Był pochmurny czerwcowy ranek. Autostradą wiodącą do stoczni statków międzyplanetarnych jechał wielki autobus międzymiejski. Asfaltowa wstęga, wijąca się wśród głębokich wykopów, lśniła w deszczu jak woda. Strome jęzory osypisk schodziły aż do betonowych obrzeży i odbijały się w gładkiej nawierzchni, wywierając na jadących wrażenie, że są na statku płynącym przez górski przełom rzeki. Młodzi chłopcy, wypełniający wnętrze samochodu, stłoczyli się przy oknach. W miarę jazdy grzbiety skalne przesuwały się, zakręcały, chowały jedne za drugimi, na ich miejsce wynurzały się nowe, wszystkie o zboczach okrytych czarnym masywem leśnym. Po godzinie wysoko nad czubami jodeł zalśnił szczyt obserwatorium astronomicznego. Niebawem autobus, wjechawszy na przełęcz, minął w pewnej odległości ogromną kopułę, przekrojoną jak owoc, z wystającym rusztowaniem wielkiego reflektora. Za chwilę motor odetchnął i jego wytężoną pracę zastąpiło śpiewne syczenie hamulców. Rozpoczął się zjazd do doliny, w której leżała stocznia.
Jeszcze kilkanaście minut gwałtownego toczenia się samochodu krętą drogą — i pośród rozchodzących się szeroko łańcuchów górskich, których szczyty tonęły w chmurach, rozpostarła się równina ze szkieletami stalowych wież, kominami i świecącymi w deszczu, jak szklane, blachami wielkich zbiorników. W środku wielkim ośmiokątem ciemniały mury stoczni.
Inżynier Sołtyk pił właśnie kawę w pustej kreślarni, kiedy zadzwonił telefon. Odźwierny donosił, że przyjechała Wycieczka. Sołtyk nawet się nie skrzywił, powiedział: — Niech zaczekają, zaraz przyjdę — i odłożył słuchawkę. Dopijając kawę, ogrzewał zarazem kubkiem palce zziębłe nie od chłodu, lecz ze zmęczenia. Poprzedniego dnia statek odbył ostatni przed wielką podróżą, jedenastogodzinny lot próbny. Inżynier wziął w nim udział jako pierwszy nawigator. Umyślnie przeprowadzono nocne lądowanie w szczególnie ciężkich warunkach, przy grubej powłoce chmury i znikomej widoczności.
Sołtyk przebywał w stoczni od miesiąca jako delegat techniczny wyprawy. W czasie nocnego lotu nie zmrużył oka czuwając przy aparatach kontrolnych, po lądowaniu brał udział w przeglądzie urządzeń, a przed południem miał jeszcze z konstruktorami stoczni przejrzeć zdjęcia rentgenowskie powłoki pocisku. Robiono je od chwili, gdy statek wtoczono do hali, to znaczy od pierwszej w nocy. Posiedzenie komisji wyznaczone było na jedenastą. Sołtyk spojrzał na zegarek. Była dziewiąta, miał jeszcze dwie godziny czasu. Postanowił przedtem, że się zdrzemnie, lecz po telefonie uznał, że nie warto. Oprowadzi jeszcze i tę wycieczkę. Robił to od chwili, gdy przybył do stoczni, bo tak się składało, że miejscowi inżynierowie, uwikłani w gorączkowych pracach, związanych z bliskim terminem wyprawy, nigdy nie mieli czasu, Sołtyk przeszedł się po pustym pokoju, machinalnie dotknął rozrzuconych na stołach planów, spojrzał w okno, za którym szarzały w drobnym deszczu góry, i wsiadł do windy, która zniosła go o trzy piętra w dół. Pomiędzy zewnętrznym a wewnętrznym murem stoczni w bujnych trawnikach czerwieniały pęki niezwykle wielkich piwonii. Wycieczka, jak powiedział mu przechodzący technik, była już w poczekalni przy tunelu. Zszedł więc jeszcze o piętro niżej. W dużym pomieszczeniu stało kilkunastu chłopców. Zaledwie oznajmił, że ich poprowadzi, otoczyli go i zarzucili pytaniami.
— Czy to prawda, że tej nocy był próbny lot?
— Jaka szkoda, jaka szkoda, żeśmy nie przyjechali wczoraj!
— Czy zaraz będziemy mogli zobaczyć statek?
— A proszę pana, czy tu są wszyscy członkowie wyprawy?
— A do środka można wejść?
Pytania sypały się jak grad. Inżynier nie próbował nawet odpowiadać, lecz otrząsając się i cofając, jak przed strumieniem wody, dotarł do drzwi.
— Sami wszystko zobaczycie… — powiedział. — No chodźcie.
Weszli do długiego korytarza; zamykały go drzwi wielkie, ciężkie, z soczewkowatym okienkiem. Gdy idący byli od nich jeszcze o kilka kroków, drzwi same rozsunęły się powoli na boki jak podwodna śluza. Za nimi prowadziła w dół pochylnia. Zielone światła, płonące w niszach, dziwacznie oświetlały twarze. Wreszcie pochylnia skończyła się. Weszli do niskiej, obszernej komory o szorstkich ścianach i stropie z cementu portlandzkiego. Rozsunęły się ostatnie drzwi ukazując — w niebieskim tym razem świetle — wnętrze jakby dużego wagonu.
— To winda? — spytał ktoś.
— Nie, wagon przewoźny — odparł inżynier. Gdy wszyscy usiedli na skórzanych fotelikach, nacisnął guzik. Podłoga zadrżała lekko i ruszyła. Inżynier oparł się o ścianę. Miał na sobie wciąż jeszcze roboczy kombinezon, którego przód osypany był drobnym jak popiół pyłem metalowym. Zapaliwszy papierosa, mówił trochę leniwym, niskim głosem:
— Jesteśmy teraz dwa piętra pod ziemią. Przejeżdżamy przez tunel nad murami ochronnymi. Osiem lat temu nie było tu jeszcze stoczni, ale wielki stos atomowy starego systemu. Nie było wtedy jeszcze communium. Dlatego musiał być otoczony siedmiometrowymi murami dla pochłonięcia promieniowania. Teraz, przy nowej metodzie, to wszystko jest już historią, ale zostały mury i tunel.
Rozległ się szczęk niewidzialnych buforów. Wagon stanął. Drugie drzwi otwarły się. Za nimi sunęły ku górze ruchome schody. Z wysokości padał na nie jasnozłoty blask, niby promienie zimowego, nie grzejącego słońca. Wchodząc na stopnie chłopcy spozierali w górę, gdzie w czworokątnym wykroju obmurowania widniał świecący szklany strop. Schody, sunąc jednostajnie, podniosły ich do szerokiego progu. Znieruchomieli.
Przed nimi ziała hala wyłożona zwierciadlanym granitem. Była tak olbrzymia, że kiedy patrzyło się przed siebie, w dalekich światłach strop zdawał się schodzić z podłogą. Sprawiała to perspektywa optyczna, bo podniósłszy głowy przekonali się, że mleczne płyty na stalowej konstrukcji wiszą kilkanaście pięter nad nimi. Hala nie miała ścian; lecz z obu stron wsparta była na długich rzędach kolumn, pomiędzy którymi widać było wnętrze drugiej hali. Mimo jasnego dnia przestrzeń zalewał potop sztucznego światła. Pośrodku na dwu rzędach platform spoczywał długi srebrny pocisk. Mrowie pomniejszonych odległością ludzi obsiadło jego boki i pełzając po nich ciągnęło za sobą czarne niteczki przewodów. Płonęły setki błękitnych, kłujących wzrok iskier. To pracowali spawacze elektryczni. Pomocnicze krany wieżowe toczyły się wokół pocisku, małe jak zabawki z zapałek. Pod samym stropem, na tle jego ogromnych, od wnętrza oświetlonych szyb, ciemniał dźwig mostowy, jednym gigantycznym przęsłem rozpięty nad całą halą.
Inżynier, świadomy wrażenia, jakie stocznia robiła na obcych, przeczekał chwilę, zanim ruszył prosto ku pociskowi. Dopiero idąc oceniało się prawdziwie ogrom hali. Szli i szli, a wzniesiony, lśniący żywym srebrem dziób pocisku wciąż był daleko. Minęli kilka głębokich szybów w podłodze, otoczonych barierkami. Zaglądając tam widziało się szyny kolejki elektrycznej. Co kilkadziesiąt sekund przemykał wąż wagoników z lokomotywką. Chłopcy nie bardzo jednak patrzyli w dół, bo oczy wszystkich przyciągał pocisk. Stąpając po wypolerowanych taflach, doszli wreszcie do pierwszej platformy, na której spoczywał kadłub. Z bliska okazało się, że jest to wygięta aluminiowa kolumna, rozszczepiona na dwie łapy; każda z nich ujmowała cztery szerokie gąsienice. Inżynier zatrzymał się. Od chwili kiedy wyszli z wagonu, milczał. Obserwował chłopców z leniwym, lekko kpiącym uśmiechem, jakby myśląc: „Ano, czemuż o nic nie pytacie?” Kadłub statku biegł ponad ich głowami w obie strony, srebrny, olbrzymi, nieruchomy. Rzucał chłodny cień. Idąc dalej, mijali podtrzymujące platformy. Kilkanaście metrów za dziobem na srebrzystej powłoce czerwieniały wielkie litery; tworzyły napis: KOSMOKRATOR. Poza tym powierzchnia pocisku była nieprzenikliwie gładka. Chłopcy, którzy wysforowali się naprzód, stanęli odruchowo, bo z wysokości trzech pięter obniżało się długie ramię, zakończone gruszą z białego metalu. Na gruszy siedział okrakiem człowiek. We wzniesionych rękach trzymał linki kierujące i pociągając je naprowadzał tępy wylot gruszy na środek srebrnego grzbietu pocisku. Niezwykły jeździec, ubrany w długi czarny płaszcz, z twarzą zakryta ciemnymi okularami, mimo znacznej odległości doskonale był widoczny na tle mlecznych płyt sufitowych.
— Prześwietlamy pancerz promieniami Roentgena… w poszukiwaniu uszkodzeń wewnętrznych… — rzekł inżynier. Chłopcy szli wzdłuż pocisku, niektórzy z półotwartymi ustami, wlepiając weń oczy, tak że jeden zderzył się ze spieszącym robotnikiem, a drugi omal nie wpadł pod koła wózka elektrycznego.
Kosmokrator stał nieznacznie nachylony. Pośród wielkich przęseł kratowych, aluminiowych rusztowań, zwisających lin, otoczone gwarem pojazdów i tłumem ludzi, srebrne, gładkie wrzeciono spoczywało jak dziwny gość. Jego kadłub, zwężając się ku tyłowi, przechodził w ostre płetwy, rozłożone w cztery strony. Najniższa, wielkością dorównująca ścianie kilkupiętrowego domu, niemal dotykała ziemi. Chłopcy zadzierali głowy i mimo woli mrużąc powieki wpatrywali się w dysze silników, które się otwierały pomiędzy matowosrebrnymi płetwami. Zdawało się, że lada chwila z mrocznych wylotów runie straszny płomień atomowy i pocisk jednym pchnięciem wystrzeli przez cienki szklany dach. Niektórzy cofali się lub wspinali na palce usiłując zajrzeć do wnętrza bezwładnych czeluści, otoczonych wałami niepokalanie gładkiego metalu. Tylko w kilku miejscach masywne obrzeża nosiły ślady działania okrutnej temperatury w postaci delikatnych równoległych smug.
Inżynier, wciąż z rękami w kieszeniach kombinezonu, milczał. Pracowało tu kilkunastu ludzi, a młody chłopak siedząc w kabinie na kółkach, od której biegły w różne strony grube kable, kierował ruchem rusztowania podnoszonego ku górnym płetwom.
Chłopcy nie mogli się oderwać od tego miejsca i z coraz innej strony oglądali rozłożone gigantyczne płetwy, jak gdyby ogon srebrnego lewiatana. Jeden, najmłodszy, z płonącymi oczami i twarzą, zdradzał chęć wdrapania się na rusztowanie i zrobiłby to niechybnie, gdyby nie obecność inżyniera.
— Chodźcie, chłopcy. Musimy się spieszyć. Tłocząc się ruszyli za Sołtykiem. Po kilkudziesięciu krokach znaleźli się przy luce towarowej. Brzuch pocisku otwierał się ziejąc szeroko pomiędzy dwiema półkolistymi pokrywami, które zwisały w dół jak drzwi bombowca. Na wiodący do wnętrza statku pomost wtaczały się długim szeregiem wyładowane elektrowozy. Kilku ludzi baczyło na ożywiony ruch.
Minąwszy lukę towarową podeszli do białych aluminiowych schodków na kółkach, przystawionych do widniejącego wysoko otworu. Trzeba było wejść na wysokość trzech prawie pięter. Pierwszy z idących znalazł się na małej platformie szczytowej, spojrzał za siebie i zastygł. Za plecami miał srebrnomatowy bok pocisku, a pod sobą — głębię hali, która jeszcze bardziej wzrosła. Po jej nieprzemierzonych płaszczyznach toczyły się dziesiątki małych pojazdów, dalej bielały wypukłe kadłuby maszyn z kroczącymi na galeryjkach i mostkach ludźmi. Z setek błękitnych płomyków wznosiły się nitki pary łącząc się w lekki, przejrzysty obłok. Powietrze pełne było ostrej woni ozonu. Metaliczny smak osiadał na ustach. Nad głową sunęły powoli kratownice dźwigu. Chłopiec ocknął się, bo tuż nad nim w powietrzu pojawił się człowiek. Zjeżdżał na bloku przewieszonym przez trawers, w skórzanym fartuchu, z maską azbestową na twarzy, trzymając jak pistolet krótki, metalowy palnik.
— No, cóżeś się tak zapatrzył! — zaczęto wołać z dołu. Chłopak obróciwszy się skoczył w rozwarty w ścianie pocisku otwór. Znalazł się we wnętrzu korytarza o okrągłych ścianach pokrytych lucytem, który wydawał spokojne, błękitnawe światło.
— To jest śluza wejściowa — rzekł inżynier. Pojawił się jako ostatni. — Z obu stron są hermetyczne klapy, żeby można było wychodzić i wchodzić nawet w pustej przestrzeni. A teraz możemy pójść albo od razu do Centrali, albo do silników, jak wolicie? — zwrócił się do chłopców. Stali ciasno stłoczeni w niewielkim korytarzu i milczeli, onieśmieleni.
— Do Centrali — na chybił trafił odezwał się najmniejszy. Zdawało mu się, że inżynier traktuje ich niechętnie, jak intruzów. Sołtyk podszedł do zapory w ścianie i oburącz odwrócił żelazne koło szprychowe. Zapora schowała się, gruba jak drzwi skarbca. Weszli do drugiego także okrągłego korytarza, który wiódł poziomo do wnętrza pocisku. Kończył się otwartą szeroko klapą. Była tam mała cela o ścianach również pokrytych lucytem. Pod niskim stropem skręcały pękami rury. Schodziły od nich korby i pokrętła.
— Jesteśmy w stacji obsługi śluz — rzekł inżynier. Przechodząc ku drzwiom w ścianie dodał: — Tu są manometry, a tu — wskazał na rury — przewody wysokiego ciśnienia. Pod podłogą są pompy i butle ze sprężonym gazem… Tak… a teraz zejdziemy do Centrali.
Za drzwiami, umieszczonymi dość wysoko w ścianie, znajdował się pionowy szybik, niezbyt głęboki, bo zajrzawszy widziało się jego jasno oświetlone dno. Prowadziły tam schodki, a raczej drabinka o szerokich stopniach wyłożonych gąbczastą, bardzo elastyczną masą, w której zagłębiały się stopy. Same schodki otaczała rura tak wąska, że schodzić można było tylko pojedynczo. Jeden po drugim zeszli na dół. Stali w przelocie długiego korytarza o dziwnym kształcie: jego przekrój był prawie równobocznym trójkątem. Ściany schodziły się w górze, gdzie biegła długa rura świetlna. Korytarza nie rozjaśniał lucyt: podłoga jak i ściany wyłożone były tą samą ciemnozieloną, gąbczastą masą, co schodki.
— Po drodze możemy obejrzeć kabinę — rzekł inżynier. Otworzył pierwsze z brzegu drzwi, które, znajdując się w ścianie trójkątnego korytarza, były nachylone do podłogi pod kątem 45 stopni. Jakież było zdumienie chłopców, gdy zajrzawszy do środka dużej kabiny spostrzegli, że podłoga jej wznosiła się od drzwi w górę, nachylona do poziomu niemal o połowę kąta prostego.
Inżynier, jakby nie dostrzegając ich zdziwienia, poszedł kilka kroków dalej i otworzył drzwi kabiny położonej po przeciwległej stronie korytarza. I tam również podłoga podnosiła się stromo w górę. W kabinach nie było nikogo. Płonęły w nich rurki podsufitowe, oświetlając słabo meble przymocowane do podłóg, jak czasem na okręcie.
Chłopcy sporzeli milcząc na inżyniera. Wreszcie najmłodszy i najniecierpliwszy spytał:
— Co to znaczy, proszę pana? Dlaczego ten korytarz jest trójkątny, a w kabinach jest krzywa podłoga?
— Nie krzywa, tylko nachylona — poprawił go Sołtyk. Wydobył z kieszeni kombinezonu notes i ołówek mówiąc:
— Jeżeli się czegoś nie wie, należy zaraz pytać. Nie trzeba się wstydzić.
Naszkicował rysunek i pokazał go chłopcom.
— Rozumiecie już?
Ale chłopcy nadal nie rozumieli.
— Wiecie, że statek przeznaczony jest do podróży międzyplanetarnych? No właśnie. A tam, w przestrzeni próżnej, nie ma siły ciążenia. Dlatego wszystkie przedmioty stają się nieważkie. Dawniej w powieściach fantastycznych opisywano rozmaite zabawne przygody takich podróżników, jak to nie mogli wylać wody z flaszki, jak fruwali swobodnie pod sufitami i tak dalej. Otóż są to przyjemności raczej wątpliwe, a co ważniejsze, istnienie grawitacji jest dla człowieka niezbędne. To nie znaczy, że bez niej nie można żyć. Bynajmniej, ale po pewnym czasie mięśnie wskutek braku pracy zaczynają zanikać. Dlatego Kosmokrator sam sobie stwarza sztuczne pole ciążenia. Po prostu wiruje w czasie lotu wokół swojej długiej osi, którą na tym rysunku zaznaczyłem literą O — widzicie? Dzięki temu powstaje siła odśrodkowa, jak na karuzeli, która przyciska wszystkie przedmioty i ludzi w kabinach w kierunku promienia. Tak jak zaznaczyłem strzałką. Podłogi kabin i tego korytarza są tak ustawione, żeby w czasie podróży wszędzie pod nogami czuło się „dół”, a nad głową — „górę”, tak jak na ziemi. A to jest oczywiście możliwe tylko przy promienistym ułożeniu pomieszczeń.
— A co jest nad nami?
— Na górze są grodzie ładunkowe.
— A czemu korytarz jest trójkątny?
— Po prostu dlatego, że nie starczyło miejsca.
— To można było zrobić inaczej — rzekł zaczepnie najmniejszy z chłopców, któremu wydało się teraz, że inżynier z nich kpi.
— Można było — zgodził się dobrodusznie Sołtyk — ale wtedy trzeba by ściany w kabinach pochylić, co nie wygląda zbyt ładnie, a w korytarzu przecież mniej się na ogół przebywa niż w kabinie. Zresztą i tak mogą tu iść cztery osoby w jednym szeregu… No, ale zagadaliśmy się. Chodźmy do Centrali.
Ruszył przed siebie, a chłopcy za nim. Najmniejszy liczył kroki: do końca było ich 68. Tu znów schodki, ale tylko z kilkoma stopniami, i wypukłe szerokie drzwi.
W kabinie, która miała może sześć metrów średnicy, uderzył wchodzącego widok nieprzeliczonych wskaźników, zegarów i lampek sygnałowych. Mrugały i błyskały wszystkimi kolorami tęczy. Ściany, nachylone do podłogi pod kątem, ale w przeciwną stronę niż w korytarzu, podzielone były na sekcje tworzące jak gdyby szafki z pulpitami. Wszędzie iskrzyły się i pulsowały światełka. Nad każdą szafką jaśniał napis. Można było odczytać: DYSZE, POLE GŁÓWNE, POLE KIEROWNICZE, GENERATOR POZIOMU A, PREDIKTOR, MARAX. Było ich kilkadziesiąt. W samym środku kabiny wznosił się z podłogi wielki aparat, podobny trochę do hełmu olbrzyma. Wystawały z niego trzy rury, zamknięte białymi denkami. Razem przypominało to kolosalnie powiększoną głowę owada z trzema wypukłymi oczami czy czułkami. Tam gdzie w głowie jest gęba, z aparatu wystawały w czterech rzędach pionowe dźwigienki. Odczytawszy na dwóch napisy START i ROZRUCH, chłopcy zaczęli trącać się łokciami i zbliżyli głowy do przyrządów, wpatrując się w nie chciwie.
Inni skupili się tam, gdzie w skośnie pochylonej ścianie widniał na tle matowej tablicy oświetlony od środka kolorowy wizerunek. Przypatrzywszy się zrozumieli, że mają przed sobą podłużny przekrój Kosmokratora.
Po obu stronach „głowy owadziej” stały po trzy fotele, bardzo niskie, z odrzuconymi w tył oparciami i rozłożonymi pasami do zapinania. Nie to jednak najbardziej zaciekawiło wszystkich ani nawet nieustanna bieganina świateł sygnałowych. Naprzeciw foteli nad samą podłogą znajdowały się pochyłe tarcze metalowe. W każdej, jak w ramie, widniał okrągły ekran metrowej prawie średnicy. Na tych jaśniejących płaszczyznach widać było wnętrze całej hali, świecący strop, krzątaninę maszyn, wózków i ludzi, a wszystko to nadzwyczaj ostre, wyraziste i kolorowe. Dwa przyśrodkowe ekrany ukazywały przednio — boczną część hali, a inne dwa — tylną.
Gdy jedni chłopcy skupili się przy ekranach, drudzy dopadli świecącej mapy statku, jeszcze inni wreszcie tłoczyli się przy „głowie owadziej”, gdzie stał inżynier.
— Zbliżcie się wszyscy do mnie — powiedział głośno — …a ci, co stoją z tyłu, niech niczego nie dotykają… jeszcze byśmy niechcący gdzie polecieli…
Chłopcy otoczyli go wieńcem. Sołtyk usiadł na małym krzesełku, które wysunął sobie spod opadającej pokrywy „owadziej głowy”, i zaczął wskazując na świecące kontury pocisku.
— Tutaj widzimy wszystko, co jest wewnątrz statku. Kosmokrator ma 107 metrów długości i około 10 metrów średnicy w najszerszym miejscu. Składa się z dwu wrzecionowatych korpusów, włożonych jeden w drugi. Zewnętrzny korpus nadaje statkowi odporność i stanowi osłonę aerodynamiczną, wewnętrzny zaś, podzielony na dwa pokłady, górny i dolny, zawiera pomieszczenia ładunkowe, kabiny mieszkalne, urządzenia kierownicze i silnik. W przestrzeni po «między oboma korpusami znajdują się zbiorniki wody i ciekłego powietrza. Są to zapasy przeznaczone na podróż, równocześnie zaś ochraniają ludzi wewnątrz statku od promieni kosmicznych. Na Ziemi chroni nas przed zgubnym działaniem tych promieni atmosfera, a w Kosmokratorze — woda oraz specjalny pancerz z kameksu, materiału pochłaniającego promieniowanie dziesięć razy silniej od ołowiu. Dodatkowy czynnik bezpieczeństwa stanowi bersil, z którego zbudowany jest cały statek. Czy wiecie, co to jest?
— Wiemy, wiemy! — zahuczało.
— Zaraz się przekonamy — rzekł inżynier i, wyszukawszy przymrużonymi oczami najmniejszego z chłopców, wskazał na niego palcem.
— Bersil… — zaczerpnął tchu malec — …jest to metal odporniejszy od stali.
— Nie, to nie jest metal — zauważył jeden z jego kolegów.
— A więc to metal czy nie? Nie wiesz? A jaka jest jego budowa?
— Tam są takie „oczka” — zaczął, ktoś, lecz nie podtrzymany umilkł.
Nastąpiła ponura cisza.
— Tak — rzekł inżynier. — Więc obaj mieliście rację. Bersil jest i nie jest metalem. Jak wskazuje nazwa, składa się z dwu pierwiastów: z BERylu i SILicium, to jest krzemu. Pierwszy jest metalem, a drugi nie. Każdy z tych pierwiastków posiada strukturę krystaliczną, to znaczy siatkę przestrzenną, w której narożach siedzą atomy. Bersil powstaje w ten sposób, że w puste miejsca siatki krystalicznej jednego pierwiastka wstawia się siatkę drugiego. Tworzy się „plecionka atomowa” nadzwyczaj odporna i twarda. A więc mamy już sam pocisk. Przejdziemy teraz do siły napędowej. Spójrzcie na plan Kosmokratora. Cała jego tylna część to pomieszczenie silnikowe. Od reszty rakiety oddziela ją dwumetrowy ekran, pochłaniający promieniowanie. Idąc od przodu ku tyłowi widzicie najpierw naszą „wytwórnię paliwa”. Jest to stos atomowy, wytwarzający communium. Na pokładzie nie mamy gotowego paliwa, lecz sami je sobie wytwarzamy z innych pierwiastków. Stos nasz, naładowany do pełna, może wyprodukować około 40 kg communium. Wydaje się to niewiele, lecz wystarczy dla odbycia kilkudziesięciu podróży do kresów naszego układu słonecznego. Proces wytwarzania communium toczy się stale, także i teraz, ale nadzwyczaj powoli, zaraz go zobaczymy.
Inżynier nacisnął dźwigienkę. Natychmiast rozjaśniły się tarcze dwu zegarów, a na najwyższym „oku owadzim”, a właściwie małym ekranie katodowym, zajarzyła się wstęga, która poczęła wolno pulsować.
— Teraz stos nastawiony jest na bieg jałowy. Dla rozruchu wyciąga się zabezpieczające blendy kadmowe za pomocą tego regulatora — inżynier położył dłoń na dużej, czarnej rękojeści. — Wtedy ilość swobodnych neutronów we wnętrzu stosu powiększa się wieleset milionów razy i produkcja communium ulega przyspieszeniu. Cóż dzieje się dalej? Atomy communium zostają za pomocą dmuchawy wessane do następnej komory, która na planie nosi nazwę POLE, ponieważ jest tam elektromagnes wytwarzający pole magnetyczne. Pole musi być bardzo silne, dlatego elektromagnes waży ponad 400 ton, to jest więcej niż szósta część wagi całej rakiety. Elektromagnes, jak pewno wiecie, wytwarza temperaturę zapłonu communium. Pomiędzy jego biegunami powstaje kula rozżarzonych gazów. Jest to po prostu małe sztuczne słońce, które wirując w polu magnetycznym wyrzuca strumień cząstek o chyżości kilku tysięcy kilometrów na sekundę. Gdyby nie pole magnetyczne, cząstki pękających atomów wylatywałyby nie tylko dyszami, lecz pędziłyby we wszystkie strony. Dawniej, przy bardzo wielkich stosach, tak zwanych „piecach uranowych”, wytwarzała się taka masa neutronów, że w promieniu kilkudziesięciu metrów wokoło trzeba było stwarzać strefę bezludną i wszystkimi operacjami przy stosie kierować spoza grubych murów ochronnych. Obecnie, dzięki możliwości dowolnego kierowania deuteronów, wszystko to należy do historii i pozostały nam po tym tylko bardzo grube mury jak ten, pod którym jechaliśmy tutaj. Teraz rozumiecie, że ten dwumetrowy ekran ochronny pomiędzy komorą silnikową a mieszkalną częścią rakiety nie ma znów bardzo dużego znaczenia. Gdyby pole nagle znikło, to w naszą stronę, w głąb rakiety, runęłaby powódź szybkich cząstek o takim natężeniu, że żaden ekran nic by tu nie pomógł. Dam wam przykład ilustrujący to. co powiedziałem. Zbliżając twarz do płomienia, mogę uchronić się od poparzeń, jeżeli będę silnie dmuchał odrzucając od siebie rozgrzane gazy. Mniej więcej taką rolę spełnia wobec rakiety elektromagnes, który kieruje strumienie cząstek do dysz. W ten sposób powstaje silą poruszająca. Pozostaje nam jeszcze do omówienia żegluga. Cała astronautyka składa się właściwie z dwu wielkich rozdziałów. Pierwszy — to start i lądowanie, a drugi — właściwy lot w próżni. Jedno i drugie nie jest bynajmniej proste. Gdybym włączywszy rozruch przełożył tę dźwignię do końca, silnik ruszyłby pełną mocą… to znaczy rozwinął dzielność 3 700 000 koni mechanicznych. Jednakże tak zrobić nie można… bo wszyscy znajdujący się w rakiecie ponieśliby natychmiast śmierć!
— Dlaczego?
— Rakieta, ruszając takim zrywem, osiągnęłaby przyspieszenie około 900 razy większe od ziemskiego. Przyspieszenie ziemskie to siła, z jaką Ziemia przyciąga wszystkie przedmioty na swej powierzchni. Człowiek poddany przyspieszeniu dwa razy większemu waży jak gdyby dwa razy więcej niż normalnie, trzykrotnemu — trzy razy, i tak dalej. Spójrzcie na ten wielki zegar. Podziałka jego jest wyskalowana w jednostkach „g”, to znaczy jednostkach przyspieszenia. Wskazuje on, jakie przyspieszenie ma rakieta. Podziałka, jak widzicie, kończy się przy 50 g. Przy 6 g jest czerwona kreska, a przy 9 — dwie. Otóż człowiek może znieść przez dłuższy czas przyspieszenie około 4 g, a mniej więcej przez pół godziny — 7 g. 20 g można wytrzymać tylko przez kilkadziesiąt sekund. A przyspieszenie 3900 g zmiażdżyłoby po prostu jak prasa wszystkich obecnych w rakiecie! Tak więc rakieta startując nie może rozwinąć przyspieszenia większego niż 6–7 g i dlatego na tarczy jest w tym miejscu czerwony znak. Ale i tak ten oto bezpiecznik nie pozwala na rozwinięcie większego przyspieszenia. Bezpiecznik ten można jednak w pewnych okolicznościach usunąć.
— A po co?
— Bo można wyrzucić pocisk w ogóle bez załogi, i tak robiliśmy właśnie przy pierwszych próbach lotu. Wtedy nie ma ograniczeń i można włączyć silniki całą mocą. To samo dotyczy również hamowania: wytwarza się wtedy przyspieszenie, tylko odwrotnie skierowane. Łatwo to sobie uzmysłowić; przypomnijcie sobie, co się dzieje, gdy siedzicie w wagonie, który nagle rusza: odczuwa się wtedy szarpnięcie do tyłu, a gdy wagon hamuje — szarpnięcie w przeciwnym kierunku. Szybkość w czasie startu nie może przekroczyć pewnej granicy także i z innego powodu. Rozgrzewając się od tarcia o atmosferę, pocisk mógłby stanąć w płomieniach i spłonąć, mimo że jest tak wytrzymały. Pamiętajcie, że lecąc ze zwykłą szybkością podróżną rakieta może z łatwością przegonić pocisk armatni! Przy szybkościach naddźwiękowych, jakie wówczas osiąga, opór powietrza jest olbrzymi. Stosowano różne metody w celu zmniejszenia go. Kosmokrator ma dokoła dziobu otwory, którymi w czasie przebijania atmosfery wytryska pod ciśnieniem wodór. Pomiędzy bokiem pocisku a powietrzem tworzy się cienka warstewka wodoru, poruszająca się z połową szybkości rakiety. Jest to tak zwana faza o szybkości pośredniej. Na skutek tego temperatura powłoki nie przekracza 1000 stopni. Jest to znośne dzięki naszym maszynom chłodzącym. Gdyby jednak z jakichkolwiek powodów temperatura rosła dalej, to inny automat zmniejsza parcie gazów wylotowych, dławiąc silniki. W ten sposób pokonaliśmy zasadnicze trudności startu. A teraz przekonamy się, co by się stało, gdyby dostał się tu ktoś niepowołany.
Inżynier szybko włączył dźwignię rozruchu. Natychmiast fioletowa wstążka, leniwie wijąca się na tarczy oscylografu, zaczęła prężyć się i drgać coraz szybciej. Wskazówki na zegarach ruszyły w prawo. Panowała zupełna cisza, spotęgowana jeszcze tym, że wszyscy, stłoczywszy się głowa przy głowie, powstrzymywali oddech. Wskazówki szły wciąż w prawo. Zapalały się i gasły coraz inne sygnały. Inżynier nacisnął drugą dźwignię i trzy ekrany w czarnej „głowie” zajarzyły się błękitnawym światłem.
— Jak widzicie, proces wytwarzania communium przyśpiesza się. Możemy ruszać!
Inżynier chwycił niespodzianie za rękę najmniejszego chłopca, który, wciśnięty pomiędzy kolegów, stał tuż przy nim, i jego palcem nacisnął czerwony wyłącznik pod napisem START.
Chłopiec krzyknął i targnął się wstecz, ale zatrzymał go zwarty mur napierających kolegów, którzy z rozszerzonymi oczami, bez tchu, czekali katastrofy. Nie stało się jednak nic. Na jednym z ekranów pojawiła się na ułamek sekundy trzepocąca eliptyczna linia, a potem zapłonęły trzy czerwone lampki i wszystkie światła na pulpicie zgasły. Za to na jednej ze ścian zawyła przerywanym głosem syrena. Inżynier roześmiał się.
— Myślicie, że naprawdę chcę was wyprawić do nieba?
No, nie bójcie się… Nic się nie stało i nie mogło stać. Po prostu zadziałał Prediktor!
Aczkolwiek chłopcy nie rozumieli, co zaszło, nikt nie chciał pytać. Wszyscy byli ogromnie zawstydzeni, a to, że inżynier widział ich przestrach, jeszcze bardziej ich uraziło.
— No no, nie gniewajcie się… Inżynier spoważniawszy tłumaczył:
— Człowiek nie jest w stanie skontrolować pracy wszystkich silników i instrumentów równocześnie. Oprócz tego jego reakcje przy takiej szybkości, jaką rozwija Kosmokrator — już w pierwszych 10 minutach przeszło 3 kilometry na sekundę — stają się zbyt powolne. Jeżeli w odległości pięciu kilometrów od rakiety wyłoniłby się z chmur samolot, to zanim pilot cośkolwiek by przedsięwziął, nastąpiłoby zderzenie. 0,4 sekundy mija, zanim obraz zbliżającego się samolotu dotrze do mózgu. W tym czasie rakieta przeleci prawie półtora kilometra. Ale pilot nie rozpoznał w tym czasie obrazu, tylko go spostrzegł. Na to potrzeba jeszcze prawie całej sekundy, a wtedy będzie już 4,5 kilometra dalej i po zderzeniu! Poza tym przy starcie człowiek nie jest w pełni władz fizycznych. Panuje wtedy przyśpieszenie równe 6 do 7 g. Takiego przyśpieszenia doznaje pilot samolotu odrzutowego przy wykonywaniu ewolucji. Widzieliście może, jak wygląda siedzenie w takim samolocie? To jest właściwie „leżak”, a nie siedzenie, bo pilot leży tam na brzuchu, z brodą podpartą gumową poduszeczką. Chodzi o to, że pod wpływem rosnącego przyśpieszenia pierwsze zawodzi krążenie krwi. Krew staje się jakby „za ciężka” i serce nie ma dość siły, by ją przepompować do odległych części ciała, a jedną z nich jest mózg. Dlatego przy wirażach i pętlach bardzo często robi się pilotom ciemno przed oczami. To znaczy po prostu, że krew nie dopływa do tylnej części mózgu, gdzie jest ośrodek wzroku. Tak więc rozumiecie, że człowiek nie może bezpiecznie pokierować rakietą w czasie startu. Zastępuje go urządzenie, które macie przed sobą — inżynier położył rękę na lśniącej, gładkiej pokrywie „głowy owadziej”. — Nazywa się Prediktor. W czasie żeglugi w próżni trzeba utrzymywać statek na właściwym kursie. Rakietę można by przez całą drogę napędzać silnikami, ale byłoby to zbyteczne marnotrawienie energii. Wystarczy bowiem oddalić się na pewną odległość od Ziemi i wyłączyć motory. Statek leci wtedy tylko dzięki przyciąganiu Słońca, podobnie jak planety. Są to tak zwane orbity naturalne. Są także inne, tak zwane orbity wymuszone, kiedy statek pomaga sobie silnikami, lecąc jak gdyby „na przełaj” czy też „pod prąd”, zwalczając siły grawitacji słonecznej, kiedy chce sobie skrócić drogę. To, co na zwykłym statku należy do kapitana i sternika, a więc obliczanie kursu, utrzymywanie go, wymijanie przeszkód, no i samo czuwanie nad przyrządami — to wszystko wykonuje u nas Prediktor. Statek, jak wiecie, wiruje w próżni wokół długiej osi, żeby stworzyć sztuczne pole ciążenia. Dlatego na przedzie w dziobie znajduje się nadajnik radarowy, którego antena kręci się w przeciwną stronę z taką szybkością, by pozostać nieruchomą w stosunku do gwiazd. Dzięki temu Prediktor w każdej chwili orientuje się, jaki jest kierunek lotu i jego szybkość. Radar można by nazwać zmysłem wzroku Prediktora. Poza tym, że podaje informacje o położeniu statku, ma on jeszcze jedno niezmiernie ważne zadanie. Mianowicie w próżni zachodzi stałe niebezpieczeństwo zderzenia z meteorami. Był to prawdziwy koszmar pierwszych astronautów. Prediktor potrafi dzięki wirującym radaroskopom unikać takich groźnych spotkań. Prócz „zmysłu wzroku” posiada on „węch chemoelektryczny”, wrażliwy na skład powietrza wewnątrz rakiety, które oczyszcza i zmienia samoczynnie. Ale bodaj najważniejszy jest jego zmysł równowagi, bez którego lądowanie byłoby w ogóle niemożliwe. W pobliżu wielkich ciał niebieskich są tak zwane strefy zakazane, w których wytworzone przez siłę ciężkości tarcie przypływowe mogłoby rozerwać rakietę. Prediktor umie omijać takie niewidzialne rafy dzięki urządzeniu grawimetrycznemu. Przy lądowaniu zaś, kiedy statek zbliża się do planety z otwartymi dyszami hamowniczymi, Prediktor obejmuje rolę kierowniczą i, rejestrując w ułamkach sekundy zmiany szybkości własnej, kąt zbliżania się do gruntu, opór powietrza oraz stateczność pocisku — reguluje pracę silników.
— A jak on to wszystko robi? — spytał jeden z chłopców.
— Tego wam nie powiem, bobyście tu przez rok musieli dwa razy dziennie przychodzić na wykłady. Dosyć że Prediktor, kiedy damy mu odpowiedni rozkaz, na przykład obliczyć kurs na Wenerę, zrobi to w ciągu kilku minut, a potem wystarczy go nastawić na „start” i położyć się na fotelu. Nic jednak, o czym Prediktor nie został powiadomiony, nie może się wydarzyć. On do tego nie dopuści. Dlatego właśnie, młodzieńcze, gdy nacisnąłeś odważnie ten guzik — zwrócił się inżynier do czerwonego jak piwonia malca — zamiast silnika zahuczała syrena alarmowa…
— A co pokazują te tarcze? — jeden z chłopców wskazał troje „oczu” Prediktora, nie tyle może z ciekawości, ile pragnąc odwrócić uwagę od nieszczęsnego kolegi, który miał ochotę zapaść się pod podłogę.
— Te ekrany pokazują orbity podróży. Na jednym widać orbitę zadaną, na drugim opisywaną, a trzeci służy do wyliczeń pozycji.
— Co to znaczy, że widać orbitę? Jaką orbitę?
— Przez orbitę albo trajektorię lotu rozumiemy linię krzywą, którą statek opisuje w przestrzeni. Przy wyłączonych silnikach może to być wycinek hiperboli, paraboli albo elipsy.
— A to? — chłopiec wskazał ekrany z płonącym wizerunkiem hali.
— To jest zwykłe urządzenie telewizyjne. Posługujemy się nim, a nie oknami w ścianach, bo żaden materiał przezroczysty nie wytrzymałby ogromnych różnic temperatury i ciśnienia. Telewizory te wrażliwe są na promienie widzialne dla oka ludzkiego, zawodzą więc w nocy, w chmurach i we mgle. Ale i wtedy nie zostajemy ślepi, przełączywszy się na radar, to znaczy, jak wiecie, na ultrakrótkie fale radiowe.
Inżynier przełożył nieduży wyłącznik na pulpicie. Kolorowe obrazy hali zgasły. Na ich miejsce pojawiły się dziwacznie wyglądające wizerunki, utrzymane w kolorach zielonkawo — brunatnych. Przypatrzywszy się chłopcy rozpoznali ten sam obraz co przedtem: wnętrze hali, ludzi, maszyny, ale wszystko nieco ciemniejsze i pozbawione naturalnych barw.
— W ten sposób widzimy powierzchnię planety, zbliżając się do niej w nocy lub przez obłoki. Jest to jednak bardzo mało. Na obcej planecie nie ma oczywiście żadnego sztucznego lądowiska, a dokładnie wypatrzeć rzeźbę terenu, gdy pocisk robi około 1700 kilometrów na godzinę — jest to najmniejsza szybkość wchodzenia w atmosfery planet — nie jest rzeczą prostą, nawet przy współpracy Prediktora. Inżynier podszedł do oświetlonego planu rakiety.
— Tutaj w dziobie mieści się nasz samolot wywiadowczy. Nie wiedzieliście, że mamy samolot na pokładzie? — dodał widząc zdumienie chłopców. — A jakże, mamy nawet całą „flotę” powietrzną. W pomieszczeniach ładunkowych znajduje się hangar drugiego samolotu, helikoptera. On służy do innych celów. A ten samolot, który widzicie tu w dziobie, jest jednoosobowym małym odrzutowcem. Zbliżywszy się do powierzchni planety na kilkanaście kilometrów, otwieramy klapy i wyrzucamy samolocik, który leci dalej już samodzielnie, dokładnie badając warunki terenowe, i donosi nam o swoich spostrzeżeniach za pomocą radia. Jeżeli zachodzą jakieś wątpliwości, na przykład, czy grunt jest dość wytrzymały — trudno to, rozumiecie, zbadać z lecącego pocisku — samolot ląduje i pilot dokonuje potrzebnych badań, po czym albo przywołuje nas przez radio, albo leci dalej w poszukiwaniu innego lądowiska. Odkrywszy odpowiedni teren rakieta zaczyna się opuszczać najpierw aerodynamicznie, to znaczy wyzyskując nośność powietrza, a gdy szybkość zmaleje do jakichś 400 kilometrów na godzinę, Prediktor włącza dysze hamownicze. Czy zwróciliście przedtem uwagę na kółko, które narysowałem w samym środku pocisku?
Inżynier wydobył notes i pokazał chłopcom naszkicowany przekrój poprzeczny Kosmokratora.
— Jest to długa rura, która ciągnie się od komory zapłonowej aż do dziobu. Można przez nią wyrzucać część gazów atomowych, co wytwarza odrzut hamujący postępowy ruch statku.
— A co by się stało, jakby Prediktor zawiódł? — spytał najmniejszy z chłopców, który ochłonął już ze zmieszania.
— Prediktor jest zabezpieczony — zaczął inżynier, lecz chłopak nie dał za wygraną.
— A jakby się zabezpieczenia popsuły?
— To jest zupełnie nieprawdopodobne.
— Ale możliwe? Co trzeba robić, jakby się zepsuł? — uparcie nastawał chłopiec. Inżynier zmarszczył zrazu brwi, jakby chcąc powiedzieć „nie nudź”, lecz potem ściągnął lekko usta.
— Chcesz wiedzieć? — rzekł. — To chodźcie ze mną.
Wyszedłszy z Centrali, znów znaleźli się w trójkątnym korytarzu. Rychło doszli do wąskich schodków, po których wdrapali się do stacji obsługi śluz. Zamiast jednak pójść na prawo, w stronę korytarza wiodącego na zewnątrz, inżynier otworzył metalowe drzwi w ścianie. Po drabince wspięli się na pokład górnego poziomu. Szyb, którym się tu dostali, otwierał się pośrodku wąskiego przejścia pomiędzy dwoma długimi rzędami pionowych ścian. Jak daleko sięgał wzrok, ciągnęła się ta metalowa ulica, w równych odstępach przegradzana przez profilowane wsporniki. Wyglądało tu trochę jak w jakimś wielkim składzie przemysłowym.
— Jesteśmy przy grodziach ładunkowych — rzekł inżynier kierując się ku tyłowi pocisku. Któryś z chłopców, spojrzawszy w górę, wydał okrzyk zdumienia: nad nimi, na wysokości pięciu metrów, biegł chodnik zawieszony do góry nogami, z poręczą skierowaną w dół, niby odbicie tego, którym szli.
Inżynier zatrzymawszy się tłumaczył:
— W czasie podróży, kiedy rakieta wiruje, korzystamy z tamtego chodnika. Pamiętacie przecież, co wam rysowałem?
— I chodzi się do góry nogami? A w głowie się nie zakręci?
— Skądże! Przecież tego ruchu obrotowego w ogóle się nie wyczuwa. Czuje się zwyczajnie pokład pod nogami, nic więcej.
— A jakby ktoś stał tu, gdzie my, w czasie startu, to co by się stało?
— Z chwilą kiedy rakieta oddali się od ziemi na trzy tysiące kilometrów, nadaje się jej ruch wirowy i wtedy stojący tutaj człowiek poleciałby po prostu głową naprzód na tamten chodnik, ale ponieważ obroty są początkowo powolne, nic by mu się nie stało. Byłoby to raczej powolne szybowanie niż upadek.
— To znaczy, że „góra” i „dół” zamieniają się z sobą miejscami?
— Oczywiście.
Ruszyli dalej. Niektóre grodzie były już załadowane po brzegi, w innych krzątali się ludzie przymocowując wszystkie przedmioty specjalnymi taśmami do uchwytów i łap.
Nie zwalniając kroku inżynier, w miarę jak przechodzili obok pomieszczeń, rzucał słowa objaśnienia.
Mijali magazyny żywnościowe. W półmroku widniały beczki i stosy skrzyń, paki z konserwami, worki z mąką i zbożem. W następnej grodzi znajdowały się lekarstwa, rozmaite chemikalia i aparaty. W chłodni leżały warstwy mrożonego mięsa, jarzyn, owoców. Zdawać się mogło, że cała kula ziemska nagromadziła w rakiecie, jak w dziwnej arce, wszystkie swoje wytwory: były tu namioty i śpiwory, spektroskopy, lunety i sejsmografy, bele materiałów, całe laboratoria chemiczne, barografy i kineteodolity, witaminy, ziarno rozmaitych roślin, kamery balistyczne, bańki z syntetycznym białkiem i tłuszczem, wiertarki, kompresory, tokarnie, materiały wybuchowe, butle sprężonych gazów, generatory awaryjne, zapasy metali, blachy, drutu, kabli i narzędzi, lekkie stopy, naczynia szklane i porcelanowe, liny stalowe, części silników, zapasowe lampy radiowe, anteny radarowe i przenośne stacje meteorologiczne.
Chłopcy już prawie obojętni mijali wyładowane po brzegi pomieszczenia, nie reagując przy najbardziej niespodziewanych objaśnieniach, ale nie wytrzymali, gdy w pewnej chwili inżynier wskazując rozsunięte drzwi jednego z przedziałów powiedział:
— Tu jest sprzęt polarny i alpejski. Jeden z chłopców zajrzał do środka.
— Jak to? — zdziwił się. — Narty? Przecież na Wenus jest gorąco? A oprócz tego tam nie ma wody, to i śniegu nie może być?
Inżynier uśmiechnął się przystając na chwilę.
— Widzicie — powiedział — wszystko inne wzięliśmy opierając się na naszej wiedzy. A narty… narty bierzemy z przezorności…
W jednej z ostatnich grodzi stał helikopter okryty płótnem żaglowym i przymocowany do stropu stalowymi dźwigarami. Chłopcy zainteresowali się maszyną, lecz inżynier śpieszył dalej.
W pokładzie ciemniał wielki otwór, była to pochylnia załadunkowa, która schodziła kilkanaście metrów w dół, aż do poziomu hali.
Nad wjeżdżającymi tu małymi elektrowozami ciężarowymi poruszały się szczęki kranu nożycowego. Ominąwszy otwór w pokładzie, ogrodzony niską barierką, doszli do końca korytarza. Nisko w ścianie znajdowała się okrągła klapa. Inżynier poruszył wielkie metalowe koło i klapa otwarła się na zawiasach. Ukazała się ciemna studnia, z której płynęło duszne powietrze.
— Zbliżamy się do stosu atomowego — rzekł inżynier. Pochylając się, by nie zawadzić głową o krawędź otworu, rzucił:
— Odważni za mną! — i zniknął w ciemności.
Zaledwie się w nią zagłębił, zajaśniało tam światło. Równocześnie stojący przed klapą chłopcy zauważyli, że na ścianie zapaliły się trzy czerwone lampki.
Po drugiej stronie była drabinka, po której zeszli w dół. Stali we wnętrzu ogromnego walca o dziesięciu metrach średnicy. W tym miejscu pokład nie rozdzielał korpusu rakiety na dwa poziomy i mogli swobodnie oglądać jej kolisty przekrój. W niezbyt jasno oświetlonej przestrzeni, otoczonej ze wszech stron metalowymi ścianami, jak gdyby w pudle ogromnej cysterny, panowała dość wysoka temperatura.
— Z tyłu za nami — rzekł inżynier — jest część mieszkalna i użytkowa rakiety, a przed nami — stos atomowy i — dalej — silniki.
Zapadła cisza. Wszyscy wytężyli słuch starając się mimowiednie pochwycić najsłabszy choćby odgłos zza ściany oddzielającej ich od stosu, który, jak mówił inżynier, nie ustawał nigdy w pracy. Rozigrana wyobraźnia powiększała najsłabszy szelest i każde stąpnięcie, wyolbrzymiając je w eksplozję atomową. Ale nie było tu słychać nic — poza przyśpieszonymi oddechami chłopców. Masywna, nieznacznie wklęsła tarcza była gładka i nieruchoma. Tylko w jej dolnej części, tuż przed chłopcami, mieścił się okrągły właz, zamknięty tarczą pancerną i trzema sztabami, z których każdą utrzymywała w głębokim wyżłobieniu śruba, dociśnięta kołem szprychowym. Nad włazem biegły w metalowych rurkach przewody ginące w przeciwległej ścianie.
— Te kable idą do Centrali — wskazał inżynier. — W razie zaburzeń pracy silników, jeśli promieniowanie zaczyna tu przenikać, natychmiast zostaje o tym powiadomiony Prediktor.
— To tu może przenikać promieniowanie?
— A jakże. W tej chwili też sączy się po trochu…
Inżynier wydobywszy z kieszeni mały aparacik zdjął zeń osłaniającą przykrywkę i pokazał malutką tarczkę zegarową. Świecący zielony punkcik był nieznacznie odchylony od zera.
Chłopcy spojrzeli na siebie, potem na drabinkę, która stanowiła jedyną drogę powrotu, lecz nikt się nie poruszył. Inżynier chowając aparacik powiedział:
— Teoretycznie wszystkie odłamki pękających atomów kieruje pole magnetyczne do dysz. Jednakże w praktyce zawsze znajduje się nieznaczna ilość „zbuntowanych” atomów, które biegną w inne strony, a z kolei część z nich — tutaj, gdzie stoimy. Jest to jednak ilość tak znikoma, że nie ma najmniejszego znaczenia, tym bardziej że do pomieszczeń mieszkalnych jest jeszcze spory kawałek drogi, a normalnie nikt tutaj nie przebywa. Gdyby jednak wskutek jakichś uszkodzeń, na przykład z powodu przerwy w dopływie prądu, pole magnetyczne znikło — strumień cząstek zacząłby bombardować ekran pochłaniający coraz silniej, przedzierając się w głąb statku.
Zwróciwszy się ku przeciwległej ścianie, inżynier wskazał ręką w górę:
— Widzicie te błyszczące „lufy”? To są liczniki Geigera — Muellera i inne przyrządy wykrywające obecność promieniowania. W razie najmniejszych zaburzeń natychmiast donoszą o tym Prediktorowi.
Na wysokości czterech metrów biegło w ścianie podłużne wgłębienie, z którego wystawał rząd lśniących lejków, wycelowanych w zaporę stosu atomowego.
— Wówczas Prediktor wysyła rozkaz zahamowania reakcji rozpadu przez automatyczne wsuniecie blend kadmowych w głąb stosu. Gdyby zaś — inżynier utkwił spokojny, nieruchomy wzrok w malcu — nastąpiło uszkodzenie Prediktora, to…
Podszedł do zapory.
— Ta klapa — to przełaz przez zaporę. Można nią wejść do stosu atomowego.
— Jak to do stosu? Ależ to niemożliwe!
Chłopcy myśleli, że Sołtyk żartuje, lecz inżynier zaprzeczył głową.
— Nie. Jest w granicach możliwości… mało prawdopodobnych… ale możliwości… że wszystkie zdalnie sterowane urządzenia zawiodą. W takim wypadku, jeśliby groziła eksplozja stosu, ktoś musi wejść tędy, przez ten właz. i ręcznie powsuwać w grafit blendy moderatorów kadmowych!
— A kto to ma zrobić?
— Za bezpieczeństwo statku odpowiada pierwszy inżynier — nawigator. Mógłby rozkazać, ale tego nie zrobi.
— Skąd pan wie?
— Bo ja nim jestem.
Chłopcy rozszerzonymi oczami wpatrywali się w Sołtyka, Teraz dopiero spostrzegli, że wcale ich nie lekceważył. Był tylko bardzo zmęczony. Patrząc na jego chudą, nieruchomą twarz, wszyscy naraz zrozumieli, kto wejdzie do stosu, kiedy to będzie konieczne.
— To tam trzeba wejść… — powiedział jeden z chłopców. — Ale chyba w jakimś kombinezonie… w skafandrze ochronnym?
Inżynier potrząsnął głową.
— Nie. Tam — wskazał ręką — panuje takie stężenie promieniowania, że żaden skafander nie pomoże. W ciągu jednej minuty człowiek musi wchłonąć śmiertelną dawkę promieniowania.
Najmniejszy z chłopców, zapomniawszy o urazie, jaką czuł do inżyniera, wyszeptał:
— To znaczy, że pan… Zamilkł. Po chwili powiedział.
— To znaczy, że o n musi umrzeć?
— Tak — odparł inżynier. — Żeby inni mogli żyć.