prowadzące przez straszliwy gąszcz obliczeń. Dawno temu, kiedy jeszcze nie było takich maszyn, pewien znany matematyk rozwiązywał je przez pół roku.

— Ależ rozwiązanie wyskoczyło w tej samej chwili, jak pan tu nacisnął…

Czandrasekar potrząsnął głową.

— Nie w tej samej chwili. To złudzenie. Od wydania rozkazu do pojawienia się wyniku minęło około pół sekundy. Marax wykonuje 5 000 000 operacji na sekundę, więc w pół sekundy wykonał ich około 2 500 000. Tyle właśnie było trzeba.

Chłopcy przypatrywali się Maraxowi zupełnie inaczej niż przedtem.

— Jak widzę, Marax zaczyna sobie zdobywać wasz szacunek — powiedział Czandrasekar. — A to zadanie było raczej proste. Marax wykazał wam tylko, jak wielką ma nad nami przewagę dzięki szybkości prądu.

Ta sprawa — sprawa komunikacji pomiędzy lampami czy komórkami — gra wielką rolę także w mózgu. Widzieliście chyba kiedyś mózg ludzki na rysunku? Jest pofałdowany, bo pofałdowana powierzchnia może pomieścić więcej komórek niż gładka, ale same komórki to jeszcze bardzo mało. Muszą być połączone włóknami, tak jak lampy — kablami. Łączące włókna nerwowe tworzą razem tak zwaną białą substancję mózgową. Jest jej daleko więcej niż substancji szarej, to znaczy komórek. Dlaczego? Pomyślcie: jeśli macie tylko cztery komórki i chcecie połączyć każdą z każdą, trzeba nie czterech połączeń, lecz sześciu. Dla pięciu komórek trzeba już dziesięciu połączeń, dla sześciu ‘komórek — czternastu. A w mózgu jest ich dwanaście miliardów. Dlatego właśnie białych włókien jest tak wiele. Na pewno słyszeliśmy nieraz opinię, że uczeni są ludźmi bardzo roztargnionymi. Nieprawdaż? Otóż spróbuję wam wytłumaczyć, jaka jest tego przyczyna — a zademonstruję wam to na Maraxie. Bo to wiąże się właśnie z komunikacją: pomiędzy komórkami — w mózgu, a między lampami — tutaj.

Najpierw — mówił dalej profesor — musi Marax „zapomnieć” poprzednie zadanie.

Czandrasekar nacisnął wyłącznik. Świetlista krzywa znikła. Teraz profesor przebiegał palcami po klawiszach bardzo szybko, jakby obsługując niezwykłą maszynę do pisania. Równocześnie mówił:

— Kiedy daję Maraxowi zadanie, on jak gdyby usiłuje je „podźwignąć” i automatycznie włącza tyle obwodów, ile potrzeba. Temu, co nazywamy w życiu codziennym większym lub mniejszym skupieniem uwagi, zależnym od trudności zadania, tutaj odpowiada większa lub mniejsza ilość włączających się do pracy lamp.

Czandrasekar naciskał coraz inne klawisze. W Maraxie działy się dziwne rzeczy. Jeden po drugim zaświecały się równym fosforycznym blaskiem ekrany, aż zapłonęły wszystkie kręgiem nad taflą pulpitu i odbijały się w niej jak dziewięć bladych księżyców w gładkiej ciemnozielonej wodzie. Pojawiały się na nich linie krzywe, zrazu pełzające powoli, które zaczynały wić się coraz szybciej, rwać i trzepotać. Głuche mruczenie prądu napełniło przestrzeń.

Nagle chłopcy drgnęli. Rozległ się przytłumiony, lecz silny głos basowego brzęczyka i na pulpicie zapłonął czerwony napis „Przeciążenie”. Równocześnie profesor pokazał chłopcom, że klawisze opierają się naciskowi palców, jakby się zacięły.

— Widzicie? — powiedział. — Marax odmawia posłuszeństwa… Kazałem mu rozwiązywać tyle zadań jednocześnie, aż w przewodach powstał nadmierny tłok. Na tym właśnie polega roztargnienie. Hm, widzę, że was nie przekonałem. Powiedzmy więc to samo inaczej. Kiedy myśli się o czymś łatwym, można równocześnie zwrócić uwagę na coś innego, można na przykład powtarzać w pamięci wiersz, a zarazem obserwować przez okno ulicę. Ale gdy zadanie jest trudne, dzielić uwagi już nie można. Im więcej komórek nerwowych pracuje, im więcej wytwarzają one krążących prądów, tym większy tłok musi panować we włóknach łączących. I to jest właśnie tajemnica profesorskiego roztargnienia: kiedy wiele komórek zajętych jest trudnym zadaniem, w przewodach nie ma miejsca na inne prądy. Dlatego, gdy astronom wychodzi z obserwatorium rozmyślając nad nową teorią, może się zdarzyć, że zapomni płaszcza, nie poznaje znajomych i, jak się to mówi, świata nie widzi… A wszystko to spowodowane jest po prostu natłokiem prądów we włóknach białej substancji.

Czandrasekar dotknął innego wyłącznika. Znieruchomiałe na ekranach krzywe znikły i tarcze ich zgasły jak zdmuchnięte. Podnosząc głowę profesor patrzał przez chwilę na chłopców, którzy ciasnym kręgiem obstąpili pulpit. Oparty rękami o brzegi klawiatury, jak muzyk przy niezwykłym instrumencie, po chwili mówił dalej:

— Wiecie już o komunikacji między lampami. Druga podstawowa rzecz — to pamięć. Marax musi zapamiętać to, co każemy mu robić, a prócz tego musi przechowywać poszczególne etapy obliczeń, żeby z nich później korzystać. Oto prosty przykład: chcę pomnożyć 23 x 4, więc najpierw mnożę 20 x 4. To jest 80. To sobie zapamiętuję, a teraz mnożę 3 x 4. To jest dwanaście. Teraz muszę sobie przypomnieć tamten rezultat — 80 — i dodać razem. Wynik brzmi 92. Oczywiście to tylko przykład. Chodzi o rzeczy nieporównanie trudniejsze, ale zasada jest podobna. Więc maszyna musi posiadać organ pamięci, i to działającej błyskawicznie. Nie może to być zapis mechaniczny, jakieś dziurkowane kartki czy coś takiego. O szybkości każdego procesu decyduje jego ogniwo najpowolniejsze. Marax wykonuje w ciągu sekundy 5 000 000 operacji. Gdyby jako organu pamięci użyć zapisu mechanicznego, to najlepszy wymagałby jakiejś dziesiątej części sekundy dla zanotowania rezultatu. Wtedy na sekundę wykonywałby Marax już tylko 10 obliczeń. Stracilibyśmy całą szybkość, a przecież na niej najbardziej nam zależy. Dlatego pamięć musi być elektryczna. Zasada jej jest taka: impuls prądowy, oznaczający to, co trzeba zapamiętać, zamykamy w obwodzie i każemy mu w nim krążyć.

W praktyce używane są rozmaite urządzenia. Marax posiada tak zwane kapacitrony. Jest to lampa próżniowa, w której znajduje się wielka ilość malutkich kondensatorków. One są jak gdyby „kartkami notatnika”, a pisze na nich „pióro” utworzone z pęczka elektronów o szybkości 260 000 kilometrów na sekundę. Jak widzicie, wcale niezła szybkość. Ruchami tego „pióra” kieruje pole elektryczne. Taki jeden kapacitron może zapamiętać do 40 000 wyników naraz i podać je, gdy zajdzie potrzeba, w ułamku sekundy.

— A, panie profesorze, jakim pismem pisze to „pióro” z elektronów?

Czandrasekar ściągnął lekko brwi.

— „Pióro” nie pisze żadnym pismem. Ja to tylko tak obrazowo powiedziałem. Ono udziela płytkom kondensatorów ładunków, tworząc drgające obwody elektryczne.

— A czy mózg zapamiętuje tak samo jak Marax?

— W mózgu są dwa rodzaje pamięci. Jedna, tak zwana „pamięć krążąca”, jest taka jak w Maraxie. Pozwala ona na krótkie zapamiętywanie. W chwilowo połączonych obwodach pulsują prądy, które ulegają przerwaniu, kiedy przestają być potrzebne. Natomiast drugi rodzaj pamięci, ten, dzięki któremu pamiętamy dzieciństwo, przeszłość, wiadomości, jakich uczyliśmy się, ma odmienny mechanizm. Polega on w ogólnych zarysach na zmianach zachodzących tam, gdzie wypustki jednej komórki nerwowej dotykają drugiej. Są to cienkie warstewki białka, tak zwane synapsy, w których odbywa się torowanie i hamowanie warunkowe… no, ale dajmy temu pokój. Mówiłem o mózgu tylko dlatego, żebyście mogli lepiej zrozumieć Maraxa. Boję się, że o jego działaniu wciąż jeszcze macie dosyć mgliste wyobrażenie. A to jest tak: Marax stanowi zamknięty układ, dążący do pewnej równowagi prądów. Podobnie wychylone wahadło dąży zawsze do zajęcia najniższego położenia. Stawiając zadanie, wytrącam maszynę ze stanu równowagi elektronowej. Starając się do niej powrócić, Marax rozwiązuje zadania jakby „mimochodem”. Gra prądów wytwarza rozmaite linie krzywe, które widać na tym ekranie, i one właśnie stanowią odpowiedź na zadawane pytania. Wiecie pewno, że każdą linię krzywą można wyrazić za pomocą równania matematycznego? Równanie krzywej, która pojawia się na ekranie, jest właśnie poszukiwanym rozwiązaniem. Tak pracuje Marax nad problemami matematycznymi, ale mogą być i inne. Dajmy na to, że przybywamy na planetę i potrzebna jest nam pewna substancja chemiczna. Mamy ją do dyspozycji jako związek gazowy w atmosferze, jako minerał i jako roztwór. Zachodzi pytanie, jak najprościej wydobyć tę substancję najmniejszym nakładem pracy. Podajemy Maraxowi wszystkie dane i w ciągu paru minut otrzymujemy gotową receptę produkcyjną. Dałem wam oczywiście prosty przykład. Marax potrafi rzeczy znacznie trudniejsze. A jak to robi? To już jest całkiem inna historia niż w wypadku zadania matematycznego. Tam maszyna nic nie musi,wiedzieć”, oczywiście, oprócz reguł matematycznych. Ale w tym wypadku musi posiadać doskonałą wiedzę chemiczną, fizyczną, znać się na technologii procesów chemicznych, no i, ma się rozumieć, wiedzieć, jakimi dysponujemy środkami, bo niewiele by to pomagało, gdyby poradziła nam postawić trzykominową fabrykę… Tak więc Marax musi posiadać obszerną wiedzę przedmiotu. Wiedzę tę może oczywiście posiadać tylko dzięki temu, żeśmy mu ją wbudowali. W jaki sposób? Do tego służą inne organa pamięci, tak zwane stałe kapacitrony albo ultrakapacitrony. Jedna taka lampa odpowiada mniej więcej jednemu bardzo grubemu tomowi podręcznika inżynieryjnego. Marax posiada ich około 100 000 i dlatego nie bierzemy z sobą żadnych książek.

— Czy taka lampa nie może się zniszczyć?

— Oczywiście, że może. Ale i książka może się spalić. Trudno, ryzykujemy. Bez ryzyka niczego nie można osiągnąć. Więc kiedy zachodzi potrzeba, włączają się odpowiednie ultrakapacitrony i zaczynają przekazywać obwodom wiadomości. To się dzieje w ten sposób, że po prostu wyrzucają chmury elektronów o modulowanej szybkości: tak wygląda nasza wiedza, przetłumaczona na język elektryczności… Jedna lampa przekazuje obwodom całą swoją treść w ciągu niespełna sekundy. W tym czasie podkładają się pod nią drgania pierwotne obwodów. Działają specjalne nastrajacze i rezonatory, filtry częstotliwości, modulatory i dławiki, które zajmują całą przestrzeń pod tą kabiną. A jakże, tu tylko jest nastawnia, jak gdyby „kora mózgu”, a wszystkie „białe włókna” są na dole.

— Panie profesorze… przepraszam… — rzekł jeden z chłopców — pan powiedział, że taka lampa to jakby podręcznik… ale przecież w książce nie ma gotowych rozwiązań?

— Naturalnie, że nie ma. Nie zrozumieliście mnie dobrze. W dodatku sam zawiniłem, używając tego porównania z książką. Miałem na myśli zasób wiadomości, a nie sposób korzystania z nich. Zasadnicza różnica między książką a mózgiem jest ta, że w książce wiadomości leżą obok siebie sztywne, martwe, niezmienne, a w mózgu każda wiadomość jest żywa i plastyczna, to znaczy, że w razie potrzeby mogę ją dowolnie przystosować do konkretnej sytuacji, jaka mnie spotyka. A Marax jest o wiele podobniejszy do mózgu niż do encyklopedii. Wiadomości w Maraxie przekształcają się, zmieniają i dostosowują do potrzeb tak jak w mózgu, dlatego że są przechowywane w postaci plastycznych drgań prądu, które przedstawiają linie krzywe. Wiecie z pewnością, że jeśli nałożyć na siebie dwie linie krzywe, to powstanie trzecia, niepodobna do żadnej z tamtych, lecz będąca ich wypadkową. Otóż pytanie zadawane Maraxowi jest właśnie jedną linią krzywą, wiadomości, których używa on do pracy, są drugą krzywą, a powstająca z ich złożenia krzywa wypadkowa — jest rozwiązaniem problemu!

— I zawsze wystarczą tylko trzy krzywe? Czandrasekar uśmiechnął się.

— Ależ ja to znowu tylko dla uproszczenia tak powiedziałem. Nie trzy krzywe, ale miliardy i biliony. Maszyna, pracując nad zadanym problemem, wykonuje w ciągu sekundy pięć milionów operacji. Pięć milionów! A praca trwa nieraz godzinę, dwie i więcej. Przy próbach pracowała raz sto sześćdziesiąt dziewięć godzin. Przez cały czas po pięć milionów operacji na sekundę. Proszę, wyobraźcie to sobie… Mówiąc o tych trzech krzywych chciałem wam wyłożyć zasadę, a ona jest właśnie taka.

— Tylko… jednego jeszcze nie rozumiem… — rzekł marszcząc brwi najmniejszy z chłopców. — Jak to można wszystko wyrazić linią krzywą? Na przykład… na przykład to, co pan mówił o wydobyciu tego ciała chemicznego. Przecież w odpowiedzi musi być podane: należy wziąć to i to, wlać do tygla, zmieszać, zagotować. Jak to można wyrazić za pomocą krzywych?

— Chodzi ci o to, jak się zadaje maszynie pytania? To trzeba oczywiście umieć. W każdym razie nie jest to takie proste, jak pytanie — mnie… A co do tego, że krzywymi nie można rzekomo wszystkiego wyrazić, to się mylisz, mój chłopcze, bo czyż pismo nasze nie jest także rodzajem zapętlonej, przecinającej się, skomplikowanej linii krzywej? Tylko nie myślcie czasem, że komunikujemy się z Maraxem w taki sposób. Kto wie, czyby się to nie dało zrobić, ale spowodowałoby całą masę powikłań technicznych. Marax jest jak gdyby wielkim cudzoziemskim mędrcem, który potrafi bardzo dużo nam powiedzieć, ale umie mówić tylko po swojemu. Dlatego opłaca się już trochę fatygi, żeby nauczyć się jego języka, języka krzywych kreślonych przez szybko — zmienne prądy. Kto nie ma wprawy, może się dla przetłumaczenia jego odpowiedzi na zwykły język posłużyć specjalnym aparatem, tak zwanym elektroanalizatorem Madera — Pouriera, ale biegłemu operatorowi wystarczy rzucić okiem na ekran, a wie już wszystko.

Profesor nacisnął kilkanaście klawiszów, potem jeden i drugi guzik. Na ekranie wiły się splątane linie coraz wolniej, wreszcie znieruchomiały w postaci skośnej pętli.

— Spytałem Maraxa, w jakiej temperaturze najdogodniej jest łączyć azot z wodorem na amoniak oraz jakiego używać katalizatora. I oto co mi odpowiedział: w temperaturze 500 stopni, przy ciśnieniu 200 atmosfer, a katalizatorem są związki żelaza.

— Ja też to wiem — nie wytrzymał najmniejszy z chłopców.

Czandrasekar powściągnął uśmiech.

— I ja wiem, nie chwaląc się — rzekł — a spytałem, żeby wam pokazać, jak Marax pracuje…

Jednemu z chłopców rozszerzyły się nagle oczy. Popatrzył na profesora ze zdumieniem, zaskoczony jakąś myślą.

— Panie profesorze… pan mówił, że Marax pracuje tak jak mózg… to znaczy, że w mózgu jest tak samo? I całe myślenie, wszystko, to są tylko takie krzywe?

— A ty sądziłeś — rzekł profesor — że kiedy myśli się o kwiatach, to w mózgu powstają róże i fiołki, a gdy się patrzy na stado owiec, to w głowie skaczą maleńkie owieczki? Cóż cię tak zdziwiło? To, że sam przebieg procesu myślowego nie jest wcale podobny do jego treści? Przecież to zupełnie oczywiste. Czy wiesz, co byś zobaczył zajrzawszy do pracującego mózgu przez okienko wykrojone w czaszce?

— Komórki…

— Ale gdybyś użył powiększenia tak wielkiego, że stałyby się widoczne atomy, zobaczyłbyś sieci białkowe ciągnące się na wszystkie strony, a pośród nich pływające wolno inne białka, małe i wielkie, kuliste i nitkowate, zobaczyłbyś, jak w polach siłowych molekuł już istniejących rodzą się nowe, a inne rozpadają się wyrzucając obłoki elektronów, które biegną wzdłuż łańcuchów utworzonych z fermentów… A co to wszystko znaczy? W lampie elektrycznej prąd od bieguna ujemnego płynie do dodatniego, a w żywej komórce elektrony odbierane ciałom odżywczym, takim jak cukier czy tłuszcz, płyną do tlenu. Tak powstaje woda i dwutlenek węgla. W życiu codziennym nazywamy ten proces spalaniem. W żarówce prąd płynie wewnątrz metalowego drucika w sposób ciągły, natomiast w komórce zamiast ciągłego drucika jest łańcuch ciał białkowych, wzdłuż których posuwają się elektrony, przekazywane od jednego ogniwa ku drugiemu. Ten łańcuch zbudowany jest z fermentów oddechowych. Są to pierścienie białkowe, zamontowane wokół atomu żelaza, chwytające i odrzucające elektrony kilka tysięcy razy na sekundę. Komórka pracuje jak dynamo elektrochemiczne, wytwarzając różnicę potencjałów kilkudziesięciu tysięcznych wolta… Miliony takich komórek łączą się w warstwy, warstwy tworzą pola, pola — ośrodki i strefy projekcyjne, komunikujące się z sobą prądami o częściach harmonicznych i podharmonicznych, i cała ta zawrotna budowa, przepełniona wirującą i zmienną, lecz zespoloną jak muzyka grą prądów, to jest właśnie dusza… To dzieje się w twojej głowie, kiedy myślisz o kwiatach, gdy widzisz niebo, chmury… A podobieństwo mózgu i Maraxa jest podobieństwem nie materiału budowlanego, nie układu części, lecz prądów, i tylko prądów.

— A czy Marax… Czy on może wszystko? — spytał z rozpalonymi policzkami malec, który bezskutecznie usiłował wspiąć się wyżej, na pulpit.

Czandrasekar uśmiechnął się swymi czarnymi oczyma.

— Wszystkiego na pewno nie może.

— Nie tak chciałem powiedzieć… Czy maszyna mogłaby sama, to znaczy bez ludzi, całkiem sama wymyślić coś?

Czandrasekar potrząsnął głową.

— Chcesz powiedzieć, czy maszyna czyni człowieka niepotrzebnym? Nigdy. Tak samo, jakbyś powiedział, że istnienie fortepianu czyni niepotrzebnym kompozytora. Maszyna sama nie może nic. Ona tylko niesłychanie powiększa nasze możliwości, otwierając nam drogę do problemów, których rozwiązanie prowadziłoby przez taką dżunglę matematyczną, że dawniej wymagałoby całego życia ludzkiego. Mimo to nie można powiedzieć, że jest,mądrzejsza” od człowieka. Prawda, że posiada więcej wiadomości niż każdy z nas, ale pamiętajcie, że na dobra sprawę naszymi organami pamięci są nie tylko nasze mózgi, ale i biblioteki, fotografie, zbiory, dokumenty… Maszyna nie jest więc mądrzejsza od człowieka. Jest tylko szybsza. Mimo to ustępuje znacznie żywemu mózgowi. Dlaczego? Postaram się wam wyjaśnić. Jeśli rozwiązanie dowolnie trudnego zadania jest w ogóle możliwe, można zbudować tak potężną maszynę do myślenia, że zdoła je rozwikłać. Ale główny niedostatek maszyny leży w tym, że potrafi ona rozwiązać tylko postawione zadanie. Bo samo postawienie zadania jest już, na dobrą sprawę, połową roboty. Często nawet przeważną jej częścią, jak o tym uczy historia nauki. Zrozumieć zasadę wynalazku, powiedzmy: maszyny parowej, jest bardzo łatwo, trudno było tylko ją wynaleźć. Wziąć rurkę próżniową, induktor Ruhmkorffa i powtórzyć doświadczenie Roentgena — cóż to za sztuka? Ale odkryć promienie X, szukać nowych zjawisk i odkrywać rządzące nimi prawa — w tym cały sekret geniuszu jednostki i postępu ludzkiego. Powiedziałem wam, że postawiony problem wytrąca maszynę z równowagi prądów, a rozwiązawszy go, Marax się uspokaja. Natomiast człowiek nigdy się nie uspokaja, ponieważ każdy rozwiązany problem stawia przed nim dziesiątki nowych. Jak widzicie, maszyna nie potrafi myśleć twórczo. Nie może „wpaść na pomysł”. I to jest największy jej niedostatek. Oskarżywszy w ten sposób, muszę ją teraz obronić. Potrafi ona rzeczy, których my nie umiemy. Może na przykład drobiazgowo przeanalizować zjawiska zachodzące w głębi stosu atomowego, w bryle eksplodującej materii czy we wnętrzu gwiazdy. Jak widzicie, maszyna taka nie usuwa człowieka, lecz pomaga mu — i to jest jedyna droga postępu.

— A, panie profesorze… a czy nie jest możliwe zbudowanie takiej maszyny, która by sama robiła wynalazki?

Czandrasekar milczał krótką chwilę.

— Teraz nie. Co będzie w przyszłości… trudno mi powiedzieć. Jedno jest dla mnie pewne: żadna maszyna nie uczyni człowieka zbytecznym. Dawniej, sto lat temu, ludzie bali się maszyn, myśleli, że one odbierają im pracę i chleb. Ale winne były nie maszyny, lecz złe ustroje społeczne. A co do Maraxa… to zdradzę wam jeszcze jedno. Wspomniałem przedtem o fortepianie i kompozytorze. To porównanie wydaje mi się dość trafne. Podobnie jak prawdziwie piękną melodię potrafi wydobyć z instrumentu tylko wirtuoz, tak tylko matematyk potrafi w pełni wyzyskać ograniczone, lecz bardzo wielkie możliwości Maraxa. Czasem, kiedy siedzę tu i pracuję nocą, staje się dziwna rzecz: zatraca się jak gdyby granica pomiędzy mną a Maraxem. Czasem odpowiedzi na postawione pytania szukam we własnej głowie, a czasem biegnę palcami po klawiszach i odczytuję odpowiedź z ekranów… i nie odczuwam zasadniczej różnicy. Jedno i drugie jest właściwie tym samym.

Znowu zaległa cisza, wypełniona tylko ledwo słyszalnym poszumem prądów.

— Panie profesorze… — odezwał się głosem przyciszonym do szeptu jeden z chłopców — to pan zbudował tę maszynę?

Czandrasekar podniósł na niego swoje świetliste oczy, jakby wyrwany z głębokiego zamyślenia.

— Co mówisz, chłopcze? Czy ja…? Nie, co znowu. Inżynier, zdaje się, powiedział coś takiego… ale byłem tylko jednym z wielu. Po prostu pamiętam czasy, kiedy rodziły się pierwsze maszyny do myślenia. Zaczęło się to mniej więcej trzydzieści lat temu. Kilku uczonych usiłowało zbudować przyrząd, który by zastąpił ślepym oczy, przyrząd do czytania. Największa trudność leżała w tym, żeby przyrząd umiał poznawać litery niezależnie od tego, czy są duże czy małe, drukowane czy pisane, podobnie jak robią to nasze oczy. Kiedy udało się nareszcie obmyślić konstrukcję tego aparatu, jeden z uczonych pokazał jego schemat znajomemu fizjologowi, nie mówiąc, co to jest. Fizjolog spojrzawszy powiedział: „Ależ to czwarta warstwa komórek nerwowych z mózgowego ośrodka wzroku…” W ten sposób powstała pierwsza maszyna naśladująca czynność mózgu. Prawda, tylko jedną czynność, ale też był to dopiero początek.

W gromadce chłopców słuchających w głębokim milczeniu powstało zamieszanie. Najmniejszy z nich przepychał się gwałtownie popod ramionami kolegów, aż wynurzywszy głowę tuż pod lśniącym brzegiem pulpitu, czerwony jak burak, zadyszany, wypalił:

— Panie profesorze! Ja mam dopiero czternaście lat, ale… niech się pan nie śmieje! Ja nigdy jeszcze nie widziałem tak mądrego człowieka. Proszę, niech pan nam powie, co trzeba robić… żeby zostać takim jak pan?

Czandrasekar zwrócił na malca ciemne spokojne oczy. — Daleko mi do ideału — powiedział — zresztą nie chciałbym nim być. Jedyne, co jak mi się zdaje, jest we mnie coś warte, to chyba to, że kocham matematykę. Cóż więcej mogę wam powiedzieć? Mój nauczyciel ofiarował mi zasadę, której starałem się być wierny. Brzmi ona: nigdy spokoju. Nigdy nie zadowalać się zrobionym, zawsze iść dalej. Działanie tego nakazu odnajdujemy w życiu wszystkich ludzi, którzy coś osiągnęli. Kiedy Max Pianek po wielu latach żmudnego badania odkrył kwantową naturę energii, ludzie o płytkich umysłach uważali to za chlubne uwieńczenie jego wysiłków i uznali dzieło za zakończone. Dla niego zaś stało się to zagadką, której badaniu poświęcił całe życie. Nigdy nie podziwiać własnych pomysłów, chłopcy, nigdy się nie uspokajać, bić we własne teorie z taką siłą, żeby runęło wszystko, co nie jest w nich prawdą. Wiem, że trudno tak postępować, ale w nauce, jak zresztą i w życiu, nie ma już dróg królewskich. Epoka przypadkowych odkryć i niezasłużonych karier należy do historii. A teraz, jeśli pozwolicie, odprowadzę was trochę. Będziecie u nas nocować czy też jeszcze dzisiaj wracacie?

— Mamy nocleg na dole w schronisku.

— Doskonale. A więc chodźmy. Nie widziałem nieba od czternastu godzin.

Przez trójkątny korytarz i szybik wyszli z rakiety. W hali praca wrzała wciąż jednakim pośpiechem. Rusztowania z rur, wysuwanych teleskopowo, usunięto już z płetw ogonowych, za to pojawiły się one przy dziobie statku, który obsiedli robotnicy. Chłopcy, żegnając spojrzeniami wyniosły, jak ze srebra odlany korpus rakiety, zjechali wraz z profesorem ruchomymi schodami i, przebywszy tunel wagonikiem, znaleźli się za murami stoczni, na wolnym powietrzu. Niskie chmury deszczowe rozstępowały się znikając za górami. W pęknięciach ich brudnoszarej powłoki ukazywało się czyste niebo.

Profesor szedł z chłopcami nie znaną im drogą wzdłuż zachodniego muru. Niebawem wysokie wieże i kominy zostały w tyle. Leżały tu trawiaste, łagodnie wygarbione pola, przechodzące daleko w strome języki osypisk pod ścianami skał. Rozmowa toczyła się o wyprawie na Wenus.

— A tak, wychodzimy z laboratoriów… — mówił Czandrasekar. — Dawniej wystarczył mi papier i ołówek, a teraz matematyka staje się ruchliwym, pełnym przygód zajęciem…

Opowiadał o Wenerze, o jej białych chmurach, o panujących tam straszliwych burzach i cyklonach, o tajemniczych oceanach bakelitu… Wszystko to nie odstraszało bynajmniej chłopców: oczy świeciły im jeszcze jaśniej. Któryś pytał o zagadkowych mieszkańców planety. Czy nic o nich nie wiadomo nowego? Jak będzie w stosunku do nich postępować wyprawa? Czy będzie walka? — Nie chcemy atakować — odparł profesor. — Zmuszeni, będziemy się oczywiście bronić. W jaki sposób? Broni prawie żadnej nie bierzemy, ale nasze silniki atomowe są przecież zbiornikami potężnego środka wybuchowego. Mamy też na pokładzie kilka ręcznych miotaczy promieni… oraz pewną ilość gammexanu. Pomysł ten nie wydaje mi się zbyt szczęśliwy, ale ostrożność nie zawadzi. Nie wiecie, co to gammexan? Jest to nowy, bardzo silny środek owadobójczy. Bo wiecie, niektórzy wciąż przypuszczają, że Wenerę zamieszkuje rodzaj owadów. Ja osobiście nie jestem tego zdania…

— A jakiego? a jakiego? Czandrasekar znów się uśmiechnął.

— Żadnego. Mogę z czystym sumieniem powtórzyć słowa Sokratesa: wiem, że nic nie wiem. Odpowiem wam. kiedy ich zobaczę.

Teren opadał. Wąska dróżka pośrodku traw, biegnąca łagodnymi pętlami, opuszczała się ku zielonkawosrebrzystym, porosłym mchem głazom.

— Widzicie? — wskazał je profesor. — Morena polodowcowa. A tam, za tym progiem, jest jezioro…

Nadchodzący wiatr niósł wilgotny, orzeźwiający chłód. Ciężkie krople osuwały się, drżąc, po źdźbłach roślinnych. Ścieżka znikła. Przekroczywszy spękany wapienny próg wystający spod trawy jak zbielałe żebro potwora, stanęli na urwistym brzegu. Pod nimi leżała wielka płaszczyzna wody, zamknięta granatowym pierścieniem skał. Stoki ich opadały skamieniałymi lawinami ku lustrzanej tafli, odbijając się w niej o jeden ton ciemniejszym, odwróconym obrazem. Słońce z każdą chwilą traciło oślepiający blask i zapadało za piłę szczytów, pogrążając w czarnej wodzie słup rubinowego światła. Uskoki i nawisy pionowych skał zanurzały się w zmierzchu, krajobraz cały bladł i ciemniał, za to niebo występowało coraz chłodniejsze, przesycone dziwnie smutną, ciemnobłękitną poświatą. Ostatnie chmury gasły jak stygnące masy pomarańczowego żużla. Wszyscy zamilkli. Stali pomiędzy dwoma wyniosłymi głazami, jakby w ruinie wielkiej bramy, patrząc w rozjaśnioną u szczytu otchłań powietrza; wiatr to wzmagał się, to ucichał — a wtedy nadpływało z oddali huczenie niewidzialnego wodospadu.

Wracali już o zmroku. Chłopcy mówili o wrażeniach dnia, przerywali sobie nawzajem, a że odczuwali głód, przyspieszali coraz bardziej kroku, aż profesor znalazł się wśród ostatnich. Odzywał się mało. Raz tylko spytał swoich towarzyszy, czym chcą zostać.

Z tych pięciu, którzy mu towarzyszyli, jeden chciał być chemikiem atomowym, jeden — astrobiologiem, trzech zaś — pilotami statków kosmicznych.

— A matematykiem nikt? — pół serio, pół żartem spytał profesor. Najmniejszy z chłopców, który szedł przy nim, powiedział, że on będzie matematykiem.

— Więc już nie astronautą? Niedobrze jest tak szybko zmieniać postanowienia. A może chcesz tylko mnie pocieszyć?

Malec nie zmieszał się.

— I astronautą, i matematykiem… jak pan.

Czandrasekar nie odpowiedział. Szli już równiną i zbliżyli się do idących na przedzie, tak że słychać było, co mówią w pierwszych szeregach.

— Czytałem, że niedługo można będzie wytwarza* sztuczne białko — powiedział jeden.

— Dawniej nauka nie była taka jak teraz — dodał drugi. — Dlatego było źle.

— A tak, jak się czyta historię, to się dopiero widzi.!

— Jak byłem mały — powiedział najmniejszy tonem zwierzenia do profesora — to nie wierzyłem, że dawniej były wojny. W głowie mi się to nie mogło pomieścić. Ludzie byli wtedy jacyś dziwni. Oni byli dzicy, całkiem dzicy.

— Głupi byli! — zawołał ktoś zapalczywie. Profesor zatrzymał się. Ci, co szli przodem, zawrócili sądząc, że chce ich pożegnać. Niedaleko płonęły światła budynków.

— Mylisz się, chłopcze — rzekł Czandrasekar. — I wy się mylicie. Ludzie byli dawniej zupełnie podobni do nas, tylko świat był źle urządzony. Wiecie przecież, do czego użyć chciano energii atomowej i jak się to skończyło? Ale nie nazywajcie ludzi sprzed pół wieku dzikusami i głupcami. Właśnie wtedy żyli ci, co walczyli z ciemnymi siłami, jakie są w człowieku — a to jest o wiele trudniejsze niż najdalsza wyprawa międzyplanetarna! A chociaż oni sami wiedzieli tylko małą cząstkę tego, co my dziś, nie wolno ich lekceważyć, bo dzięki nim możemy dziś budować sztuczne słońca i mózgi elektryczne. I dzięki nim polecimy w gwiazdy.

Kładąc ręce na ramionach tych, którzy stali najbliżej, dodał:

— Dobrze, że macie ambitne zamierzenia na przyszłość. To, co nam się wydaje pierwsze i nadzwyczajne, jak choćby nasza wyprawa, dla was będzie już powszednim doświadczeniem. Jesteście naszą zmianą i pójdziecie dalej. Będziecie szli wciąż dalej i dalej, bo im pełniej człowiek poznaje świat, tym bardziej nieobjęte otwierają się przed nim horyzonty. Czy pamiętacie dewizą mego nauczyciela?

— Nigdy spokoju — odezwali się w ciemności chłopcy nieskładnym trochę, lecz silnym chórem.

— Przekazuję ją wam. Żegnajcie; jeżeli spotkamy się kiedyś, będę wam mógł odpowiedzieć na wiele pytań, bo to będzie już po naszym powrocie.

Wyszedł z otaczającego go kręgu dużym niespiesznym krokiem, zmierzając w stronę świateł stoczni. Chłopcy w głębokim milczeniu śledzili jego sylwetkę. Jeszcze chwila — i znikła w mroku.